Sułkowski/Akt V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Żeromski
Tytuł Sułkowski
Wydawca Księgarnia S. A. Krzyżanowskiego
Data wyd. 1914
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


AKT PIĄTY.

(Dnia 21 Października 1798 roku, o godzinie siódmej rano. Mrok. Scena przedstawia dziedziniec pałacu Elfy-Bey w Kairze, przy placu Ezbekyeh, w pobliżu bramy Boulaq, — zajętego na kwaterę główną przez generała Bonapartego. Cały dziedziniec wyłożony marmurem. Na prawo szerokie schody i taras marmurowy. W głębi sceny wysoki, gruby mur, zza którego wychylają się palmy, cyprysy i pinie, czerniejące na tle jeszcze szarego nieba. Z lewej srony muru, w głębi brama otwarta, prowadząca w stronę ulicy, zmierzającej do Nilu. Pod murem ogrodu na wielkim złomie kamienia stoi posąg Izydy z czarnego marmuru, odnaleziony przez Sułkowiskiego pod wsią Féraneh i, po przywiezieniu do Kairu, czasowo umieszczony przed domem wodza. Posąg jest w postawie siedzącej, z wysokim dyademem w kształcie rogów. Obok posągu stoją dwa duże, płaskie słupy z białego wapienia, — również przez Sułkowskiego odnalezione, — z płaskorzeźbami kolorowanemi, które wyobrażają sądy Ozirisa w państwie śmierci. — Słychać ciągły, dochodzący z oddali, melodyjny śpiew muezzinów, z czterystu meczetów Kairu, nawołujących do walki z niewiernymi. Kiedyniekiedy dochodzi z dala odgłos strzału. — Drzwi na taras z pałacu otwarte. Słychać stamtąd gwar wielu osób. — Sułkowski sam siedzi na stopniach schodów z głową podpartą na rękach. Ubrany jest we frak obłożony haftem, mundur szala brygady, czyli pułkownika, dowodzącego sześcioma batalionami piechoty, dwunastoma armatami i rotą artyleryj. Wchodzi Venture przez bramę w głębi, zmierza na schody. Spostrzega Sułkowskiego).

VENTURE
— Kto to?

SUŁKOWSKI
— To ja.

VENTURE
— Czy wiecie tutaj, co się dzieje?

SUŁKOWSKI
— Mniej więcej. Skąd idziesz?

VENTURE
— Uciekam z domu. Biegłem najciaśniejszemi ulicami pod osłoną kilku żołnierzy z patrolu generała Bon, których, na szczęście, spotkałem. W jednej uliczce, podobnej do kiszki, stłoczone wielbłądy zatarasowały nam drogę. Leniwy poganiacz z fajką w zębach udawał, Że nie rozumie, co do niego mówiłem najlepszą arabszczyzną, i umyślnie wstrzymywał swe wielbłądy. Tymczasem fellahowie zza węgłów, z okien i dziedzińców poczęli nas prażyć kamieniami.

SUŁKOWSKI
— Czy zranili kogo?

VENTURE
— Żołnierze dali ognia, otworzyli przejście i ułatwili mi dalszą drogę. W domu nie miałem zamiaru zostawać dłużej, żeby mię nie spotkał los Caffarelli’ego du Falga, któremu zburzono wczoraj dom do szczętu. Mówiły nam spotkane po drodze patrole, że klasztor Synai jest oblężony, a meczety pełne sprzysiężonych. Cóż zamierzacie czynić?

SUŁKOWSKI
— Czekam tutaj na wieści od generała Dommartin, który ze swą artyleryą ruszył na rozkaz naczelnego wodza za miasto, na drogę do Belbeys, między meczety. Ma tam czekać na ostateczną decyzyę, czy rozpocząć bombardowanie meczetu Gama-El-Azhar, gdzie się zgromadziła i obwarowała rada powstańcza pod wodzą szeika El-Sadat. Jak mówią, są tam podobno tłumy muezzinów, imamów, wysłańców arabskich Murada-Beya i Ibrahima.

VENTURE
— Więc na cóż czekacie?

SUŁKOWSKI
— Bonaparte nie chce jeszcze rzucać ognia na miasto. Dommartin grozi armatami. Patrole komendanta placu Bon przebiegają, jak sam widziałeś, miasto. Może wszystko ucichnie.

VENTURE
— Nie sądzę. W mieście czuć wybuch zamierzony. To chwila przed burzą.

SUŁKOWSKI
— Zobaczymy.

VENTURE
— Czy Bonaparte jest tutaj?

SUŁKOWSKI
— Przed półgodzin, wrócił z wyspy Raudah, gdzie ma posterunek generał Lannes. Gdy przejeżdżał przez dzielnicę Babeluk pod osłoną guidów, jego samego, podobnie jak ciebie, obrzucono kamieniami. Teraz spożywa śniadanie w towarzystwie generałów wezwanych na radę.

