Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/218

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Pan się boi?
— Nie! Tylko... ochłodłem...
— O, czy jak moje ręce, panie, wtedy? Wie pan?
— Oczywiście. Tylko to było... wtedy...
— A dzisiaj?
— Umiem ogrzewać nie tylko pocałunkami, lecz i... biczem... — i znowu przymknął oczy. Fale płomiennego dreszczu szły przez jego ciało, i jeszcze chwila...
Usłyszał trzask drzwi. Spojrzał. Ireny już nie było.
Skoczył ku drzwiom. Przystanął. Słyszał oddalające się głosy jej i lokaja.
Chwiejnym krokiem powrócił do stołu i padł bezwładnie w fotel.
...Więc tu była? była! była tu!
Słyszał jej śmiech srebrzysty, i słyszał oddech jej wzburzonej piersi. Widział blask jej oczu cudnych, widział jej opuszczone wzdłuż ciała bezwładne ręce, rozumiał, że...
Oh! mógł ją zakuć w ramiona, mógł ustami błądzić po jej twarzy, i mógł paść na dno szału, w wir opętanej straszliwej rozkoszy.
Czemu więc? Czemu? Oh, czemu?
Kto wierzy głupim starczym, idjotycznym sentencyom? Kto? Kto powiedział te komiczne słowa „szczęście winno być oparte na rzeczywistości“, i kto im uwierzył?
Ha! ha! ha! ha!
Szczęście! Ha! ha! ha! ha! Godzina cudu, szału, i błędnych upojeń! A potem choćby na dno!