Pierwotni/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Pierwotni
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1884
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
PIERWOTNI.
POWIEŚĆ
PRZEZ
Elizę Orzeszkową.

WARSZAWA.
Nakład i druk S. Lewentala.
Nowy Świat Nr. 39.

1884.
Дозволено Цензурою.
Варшава 13 Октября 1883 г.



I.

Cywilizacyo! ty, która myśl i wiedzę ludzką posuwając do ostatnich przystępnych granic, nauczasz rozpoznawać fałsz i prawdę, obalać piérwszy a miłować drugą; ty, która burzliwemu rojowi wrażeń użyczasz gruntu rozwagi i skupiasz go w wielkie i stałe płomię uczucia; ty, która, oświetlając przepaściste głębiny nędz ludzkich, wzniecasz ku nim pociągi potężne i czynne; — cywilizacyo, myślicielko, badaczko, pracownico, — czy ty znasz panią Izabellę z Jagdyszów Odropolską?
— Nie, — odpowiadasz, — pani téj nie znam wcale i na całym obszarze działań moich nie spotkałam jéj ani razu.
Co tu robić? czemu uwierzyć? powiadają jednak ludzie, że pani Izabella z Jagdyszów Odropolska jest osobą ucywilizowaną, wysoce nawet ucywilizowaną.
A więc, cywilizacyo! ty, któraś na ląd Europy rzuciła roje szybkich parowozów i sprawiła, że, pomimo naturalnego prawa, przez które ciało wszelkie ciąży ku środkowi ziemi, człowiek, niby ptak, latać może po nad jéj powierzchnią; ty, któraś stolice świata przystroiła w mnóztwo wystaw sklepowych i wytworzyła niezliczone prawie zdroje uzdrawiających ciało i rozrywających duszę wód mineralnych; ty, czarodziejko, mogąca, w niespełna trzy dni i trzy noce, skromną mieszkankę parafii Zakątnickiéj przeistoczyć w Paryżankę wykwintną, w świętą Rzymiankę, w turystkę, która na grzbiecie osiołka wspina się ku niebotycznym szczytom, w Najadę, która przy pomocy benjera nurza się w zielonych falach oceanu, w córę świata nakoniec, która każdy zakątek Europy i każdy z przebiegających ją wagonów zna lepiéj i kocha więcej, niż smętny, chmurny, jak otchłań głęboki, widnokrąg rodzinnéj krainy; ty to więc, cywilizacyo, latawczyni, strojnisio, szczebiotko, lafiryndo, znasz pewnie panią Izabellę z Jagdyszów Odropolską i nosiłaś ją przez lat przeszło dziesięć po całéj powierzchni Europy. Latała! przez lat przeszło dziesięć domem jéj był wagon, a miejscami, dla których go opuszczała, hotele stolic i wille miejsc kąpielowych. Po kilka razy nawiedziła Paryż, Bruxellę i Wiedeń; leczyła się w Karlsbadzie, w Szlangenbadzie odpoczywała, kąpała się w Trouville i w Ostendzie, jadła winogrona w Montreux, zwiedziła dwie wystawy powszechne, kędy zbadała oddział z materyami Lyońskiemi i Paryzką joaillerie (jubileryą); w Wenecyi, przepływając gondolą pod Mostem Westchnień, wzdychała nad nieszczęściami swemi; w Neapolu bawiła krótko, bo bała się bardzo Wezuwiusza, o którym mniemała, że jest jednym z otworów piekła; w Rzymie za to spędziła całe trzy zimy i były to najszczęśliwsze i najpłodniejsze w następstwa dnie jéj życia. Tam po raz pierwszy zrozumiała ona znaczenie wyrazu: ojczyzna! i uczuła całą jego rzewność i tkliwość; tam doświadczyła gojenia się ran, zadanych jéj przez życie, i zapełniania się pustek, istniejących w sercu; tam po raz piérwszy z rezygnacyą myśléć zaczęła o tém, że ma już lat czterdzieści; tam nakoniec i przedewszystkiem zrozumiała ona, że, dla dusz czułych i przystępnych Łasce, istnieją rozkosze, wyższe nad ziemskie miłości i uciechy i że, w zamian doczesnego szczęścia, którego z nieboszczykiem Wincentym Odropolskim nie zaznała, a którego szczypty tu i ówdzie pochwytywane zadowolnić jéj nie mogły, spodziewać się może rozkwitnięcia w wiekuistości pod postacią lilii wonnéj, słodko muskanéj tchnieniem śpiewających Aniołów. Przyszłość tę ukazał jéj spowiednik, nie wiem do jakiego zakonu należący i nie wiem w któréj ze świątyń Rzymskich; a ona, w uniesieniu wdzięczności, zamarzyła, że może, gdy będzie lilią, ten, z którego ust spłynął na nią ów zdrój pociechy, rozkwitnie obok niéj narcyzem lub tulipanem. Zawstydziła się przecież i przelękła myśli téj, jako zawierającéj w sobie echo ziemskich żądz i przywiązali i skruchy pełna, pojechała czémprędzéj do południowéj Francyi, aby w cudowném źródle w Lourdes utopić napadające ją jeszcze od czasu ziemskie skłonności, a także dokuczliwy katar żołądka, sprawiony zapewne częstém zmienianiem Europejskich restauracyi. Pielgrzymkę tę odbyła tém chętniéj, że, jakkolwiek bardzo szczęśliwą czuła się w Rzymie, zatęskniła już nieco za domem swym, czyli, wagonem, a raz powiedziawszy sobie, że Rzym jest jéj ojczyzną, zapragnęła coprędzéj ją opuścić. Ojczyzna jest wprawdzie wyrazem rozczulającym, ale zarazem i pełnym powagi.
