Spiskowcy (Arct, 1907)
Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Spiskowcy | |
Podtytuł | Opowiadanie z zamierzchłych dziejów Szwajcarji | |
Wydawca | M. Arct | |
Data wyd. | 1907 | |
Druk | M. Arct | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
—
1907
Świtało. Mroki nocy rzedły, bielały. Na tle jasnych fioletów nieba wyłoniły się ciemne zarysy wzgórz i śnieżne szczyty piętrzących się tu i owdzie wysokich gór.
Jasność coraz bardziej potężniała: promienie wschodzącego słońca zaróżowiły Jungfrau, Szrekhorn i Mnicha[1].
Po chwili z poza dalekiego, sinego pasma gór wyłoniła się olbrzymia tarcza słońca i powlekła góry, lasy i doliny złocistą barwą.
Jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, gęste opary, zalegające doliny i parowy, zaczęły unosić się w górę: czepiały się gałęzi świerków, porastających zielone wzgórza, potym zboczy skał, wreszcie w postaci lotnych, śnieżnych obłoków, wzniosły się nad szczyty i zaczęły wolno płynąć po sinych roztoczach nieba.
Narodził się cudny, letni poranek.
∗ ∗
∗ |
Na skraju świerkowego lasu ukazał się młody człowiek i przyłożywszy dłoń do oczu, zaczął pilnie przyglądać się okolicy.
Ujrzawszy u stóp góry małą mieścinę, nad którą się wznosił duży zamek, zmarszczył brwi i rzekł:
— Nie omyliłem się. To Sarnen. A nad nim – siedziba tego okrutnika!
Wyciągnął z za pasa róg myśliwski i dwukrotnie w niego zadął. Na to hasło z głębiny lasu wybiegło kilku ludzi, uzbrojonych w łuki i topory.
Gdy się zbliżyli, młodzieniec wyciągnął rękę, w której trzymał oszczep, i wskazując Sarnen, zawołał:
— Cieszmy się, bracia! Po kilku dniach drogi, jesteśmy nareszcie u celu podróży. Ta mieścina – to Sarnen. Nad nią, na wzgórzu, w szarych murach zamczyska, kryje się nasz ciemięzca, dumny książę Herman Gessler, okrutny kat mego ojca! Za ten niecny czyn, i za inne okrucieństwa czeka go — śmierć.
— Rzekłeś! — zawołali towarzysze. — Związani świętą przysięgą uwolnimy Szwajcarję od okrutnych rządów tyrana.
— Niech żyje wolność! Prowadź nas, dzielny Arnoldzie z Melchtalu! Śmierć — lub zwycięstwo!
— Jestem pewny zwycięstwa! — odparł Arnold. — Jeśli padniemy, śmierć nasza będzie pomszczona przez innych Szwajcarów, którzy tylko czekają wezwania, aby powstać. Wolny nasz lud nie może znieść okrutnej przemocy! Do dzieła więc, w drogę!
∗ ∗
∗ |
Tymczasem w zagrodzie pod «Złotą Koroną» — gwar śmiechy i coraz większa wrzawa.
To żołdacy książęcy, siedząc przy stołach, popijają piwo i śpiewają wesoło:
Niech żyje wielki książę nasz,
Waleczny Herman Gessler!
Wychylmy kufle do dna!
Niech wnoszą świeży piwa dzban,
Wiwat nasz waleczny pan,
Potężny Herman Gessler!
Naraz drzwi rozwarły się z hukiem: do gospody wszedł Arnold, a za nim reszta towarzyszów.
Na ich widok z za bufetu wyszła stara gospodyni i zbliżając się przywitała nowoprzybyłych uprzejmym ukłonem.
— Grüss Gott! Grüss Gott![2] Witajcie, mili goście! Siadajcie, proszę, ot tam pod ścianą — wskazała ręką — wolne miejsca.
Grüsse[3] — odparł Arnold i obrzuciwszy dumnym spojrzeniem książęce sługi, przeszedł koło nich z hardo podniesioną głową i usiadł przy stole, w rogu gospody.
Obok niego na szerokich ławach i drewnianych stołkach zajęli miejsca towarzysze.
— Czym mogę wam służyć? — spytała gospodyni.
— Dajcie nam, matko, dzban kawy, mleka i kilka bochenków chleba! — odparł Arnold. Jesteśmy zdrożeni i głodni.
Ujrzawszy nowoprzybyłych, żołdacy przestali śpiewać. Przyglądając się im ciekawie, zaczęli szeptać do siebie i uśmiechać się drwiąco.
Kiedy Arnold zażądał kawy, kilku żołdaków parsknęło śmiechem.
— Cha, cha, cha! Kawy im się zachciewa. To ci panowie — w sukmanach! — mówili jedni.
— Dzikie niedźwiedzie! — dodawali drudzy.
— Parobki i gbury!
— Przechodząc obok nas nawet nam głowami nie skinęli!
Słysząc to, Arnold, podniósł się z ławy i zawołał:
— Milczcie, książęce sługi i parobki! Nie zaczepiamy was, więc wara wam do nas!
Na te słowa żołdacy porwali się z miejsc i chwyciwszy za broń, krzyknęli:
— Kamraci! Słyszeliście? On nam, książęcym żołnierzom, wymyśla od parobków!
— Nauczmy rozumu tego chłopa! Dajmy mu i jego szarakom dobrą nauczkę!
Wyciągnęli miecze i utworzywszy ciasny szereg, rzucili się na Arnolda i jego towarzyszów.
Ci, porwawszy za oszczepy, w jednej chwili stanęli w gotowości i runęli murem na wroga.
Już miecze uderzyły w oszczepy, gdy wtym Leuthold, najstarszy z żołdaków, wpadł między dwa szeregi i narażając się na razy, krzyknął:
— Zaniechać utarczki! Kamraci, cofnąć się! Miecze do pochew!
Żołdacy spełnili rozkaz. Wówczas Leuthold szepnął coś najbliżej stojącemu druhowi. Ten się uśmiechnął, kiwnął głową i wnet powtórzył słowa dowódcy innym żołnierzom.
Kiedy Arnold, uspokoiwszy towarzyszów, zajął miejsce na ławie, Leuthold zbliżył się do niego i salutując po wojskowemu, rzekł:
— Jestem Leuthold, naczelny strażnik jego książęcej mości. Czy mówię z dowódcą oddziału?
— Nie jestem żadnym dowódcą, lecz towarzyszem moich współbraci — krótko odparł Arnold.
Leuthold przygryzł wąsa, lecz nie tracąc fantazji, ciągnął:
— Jako naczelny strażnik jego książęcej mości mam prawo i muszę się dowiedzieć, kto jesteście i skąd przychodzicie?
— Nie jestem książęcym sługą, więc kłamstwem się brzydzę — odparł Arnold. — Jestem Arnold z Melchtalu. Przyszedłem zaś tu, aby pomścić śmierć ojca.
Wśród żołdaków powstało wielkie poruszenie.
Leuthold spojrzał na nich znacząco i uspokoiwszy ich ruchem ręki, zwrócił się do Arnolda:
— Arnoldzie z Melchtalu! — rzekł. — Jestem zdumiony twoją odwagą i szczerością. Po tym, coś rzekł, poznałem, że jesteś prawdziwym Szwajcarem i możesz liczyć na naszą pomoc! Widzę, że słowa moje ździwiły cię, lecz przestaniesz się dziwić, gdy ci rzeknę, że nietylko wolny lud zaczyna się oburzać na niegodziwość Gesslera.... Wśród nas jest coraz większa liczba niezadowolonych, którzy czekają tylko sposobności, żeby oddać księciu wet za wet.
— Czy mówię prawdę? — dodał, zwracając się do żołdaków.
— Prawdę! Świętą prawdę! — zawołali chórem żołnierze.
— Wybacz więc, dzielny Arnoldzie z Melchtalu, chwilowe nieporozumienie. Moi towarzysze podchmieleni piwem, wyrządzili wam niesłuszną krzywdę. Zapomnijcie o tym i zamiast topić berdysze w piersiach waszych braci, podajcie im przyjazne dłonie.
Po kilku chwilach towarzysze Arnolda byli już z żołdakami w jaknajlepszej zgodzie i popijając kawę, wesoło gwarzyli.