VENTURE
— Czemuż ty tam nie jesteś?

SUŁKOWSKI
— Wyszedłem stamtąd przed chwilą. Było mi duszno w tej sali.

VENTURE
— To skutek niezgojonych dotąd ran spod Salheyeh.

SUŁKOWSKI
— Nie. To nie skutek ran.

VENTURE
— Zaręczam ci! Daremnie tym nowym mundurem szefa brygady pokrywasz siedm damasceńskich cięć i ów celny postrzał od zdradzieckiej beduińskiej kuli.

SUŁKOWSKI
— Od czasu bitwy pod Salheyeh minęło ośm tygodni. Zapomniałem o ranach. Przyschły rany... Jakiś za to głuchy ucisk duszy od wielu dni mię przytłacza. Smutek... Rzucam się do najtrudniejszych prac wojennych i ekonomicznych, piszę, uczę się, hieroglifuję, badam posągi, chodzę najpilniej na posiedzenia instytutu i opracowuję kwestye, zabijam wysiłkami każdą chwilę, żeby nie myśleć.

VENTURE
— Tak, dobra metoda: zasłonić myśli myślami...

SUŁKOWSKI
— Nie zupełnie dobra. Patrzę zapomocą nowej wiedzy, jakby przez zbliżające szkła, na zasypane państwa, z których zostały resztki murów, rysunki, tam i sam szkielet... Studyuję szybko cywilizacye, które wiatr pustyni, stary Set egipski, ze śmiechem wygwizdał i rozwiał... Pomnisz, jakeśmy w Medyolanie tęsknili do tego najcudniejszego na ziemi pomysłu, do tego splotu architektury, rzeźby i muzyki, który u granic pustyni witał codzień ustami ukrytych kapłanów wschodzące słońce. Teraz ten król królów, czy bóg bogów, Ozymandias łka w mem sercu. Jakie szalonym jest niszczący człowiek!

VENTURE
— A przecie on sam, genialny pomysł, — to wyrywanie się człowieka z piasków i iłów ziemi ku słońcu na skrzydłach pieśni, dumny posąg człowieka tworzącego pod utwierdzeniem niebieskiem, — przetrwał wszystkie cywilizacye i tyle królestw. To jest wielka pociecha, bracie.

SUŁKOWSKI
— Ten posąg, świadczący, że tyle może zostać ze wspaniałej przeszłości, ten pusty czerep w pustyni — jest dla mnie nie pociechą, lecz źródłem szaleństwa.

VENTURE
— Wiele lat spędziłem na wschodzie, wśród cywilizacyj zasypanych przez barbarzyństwo, wśród zapomnianych narodów. Przywykłem do tego widoku.

SUŁKOWSKI
(wstaje)
— Zapomnianych narodów... Muszę dziś rzucić się w wir, ścinać się z ramienia w pałasze, naszą polską sztuką, jak z tym kolosalnym, pancernym jeźdźcem mameluków pod Salheyeh, — bo mię smutek rozgryza...

(Przy słabym blasku przedświtu uwydatnia się posąg Izydy).


VENTURE
(zwrócony do bogini)
— Izydo! Królowo Egiptu, nauczona przez Anubisa mądrych praw, które tej ziemi nadałaś, córo Czasu, najmłodszego z bogów, królowo, która po raz pierwszy wyhodowałaś na ziemi zboże dla użytku śmiertelnych... Jaskółko miłości! Ulecz smutek tego wojownika.

SUŁKOWSKI
— Budzi się dzień. Słyszysz, — coraz głośniej śpiewają muezzini...

VENTURE
— W tym nowym, wstającym dniu pozdrowienie ci, Izydo, jaskółko miłości, od barbarzyńców północy.

SUŁKOWSKI
— Nie czuję się ani trochę barbarzyńcą.

VENTURE
— Czemuż ogarnia cię smutek wobec tych prastarych symbolów? Dusza twoja upada przed nimi na twarz i leży w prochu, bez sił, bo nic na ziemi wznioślejszego nie widziała. Patrz w czarne, zadumane oczy tego posągu, zadumane przed wiekami, ślepo wpatrzone w wieczność. Te przygasłe źrenice patrzą w nieskończone oddalenie, które będzie ze swym gwarem wielkich ludzkich dzieł, kiedy po nas i po gwarze naszych dzieł zniknie najlżejszy ślad. Ona sama nazywa się córką Czasu. Nie umarła i nie umrze nigdy, czuła ptaszyna, która bolesnemi inkantacyami budziła Ozirisa z wiecznego snu.

(Dnieje. Sułkowski wskazuje na kamienie nagrobne).