Z Lourdes pojechała do Paryża, w celu sprawienia odpowiedniéj toalety, a raczéj odpowiednich toalet dla córki swéj, którą pod uświęcającem natchnieniem Rzymu i Lourdes, zdecydowała się ubrać w długie suknie i jako dorosłą pannę w świat wprowadzić. Tam-to właśnie doszedł rąk jéj list od pana Żytnickiego, będącego dzierżawcą dóbr jéj, a obecnie wzywającego ją, aby na czas pewien wróciła do kraju. Nie był to wcale list groźny i nie zwiastował żadnéj majątkowéj katastrofy, która-by ją środków do dalszego latania pozbawiała. Pani Izabella Odropolska była dość majętną. Żytnicki w liście swym przypominał po prostu, że dziewięcioletni termin dzierżawy jego kresu swego dobiega i prosił o odnowienie kontraktu, które w nieobecności jéj z trudnością dokonać by się mogło.
Z Paryża, pani Izabella przyleciała do majątku Odropole, w parafii Zakątnickiéj istniejącego.
W przeciągu lat dwunastu, to jest od czasu owdowienia swego, była tu ona ze trzy razy. Poco? dlaczego? Któż to wiedziéć może? Mówiła wprawdzie, że dla odetchnięcia rodzinném powietrzem; lecz w praktyce okazało się, że po oddychaniu niém przez dwa lub trzy miesiące, uczuwała zwykle odnawiające się rany serca i zwiększający się katar żołądka i — leciała znowu. Córka jéj, Adolfina, od lat przeszło dziesięciu nie była tu wcale; w czasie bowiem krótkiego oddychania matki swéj rodzinném powietrzem, przebywała zwykle z jakąś krewną swego ojca, która także od ran serca i kataru płuc leczyła się Europą.




Dwór Odropolski, w parafii Zakątnickiéj istniejący, przedstawiał, ogólnie biorąc, dość ładny okaz zaniedbanego i na wolę losów rzuconego miejsca. Nie było tam ruiny téj koniecznéj i często tragicznéj, która pochodzi z niedostatku lub nieszczęścia; lecz przepalone od słońca szyby okien, poszarzałe i wykrzywione nieco słupy pięknego balkonu, brak wszelkich śladów ludzkiego życia w obszernym i starannie utrzymanym ogrodzie, sprawiały wrażenie pustki i opuszczenia. Jednak wewnątrz starego domu, przedstawiającego typ odwiecznych litewskich dworów, z długiemi nizkiemi ścianami i wysokim dachem, sala jadalna nie była pozbawioną uroku i malowniczości. Długa i nizka, z czterema oknami na ogród wychodzącemi, z sufitem okrytym staroświeckiemi, ciemnemi malowidłami, posiadała ona staroświeckie téż, ciężkie i bogato rzeźbione, sprzęty z czarnego dębu, a na ścianach kilka rzędów pociemniałych od starości rodzinnych i historycznych portretów; w dębowéj oszklonéj szafie, wązkiéj a długiéj, zegar kołatał mosiężném wahadłem i wskazywał oblicze swe zżółkłe, okrągłe, otoczone cyframi czarnemi a tak wielkiemi, że je z drugiego końca sali czytać można było z łatwością.