Leuthold zaś, wziąwszy Arnolda pod ramię, odprowadził go na stronę i stanąwszy w niszy okna, rzekł:
— O jakże się cieszę, że nas zbliżył ten szczęśliwy przypadek, Arnoldzie, podaj mi dłoń i rachuj na moją pomoc. Masz we mnie wiernego sprzymierzeńca, wspólne cierpienia zbliżają nas. Ty przez niegodziwego księcia straciłeś ojca, ja — brata. Uniesiony gniewem, Gessler za niewinne wykroczenie kazał go wychłostać. Usłużni siepacze zasiekali go na śmierć! Przygnębiony śmiercią brata, czekałem tylko na stosowną chwilę, która nareszcie się zbliża. Jutro książę wybiera się na łowy. Zwykle wyprzedzamy go wcześniej, żeby pilnować naganki. Ponieważ ludzie mię lubią i chętnie spełnią moje rozkazy, bo jak widziałeś, są bardzo do księcia zniechęceni, więc namówię straże, żeby was wpuściły do zamku. Kilka wiernych sług księcia łatwo się nam uda pokonać. Reszta zależy od ciebie i twoich towarzyszów.
— Wolałbym otwarcie napaść na Gesslera, myślałem, że mi się to uda na łowach. Podstępem się brzydzę.
— Cenię cię za to tym więcej — odparł Leuthold. Lecz trudno! Gessler także podstępnie schwytał twego ojca. Zresztą środki nic nie znaczą. Ważniejszy jest cel. Pamiętaj, że chodzi nam o ratowanie naszej drogiej ojczyzny.
— Zgoda więc! — rzekł Arnold i opanowawszy niechęć, dodał:
— O której wyjedziecie z zamku?
— O siódmej zrana. W pół godziny po naszym wyjeździe opuśćcie kryjówkę i — śmiało na wroga!...
∗ ∗
∗ |
Nazajutrz, zaledwie wydzwoniła siódma godzina, na wysokiej wieży zamku zabrzęczały łańcuchy i otwarła się olbrzymia brama.
Przez nią przejechał poczet jeźdźców konnych, którzy, zjechawszy wolno ze wzgórza, ruszyli w kierunku lasu i zagłębili się w bocznym parowie.
Wówczas Arnold i jego towarzysze, ukrywszy łuki i dzidy pod sukmanami, wypadli z gęstego lasku i ruszyli śmiało do zamku.
Kiedy się zbliżyli do zamkowej bramy, z baszty dał się słyszeć gruby, donośny głos strażnika:
— Kto wy i po co przybywacie?
— Jesteśmy obywatele z Uri[4]. Niesiemy księciu podatki.
— Zaczekajcie, dam znać odźwiernemu.
Rozległ się dźwięk rogu. Na to hasło w bramie otwarło się małe okienko, a w nim ukazała się głowa odźwiernego.
Ujrzawszy przybywających, odźwierny uśmiechnął się tajemniczo i rzekł:
— Przybywacie w sam czas! Leuthold już wyjechał. Na zamku niema nikogo. Zaraz wam otworzę.
Po chwili zasuwa zazgrzytała, łańcuchy zabrzęczały, dwa skrzydła bramy rozwarły się szeroko.
Kiedy spiskowcy weszli na podwórze, we drzwiach zamku ukazał się szambelan w otoczeniu kilku pachołków. Na zapytanie Arnolda, czy można się widzieć z księciem, szambelan skinął głową i wskazawszy na wschody, wiodące na pierwsze piętro, rzekł półgłosem:
— Idźcie śmiało! Droga wolna!
Podnieceni powodzeniem Arnold i jego towarzysze szybko przebiegli wschody i weszli do dużej, wysokiej komnaty.
Oparty plecami o fotel, stał tam książę przybrany w lekkie, myśliwskie szaty. Dzierżąc w ręce obnażony miecz, przyjął obronną pozycję i drwiącym uśmiechem przywitał przybyłych.
— Naprzód! — krzyknął Arnold i rzucił się na księcia.
Jeden z towarzyszów, stary Klaus, zamierzywszy się toporem, byłby napewno rozpłatał księciu głowę, gdyby ten zręcznym ruchem miecza nie odbił cięcia.
W tej chwili rozwarły się boczne podwoje i do komnaty wbiegł zastęp zbrojnych rycerzy. Dowodził niemi Leuthold.
— Zdrada! Brońmy się, bracia! Zgiń nędzny zdrajco! — krzyknął Arnold i rzucił się na Leutholda.
Lecz w tejże chwili dwuch żołdaków pochwyciło go z tyłu i powaliło na ziemię.
Inni uczynili to samo z resztą towarzyszów Arnolda.
— Cha, cha, cha! — śmiał się Gessler. — Chcieliście mię zgładzić, a tymczasem leżycie u moich nóg!
Związać ich i do lochów! Tego zaś — wskazał na Arnolda — wrzucić do najgłębszej nory, do tej — gdzie niedawno jeszcze jęczał jego ojciec!
— Stanie się według rozkazu waszej książęcej mości — rzekł Leuthold. Brać ich! — rozkazał żołnierzom.
— Czekajcie! — rzekł książę i sięgnąwszy po leżące na fotelu dwa duże worki, wypchane srebrnikami, skinął na Leutholda.
— Leutholdzie! — rzekł, podając mu jeden worek. — Oto tysiąc rappów[5] za twoją wierną służbę. Drugi worek, zawierający tyleż pieniędzy, przeznaczam na hulankę dla mojej dzielnej czeladki. —
— Niech żyje potężny książę! Niech żyje! — zakrzyknęli żołdacy i rażąc nieszczęsnych jeńców uderzeniami halabard, wywlekli ich z książęcej komnaty.
∗ ∗
∗ |
Wtrącony do ciemnego lochu, nieszczęsny Arnold osunął się na wilgotny tapczan i długi czas leżał w rozpaczliwym odrętwieniu. Oprzytomnił go wreszcie gruby głos, dolatujący z góry:
— Hej, ty zbóju! Rusz się i odczep z haków chleb i kubeł z wodą.
Spojrzawszy w górę, Arnold dostrzegł w suficie kwadratowy otwór, przez który na grubej linie, opatrzonej na końcu hakami, spuszczano kubełek, napełniony wodą i bochenek chleba.
— Czy już odczepiłeś? — dał się słyszeć ten sam głos.
Arnold milczał.
Po chwili kubełek i chleb uniosły się w górę.
— Takiś to, zbóju! — krzyknął gniewnym głosem dozorca. Chcesz się zagłodzić, lecz ci się to nie uda. Zaraz doniosę o tym księciu.
— Donoś komu chcesz! Wszystko mi jedno — szepnął Arnold i pogrążył się w głębokiej zadumie.
Naraz grobową ciszę podziemia przerwały odgłosy ciężkich kroków.
— Idą po mnie! — szepnął Arnold.
Żegnaj mi droga Szwajcarjo! Już nie ujrzę więcej rodzinnych gór. Już nie będę wdzierał się po ich stromych zboczach, nie pojadę łodzią po zielonej toni Vierwalsztaetskiego jeziora.
W zamku zazgrzytał klucz, rozwarły się żelazne podwoje wiodące do lochu.
W świetle latarni Arnold ujrzał mnicha. Za nim stał halabardnik, trzymając w jednej ręce stołek, w drugiej — latarnię, którą podniósł i oświecał jej blaskiem wnętrze lochu.
Mnich, zbliżywszy się do Arnolda, wyrzekł wolno:
— Arnoldzie z Melchtalu, powstań! Szeptem zaś dodał:
— Jestem twoim przyjacielem. Czyń wszystko, co ci rozkażę.
Kiedy się Arnold podniósł z posłania, mnich rzekł znów głośno i wolno:
— Zanim wybije ostatnia twoja godzina, uklęknij, ukórz się przed Bogiem i wyznaj mi ze skruchą, jakiemi grzechami obrażałeś Pana niebios.
Arnold ukląkł.
Mnich, zwróciwszy się do halabardnika, rzekł:
— Podaj mi stołek i usuń się do drzwi.
Następnie, usiadszy przy klęczącym Arnoldzie, przyłożył usta do jego ucha i wyszeptał:
— Połóż mi ręce na kolanach: przetnę ci powrozy...
Zdumiony Arnold spełnił rozkaz. Mnich szybkim posunięciem noża przeciął pęty i wcisnąwszy w dłoń Arnolda duży klucz, szepnął:
— Jutro o świcie kat z rozkazu Gesslera, miał ci ściąć głowę. O, jakżem szczęśliw, że cię mogę uratować. Słuchaj pilnie, co ci powiem: Wyciągnij z pod mojej sukni węzeł i schowaj go pod tapczanem. Czy już schowałeś?