SUŁKOWSKI
— Patrz, tu Oziris w państwie śmierci sprawuje sąd nad człowiekiem, który mu podaje kwiaty lotosu, przyniesione z ziemi.

VENTURE
— Twardy sędzia. Wrócił się był na ziemię ze swego państwa Amentes, ażeby syna nauczyć walki i zemsty nad mordercą Tyfonem.

SUŁKOWSKI
— Tak, Oziris nauczył syna Horusa walki. Wrócił się po to na ziemię z piekieł.

VENRURE
— Lecz. gdy syn pokonał wroga, wówczas ona, Izyda, uwolniła pokonanego. Pozdrowienie ci, Izydo, która wiesz wszystko!

SUŁKOWSKI
— Nie wszystko wiedziała. Zniweczyła ojcowski twardy czyn Ozirisa, który jest wieczny pracownik, który w życie wcielał ideje w duchu powzięte, — który w twardych mozołach wykuwał wzory żywe zapomocą boskich Środków sztuki z pierwotnych założeń i rzucał je szczodrze w świat. Jego sfera czynu nie miała widzialnych granic, ogarniała ziemię żywą i dziedzinę umarłych. Wszystkie jego trudy były dla niej niczem wobec jednego popędu litości! Lecz i Oziris nie ogarniał wszystkiego. I on jest bożyszczem człowieka, który już ginie na ziemi.

VENTURE
— Znieważasz bogi...

SUŁKOWSKI
— Nie. Niektórym z nich zaglądam ciekawie w oczy. Pozdrawiam nadewszystko Anubisa, boga mądrości, szakalogłowego Hermesa Trysmegistę...

VENTURE
— A ona, która leżałaby była przez wieki w piaskach, gdybyś jej nie odkrył, podobnie jak ona niegdyś odkryła zwłoki swego boskiego małżonka? Czcij boginię!

SUŁKOWSKI
— Nie mogę na nią spoglądać bez gniewu. Powiększa mój smutek. Ona — to symbol wszystkich kobiet świata (Śmieje się). Możnaby jej nadać inne zgoła imię. Naprzykład, naprzykład.. Możnaby ją nazwać Agnese Gonzaga... Słabość, subtelność, miłość... Błędne światło kiężyca, szept liści w nocy, szemranie strumienia, śpiew słowika w wierzbach nad Nilem... Czemżeby była, gdyby nie jej brat i małżonek — słońce? Zgasłaby w nocy!

VENTURE
— Czemżebyś ty był sam, gdyby w tobie nie było czarodziejskiego spojrzenia słabych z piękności oczu bogini, którą przezywasz Agnesina Gonzaga? Byłbyś żołnierzem, jak tysiąc innych, bezdusznym zabójcą ludzi. Ona jest nie tylko czarodziejskie światło księżyca, lecz jest również noc, głębia otchłani, rodzica genialnej myśli. W niej jest pierwiastek tajemny rozkoszy życia, źródło urody wszechrzeczy. Bez niej nie byłoby niezbadanego piękna wszechświata.

SUŁKOWSKI
— Źródło urody wszechrzeczy jest także pierwiastkiem omdlenia trudzącego się męża. Zatrutą strzałą piękności rani ze swej zasadzki siłę, wstrzymuje mężny krok bohatera, ogarniętego przez pracę, odwraca jego głowę od wiecznego celu. Z niej to zapewne, z jej siostrzanego i miłosnego serca poczęła się słabość Ozirisa, jego niewola, omdlenie w zamkniętej skrzyni — i śmierć. Tyfona, wroga, mordercę, który nikczemną zdradą małżonka jej uwielbionego w skrzyni uwięził i cisnął w wody Nilu, — który go później na szczątki posiekał, — nareszcie pokonanego, — uwolniła! Horus, bohater, rodzony jej syn, słońce wschodzące, zerwał jej za to dyadem z głowy. Uczyniłbym tosamo rodzonej matce!

VENTURE
— Mądrość wszechrzeczy, Anubis, twój szakalogłowy Hermes włożył jej nowy dyadem na głowę. Ponieważ ona jest miłość.

SUŁKOWSKI
— Miłość! Trzeba się wznieść ponad miłość! Trzeba się nad nią wedrzeć, ująć ją w dłoń nieulękłą, jak Oziris ujmuje kwiaty lotosu, które mu wylękły człowiek podaje, i spojrzeć w głąb kielicha bezdennemi oczyma. Trzeba, żeby było w życiu, jak w tej boskiej legendzie. Kiedy ślepa z miłości szukała po ziemi zwłok męża, za przewodnika jej był on, mądrość, Anubis. Albowiem ona sama jest błąd i słabość człowieka. Wypuścić ze szponów Tyfona, przebaczyć złemu, które świat szarpie i piaskiem pustyni zasypuje uprawne niwy Egiptu...