Wieczór był letni, ale chłodny i smętny. Niedawno spadł tu był grad obfity; niebo było blade, liliowe raczéj, niż błękitne, a tylko na zachodzie gorejące łuną jaskrawych świateł; w powietrzu kryształowo-przezroczystém i chłodném wiatr niósł zerwane z drzew zielone jeszcze liście; szczyty ogrodowych topoli, kasztanów i jodeł kołysały się z lekkim szumem. Po sali jadalnéj, pośród błądzących tu i owdzie świateł jaskrawego zachodu, błądziła samotna i młodziutka postać niewieścia. Nie przechadzała się ona po staréj téj i, bądź co bądź, bogatéj i pięknéj komnacie; lecz wpółlękliwym a wpółznudzonym krokiem błądziła po niéj. Nadzwyczajną szczupłością kibici i przezroczystą bladością cery przypominająca extra-uduchownione postacie szkoły malarskiéj z piérwszych czasów chrześcijaństwa, z ciężkim ciemnym warkoczem, niedbale rozplatającym się z tyłu głowy, otulona barwistym szalem indyjskim, tak bardzo, że aż w nim całą dolną część twarzy chowała, smutna, znudzona, zziębła, szła w kierunku starego zegara i z połowy drogi ku stołowi pośrodku sali stojącemu wracała, wspierała się na chwilę o rzeźbioną poręcz krzesła i znowu dążyć zaczynała ku oknu, na które zaledwie spojrzawszy, przenosiła wzrok na malowania sufitu i postępowała ku drzwiom, od których znowu wracała do zegara. Błądziła. Zaczęła chodzić brzegiem sali i oglądać wiszące na ścianach portrety. Kiedyś, gdy była małém dzieckiem, patrzała na nie ciągle; ale było to bardzo dawno, i zresztą nie zajmowały jéj one nigdy. Czarne płótna, a pośród nich wąsate, dumne, odważne twarze, ręce na rękojeściach szabel oparte, wyloty kontuszów do krwawych skrzydeł podobne; gdzieindziéj głowa niewieścia, białym pudrem osypana, spłowiała róża u sztywnego stanika, wielki czepiec, a pod nim słodki uśmiech pomarszczonéj twarzy i — nic więcéj. Czerwona smuga zachodu spłynęła na jeden z portretów, a w blasku jéj życiem i ruchem zagorzało nagle oblicze, z dwoma boleśnemi zmarszczkami na wysokiém czole; mądre, chmurne oczy spójrzały groźnie, czarne wąsy zjeżyły się, krwawe skrzydła zamigotały, ręka drgnęła... Młoda dziewczyna odskoczyła ku oknu, i aż po oczy chowając twarz w szal indyjski, przycisnęła się plecami do ściany. Zlękła się. Wyobraźnia jéj była może rozogniona i nerwy słabe; może téż dom ten obszerny, stary, obcy, przypominał jéj powieści o dawnych, opustoszałych, a przez duchy i zbójców nawiedzanych zamczyskach, dziejowy bohater zaś, ożywający przed nią w blaskach słonecznych, wydał się jéj upiorem lub zbójcą.
W przyległym pokoju zaszeleściały jedwabie i lekkie kroki; do sali jadalnéj wbiegła kobieta czterdziestoletnia, miłéj bardzo i prawie pięknéj powierzchowności, brunetka, zlekka siwiejąca, w czarnym stroju, odznaczającym się wielką kosztownością i zarazem niesłychaną prostotą. Materya i koronki pochodziły wprost z Lyonu i Bruxelli. Kamea, spinająca suknią u szyi, przyozdobić-by mogła jakieś muzeum osobliwości; niemniéj wszystko to było ciemne, surowe, prawie zakonne. Wyraz twarzy jéj ożywiony był i pociągający uwydatniającą się w nim słodyczą. Wbiegła do sali z głośném wołaniem.
— Adolphine! Adolphine!
Spostrzegłszy młodą dziewczynę, stojącą przy ścianie i otuloną szalem, przybiegła do niéj.
— Co ci jest? zimno? nudno? smutno? o tak! do nieznośnego klimatu tego, do tych ponurych tutejszych domów, przyzwyczaić się trzeba, aby módz zrezygnować się na nie... Jaki smętny zachód słońca!.. jakież blade to nasze ukochane niebo rodzinne!...
Wszystko to pani Izabella z Jagdyszów Odropolska mówiła po francuzku. Rzuciła się potém na stojący w kącie sali szezlong i głęboko, głośno odetchnęła.
— A jednak, — mówić zaczęła, — oddychanie rodzinném powietrzem ma w sobie coś szczególniéj błogiego, coś, co ożywia, uzdrawia, goi rany i zapełnia pustki!... czy nie doświadczasz tego, moje dziecko?
Dziewczyna zwróciła ku matce głębokie, ciemne, znudzone oczy i tonem zdziwienia odpowiedziała:
— Nie, mamo. Tu tak zimno i ten wiatr tak smutnie szumi.
Pani Izabella wyprostowała się, a wyraz twarzy jéj stał się pełnym powagi.
— Co mówisz, Adolfino? Odpowiedź twoja, tak sucha i obojętna, sprawiła mi wielką przykrość. Jakto! nie uczułaś słodyczy oddychania rodzinném powietrzem?
— Nie, mamo.
— Dlaczegoż to? powiedz mi, dziecko moje, dla czegoż?
Adolfina wzruszyła ramionami.
— We Włoszech ciepléj, a w Paryżu weseléj, — odpowiedziała.