— Tak.
— To dobrze. Jest to żołnierskie ubranie jednego z pachołków księcia. Przywdziej je i gdy cisza zalegnie zamek, otwórz ostrożnie drzwi i wydostań się na korytarz. Tam, przy drzwiach, wiodących na podwórze, będzie stała halabarda. Weź ją i skieruj się na lewo ku bramie. Koło baszty w murze są małe ukryte drzwiczki, przez które wydostaniesz się po za ogrodzenie zamku. Drzwiczki będą otwarte. Gdyby cię kto na podwórzu zaczepił, odpowiedz mu cienkim głosem, że jesteś Stüssli i obchodzisz mury.
— Czy wszystko zrozumiałeś?
— Wszystko — szepnął Arnold. — Nie wiem tylko, komu zawdzięczam moje ocalenie.
— Jestem brat Konrad, dawny przyjaciel twego ojca. Nie mogłem go wyrwać ze szponów Gesslera, bo zaufany człowiek, który wówczas dorabiał klucz do tej celi — zaniemógł. Klucz otrzymałem zapóźno. Przydał się jednak dla ciebie. Dowiedziawszy się, że cię wtrącono do tego samego lochu, w którym zginął twój ojciec, wymogłem na Gesslerze, żeby mi pozwolił cię wyspowiadać – no i tuszę nadzieję, że tym razem plan się uda. Ażeby uniknąć zemsty Gesslera, dziś jeszcze opuszczę zamek i będę czekał na ciebie w chacie rybaka Ruodiego nad brzegiem jeziora.
To rzekszy, mnich powstał i pożegnawszy Arnolda znakiem krzyża, rzekł, opuszczając więzienną celę:
— Bóg z tobą! Bądź mężnym i módl się gorąco o przebaczenie ci grzechów.
∗ ∗
∗ |
Rybak Ruodi wyszedł przed chatę i rozejrzawszy się po zachmurzonym niebie, pokiwał znacząco głową.
— Szczyty Mytów[6] zakapturzone! — rzekł. To źle, będzie burza. Wiatr dmie coraz gwałtowniej, jezioro burzy się i pieni. Niema rady! Szkoda zarobku, ale życie milsze.
Zbliżył się do skraju stromego brzegu i zawołał:
— Hej, Jenni, co ty tam robisz?
— Składam sieci, ojcze — odparł młody chłopak, siedzący w łodzi.
— Wyjmij je i nieś do chaty. Nie pojedziemy, bo burza nadchodzi.
— Dobrze, ojcze! Czy i wiosła wyjąć?
— Wyjm, łódź zaś przywiąż mocno do słupa.
— Dobrze, ojcze.
Odwróciwszy się, Ruodi ujrzał stojącego przed chatą starego mnicha.
— Grüss Gott! — pozdrowił go mnich.
— Witam was, bracie Konradzie — rzekł Ruodi. — Nie poznałem was, wejdźcie proszę, do chaty.
— Dziękuję za gościnność, ale jej przyjąć nie mogę. Pilno mi do Altdorfu. Proszę was więc, przewieźcie mię na drugą stronę jeziora.
— To trudna sprawa. Jezioro wzburzone. Wicher wzdyma coraz większe fale. Lada chwila rozsroży się burza. Przenocujcie u mnie. Jutro was przewiozę.
— Ależ drogi Ruodi — to niemożliwe! Dziś jeszcze muszę być w Altdorfie. Zapłacę wam dobrze.
Ruodi się zamyślił i znów spojrzał na niebo...
Na tę chwilę nadszedł Jenni, niosąc na plecach sieci, a w rękach dwa duże, ciężkie wiosła.
Spojrzawszy na drogę, krzyknął trwożliwie:
— Ojcze! drogą biegnie jakiś książęcy sługa... Zmierza ku naszej chacie.
Na te słowa mnich zerwał się z przyźby i przypatrzywszy się uważnie biegnącemu, pośpieszył na jego spotkanie.
— Żyjesz, Arnoldzie! — zawołał radośnie, chwytając go w objęcia. — Cud to, że zdołałeś uciec. Już zwątpiłem o tobie i myślałem tylko o swoim ratunku!
— Nie traćmy czasu i uciekajmy! Każda chwila jest drogą!
— Drogi Ruodi! — rzekł, zwracając się do rybaka. — Błagam, przewieźcie nas na drugą stronę jeziora. Temu oto młodzieńcowi grozi śmierć. Ścigają go siepacze Gesslera. Jeśli nam nie pomożecie — jesteśmy zgubieni.
Naraz rozbłysła błyskawica. Huk grzmotu obił się kilkakrotnym echem o nadbrzeżne skały.
— Słyszycie? — odparł Ruodi. Ten huk piorunu jest dla was najlepszą odpowiedzią. Chciałbym was ratować, ale muszę dbać także i o swoje życie. Wicher się wzmaga, fale ryczą i z łoskotem rozbijają się o nadbrzeżne skały...
Konrad padł przed rybakiem na kolana i chwyciwszy go za ręce, zawołał:
— Ruodi, zaklinamy cię na Boga, zlituj się! Jesteś dzielny i silny. Wzburzone jezioro nie powinno cię przestraszać! Zlituj się, zlituj nad nami! Przewoź nas czymprędzej!
Na tę chwilę nadszedł wysoki, barczysty mężczyzna, odziany w skórzane, strzeleckie szaty. Czerstwą i opaloną twarz jego okalała krótka broda. Na nogach miał drewniane trepki, przez plecy przewieszony kołczan ze strzałami, w ręce trzymał łuk.
— Kto jesteście? — spytał. — Dlaczego błagacie Ruodiego o litość?
Zanim zaskoczeni znienacka Arnold i Konrad zdołali odpowiedzieć, Ruodi rzekł:
— Wilhelmie Tellu! Brat Konrad i ten młody żołnierz żądają odemnie rzeczy niemożliwej: chcą, żebym ich w taki straszny czas przewiózł na drugą stronę jeziora.
— Jestem Arnoldem z Melchtalu — odezwał się Arnold — synem Heinricha, zabitego przez Gesslera. Z Konradem uciekamy przed zemstą księcia. Jeśli Ruodi nie wysłucha naszych błagań, czeka nas śmierć!
— Śmierć grozi i mnie także, jeśli się odważę na ten szalony czyn — rzekł Ruodi.
— Nie przeczę, że przeprawa przez jezioro jest niebezpieczna — odparł Tell. Groźniejszą jednak jest zemsta Gesslera.
— Jeśli tak sądzisz — burknął Ruodi — to proszę: oto są wiosła, a łódź — przy brzegu. Spróbujcie!
— Spróbuję – odparł Tell. I chwyciwszy za wiosła, skinął na Konrada i Arnolda.
— Jeśli zginę — zwrócił się do Ruodiego — proszę cię, bracie, pociesz moją żonę i dziatki.
Długo trwała niebezpieczna przeprawa.
Rozhukane fale pomiatały łodzią, jak łupiną orzecha, lecz dzielny Tell, nie żałując dłoni i silnych ramion, nie ustał w pracy dopóty, aż łódź dobiła szczęśliwie do brzegu przeciwległego.
∗ ∗
∗ |
Gdy zbiegowie wyszli z łodzi na ląd, uścisnęli spracowane dłonie Tella, dziękując mu za uratowanie życia.
— Jestem szczęśliwy — odparł Tell — że mogłem być wam użyteczny. Czyn mój jednak nie zasługuje na podziękowanie, bo jest zwykłym obowiązkiem człowieka. Zresztą nie myślcie, żebyście tu byli bezpieczni od prześladowania Gesslera. Ma on, jak mówią Szwajcarzy, bardzo długie ręce, z których nie wypuszcza tak łatwo swych ofiar. Skryjmy się więc coprędzej w góry! Jako strzelec znam tu każdą ścieżynę, każdy najwęższy przesmyk. Bocznemi drogami przeprowadzę was do mieściny Bürglen i tam schronię w mojej chacie. Jest mi to nawet na rękę, że zagościcie w moim domu podczas zawieruchy, jaka się zaczyna w naszym kraju; będę spokojniejszy, wiedząc, że podczas mojej nieobecności, będziecie czuwali nad bezpieczeństwem mojej rodziny.
— Mówicie, że się u nas zaczyna zawierucha? — spytał Konrad.