VENTURE
— W łonie kielicha lotosu pospołu z Ozirisem, jako jego połowa, narodziła się bogini Izis. Nie wiemy, jaką siłę posiadała jej miłość. Oto patrz. Człowiek nieznany nam, przemijający, jak powiew wiatru, chciał wyrazić to, co w nim było najistotniejszego, niedocieczonego, wzniosłego, wiecznego: — wykuł te oczy. Potęgę wojny swej śmiertelnej z naturą złego krótkiemi wyżłabiał liniami. Trwożliwą dłonią, przy pomocy ubogich narzędzi — dłutka i młotka — usiłował wyrazić uśmiech miłości. I uśmiech ten przetrwał tyle królestw, religii, narodów... Śmiertelne męczarnie ducha wszystkich ludzi, moc ich najistotniejszą w walce ze zniszczeniem i niewiedzą o sobie samych pieszczotliwem wygładzaniem, jako zachłyśnięcie się od tajnego uczucia, uwiecznił w tem obliczu. Ileż pokoleń umarło, patrząc z uwielbieniem w to zwierciadło duszy ludzkiej! Ileż pokoleń umarło, patrząc bezsilnie na słońce i księżyc, na drzewa i kwiaty w dolinie Egiptu, na wylew Nilu i sypkie piaski pustyni, zanim wykochana została z bryły marmuru, wyśniona w minutach zachwytu ta symboliczna kobieta!...

SUŁKOWSKI
— Patrz, co wzamian za jej miłosierdzie uczynił Tyfon, wieczny wróg dobra, z tym wizerunkiem miłości. Strącił ją z piedestału, zachichotał wichrami swemi, rozpętał dzikie kulty w dalekich stronach barbarzyńców, rękoma ich poburzył świątynie Izydy i zasypał ją piaskami puszczy. Ślepą pustynię rzucił na jej ramiona, bezpłodną ziemią przywalił jej oczy, nieśmiertelny wyraz władz ducha. I znowu wchłonął ją w siebie i wessał Czas, ojciec jej przedwieczny. Wiekuistość poczęła stróżować w pustyni, ażeby dla niej, która była światłem, zamarło światło i cień, dla niej, która była pieśnią o miłości, zamarł dźwięk i milczenie. Dopiero my, czciciele okrutnego czynu, mężowie bez miłosierdzia, synowie walki, którzy przechodzimy góry, przepływamy morza, przedzieramy się wskróś pustyni, rażąc mieczem nieprzyjaciół naszej woli, wydobyliśmy ze szponów Tyfona jej obraz. I oto znowu, dzięki nam, patrzą jej czarne oczy w uwielbiające ją oczy ludzi. Znowu ją ludzie czczą, jak czcili przed niezliczonemi wiekami.

VENTURE
— To zdarzenie.

SUŁKOWSKI
— Nie! to nie jest przypadkowy zbieg okoliczności! Jesteśmy wskrzesicielami bogów i wielkich legend. Dobywamy z nicości pieśń o zdobywcach, tworzących nowe kultury. Dźwigamy z prochu wielkie, podeptane bożyszcza rodu ludzkiego, ażeby przejrzeć ich poryw ducha, przeczytać ich pismo, zobaczyć prawa, wskrzesić ich siłę i uczynić ją nanowo tworzywem szczęścia na ziemi.

VENTURE
— Gdybyż tak było!

