Strona:Stefan Żeromski - Sułkowski.djvu/238

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

VENTURE
— Uciekam z domu. Biegłem najciaśniejszemi ulicami pod osłoną kilku żołnierzy z patrolu generała Bon, których, na szczęście, spotkałem. W jednej uliczce, podobnej do kiszki, stłoczone wielbłądy zatarasowały nam drogę. Leniwy poganiacz z fajką w zębach udawał, Że nie rozumie, co do niego mówiłem najlepszą arabszczyzną, i umyślnie wstrzymywał swe wielbłądy. Tymczasem fellahowie zza węgłów, z okien i dziedzińców poczęli nas prażyć kamieniami.

SUŁKOWSKI
— Czy zranili kogo?

VENTURE
— Żołnierze dali ognia, otworzyli przejście i ułatwili mi dalszą drogę. W domu nie miałem zamiaru zostawać dłużej, żeby mię nie spotkał los Caffarelli’ego du Falga, któremu zburzono wczoraj dom do szczętu. Mówiły nam spotkane po drodze patrole, że klasztor Synai jest oblężony, a meczety pełne sprzysiężonych. Cóż zamierzacie czynić?

SUŁKOWSKI
— Czekam tutaj na wieści od generała Dommartin, który ze swą artyleryą ruszył na rozkaz naczelnego wodza za miasto, na drogę do Belbeys, między meczety. Ma tam czekać na ostateczną decyzyę, czy rozpocząć bombardowanie meczetu Gama-El-Azhar, gdzie się zgromadziła i obwarowała rada powstańcza pod wodzą szeika El-Sadat.