— Ależ tak, tak! — wołała pani Izabella, żywo poruszając się na szezlongu; — Włochy są cudowne, Paryż jest, co do gustu, elegancyi i wesołości, stolicą świata... I w innych jeszcze miejscach, spędziłyśmy, ma pauvre enfant, wiele chwil bardzo przyjemnych... rok temu naprzykład, pamiętasz? jechałyśmy o téj porze z Karlsbadu do Szlangenbadu. Co za urocze, malownicze miejsce ten Szlangenbad! a potém... z księciem Rogolkiczago... Czy pamiętasz jeszcze księcia Rogolkiczago? co to była za piękna dusza, choć Rumun i z narodu barbarzyńskiego. Bo Rumuni, moje dziecko, Turcy, Serbowie i inne podobne narody są barbarzyńcami i czasem nawet nie chrześcijanami. Ale i między nimi bywają piękne dusze, które Pan Jezus obdarzył zdolnością do poznawania najwyższych prawd. Ten książę Rogolkiczago, naprzykład, pamiętasz jak był olśniony bazyliką i jak go zachwyciła uroczystość nocnych kąpieli w cudowném źródle. Jestem pewna, że wrócił do ojczyzny swéj, pełen uświęcających wspomnień.. Ale.. à propos ojczyzny...
Tu niepodobne do powstrzymania ziewnięcie otworzyło szeroko kształtne i delikatne jéj usta.
— Martwisz mię bardzo, Adolfino, obojętnością swoją dla rodzinnéj swéj ziemi. Jakże możesz mówić, że to zimno i że ten szum wiatru smutne sprawia wrażenie! Car enfin... to blade niebo, to zimne powietrze, te szumy wiatrów, ta ziemia, te drzewa... wszystko to, słowem, jest naszą ojczyzną!
Tym razem po bladawych ustach dziewczyny przebiegł szybki uśmieszek.
Nie patrząc na matkę, zapytała krótko:
— A Rzym?
— Rzym! — zawołała pani Izabella, — o tak! cieszę się bardzo, że dałam ci poznać święte to miasto i że wyryło się ono w pamięci twojéj śladami, których życie całe zetrzéć nie zdoła. Zresztą mam nadzieję, że wrócimy jeszcze nieraz do téj stolicy świata i przepędzimy tam niejednę zimę, pełną uświęcających wzruszeń i zachwytów... Rzym, dziecię moje, jest bez zaprzeczenia ojczyzną dusz naszych; nie przeszkadza to jednak temu, że powinnyśmy się cieszyć, iż nakoniec... oddychamy rodzinném powietrzem, widzimy to niebo, tę ziemię, te drzewa, ten wiatr... wszystko to, słowem, co powinniśmy kochać!
— Kochać? — wymówiła Adolfina półgłosem i tonem takim, jakby nowe pytanie to zadawała nie matce swéj, ale gwieździe, która śród rozłogu nieba błysnęła mdlejącą co chwila iskrą.
— Tak, kochać! — z akcentem przekonania w głosie powtórzyła pani Izabella; — smuci mię to bardzo, że zdajesz się wątpić o uczuciu tém. Prawda Adolfino, że wątpisz? powiedz, wyznaj szczerze przed matką swoją! wątpisz?
— Wątpię, mamo! — odpowiedziała śmiało i głośniéj, niż mówiła dotąd.
Zarazem uczyniła żywe poruszenie i zwróciła się twarzą do matki a profilem ku oknu. Ostatnie, błędne światło zachodu oblało szkarłatem czoło jéj i policzki, a w oczach, obojętnych dotąd i przygasłych, roznieciło gorące żary.
— Wątpię, mamo.... — powtórzyła — nie rozumiem, nie czuję!..
Szczupłe i zgrabne ramiona jéj podniosły się i opadły; mała, sucha, nerwowa ręka wysunęła się z pod szala i niecierpliwie walczyć zaczęła z opadającym na plecy warkoczem.
Pani Izabella jęknęła:
— Dziecko moje! zkąd w tobie powstać mogły dziwne takie reflexye? Chodź tu do mnie, chodź! muszę ci dać małą nauczkę! chodź bliżéj!
Posłuszna, zwolna postąpiła ku szezlongowi i stanęła przed matką. Pani Izabella przysunęła szybko nizki taburecik, i pochwyciwszy córkę za rękę, pociągnęła ją ku niemu.
— Usiądź tu, u nóg moich... — zaczęła; — matka i córka zawsze tak rozmawiać z sobą powinny. Serce przy sercu, zblizka, cicho, poufnie. Wszak jesteśmy sobie przyjaciółkami najlepszemi... usiądź!