SUŁKOWSKI
— Czyż nie? Cóż się może porównać z naszem przejściem wojennem z Aleksandryi, na El-Rahmanyeh i Omm-Dynar pod piramidy? Słońce padało na nasze głowy prostopadle, rażąc, jak płomień, nieprzywykłe, północne ciemię. Suche piaski paliły stopy i oślepiały wzrok. O.kryci strupami, ze skórą pop i;: kaną, szliśmy w ściśniętych kolumnach, walcząc z konnicą mameluków, która, jak piorun, wypadała z zasadzki. Najlżejszy cień nie osłaniał nas od rana do wieczora. Przed oczyma ukazywał się widnokrąg zawarty, zasłany przedziwnym wyziewem pustyni. To tu, to tam błądził w oczach miraż, tak dobrze zwany wodą szatana. Pochód w ciągu siedmnastu dni bez chleba, pięciu dni bez wody! Żołnierz zatwardziały głośno wyrzekał. W szeregach słychać było jęk i przekleństwo na nas, którzy byliśmy zimnymi strategami. Sześciuset żołnierzy skonało z pragnienia. Ci, co nie chcieli upaść pod szablami beduinów, a nie mogli iść ani kroku dalej, rzucali się w wody Nilu i tonęli. Podchodzili po kilku naraz do Napoleona Bonapartego i, dobywszy pistoletu, odbierali sobie u jego nóg życie. On spokojnie patrzał na wszystko, taksamo spokojnie jak na entuzyazm piechurów pod Arcole. I ja również, jego adiutant. Nauczyłem się być zimnym i do gruntu zatwardziałym. Częstośmy się wtedy mierzyli oczami z nienawiścią i uwielbieniem. I miałem boskie chwile, kiedy w jego oczach czytałem lęk i zazdrość, niepokój i tajny gniew. Nie żałuję, żem tu przyszedł. Widziałem najtrudniejsze przedsięwzięcie wojenne i poczułem się w sobie. Męczarnie nasze były tego rodzaju, ie rozkoszą było wychodzić wówczas na spotkanie nieprzyjaciół, rąbać się w pałasze w oczach naczelnego wodza i w oczach wojska. Byliśmy bowiem wszyscy, jak jeden jedyny człowiek. Głęboko dobrze było wówczas marzyć, ie się teraz dopiero sumiennie ostrzy szabla na twardym brusie duszy do walki o Polskę. Pomnę, jak leżąc na piasku pod piramidami, zrąbany w zacieklej bitwie, wracałem z ciemności państwa Amentes, śmiałem się do piramid i pytałem ich oczami o sąd... Mieliśmy prawo zawładnąć legendami Egiptu!

VENTURE
— Gdybyście to mogli wskrzesić całość legendy! Gdybyż to dzięki wam mógł człowiek wejrzeć znowu w tajemnicę uczuwania, w głębinę myśli zwierząt, wmyśleć się i zasłuchać duszą, wchłonąć marzeniem i uczcić tajnię ich bytowania, wdrożyć w siebie mistyczne pojmowanie świata przez ibisa, krokodyla, węża, szakala, hipopotama! Masz słuszność. Cóż może być bardziej przejmującego dreszczem nad ten symbol ducha z głową szakala, niż ten przewodnik bezgranicznie straszliwy, tajemniczy towarzysz, prowadzący umarłych do kraju śmierci?

SUŁKOWSKI
— Piękna legendo! Duch człowieka idzie za Anubisem przed oblicze Ozirisa, dobrego boga, który jak człowiek szlachetny szukał po ziemi środków ziszczenia cnoty i piękności, był przez złe, jak nieszczęsny człowiek, zdradą pokonany. Na rozkaz Ozirisa duch człowieka wstąpi — w ciało zwierzęce, oczyści się przez prace niskie, grube, długotrwałe. Nareszcie omyty przez trud wróci na niebiosa, ażeby się połączyć z wiecznem słońcem Ozirisem i z wiecznym księżycem Izydą.

(Poranek. Sułkowski wskazuje na kamienie grobowe).
— Patrz! Pokorny człowiek stoi, podczas gdy bóstwo siedzi na tronie.

VENTURE
— Wschodzi już słońce. O, Izydo, królowo ziemi egipskiej... Przebacz zniewagi barbarzyńcy północnemu i naucz go uwielbiać miłość...

SUŁKOWSKI
— Ty, która zasiadasz na prawicy męża w państwie ciemności i patrzysz w ludzkie sprawy dokonane... Izydo! Gdybym przyszedł przed twoje oblicze, na twój ostatni sąd, rzuciłbym wyniosłe słowo, Że panowanie twoje na ziemi i w podziemiach nie było zupełne, a twoje ogarnięcie świata i zaświecia nie było doskonałe. Byłaś jeno obrazem natury istniejącej, wizerunkiem uczuć człowieka, posłusznego ustawom natury, a ja ukazałbym ci i polecił sądzić mękę, trudy, porażki i zwycięstwa człowieka, walczącego do ostatniego tchu z przepisami natury i walczącego i chimerami swej duszy o pokonanie ich i nakazanie im służby.

VENTURE
— Nie łatwo, bogowie odstępują swych praw. Co tu uwiecznione zostało w tym posągu, na to miliony takich, jak ty, złożyły się w trudzie i męce. Któż odgadnie, coby ci rzekła cicha bogini miłości? Któż wie, czy milczący jej uśmiech, która już tyle widziała, nie strąciłby w nicość twego zuchwalstwa?

SUŁKOWSKI
— Tego, co jest w nas, nie widziała. Człowieka, który przypasuje oręż i na wojnę wyzywa bogi — nie widziała. Człowieka, który z tronów bogi strąca — nie widziała. Człowieka, który zdobywa naturę bogów i to, co było ich dziedziną, zabiera na swoją własność — nie widziała.