— Nic o tym jeszcze nie słyszałem — dodał Arnold.
— Widzę, że przybywacie z kantonu Unterwalden — rzekł z uśmiechem Tell. — Nie przymawiam, lecz lud tam bardzo cichy, uległy i cierpliwy. Inaczej się dzieje w Uri i Szwyz. Gessler widząc jawną niechęć narodu, przedsięwziął różne środki, aby nie dopuścić powstania. Przedewszystkim podwyższył swym pachołkom żołd i pozwolił im na wszelkie bezprawia. Rozpasani żołdacy napadają na spokojnych obywateli, plądrują ich chaty, uprowadzają bydło. Pewnego chłopca za to, że nie pozwolił knechtom wyprząc wołów z pługa, wprzągnięto do tego samego pługa i zmuszając razami, kazano mu orać pole. Gessler sądzi, że okrucieństwami i zbrojną siłą dojdzie do upragnionego celu, to jest, że mu się uda znękany lud ujarzmić i rzucić pod stopy austryjackiego cesarza.
Bardzo się jednak myli, niecny tyran! Ludzi, zawsze łatwiej ująć dobrocią, niż razami oszczepu i halabardy. Słowem zaczyna się dziać źle, a raczej coraz lepiej: lud w pętach niewoli nie schyla karku, lecz nękany, podnosi głowę do góry, mężnieje i staje się coraz więcej gotowy do walki o swobodę. Jako strzelec jestem największym jej zwolennikiem i staję na czele ruchu. W tym właśnie celu opuszczam na dłuższy czas rodzinną chatę. Przy pomocy kilku innych, dzielnych obywateli, w liczbie których najwięcej zasługują na uwagę: teść mój, Walter Fürst, Staufacher, Pfejfer, Winkelried, Baumgarten i proboszcz Rösselman, postaram się wyprowadzić z niewoli naszych biednych współbraci.
— O, jakżebym pragnął być w liczbie tych, których nazwiska przed chwilą wymieniłeś! — odezwał się Arnold. — Pomijając osobistą krzywdę, jaką mi wyrządził okrutny Gessler, w imię swobody i miłości ojczyzny, pragnę ją bronić przed uciskiem i niewolą!
— Cenię twój zapał, młodzieńcze! — odparł Tell. — Ponieważ liczba tych, co chcą walczyć dla dobra kraju, nigdy nie jest ograniczoną, możesz więc wstąpić w szeregi walczących, ale nie teraz. Nie narażaj jeszcze swego życia. Byłoby to ze stratą dla Szwajcarji. Bądź cierpliwy! Gdy nadejdzie stanowcza chwila, przypomnę ci, że już czas opuścić moją chatę i iść w bój krwawy! Tymczasem opowiedz mi po drodze, jaką krzywdę wyrządził ci Gessler i za co cię uwięził w sarneńskim zamku?
— Pozwól, Tellu, że ja ci to opowiem — odezwał się Konrad. — Opowiem krótko, bo szczegóły tego opowiadania byłyby zanadto bolesne dla mego przyjaciela.
— Dowiedziawszy się, że ojciec Arnolda, Heinrich z Melchtalu, utrzymuje stosunki z wolnym hrabią Attinghausen, Gessler, z obawy, że ci spiskują na jego życie, postanowił Heinricha zgładzić ze świata, i zaprosiwszy na polowanie, uwięził go na zamku, a potym — stracił! Arnold, dowiedziawszy się o śmierci ojca, z narażeniem życia wdarł się na sarneński zamek, lecz padł ofiarą zdrady nikczemnego sługi Gesslera — Leutholda. Wtrącony do więzienia zdołał się jednak uratować...
— Dzięki twej pomocy — przerwał mu Arnold. — Kiedy zamek zaległa nocna cisza, przebrany w szaty, które mi przyniosłeś, drżącą ręką włożyłem klucz do zamku i szybkim, mocnym ruchem otwarłem ciężkie drzwi. Zachowując jaknajwiększą ostrożność, wydostałem się po wschodach na korytarz, a stamtąd na zamkowe podwórze. Ujrzawszy nad sobą sine niebo, zasiane gwiazdami, zadrżałem ze szczęścia i na chwilę zapomniałem o grożącym mi niebezpieczeństwie. Wnet jednak odzyskałem przytomność i spiesznym krokiem zbliżyłem się do furtki.
— Kto idzie? — odezwał się naraz głos odźwiernego.
— Stüssli! — odparłem — tak mi bowiem kazałeś. Obchodzę mury...
— Toś się dziś pośpieszył! — zauważył odźwierny. — A gdzie Frisshart?
— Nie wiem! — odparłem.
— Pewnie się upił i śpi! — zamruczał odźwierny. — Już dawno powinien mię zmienić.
Rzekszy te słowa, zamknął drzwi od strażniczej budki, ja zaś, dobiegszy do furtki, otworzyłem ją cicho i wydostałem się chyłkiem za zamkowe ogrodzenie. Bojąc się, żeby strażnik z wieży nie zauważył mnie na drodze, oświeconej blaskiem księżyca, dopadłem gęstych krzaków, porastających zbocze wzgórza i pełzając między niemi dostałem się wreszcie na drogę, wiodącą do chaty Ruodiego.
— Nie chciałbym być w waszej skórze — rzekł z uśmiechem Tell. Gessler użyje całej swej mocy, żeby was pochwycić. Tymbardziej radzę wam zaszyć się w kąt mojej chaty i czekać tam cierpliwie, dopóki nie dam znać, że niebezpieczeństwo minęło.
Późnym już wieczorem nasi podróżni ujrzeli światełka migocące w oknach domków bürgleńskiej osady.
∗ ∗
∗ |
Nazajutrz po śniadaniu Wilhelm Tell, pożegnawszy się z żoną i dziećmi, polecił ich opiece przyjaciół i wyruszył w drogę do Altdorfu.
Walter Fürst bardzo się ucieszył z przybycia zięcia. Porzuciwszy robotę na podwórzu, wprowadził go do chaty i zamknąwszy drzwi, wskazał mu miejsce przy stole.
— Przychodzisz w sam czas! — rzekł. Dzisiejszej bowiem nocy ma się odbyć w Rütli pod Brunnen walne zebranie, na którym uradzimy w jaki sposób mamy zrzucić pęta niewoli.
— Przyniosę dzban mleka i bochenek chleba — dodał po chwili. Posilimy się na drogę i wyruszymy zawczasu, bo chociaż do Rütli niedaleko, jednak na moje stare nogi i to kawał drogi.
Wypiwszy parę kubków mleka stary Fürst nacisnął czapkę na głowę i rzekł do Tella:
— Chodźmy, drogi synu. Chodźmy tam, gdzie nas woła powinność.
Po godzinie drogi doszli do Flüelen i zatrzymali się przed domem Staufachera.
— Werner w domu? — zagadnął Fürst młodą dziewczynę, zajętą na podwórzu robieniem serów.
— Owszem, ojciec jest w domu! — odparła dziewczyna, pozdrowiwszy Fürsta i Tella. — Proszę wejść do mieszkania.
— Witajcie, druhy! — zawołał radośnie Staufacher, wychodząc na ich spotkanie. — Bardzo się cieszę, że przybyliście wcześniej. Proszę, wejdźcie do izby.
— Czy to dziś napewno? — spytał go szeptem Fürst.
Staufacher skinął głową. Potym zamknął drzwi, okna i wskazawszy przybyłym stołki, usiadł blizko nich i długo rozprawiał, co i jak należy mówić, żeby wzbudzić w słuchaczach zapał i chęć do walki z tyranem.
— O jakżem szczęśliwy! — rzekł wkońcu — że dożyłem dzisiejszego dnia! Tak mi dziś jasno, wesoło i pogodnie na duszy!.. Dotychczas pędziłem dnie w smutku i żalu nad utraconą wolnością dawnej, spokojnej, szczęśliwej Szwajcarji! Przeraża mię widmo wojny: tysiące ofiar ludzkich, spalone domy, osady i miasta. Lecz, czyż tych samych ofiar niema i teraz? Czy Gessler nie zabija ludzi, nie pali wsi i osad spokojnych obywateli! Sprawiedliwość nieba jest wielką! Zbawcy ojczyzny będą ostatniemi ofiarami tej nieszczęsnej wojny, przez którą musimy wywalczyć naszą niepodległość! Jesteśmy pasterskim narodem, w pasterskiej więc chacie, którą lud nazywa Rütli, a która stoi samotnie niedaleko od Brunnen — rostrzygną się nasze losy. Niech na wszystkich górach Szwajcarji rozbłysną ognie! — znaki ogólnego powstania. Niech rozjaśnią ciemnie nocy, niech spalą zamki książąt pająków, książąt pasożytów! Przedstawiciele trzech kantonów: Uri, Szwyz i Unterwalden, podajmy sobie dłonie i przysięgnijmy, że na śmierć i życie będziemy bronić naszej ziemi!