Usiadła i całkiem zniknęła w zmroku, napełniającym już kąt wielkiéj sali. Pani Izabella zato, pochylona ku niéj, wysunęła na światło białą twarz swoję, przezroczystą tkanką koronki otoczoną, a powleczoną wyrazem słodyczy i namaszczenia. Podniosła w górę białą, piękną rękę, na któréj świeciło parę kosztownych pierścieni, i łagodnie, z cicha, z powagą mówić zaczęła:
— To, co powiedziałaś, zasmuciło mię bardzo. Nie rozumiesz? poco ci rozumiéć? Rozumują, dziecię moje, filozofowie tylko, emancypantki i inne tym podobne zgubione dusze ludzkie. Czyż chciała-byś, aby cię nazwano emancypantką, taką, co to nosi suknie zabłocone, oczy ma czerwone, włosy rozczochrane, a twarz chudą, żółtą, straszną? Nie; ty jesteś kwiatkiem, wyrosłym pod skrzydłem twéj matki, lilijką, którą co rano i wieczór powierzałam w modlitwach moich straży i pieczy Pana Jezusa... Ty mi rozumować nie powinnaś. Ja nie rozumuję. Kocham tę ziemię, to niebo, te drzewa, te wiatry... bo oprócz duchowéj ojczyzny naszéj, która jest w niebie, a na ziemi w Rzymie, pozwoloném nam jest miéć i kochać doczesną, cielesną ojczyznę naszę. Kochaj więc...
Tu pełną zapału mowę matki, nauczającéj dziecię swe, przerwało wejście do sali brodatego i od stóp do głowy czarno ubranego lokaja, który, w pobliżu progu zatrzymując poważne swe kroki, przyciszonym głosem oznajmił, że pan Żytnicki przyjechał i zapytuje, czy może widzieć się z jaśnie panią.
— Proś pana Żytnickiego. Światło i herbata! — zadysponowała pani Izabella, a zwracając się do córki, wpółżartobliwie, wpółżałośnie szeptać zaczęła.
— Otóż i nadchodzi proza życia! Trzeba będzie słuchać całą godzinę o zbożu, cenach, budynkach, dzierżawach, kontraktach! Ach! cóż robić! Dlategośmy tu przyjechały, żeby te nieznośne interesa urządzić, na długo, na długo! Fruniemy sobie potem znowu, chère enfant, w świat piękniejszy i weselszy od tego pustego domu i tych szkaradnych zimnych wichrów... Tymczasem możesz zająć się rozpakowaniem kufrów z naszemi najdroższemi relikwiami i pamiątkami... Ustawienie ich i urządzenie powierzam gustowi twemu i twojéj znajomości naszych pobożnych zwyczajów.
W dwie minuty potém, nad stojącym pośrodku sali wielkim stołem dębowym paliła się piękna lampa, o trzech mlecznych kulach; o kilka kroków od stołu, z ciężkim zwojem papierów w dwu ciemnych grubych rękach, stał mężczyzna około pięćdziesięcioletni, gruby, ciężki, z długą, gęstą brodą, w czarném, prostém ubraniu. Postawa jego nie była lękliwą ani pokorną, lecz tylko niezgrabną i głębokiego uszanowania pełną. Na twarzy téż, o nizkiém, ogorzałém czole i ustach znikających prawie pośród gęstwiny wąsów i brody, nie było ani trwogi i uniżoności, ani téż radości lub rozczulenia; była ona apatyczną, ponurą trochę i wyrażającą uczucie przymusu, doświadczanego zwykle przez kogoś, kto wstępuje do obcéj i zupełnie obojętnéj sobie sfery zjawisk i ludzi. Pani Izabella szybko zbliżyła się ku dzierżawcy dóbr Odropolskich, i na powitanie podała mu obie swe piękne ręce. Ruchy jéj żywe były i pełne wdzięku, w oblewającym twarz uśmiechu malowała się uprzejmość wielka i aż prawie radość. Tę ostatnią wyraziła nawet słowami:
— Bardzo, bardzo mię to cieszy, że nakoniec widzimy się znowu z panem, kochany panie Żytnicki! Tak się już strasznie stęskniłam była za Odropolem i za wszystkimi moimi znajomymi i przyjaciółmi tutejszymi, że gdyby nawet i nie list pana, wzywający mię, była-bym w tym roku przyjechała z pewnością. Niechże pan siada; proszę, bardzo proszę!...
Posunęła ku niemu jedno z ciężkich, stół otaczających krzeseł, i sama na drugiém usiadła. Żytnicki uczuł się snadź serdeczném powitaniem tém wielce zadowolony. Z głębokim ukłonem pocałował rękę gospodyni, usiadł na podaném sobie krześle, papiery przyniesione położył na stole i milczał.
Pani Izabella zaczęła znowu:
— Doprawdy nie wiem, jakiemi słowy podziękować mam panu za tak zacne i szlachetne postępowanie pana ze mną i z moim biednym Odropolem. Pan Pomieniecki, który w tych stronach zeszłe lato przepędził, mówił mi, że gospodarstwo w Odropolu jest tak... tak wzorowe, iż daléj już iść nie może... jak zaś punktualnie przesyłałeś mi pan sumy dzierżawcze i jak chętnie ratowałeś mię zawsze w moich małych kłopotach, o tém wiem sama. Doprawdy myślę, że chyba Opatrzność zesłała pana na drogę moję..