VENTURE
— Człowiek nie może stać się bogiem, gdyż jest śmiertelny, a bóg, symbol natury, jest nieśmiertelny, jak natura sama. Człowiek skażony jest żądzami, a bóg oczyszczony jest z niskości żądz przez doświadczenie, przez dociekanie, przez post ciała i nieustającą chłostę ducha niezliczonych pokoleń kapłańskich...

SUŁKOWSKI
— Człowiek taki, jak my, przewyższa bogi tem, że jest sam ze siebie, że jest śmiertelny, a nie lęka się śmierci, której bogowie nie znają wcale. Natura bogu darowała wieczność, a śmiertelnikowi naznaczyła kres, lecz on, podejmując dobrowolne bohaterstwo, czyli śmierć, niweczy śmierć. Kres bohatera jest poczęciem żywota boga. Dla tego śmierci wśród nas niema, i ten jedyny przywilej bogów wydarty im został. Gdybym dziś przyszedł na sąd Ozirisa, przyszedłbym śmiało. Niósłbym w ręku kwiaty lotosu, symbol nieśmiertelności, gdyż wiecznym jestem bytem. Podałbym kwiaty Ozirisowi, jak ten oto śmiertelny, gdyż współczuję wielkim jego pracom i twardej doli. Ale potem kazałbym bóstwu powstać, usunąć się, zstąpić ze schodów i sam zająłbym jego tron.

VENTURE
— Na cóż człowiekowi to wywyższenie? Nie dosięgniesz tej głębi niedocieczonej, tego zamysłu najmądrzejszego, ażeby spojrzeć na świat i sądzić świat oczyma szakala, lub ibisa, hyeny, albo lwa. Cóż człowiekowi z tego, Że zabija i niweczy, ie unicestwienie nazywa wiecznością, kiedy nie wie, jaką zabił myśl, jakie zniweczył uczucie w ciele lękliwego ibisa, który nań spoglądał spoza kwiatów Nilu, albo w ciele gazelli, która przed nim, jak wiatr, ucieka? Nie tak to łatwo wyrwać się z koliska natury i zniweczyć jej potęgę!

SUŁKOWSKI
— Przyjdą tacy, którzy się wzniosą ponad ten stary mistyczny fetyszyzm, którzy zzewnątrz wyczytają wszystkie myśli wiernego psa i wszystkie zbójeckie decyzye hyeny — tak dokładnie jak my od czasów Rozetty czytamy zagmatwany rysunek egipski. Człowiek pokona ptaka i zdobędzie jego naturę chyżą, zgłębi instynkty czworonoga i będzie na przyrodę zewnętrzną patrzał jego oczyma, gdy tego zapragnie. Lecz nie zniży się już i nie zamieszka w ciele hyeny, ani w ciele krokodyla. Duch jego za żywota wyleci w niebiosa, osiądzie tron Ozirisa, położy dłonie na gwiazdach dalekich i jak jaskółka Izis, szukająca boskiego małżonka, okrąży i posiądzie jasnowidzącą duszą tajemnicę swojej miłości. Ponieważ człowiek zgłębił i pokonał wewnętrzną chimerę swej duszy...

VENTURE
(wskazując na drugi kamień)
— Patrz — tu Anubis prowadzi szereg ludzi. Zdaje się śmiać z tego, co mówisz. Alboż nie prowadził już na tamtę stronę — bohaterów, którzy szli przez góry i doliny, lądy i morza, rzeki i pustynie, — którzy pokonywali śmierć za pośrednictwem bohaterstwa? Alboż nie wodził za sobą ascetów wyschłych z głodu, którzy wbrew nakazowi przyrody odtrącali w ciągu lat pożywienie, karmiąc się kilką daktylów, łub garstką ziaren ryżu, — byleby ujarzmić chimerę swej duszy? Alboż nie przewodniczył szaleńcom, którzy wściekłemi z uporu dłońmi dusili wewnętrzne swe szczęście i rozkosz zewnętrzną, ażeby wykuć i wyostrzyć jedno jedyne — puginał swej woli?

SUŁKOWSKI
— Hermesie! Czyliż tak? Czy śmiejesz się z woli samotnego człowieka? Przewodniku, który z tej ziemi wyprowadzasz trupy!... Nie jestem ciekawy szlaków twoich po tamtej stronie. Śmieję się z twej tajemnicy. Urągam twej władzy, skryty mędrcze, który przerażasz trwożliwych!... Bywałem już u węgłów twojego kraju — i pogardzam nim, państwem nędznej ciemności! Mnie, któremu zdarzało się kołatać w twoje wrota bez drżenia i chodzić samochcąc w półmrokach śmierci — nie przeraża twój uśmiech. Gotów jestem zerwać ci z głowy twój hełm i ujrzeć twoje boskie, czy ludzkie oczy, szakalu!...

VENTURE
(nasłuchując)
— Słyszysz? Tętent?