Po tych wyrazach Staufacher powstał i ująwszy dłonie Fürsta i Tella, rzekł uroczystym głosem:
— Przysięgamy na życie i śmierć!
— Na życie i śmierć! — powtórzyli Tell i Fürst.
∗ ∗
∗ |
Po ciemnosinym sklepieniu nieba płynęła wolno tarcza księżyca i słabym blaskiem oświecała śnieżne szczyty gór i powierzchnię Vierwalszteckiego jeziora.
Drożyną, wijącą się po zboczu wzgórza, szło kilku ludzi.
Idący na przedzie Baumgarten wyciągnął rękę i, wskazując towarzyszowi na kilkanaście ciemnych sylwetek domków, rozrzuconych u stóp góry nad brzegiem jeziora, rzekł:
— Patrz, Winkelriedzie, to Brunnen, mieścina mała, ale bardzo zamożna, bo zamieszkała przez kupców, których statki krążą po całym jeziorze.
— Jesteśmy więc u celu podróży — zauważył Winkelried — bo jak mówiłeś — Rütli leży niedaleko od Brunnen.
— Tak jest — odparł Baumgarten. — Dzieli nas od samotnej, leśnej chaty zaledwie paręset kroków.
— Zawróćmy teraz na prawo w las! Hej, tam ostrożnie! — zawołał na idących z tyłu — pilnujcie się, bo w lesie ciemno, a droga stroma i niebezpieczna.
Po kilku minutach stanęli przed opuszczoną chatą.
— To niespodzianka! — zawołał Baumgarten. Jesteśmy pierwsi. Górą Unterwalden!
— Bracia, nałamcie gałęzi i rozpalcie ognisko! Będzie nam cieplej!
Kilku ludzi spełniło jego rozkaz.
Wtym nocną ciszę przerwały oddalone dźwięki dzwonów.
— Klasztorni bracia w Szwyz dzwonią na nocne modlitwy — odezwał się Winkelried. — Powietrze jest dziś bardzo czyste, bo dźwięki dochodzą do nas z wielkiej odległości.
— Kto idzie? Odezwij się! — zawołał Burkhart, zauważywszy, że z leśnych ciemności wyłania się kilka postaci.
— To ja, Staufacher — zabrzmiała odpowiedź. Przychodzę z Fürstem i Wilhelmem Tellem.
— Witajcie, witajcie! — zawołali unterwaldczycy.
Staufacher usiadł na stopniu wiodącym do wejścia chaty i odetchnąwszy, rzekł:
— Baumgartenie, ciebie poznałem po głosie, reszty zaś braci nie znam. Zanim płomienie ogniska oświecą ich twarze, powiedz, kto przyszedł z tobą?
— Jestem w towarzystwie Winkelrieda, Meiera z Sarnen, Burkharta, Arnolda z Sewy i Klausa z Flüelen. Każdy z nich przyniósł mi ze swego zakątka bardzo pomyślne wieści: naród jest gotów do walki i czeka na hasło.
— To samo mogę powiedzieć i ja: przedostawszy się przez lodowce dotarłem do Engelbergu — siedziby alpejskich strzelców i pasterzy. Z radością się dowiedziałem, że wieść o wojnie za niepodległość już do nich doszła. Dzielni strzelcy i pasterze podali mi swe szorstkie dłonie i rzekli, że ze starych zardzewiałych mieczów ich ojców już rdza starta, czyli, że są gotowi do wojny z Gesslerem. Ciebie zaś i Waltera Fürsta uwielbiają i nazywają ojcami uciśnionych.
— Czynimy swoją powinność — odparł Staufacher. — Niech nam pomaga Bóg!
Wtym nadbiegł Meier, stojący na straży i wołał zdaleka:
— Zbliżają się przyjaciele z Uri!
— Witam was w imieniu wszystkich moich towarzyszów — rzekł, podchodząc do ogniska, proboszcz Rosselman.
— Przyprowadziłem Petermana, Redinga i trzydziestu innych przedstawicieli z naszej ziemi Uri.
— Nie spodziewamy się już nikogo więcej, możemy rozpocząć naradę!
— Dobrze! — odparł Staufacher i powstawszy, dodał:
— Przyjaciele! Zebraliśmy się tu, żeby założyć związek, który ma na celu obronę ojczyzny od naszego wroga — Gesslera. Pradziadowie nasi byli wolnemi ludźmi, bądźmy i my takiemi. Nadstawmy piersi i z mieczem w rękach brońmy naszej ojczyzny, dobytku, żon i dzieci przed samowolą okrutnego tyrana.
— Czy chcecie bronić swych praw? — spytał Tell. — Czy chcecie zrzucić znienawidzone pęta niewoli?
— Chcemy! — zakrzyknęli wszyscy jednogłośnie.
— A więc powinniście zburzyć wszystkie zamki drapieżców-vogtów a przedewszystkim sarneński i żyć potym szczęśliwie, jak nasi ojcowie tu żyli!
— Uczynimy tak! Niech nam pomaga Bóg!
— Kiedy nastąpi dzień, w którym padną wszystkie zamki — zawołał Winkelried — zapalimy na górach stosy smolnego łuczywa. Niech wie cała Szwajcarja, że jest już wolną i szczęśliwą!
— Najgorsza sprawa będzie ze zdobyciem zamku Gesslera — rzekł Reding. — Dużo się krwi przeleje, zanim się od niego uwolnimy.
— Mnie tam poślijcie! — zawołał Baumgarten. — Znam dwuch takich ludzi, co mi nie odmówią pomocy. Są niemi Wilhelm Tell i Arnold z Melchtalu. Na czele kilkudziesięciu towarzyszów załatwimy się z zamkiem prędko. Zgadzasz się Tellu?
— Oto moja ręka! — odparł Tell.
— Bracia! — odezwał się Rosselman. — Noc już na schyłku. W górach budzi się świt i zaczyna różowić szczyty. Niech i nam zaświta światło wolności. Powitajmy je okrzykiem: — Witaj swobodo!
— Towarzysze! — rzekł Fürst — uświęćmy nasz związek przysięgą, że wspólnemi siłami będziemy się bronili od grożącego nam niebezpieczeństwa.
— Przysięgamy! — zawołali obecni i podniósszy prawą dłoń do góry, zawołali:
— Chcemy być wolnym narodem. Wolimy śmierć, niż życie w niewoli!
— Amen! — rzekł Rosselman.
∗ ∗
∗ |
W kilka dni po wyżej opisanych wypadkach Wilhelm Tell wybrał się ze swym synkiem, Walterem, do Altdorfu.
Przybywszy do miasta, doszli do placu, zabudowanego domami.
— Czy widzisz, ojcze? — rzekł Walter.
Na środku placu umieszczono na wysokiej tyce kapelusz z piórem. Przy tyce stoją na straży żołnierze z dzidami w rękach.
— Moje dziecię — odparł Tell ponurym głosem. — Ten kapelusz należy do landragta Gesslera. Okrutny książę rozkazał oznajmić mieszkańcom miasta, żeby przed jego kapeluszem zdejmowali czapki. Mieszczanie, nie chcąc spełniać tego niemądrego rozkazu, omijają plac. Oddalmy się i my stąd, żeby się nie narazić na wielką przykrość.
I wziąwszy Waltera za rękę, skręcił w boczną uliczkę.
— Hej, stójcie! — krzyknął naraz jeden z żołdaków. — W imieniu księcia rozkazuję wam się zatrzymać! — dodał, dopędzając Tella i zagradzając mu drogę dzidą.
— Czego chcesz od nas? Dlaczego zagradzasz nam drogę — spytał go Tell.
— Nie spełniłeś rozkazu księcia i nie oddałeś należnego ukłonu kapeluszowi jego książęcej mości — odparł knecht i chwyciwszy Tella za ramię, dodał:
— Do więzienia, śmiałku! Tam cię nauczą uległości i posłuszeństwa.