W czarnych jéj, pięknych jeszcze i pełnych ognia, oczach, błysnęły łzy. Postawa jéj była taką, jaką najczęściéj w rozmowie z ludźmi przybierała. Pochylona nieco ku słuchaczowi swemu, obie ręce splatała u piersi. W pochyleniu się tém i w tym geście było dużo słodyczy i czegoś nawet więcéj, bo poszanowania jakby dla osobistéj godności tych, z którymi mówiła. Żytnicki uczuł się widocznie wzruszonym; nie mógł jednak wydobyć z siebie nic więcéj nad ukłon i krótką odpowiedź, głosem basowym wymówioną:
— Obowiązkiem moim było... Pracuję i staram się postępować według sumienia.
Przy ostatnim wyrazie, zwrócił oczy ku przyniesionym papierom i podniósł ku nim rękę. Pilno mu snadź było wyłuszczyć interes, z którym przybył, i pójść sobie.
— Miałem zaszczyt pisać pani hrabinie... — zaczął, ale pani Izabella przerwała mu z żywością.
— O, kochany panie Żytnicki, bez tytułów! proszę pana, bez tytułów! Nie jestem hrabiną i dziękuję Bogu, że nie udzielił mi téj pokusy do próżności i pychy. Za granicą wprawdzie nazywano mię tak wszędzie, ale tam taki już zwyczaj panuje. Tu znajdujemy się przecież w kraju, który ma przysłowie... jakże?... „szlachcic“ a tak... „szlachcic na zagrodzie, równy wo... wo.. wo... wojewodzie!“
Omało, zamiast „wojewodzie“ niepowiedziała: „woziwodzie“. Trudno jéj było trochę mówić po polsku. Żytnicki ukłonił się znowu i znowu zaczął:
— Miałem zaszczyt pisać, że dziewięcioletnia dzierżawa moja kończy się na wiosnę przyszłego roku. Prawdę mówiąc, gospodarzę ja tu nie dziewięć, ale piętnaście lat, bo wprzódy jeszcze przez sześć lat trzymałem Odropol. Może więc pani dobrodziejka zechce i nadal...
— Ale jakże! ça va sans dire, kochany panie Żytnicki! Proszę nawet pana, błagam, abyś mię pan nie opuszczał! Jestem kobietą, zdrowie mam słabe, córka moja tak jeszcze młodziutka... Myślałam nawet, bardzo myślałam nad tém, czyby nie lepiéj było sprzedać Odropol i raz na zawsze uwolnić się od tego kłopotliwego ciężaru... Ale jest to w połowie dziedzictwo Adolfiny i przytém miejsce to tak drogie nam, tak święte...
— Odropol jest pięknym majątkiem — przerwał Żytnicki — grunta dobre, łąk dosyć, młyny... szkoda byłoby sprzedawać! Gdybym mógł we wszystkich folwarkach, z czterech pól zrobić dziewięć, jak to już zrobiłem w Błoniu; za kilka lat dochód z majątku podniósł-by się prawie we dwójnasób, ale przez te kilka lat...
— Co to jest: z czterech pól zrobić dziewięć? Czyż to jest możebne? Ależ, mój Boże, w takim razie niech pan robi, kochany panie Żytnicki, niech pan koniecznie robi. Lepiéj przecież jest miéć czegoś dziewięć, niż cztery.
— Pani dobrodziejka nie rozumié tych naszych gospodarskich facecyi — z pełnym zawsze uszanowania uśmiechem podjął dzierżawca — przez taką zmianę systematu gospodarstwa pola nie przybędzie wcale, tylko to samo pole podzieli się w sposób inny i inaczéj usiewać się będzie. Po naszemu nazywa się to: „płodozmian“.
— Ach! wiem, wiem! — z tryumfem zawołała współdziedziczka Odropola — jakże! rozumiem przecież, co to jest płodozmian, i wiesz pan, kochany panie Żytnicki... za granicą wszędzie są gospodarstwa takie. Płodozmiany albo fermy, innych gospodarstw niema wcale. Dlatego zapewne kraje te są tak bogate. Belgia uprawioną jest jak ogród. W południowéj Francyi widziałam na własne oczy, jak pola pocięte są na takie maleńkie... malenieczkie kawałeczki. Na każdym kawałeczku co innego rośnie. Nie rozumiem, dlaczego i u nas nie urządzą kraju w ten sposób. Byłby on tak bogatym, jak Belgia i Francya. Ale nasz biedny kraj nie może dosięgnąć tego stopnia...
— Środków potrzeba, pani dobrodziejko, środków potrzeba na to znacznych — podjął Żytnicki, a w apatycznym i posępnym wzroku jego po raz pierwszy w czasie rozmowy błysnęło coś nakształt zapału. — O! gdybym ja miał własny majątek... oszczędzałbym się, nie jadłbym i nie pił, a zaprowadziłbym płodozmian; ale na dzierżawie trudno... W jednym folwarku, w Błoniu, nie wytrzymałem i zaprowadziłem; w innych, płacąc tak, jak płacę za dzierżawę, nie mogę, zginąłbym... Właśnie téż żądaniem mojém było zaproponować pani dobrodziejce, czyby téż... czy...