SUŁKOWSKI
— W istocie — ktoś pędzi na koniu.
(Obydwaj idą ku bramie)
GŁOS GOŃCA
(za bramą)
— Do naczelnego wodza!

SUŁKOWSKI
— Tutaj.

(Wchodzi oficer, adjutant generała Dommartin).
— Od kogo?

OFICER
— Od generała Dommartin.

SUŁKOWSKI
— Z czem?

OFICER
(podając list)
— Oto pismo.

SUŁKOWSKI
— Dobrze. Zaraz je doręczę. Jak stoi sprawa?

OFICER
— Generał zajmuje pozycyę wśród meczetów i wzgórz rumowia, na drodze do Belbeys. Ma cztery ciężkie armaty i sześć polowych. Minarety i kopuły meczetów pokryte są ludźmi z przedmieść, którzy w miarę, jak się rozwidnia, poczynają do nas strzelać. Trzy nasze bataliony stoją gotowe do walki za bramą Bab-el-Nasr. Trzysta koni jazdy naszej posunęło się w stronę pustyni. Ci właśnie jeźdźcy spostrzegli, że z pustyni ciągnie jazda beduinów w sile ośmiuset koni. Chcą nas wziąć we dwa ognie. Generał czeka na rozkaz uderzenia, zarówno na miasto, szczególniej na meczet kwiatów, jak na beduinów.

SUŁKOWSKI
— Co jeszcze?

OFICER
— Kiedym tu pędził, spostrzegłem, że i inne przedmieścia wrą od buntu.

SUŁKOWSKI
— Pójdę natychmiast do naczelnego wodza.

(Oficer składa ukłon i cofa się za bramę).
— Pojadę sam, żeby dokładnie zbadać stan rzeczy.

VENTURE
— Dla czegóż ty sam? Jesteś chory. Wylecz się najprzód z ran!

SUŁKOWSKI
— Beduini, ciągnący z puszczy, szybko jeżdżą. Nie zechcą oni czekać tak długo, aż rany moje zupełnie za schną. Któż może położenie dobrze zbadać? Porozsyłani są w różne strony świata adjutanci. — Eugeniusz de Beauharnais, Ludwik Bonaparte, Merlin i inni. Z dziewięciu nas jest tylko Croisier — i ja. Croisier zostanie przy dowódzcy, a ja pojadę z rozkazami. Teraz idę tam. Chodź, ojcze, ze mną. Twoja obecność, jako dragomana, może być konieczna.

(Obadwaj wstępują na schody tarasu i we drzwi pałacu Elfy-Bey. W salach, skąd słychać fwar rozmowy, nastaje cisza. Potem okrzyki, rozgwar. Znowu cisza długotrwała. Wreszcie wychodzi na taras Sułkowski. Zbiega ze schodów, idzie ku bramie głównej. Woła).

SUŁKOWSKI
— Zawilec!

ZAWILEC
(za sceną)
— Według rozkazu!

SUŁKOWSKI
— Bywaj!

(Wchodzi Zawilec)
— Kulbacz i podaj mi konia! Kulbacz takie natychmiast swego! Pojedziesz ze mną na podjazd za miasto.

ZAWILEC
— W mig!

(Zawilec salutuje i odchodzi. Venture zstępuje ze schodów tarasu).

VENTURE
— Słuchaj mię!... Nie jedź na tę wyprawę...

(Sułkowski klaszcze w ręce. Wchodzi oficer przybocznej straży naczelnego wodza).
SUŁKOWSKI
— Proszę natychmiast uszykować na placu pluton guidów. Pojadę na ich czele na rekonesans za miasto.

OFICER
— Konie są okulbaczone. Żołnierze wnet gotowi będą do drogi.

SUŁKOWSKI
— Pojedzie także ordynans mój, żołnierz z mojej brygady.
(Oficer salutuje i odchodzi)

VENTURE
— Nie jedź na tę wyprawę.

SUŁKOWSKI
— Dla czego?

VENTURE
— Sam nie wiem...

SUŁKOWSKI
(z uśmiechem)
— Nie wystarczająca to przyczyna.

VENTURE
— Słuchaj mię! Nie jedź! Powiem ci prawdę...

SUŁKOWSKI
— Czemuż ją taisz, skąpy starcze?

VENTURE
— Kiedyś od naczelnego wodza zażądał rozkazu do przedsięwzięcia tej wyprawy, — stałem w pobliżu. Patrzałem na jego twarz, na jego oczy. Podniósł na ciebie znagła oczy złe!

SUŁKOWSKI
— Złe oczy?

VENTURE
— Rzucił na ciebie przeklęte spojrzenie.

SUŁKOWSKI
— Nie obchodzą mię jego złe oczy, ani przeklęte ich spojrzenie.

