Przejdź do zawartości

Strona:Stefan Żeromski - Sułkowski.djvu/254

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

daktylów, łub garstką ziaren ryżu, — byleby ujarzmić chimerę swej duszy? Alboż nie przewodniczył szaleńcom, którzy wściekłemi z uporu dłońmi dusili wewnętrzne swe szczęście i rozkosz zewnętrzną, ażeby wykuć i wyostrzyć jedno jedyne — puginał swej woli?

SUŁKOWSKI
— Hermesie! Czyliż tak? Czy śmiejesz się z woli samotnego człowieka? Przewodniku, który z tej ziemi wyprowadzasz trupy!... Nie jestem ciekawy szlaków twoich po tamtej stronie. Śmieję się z twej tajemnicy. Urągam twej władzy, skryty mędrcze, który przerażasz trwożliwych!... Bywałem już u węgłów twojego kraju — i pogardzam nim, państwem nędznej ciemności! Mnie, któremu zdarzało się kołatać w twoje wrota bez drżenia i chodzić samochcąc w półmrokach śmierci — nie przeraża twój uśmiech. Gotów jestem zerwać ci z głowy twój hełm i ujrzeć twoje boskie, czy ludzkie oczy, szakalu!...

VENTURE
(nasłuchując)
— Słyszysz? Tętent?

SUŁKOWSKI
— W istocie — ktoś pędzi na koniu.
(Obydwaj idą ku bramie)
GŁOS GOŃCA
(za bramą)
— Do naczelnego wodza!