— Puść mię! — zawołał oburzony Tell i zaczął borykać się z knechtem.
— Na pomoc! Na pomoc! — zaczął krzyczeć przerażony Walter. — Ratujcie ojca! Knecht chce go uwięzić! Ratunku!
Na krzyki chłopca przybiegło na plac kilku ludzi.
— Co to się stało? — spytali Waltera.
— Ten oto knecht grozi ojcu więzieniem. Ratunku, ratunku!
— Jak śmiesz napadać na wolnego obywatela — zawołali przybyli, zbliżając się do knechta.
— Idźcie precz! — krzyknął zuchwały żołnierz. — Hej, Frissharcie — krzyknął na swego towarzysza. — Przybywaj mi na pomoc!
— Bracia! Skróćmy cugle zuchwałości tych zbirów — wołali mieszczanie. — Nie pozwólmy napadać na bezbronnych ludzi.
Powstała bójka, podczas której mieszczanom udało się wreszcie wyrwać Tella z rąk żołdaków.
Naraz na placu ukazało się kilku uzbrojonych żołnierzy. Za niemi nadjechał Gessler, otoczony kilkunastoma konnemi pachołkami.
Ujrzawszy księcia, Frisshart znów się rzucił na Tella i chwyciwszy go za ramię, zaczął krzyczeć jeszcze głośniej:
— Na pomoc! Powstanie! Zdrajca! Zdrajca!
— Milcz, nędzny psie! — zawołał Tell. — Oto masz za zdrajcę!
I tak silnie uderzył go pięścią w plecy, że Frisshart się zatoczył i upadł na ziemię.
— Rozstąpić się! Książę przybywa! – krzyczeli żołnierze i rażąc halabardami mieszczan, torowali księciu drogę.
— Rozpędzić tę hołotę! — krzyknął Gessler. — Precz stąd! — wołał wjeżdżając w tłum. — Pachołcy utwórzcie z lanc i halabard koło! Frissharcie, dlaczego wołałeś o pomoc? Kto jest ten człowiek?
— Potężny panie! — odparł Frisshart — ten oto strzelec nie chciał uczcić ukłonem twego kapelusza.
— Jak się nazywasz? — zwrócił się Gessler do Tella.
— Jestem Wilhelm Tell.
— Tell? A to dobrze — zawołał Gessler. — Cieszę się, że spotykam zbawcę «uciśnionych», których podczas burzy przewiozłeś przez jezioro. Lubię śmiałych ludzi! Dowiedziałem się również, że jesteś niezrównanym strzelcem i że twoja strzała nigdy nie chybia.
— Tak, książę! — zawołał Walter — mój ojciec na odległość stu kroków zbija jabłko z jabłoni.
— Czy to twój syn, Tellu? — spytał Gessler z dziwnym uśmiechem.
— Tak, książę.
— Czy masz więcej dzieci?
— Mam dwuch chłopców.
— Którego z nich więcej kochasz?
— Obydwuch kocham jednakowo.
— Pięknie. Ja zaś dzieci nie mam, a jabłka bardzo lubię i zawsze je noszę w kieszeni.
Po tych słowach sięgnął po jabłko i dodał:
— Jeśli na sto kroków potrafisz zbić jabłko z drzewa, tym łatwiej je strącisz z głowy swego syna. Celuj jednak dobrze, bo jeśli nie trafisz, każę ci zerwać z karku głowę.
— Ja miałbym mierzyć w swego syna? – zawołał Tell. — Nigdy! Wolę śmierć!
— Rozkazu swego nie zmienię — odparł książę drżącym z gniewu głosem. — Musisz to uczynić, lub zginiesz wraz z synem!
— Rozstąpić się! — krzyknął na mieszczan. — Pachołcy, zróbcie przejście! Postawić chłopca pod murem i zawiązać mu oczy!
— Nie potrzeba wiązać mi oczu — zawołał Walter. — Ja się nie boję strzały z ręki ojca.
— Nie ciągnijcie mnie! — krzyknął na pachołków. — Sam pójdę i stanę pod ścianą.
— Książę! — wołali mieszczanie. — Zmiłuj się nad Tellem. Zlituj się nad jego boleścią!
— Nie proście go! — krzyknął Walter. — Ten zły człowiek próśb waszych nie usłucha. Nie obawiajcie się o ojca. Jest on pierwszym strzelcem w całej Szwajcarji: mierząc do ptaków w locie, nigdy nie chybia. Jestem więc pewny, że mi się nic złego nie stanie!
To rzekszy, stanął pod murem i dodał:
— Strzelaj, ojcze! Pokaż im, co umiesz!
— Spiesz się! — krzyknął Gessler. — Na spełnienie rozkazów nie zwykłem długo czekać.
Tell podniósł łuk, nałożył nań strzałę i naciągnął cięciwę. Po chwili jednak opuścił ręce i zawołał strasznym głosem:
— Panie, błagam cię, daruj mi ten strzał! Ręka mi drży, w oczach ciemnieje!
— Oto moje serce! — dodał rozrywając koszulę i wskazując na nagą pierś. — Przebij je!
— Nie chcę twego życia! Chcę strzału! — odparł z dzikim uśmiechem książę.
— Byłeś zawsze śmiały i dzielny, ratowałeś innych od śmierci, ratuj że teraz i siebie!
Słysząc to Tell, zadrżał, wzniósł oczy ku niebu, poczym nagłym ruchem wyciągnął z kołczana drugą strzałę i wsadziwszy ją za pas, podniósł łuk i zmierzył:
— Ojcze! — zawołał Walter — ja się wcale nie boję, nawet okiem nie mrugnę. Śmiało strzelaj ojcze!
— W imię Boże! — zawołał Tell. Przycisnął łuk do ramienia i — spuścił cięciwę.
Zaświszczała strzała: z głowy Waltera jabłko spadło.
— Trafiłeś, ojcze! — krzyknął radośnie Walter i podniósszy z ziemi jabłko przebite strzałą, w radosnych podskokach podbiegł do Tella i rzucił mu się na szyję.
— Moje drogie dziecko! — wyszeptał Tell, zachwiał się i padł na ręce jednego z mieszczan.
— Niech żyje Tell! Bóg mu pomógł! — zagrzmiały radosne okrzyki zgromadzonego tłumu.
— Przyjacielu! — wołali bliżej stojący. — Ocknij się, syn twój żyje! Jesteś wolny, chodź z nami!
Gessler, któremu podano przebite strzałą jabłko, obejrzał je uważnie i rzekł z przekąsem.
— Na honor, dzielny strzał! Jabłko przebite przez sam środek!
— Zatrzymać Tella! — rozkazał pachołkom — i sprowadzić do mnie.
Tell, stanąwszy przed księciem, zapytał:
— Czego żądasz jeszcze, panie?
— Słuchaj, dzielny strzelcze: nie uszło mojej uwagi, że zanim strzeliłeś do syna, wyjąłeś drugą strzałę i wetknąłeś ją za pas. Zapewniam cię słowem, że ci życie daruję, więc mów prawdę dla czego to zrobiłeś?
— Panie! — zawołał Tell — ponieważ żądasz prawdy i zapewniasz mi życie, więc — odpowiem ci szczerze, że w razie gdybym zabił syna, tę drugą strzałę utopiłbym w twoim sercu!
— Byłem pewny tej odpowiedzi — odparł Gessler. — Rycerskiego słowa nie złamię, uważając cię jednak za wroga, zabezpieczę się od pocisku twej strzały w ten sposób, że cię wtrącę do ciemnego lochu, gdzie nie ujrzysz już słonecznego światła i blasku księżyca. Brać go! — zwrócił się do pachołków. Okutego w kajdany — zawiozę w łodzi do zamku w Küssnacht.
— Ojcze, drogi ojcze! — zawołał Walter — ja cię nie opuszczę!
I zwróciwszy się do księcia — krzyknął:
— Każ i mnie okuć w kajdany!
— Walterze — rzekł Tell — uspokój się, wracaj do matki, bądź jej pomocą i módl się z nią do Boga o moje życie.
Chciał pocałować syna, lecz pachołkowie, odepchnąwszy Waltera, związali Tellowi ręce i nogi, i wsadziwszy go na konia, pocwałowali za Gesslerem.
Walter wyciągnąwszy ręce, z okrzykiem rozpaczy chciał biec za uciekającemi.
Mieszczanie zatrzymali go przemocą i zaczęli tłumaczyć, żeby usłuchał rady ojca i wracał do domu.