VENTURE
— To nie dosyć. Przysięgam ci!... Czterdzieści lat mego życia strawiłem wśród zabobonów wschodu. Ty wiesz, że kocham cię, jak syna!

SUŁKOWSKI
— Wiem.

VENTURE
— Patrzałem. Bonaparte podniósł niepostrzeżenie, tajemnie rękę. Tego nikt nie widział i tego nikt nie zrozumiał, tylko ja jeden. Lecz ja to wiem napewno, jam zrozumiał!

SUŁKOWSKI
— Cóż takiego?

VENTURE
— Wykonał ręką wschodni, sekretny giest.

SUŁKOWSKI
— Co za giest?

VENTURE
— Wykonał giest... Błagam cię, nie jedź na tę wyprawę.

SUŁKOWSKI
— Zaciekawiasz mię, ojcze, — cóż to za giest?

VENTURE
— Ten giest oznacza rozkaz absolutny. Jest to znak.

SUŁKOWSKI
— Czary!

VENTURE
— Wierzą w to ludy wschodu, że jest to znak zły a mocny, jak modlitwa okrutna, której władza sięga aż do siedliska potęg tajemnych. Wykonany z intencyą właściwą, ten znak jest mocą, której zaświaty nie mogą się oprzeć.

SUŁKOWSKI
— Moja pogarda już zniweczyła jego siłę. Cóż tedy znaczy to zaklęcie?

VENTURE
— Ten giest wschodni jednoczy się z zaklęciem: — „Idź i zgiń“ —

(Sułkowski poprawia na sobie szarfę, którą jest przepasany, poprawia szablę. Nałożył kapelusz. Z uśmiechem:)

SUŁKOWSKI
— Niegdyś rycerze polscy osłaniali piersi karacenową kolczugą, ażeby ich zatrute nie dosięgły strzały. Dziś ojczyzny niema... Niema, czemby osłonić serce...

(Oficer przybocznej straży guidów pokazuje się w bramie).

SUŁKOWSKI
— Pluton gotowy?

OFICER
— Gotowy.

SUŁKOWSKI
(do Venture’a)
— Pomiędzy absolutnym rozkazem i mojem sercem leży krzywda Polski. Nie może jej przebić złe zaklęcie. Żegnaj!

(Wychodzi u bramę. Znika. Za nim idzie Venture)

SUŁKOWSKI
(za sceną)
— Zawilec!

ZAWILEC
(za sceną)
— Według rozkazu!

SUŁKOWSKI
(w oddali)
— Konia!

ZAWILEC
(w oddali)
— Osiodłany!

(Słychać tętent kopyt po bruku. Oddalił się. Nastaje zupełny dzień. Widać wyraźnie posąg Izydy i nagrobne egipskie kamienie. Venture zwolna wychodzi).


MUZYKA.
(W oddali słychać krzyk. Później bliżej, blisko. Wbiega Venture w poszarpanem odzieniu, okryty kurzem. Biegnie przez scenę i bez sił pada na schodach).


VENTURE
(woła)
— Do broni! Do broni!

(Z pałacu wybiega adjutant Croisier).


— Sułkowski zginął! Tuż za bramą Bab-el-Nasr... Napadnięty przez całą ludność przedmieścia, bronił się z szablą w dłoni. Koń jego pośliznął się na miękiej ziemi... Upadł. Pchnięty lancą Sułkowski runął na ziemię. Wówczas!... Rzuciła się na niego tłuszcza. Rozbili mu głowę głazami, ciało rąbali siekierą, darli ostrzem nożów, roznieśli go na szablach... Idź waszmość, wołaj, wzywaj! Został z niego tylko strzęp munduru. Niesie go wierny żołnierz.. Tam! Patrz!

(Generałowie Reynier, Desaix, Lannes, Vial, Dupuy, Caffarelli du Falga i inni tłumnie wychodzą na taras. Rozsuwają się. Croisier wbiega do pałacu. Wychodzi Napoleon Bonaparte. Venture wyciąga ku niemu rękę i dziwnym gestem wskazuje bramę. W oddali za bramą słychać jęk. Bonaparte nałożył kapelusz. Wolno zeszedł na brzeg tarasu. W bramie ukazuje się ordynans Zawilec cały skrwawiony, zrąbany, w odzieniu poszarpanem. Niesie w obu rękach wysoko napierśny strzęp munduru Sułkowskiego z jego orderem. Ujrzawszy wodzów, Zawilec podnosi ten skrwawiony strzęp wysoko w górę i ukazuje go Bonapartemu. Bonaparte i generałowie wyprostowują się i salutują długo ten jedyny szczątek po Józefie Sułkowskim).


KONIEC.

Paryż 1910.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Żeromski.