Zająknął się, chrząknął; małe, szare oczy jego roztworzyły się tak szeroko, jak gdyby przełykał coś z trudnością wielką. Widać było, że nie zwykł był mówić dużo, że długie mówienie stanowiło dlań pracę cięższą nad wszystkie, które spełniał kiedykolwiek. Pani Izabella, z jednostajną wciąż słodyczą i uprzejmością ku niemu pochylona, spróbowała ułatwić mu zadanie:
— Słucham pana; bardzo uważnie słucham. Jakąż jest propozycya ta?..
— Czyby pani dobrodziejka nie zgodziła się na mniejsze z dóbr swoich dochody... przez kilka lat, tylko przez kilka lat... przez które ja zaprowadzałbym płodo...
Z twarzy pani Izabelli zniknął uśmiech; a zastąpił go wyraz przerażenia. Pod wpływem siły przerażenia tego, zawołała z razu po francuzku:
Impossible!
Lecz w mgnieniu oka poprawiła się:
— Nie mogę, panie Żytnicki! w żaden sposób nie mogę zgodzić się na zmniejszenie dochodów moich! Kobietą jestem... zdrowie mam słabe i córka moja...
— Pani dobrodziejko — wpadł jéj w mowę Żytnicki, któremu rezultat rozmowy téj bardzo snadź leżał na sercu — gdyby pani dobrodziejka na cel ten ofiarować chciała czwartą część...
— O! panie Żytnicki! jakiegoż czarodziejskiego wyrazu użyłeś pan w téj chwili! Ofiarować! jest to wyraz, który do głębi wzrusza mię zawsze. O mój Boże! ofiara! któż lepiéj nade mnie rozumié znaczenie wyrazu tego!
Znowu była naprawdę szczerze wzruszoną.
— Panie Żytnicki! — dokończyła ciszéj — pragnę spełniać ofiary, i nikt, nikt na świecie, prócz biednego serca mego, wiedziéć nie może, iłem ich spełniła. Ale téj, o któréj pan mówiłeś, spełnić nie mogę w żaden sposób...
Żytnicki siedział teraz jak skamieniały. Wszystko, co usłyszał, było dlań tak niezrozumiałém, jak gdyby pani Izabella mówiła po arabsku. Nie rozumiał, zkąd wzięło się wzruszenie jéj; nie pojmował, jak można pragnąć spełniania ofiar, i dlaczego mówiła ona teraz o ofiarach. Wkrótce jednak wrócił do przytomności i żywo go obchodzącego przedmiotu rozmowy.
— Gdybyś pani dobrodziejka — zaczął — ustąpiła mi z summy dzierżawnéj, na lat sześć, 3, 000 rubli, to jest, gdybyś pani pozwoliła mi płacić przez lat sześć za Odropol, zamiast dziesięciu, siedm tysięcy; po latach sześciu obowiązałbym się podnieść intratę do piętnastu tysięcy... czyli miałabyś pani o jednę trzecią więcéj...
— Nie, nie, nie, panie Żytnicki! — z żywemi gestami białych rąk przerwała pani Izabella — nie, nie, nie! o niczém podobném słyszéć nie chcę! Sześć lat! Ależ to, kochany panie, wiekuistość... Któż z nas wiedziéć może, co spotka go za sześć sekund? Nie wiemy dnia ani godziny! Sześć lat... o mój Boże! z mojém słabém zdrowiem, czy mogę spodziewać się żyć tak długo...
— Ależ, pani dobrodziejko, panna Adolfina jest tak młodziutka...
— O tak! to jeszcze dziecko, ale dziecko ze wzniosłą duszą, gardzące wszelką rachubą i obce wszelkim materyalnym kwestyom. Ona pewnie nie pragnie powiększenia się swego majątku, i ja nie pragnę... Gdyby zresztą powiększenie się to nastąpić mogło zaraz... to... może... zapewne... zgodziłabym się na nie... ale za sześć lat! a tymczasem tracić tyle i z tego powodu odmawiać sobie zadowolenia, i tak już bardzo skromnych, potrzeb naszych? Nie, panie Żytnicki! nie mogę zgodzić się na to, i proszę pana, aby wszystko pozostało tak, jak było dotąd.
Ciężka chmura smutku spadła na twarz Żytnickiego. Utkwił wzrok w ziemię i milczał chwilę.
