Strona:Stefan Żeromski - Sułkowski.djvu/247

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

szczeniem i niewiedzą o sobie samych pieszczotliwem wygładzaniem, jako zachłyśnięcie się od tajnego uczucia, uwiecznił w tem obliczu. Ileż pokoleń umarło, patrząc z uwielbieniem w to zwierciadło duszy ludzkiej! Ileż pokoleń umarło, patrząc bezsilnie na słońce i księżyc, na drzewa i kwiaty w dolinie Egiptu, na wylew Nilu i sypkie piaski pustyni, zanim wykochana została z bryły marmuru, wyśniona w minutach zachwytu ta symboliczna kobieta!...

SUŁKOWSKI
— Patrz, co wzamian za jej miłosierdzie uczynił Tyfon, wieczny wróg dobra, z tym wizerunkiem miłości. Strącił ją z piedestału, zachichotał wichrami swemi, rozpętał dzikie kulty w dalekich stronach barbarzyńców, rękoma ich poburzył świątynie Izydy i zasypał ją piaskami puszczy. Ślepą pustynię rzucił na jej ramiona, bezpłodną ziemią przywalił jej oczy, nieśmiertelny wyraz władz ducha. I znowu wchłonął ją w siebie i wessał Czas, ojciec jej przedwieczny. Wiekuistość poczęła stróżować w pustyni, ażeby dla niej, która była światłem, zamarło światło i cień, dla niej, która była pieśnią o miłości, zamarł dźwięk i milczenie. Dopiero my, czciciele okrutnego czynu, mężowie bez miłosierdzia, synowie walki, którzy przechodzimy góry, przepływamy morza, przedzieramy się wskróś pustyni, rażąc mieczem nieprzyjaciół naszej woli, wydobyliśmy ze szponów Tyfona jej obraz. I oto znowu, dzięki nam, patrzą jej czarne oczy w uwielbiające ją oczy ludzi. Znowu ją ludzie czczą, jak czcili przed niezliczonemi wiekami.