— Puśćcie mię! — wołał Walter, wyrywając się z ich rąk. — Ja nie chcę wracać do domu. Zbiorę garść odważnych ludzi i pośpieszę na pomoc ojcu. Tchórze! — dodał, obrzucając mieszczan śmiałym spojrzeniem. — Drżąc ze strachu przed nienawistnym vogtem pozwoliliście mu uwięzić bezkarnie mego ojca!
Na placu powstało wielkie poruszenie.
— Jak śmie ten zuchwały malec przymawiać nam, ojcom rodzin! — wołali jedni.
— Walter mówi prawdę! — odzywali się inni. — Wstyd nam i hańba! Gorzka prawda, jaką ten chłopiec rzucił nam w oczy, musi nas oprzytomnić i dodać odwagi do walki.
— Rozstąpić się, rozstąpić! — rozległy się naraz wołania. — Idzie Walter Fürst, dziadek tego malca!
— Walterze! — wołał Fürst — Walterze!
— Dziadku, ratuj ojca! — krzyknął Walter i wybuchnął głośnym płaczem.
— Dlaczegoś przyszedł zapóźno! — zawołał po chwili. — Czy wiesz, że ci zbóje porwali ojca! Ratuj go, nie daj go zabić!
— Nie dam! — odparł mocnym głosem Fürst. — Uspokój się, drogi Walterze i wracaj do domu. Przy pomocy Arnolda i brata Konrada zdobędę zamek w Küssnacht i Wilhelma uratuję!
— Bracia! — zakrzyknął Arnold zwracając się do zebranych mieszczan. — Opuściwszy gościnny dom Tella, przebywaliśmy w domu Fürsta i obradowaliśmy co do oznaczenia dnia powstania. Otóż, bracia, dzień ten już nadszedł. Związani świętą przysięgą, dziś rozpoczniemy walkę z wrogiem. Dziś rozpalimy ogniste słupy na górach. Musi paść w gruzach zamek ciemięzcy. Przedewszystkim ruszajmy bezwłocznie do Küssnacht na ratunek Tella. Ten dzielny człowiek z narażeniem życia wyratował mnie i brata Konrada od śmierci. Obowiązkiem naszym nadstawić dziś pierś za niego! Komu wola — za mną!
— Prowadź nas! — zakrzyknęli altdorfczycy.
∗ ∗
∗ |
Olbrzymie nawały chmur, zakrywające szczyty gór, nie wróżyły pogody.
Drogą Axenstrasse, łączącą Altdorf z Brunnen, smagany wichrem i deszczem szedł spory zastęp ludzi, uzbrojonych w łuki, samopały, miecze, lance i kopje. Orszak prowadzili Fürst, Arnold i Konrad.
Fürst, otulając się płaszczem, ściskał pięście i mruczał:
— Tam do licha! Do Brunnen jeszcze daleko, a tu burza sroży się coraz gorzej!
— Co mówicie, Walterze? — spytał go Arnold.
— To mówię — rzekł gniewnym głosem Fürst, że z powodu burzy wyprawa nam się nie uda. Do Küssnacht jeszcze daleko. Gessler, jak wam wiadomo, wyjechał z Flüelen łodzią. Jeśli nas wyprzedzi — o zdobyciu zamku nie może być mowy!
— Nie zdobędziemy go dziś, zdobędziemy jutro! — odparł Arnold. — Ostatecznie na wielkim pośpiechu nam nie zależy. Wiem, że Gessler jest zły i okrutny, lecz wiem i to także, że jako rycerz, słowa swego nie złamie i Tella nie zgładzi. Łatwiej byłoby napaść na knechtów w drodze do Küssnacht i po walecznej utarczce, wyrwać z ich rąk Tella, lecz jeśli się to nie uda, pójdziemy do Brunnen, wzmocnimy nasz oddział jeszcze kilkudziesięcioma towarzyszami i śmiało rzucimy się na mury Küssnachtskiego zamku.
Tymczasem ulewa stawała się coraz większą. W oddali huczały grzmoty...
Konrad, idący brzegiem drogi, spoglądał od czasu do czasu na wzburzoną powierzchnię jeziora. Naraz przyłożył dłoń do czoła i zaczął się pilnie wpatrywać w dal.
— Jeśli mię wzrok nie myli — rzekł wreszcie — od strony Flüelen płynie duża łódź.
— Na Boga! — krzyknął – to łódź księcia! Poznaję ją po czerwonych żaglach i dużej czarnej chorągwi na przednim maszcie.
— Górą nasza! — zawołał radośnie Fürst. — Bracia! – zwrócił się do towarzyszów. — Nie żałujmy nóg! Śpieszmy jaknajprędzej do Czarnego parowu. Oni muszą tamtędy przechodzić.
— Rozdzielmy się na dwa oddziały — rzekł Arnold. — Ja i Konrad z kilkoma towarzyszami przyczaimy się w nadbrzeżnej gęstwinie, wy zaś ruszajcie wprost do parowu. Kiedy Gessler wyląduje, puścimy go przodem i będziemy się ostrożnie za niemi posuwali. Na dany znak skoczymy na jego knechtów z tyłu i wziąwszy ich w dwa ognie, łatwo pokonamy.
— Zgoda! — odparł Fürst. — Pomysł twój jest znakomity. Żegnajcie więc i na pierwszy okrzyk przybywajcie co żywo.
Rzekszy te słowa, oddalił się szybko z połową towarzyszów, Arnold zaś z Konradem i resztą orszaku zaczęli się przekradać brzegiem jeziora, nie spuszczając z oka łodzi zmierzali do zatoki przy Czarnym parowie. Naraz przystanęli: łódź, zmieniwszy kierunek zaczęła się zbliżać do brzegu.
— Spostrzeżono nas! — szepnął Arnold. — Przypadnijmy do ziemi i czekajmy spotkania.
— Kunz! biegnij wślad za Fürstem i sprowadź go tu czymprędzej — dał rozkaz Konrad jednemu z towarzyszów.
— Naciągnąć łuki i czekać na hasło — zwrócił się do innych...
Tymczasem łódź już dobijała brzegu.
Naraz wyskoczył z niej na brzeg jakiś wysoki mężczyzna, silnie odepchnął nogą łódź od brzegu i skrył się w nadbrzeżnych gąszczach.
W łodzi powstał wielki krzyk, dały się słyszeć dwa wystrzały z samopału.
— Ścigać go! — zawołał Arnold — i nie zważając, czy będzie dostrzeżony z łodzi, pobiegł za uciekającym.
Naraz zatrzymał się i z radosnym okrzykiem: «Wilhelm Tell!» — rzucił się w jego objęcia.
— Na Boga! Cud to, że się uratowałeś! — zawołał, nadbiegając Konrad.
— Skąd się tu wzięliście? — spytał ich drżącym głosem Tell.
— Szliśmy ci na pomoc. Lada chwila ujrzysz także Fürsta. Chcieliśmy cię wyrwać z rąk oprawców.
— Jesteście bardzo poczciwi! — rzekł Tell. — Dziękuję za wasze szczere chęci, cieszę się jednak, że dzięki szczęśliwemu przypadkowi obeszło się w tym razie bez przelewu krwi.
— Oto i teść wasz przybywa! — zawołał Konrad.
— Żyjesz, drogi zięciu! — zawołał Fürst, chwytając Tella w objęcia. — Opowiedz nam, w jaki sposób udało ci się ujść ze szponów Gesslera.
— Dopomogła mi burza — odparł Tell. — Okuty w kajdany i rzucony na dno łodzi leżałem nieruchomy, a rozpacz zalewała mi duszę. Wpatrując się w zachmurzone niebo myślałem ciągle o mej biednej żonie i drogich dziatkach. Naraz, gdyśmy przepływali koło występu skały Axen, ze szczytów Gotardu[7] zleciała na jezioro straszna burza. Zaczął wyć wicher, huk piorunów nie ustawał, ulewa się wzmagała. Wiosłującym pachołkom mdlały ręce od szalonej walki z rozhukanemi falami, sternik nie mógł opanować steru... Widząc to Rudolf der Harras, zaufany księcia, zwrócił się do Gesslera i rzekł:
— Panie, życie nasze jest w wielkim niebezpieczeństwie. Sternik nie obeznany z jeziorem, łatwo może wpędzić łódź na podwodne skały. Wobec grozy śmierci radzę rozkuć Tella. Silny to chłop i bardzo śmiały. Uratował Arnolda od śmierci, niech i nas ratuje. Gessler, drżąc o swe życie, zgodził się na propozycję Rudolfa. Rozkuty z kajdan, stanąłem przy sterze i dając odpowiednie rozkazy wioślarzom, naległem silnie na ster i zacząłem kierować łódź do brzegu. Na ławie przy sterze leżał mój łuk. Spojrzawszy na niego uśmiechnąłem się z radości i gdy łódź już dobijała do brzegu, chwyciłem go, wyskoczyłem z łodzi na brzeg i zamiast przytrzymać łódź — silnym pchnięciem nogi odepchnąłem ją na rozhukane fale! Zanim się Gessler i jego zausznicy opamiętali i strzelili do mnie, byłem już w gęstwinie.
— Proponuję — zawołał Fürst — żebyśmy jaknajprędzej udali się do Brunnen, tam bowiem Gessler, w razie jeśli się uratuje od śmierci, może wylądować. W chwili, gdy wysiądzie na brzeg, napadniemy na niego i — uwolnimy Szwajcarję od jego rządów.
— Nie chcę przelewu krwi niewinnych ludzi — odparł Tell. — Jestem bowiem przekonany, że z żołdakami Gesslera trzeba będzie stoczyć morderczą walkę. Zresztą — dodał ponuro — Gessler należy do mnie. Niech nikt się nie waży strzelać do niego. On musi paść od strzały z mego łuku!
— Rozkazuj! — zawołali Arnold i Konrad. — Jesteśmy ci oddani na życie i śmierć.
— Otóż, drogi teściu — rzekł Tell — proponuję, żebyśmy nie zwłócząc udali się do Czarnego wąwozu i ukryli w najwęższym przesmyku, nieopodal zamku Küssnacht. Jeśli Gessler zginie na jeziorze — tym lepiej dla nas. Jeśli zaś wyląduje w Brunnen, tylko przez Czarny wąwóz może się dostać do swego zamku. Tam ukryci w załomach skał, będziecie czekali na mój znak. Jeśli chybię — wówczas dopiero Gessler padnie od waszych razów.
∗ ∗
∗ |
Po burzy nastąpił pogodny wieczór. W Czarnym parowie na przydrożnym głazie pod skałą siedział Fürst.
Po niejakim czasie ciszę zalegającą wąwóz, przerywał szelest rozsuwających się krzaków, porastających zbocze skały. Wśród krzaków ukazał się Tell.
Fürst odwrócił głowę i cicho spytał:
— Czy już jedzie?
— Tak! — odparł Tell. Jest za zakrętem drogi. Poprzedza go Friesshart. Staraj się ich powstrzymać.
Zaledwie Tell miał czas się ukryć, nadjechał Friesshart i ujrzawszy Fürsta, zawołał:
— Kto jesteś i co robisz w tym parowie?
— Z Altdorfu idę do Küssnacht — odparł Fürst. — Jestem stary i słaby, zmęczony drogą — odpoczywam.
— Po co idziesz do Küssnacht?
— Chcę prosić księcia o wypuszczenie na wolność Tella.
Usłyszawszy to, Friesshart zaśmiał się złowrogo i rzekł:
— Starcze! Radzę ci nie wspominać księciu o Tellu. Umykaj, pókiś cały, bo książę lada chwila nadjedzie.
— To dobrze! — odparł Fürst. — Na drodze łatwiejszy do niego dostęp, niż w zamku. Nie jestem jego sługą, więc się go nie boję.
— To rzekszy, powstał i stanął na środku drogi.
Na tę chwilę nadjechał Gessler z Rudolfem der Harras.
— Z drogi, szalony starcze! — krzyknął Friesshart i chwycił go za ramię.
— Potężny książę! — zawołał Fürst, pasując się z Friesshartem — wysłuchaj mojej prośby!
— Puść go! — rozkazał Friesshartowi Gessler. — Mów, czego sobie życzysz, byle prędko! — zwrócił się do Fürsta.
— Jestem Fürst, teść Tella — rzekł starzec. — Błagam cię, panie, puść go na wolność!
Słysząc to, Gessler zmarszczył groźnie brwi i najechawszy na Fürsta, krzyknął straszliwym głosem:
— Toś ty Fürst, teść Tella? Wyborny przypadek! Chciałem cię roztratować, ale postąpię z tobą jeszcze lepiej.
— Friessharcie, zdejm pas i tręzle ze swego konia, przywiąż tego starca do końskiego ogona i wlecz na zamek! Zanim pochwycę Tella, ten zuchwały starzec srogo mi zapłaci za postępek swego zięcia! Byłem za dobry dla tego nędznego i krnąbrnego narodu, lecz litość moja już się wyczerpała! Przy pomocy austryjackich pułków ogniem i mieczem zmuszę ich do uległ...
Nie dokończył! W powietrzu rozległ się świst strzały, która utkwiła w jego piersi.
Jęknął, chwycił się za serce i — stoczył się z konia na ziemię!
∗ ∗
∗ |
Jadwiga, żona Tella, siedziała przy kołowrotku i przędła. Na jej bladej twarzy malował się głęboki smutek. Spoglądając od czasu do czasu w okno, za którym widniały łąki i kilka wzgórz w oddali, wzdychała i pokiwawszy smutnie głową nad swoją niedolą, zabierała się do dalszej pracy.
Naraz drzwi się otwarły i do izby wbiegł Walter.
— Mateczko! — zawołał. Czy wiesz? Trafiłem w sam środek tarczy. Ojciec mię pochwali...
— Co to? — dodał, zbliżając się i zaglądając matce w oczy. — Mateczka znowu płakała? Oczy takie zaczerwienione!
— Mój Walterze, jakże nie mam płakać? Czyż mogę o tym zapomnieć, że ojciec jest teraz bardzo nieszczęśliwy, że jęczy w ciemnym lochu, a może...
— Ach, Boże! — zawołał Walter. — Dlaczego jestem jeszcze taki mały! Dlaczego nie mogłem wraz z dziadkiem i innemi ludźmi iść na pomoc ojcu! Upewniam cię jednak mateczko, że ojciec żyje i że dziadek napewno go wyratuje z niewoli.
— O, gdyby, gdyby! — westchnęła Jadwiga i powstawszy, podeszła do komina.
— Ugotować strawy wam muszę. Już blizko południe — rzekła, spojrzawszy na zegar.
Naraz do izby wbiegł młodszy synek Tella, Wilhelm, i klaszcząc w dłonie, zawołał:
— Mateczko! Walterze! Ojciec wraca!
I wybiegł z izby.
— O, Boże! — jęknęła Jadwiga, zadrżała i nie mogąc opanować silnego wzruszenia, osunęła się na ławę.
Walter wybiegł z izby i ujrzawszy ojca, śpieszącego na czele wielkiej gromady ludzi — krzyknął: «Ojciec!» i rozpromieniony pobiegł na jego spotkanie.
Tell, wypuściwszy z objęć Wilhelmka, pochwycił Waltera uniósł go w górę i ucałowawszy spytał:
— Gdzie matka?
— Została w izbie. Mateczka była bardzo nieszczęśliwa. Śpieszmy do niej jaknajprędzej!
Kiedy się zbliżali do drzwi, ukazała się w nich Jadwiga i z okrzykiem — Wilhelm! — rzuciła się mężowi na szyję.
— O, mój najdroższy! — szeptała wśród łez. Com wycierpiała przez tych parę dni!
— Zapomnij o smutku — odparł Tell, przyciskając ją do piersi. — Teraz dla nas i dla całej Szwajcarji nastąpią długie dni radości i wesela.
— Ojcze, gdzie twój łuk? — spytał Walter.
— Zabrali mi go, mój synu — odparł Tell. — Zabrali go Szwajcarzy i pozostawią na pamiątkę uwolnienia ich od okrutnego Gesslera.
— Co słyszę? — zawołała zdumiona Jadwiga. — Więc Gessler...
— Zginął od strzały z mego łuku! — rzekł Tell.
— Niech żyje Wilhelm Tell, zbawca naszej ojczyzny! — krzyknął Fürst. Jego to dziełem, że dzisiejszej nocy zapalone stosy drzew rozświetlą szczyty gór!
— Niech żyje, niech żyje! — wstrząsnęły powietrze okrzyki kilku setek obecnych Szwajcarów.
— Niech żyje wolność i nasz dzielny zbawca!