— Szkoda — wymówił potem — wielka szkoda! Przyznam się pani dobrodziejce, że do gospodarstwa mam passyę.. Każdy musi miéć passyą jakąś; ja mam tę. Nowości żadnych cierpiéć nie mogę, bo zresztą i głowy sobie nad niemi nie łamię; ale o gospodarstwie to już wiem, że ulepszać je wciąż trzeba i podnosić, a lubię robić to, bardzo lubię... można powiedziéć, że to jest cała przyjemność moja. Miałem zresztą namyśli i inne jeszcze rzeczy... Gdybyś pani dobrodziejka zgodziła się na propozycyą moję, zyskałabyś pani po sześciu latach wiele, zyskałbym téż i ja może: dotrzymawszy tu kontraktu mego, zdobyłbym się na starość na własny kawał ziemi. Szkoda!
— Szkoda! — współczującym tonem potwierdziła pani Izabella — o! wielka szkoda! ale cóż zrobić, kiedy nie można!
Z roztargnionego wyrazu twarzy jéj widać było, że zaczynała nudzić się i myśléć o czém inném.
Żytnicki, za to, o czém inném jak o gospodarstwie i interesach majątkowych, myśléć nie umiał.
— Jest jeszcze rzecz jedna — zaczął, — o któréj z panią dobrodziejką pomówić żądałem. Budowle gospodarskie w Błoniu, Leśnéj i Szarogórze potrzebują...
Z ust pani Izabelli wyrwał się dźwięk, do stłumionego ziewnięcia podobny.
— Kochany panie Żytnicki! — zaczęła śpiesznie — czy nie moglibyśmy wszystkich kwestyi tych na późniéj odłożyć?.. Czuję się jeszcze sfatygowaną po podróży, trochę cierpiącą, i doprawdy nie mam dziś głowy do interesów...
Istotnie, wyraz twarzy jéj, słodki zawsze, objawiał zmęczenie i cierpienie.
Żytnicki wstał.
— Jeżeli tak, nie będę dłużéj fatygował...
Pani Izabella zerwała się z krzesła żywo i z wdziękiem.
— O nie! niech pan nie odjeżdża! proszę pana, wypijemy razem herbatę! Muszę przecież zaprezentować panu córkę moję już... dorosłą!
Przy ostatnim wyrazie uśmiechnęła się tak figlarnie, jak gdyby dawała do zrozumienia, że posiadanie dorosłéj córki było tylko żartem jéj saméj lub losu, i wskazując Żytnickiemu krzesło, pobiegła w głąb’ domu z wołaniem:
Adolphine! Adolphine!
Prędko bardzo wróciła, prowadząc za rękę córkę, która, rozgrzana snadź krzątaniem się około rozpakowywania „pamiątek“, nie miała na sobie indyjskiego szala, lecz w modnéj wązkiéj sukni, szczupła, sztywna trochę, z przymuszonym uśmiechem na ustach, powitała Żytnickiego wpółdziecinnym dygiem. W téj saméj chwili lokaj wniósł i postawił na stole srebrne przybory do herbaty.
— Niech pan siada, wypijemy razem herbatę! — zapraszała pani Izabella.
Żytnicki bardzo widocznie przerażonym był perspektywą picia tu herbaty i wyjąkał słów kilkanaście, z których dosłyszéć można było: — Nie mogę... bardzo żałuję... zajęcie... sesya ekonomów...
Wtedy pani Izabella wyjęła z kieszeni małe pudełko, takie, w jakich zazwyczaj mieszczą się klejnoty kobiece i, podając je Żytnickiemu, prosiła, aby chciał oddać je swéj żonie. Dzierżawca dziękował ukłonami i niewyraźném mruczeniem, a jakby nagle przypomniał sobie o czémś, głośniéj wymówił:
— Żona moja mówiła mi, abym panią dobrodziejkę zapytał, kiedy może powitać...
— Ale jakże! — zawołała pani Izabella — my to, jako świeżo przybyłe, winnyśmy wizytę pani Żytnickiéj, i jutro niezawodnie będziemy w Błoniu.
Dzierżawca kłaniał się znowu i miał się już ku wyjściu, kiedy Adolfina zwróciła się ku niemu.
— Przepraszam pana — zaczęła z lekkim cudzoziemskim akcentem — chciałam zapytać się, gdzie jest teraz i jak ma się pan Eugeniusz?
— Pani o nim pamiętasz! — zupełnie zachwycony zawołał Żytnicki — a cóż? skończył chłopiec szkoły i miał skończyć uniwersytet... łożyliśmy na niego, jak na rodzonego syna; ale nie udało się. Jak przyjechał do domu, drugi już rok temu, tak do tego czasu siedzi... Nie wiem, co z tego będzie...
— Niech pan kłania się ode mnie panu Eugeniuszowi i powié, że doskonale, doskonale pamiętam, jak, kiedy miałam ośm czy dziewięć lat, ratowaliśmy z nim razem małego bocianka...
Mówiąc to, rumieniła się trochę, ale zarazem uśmiechała szczerze i wesoło.
Żytnicki, w ciężkich ukłonach cały, zniknął za drzwiami sali.
Pani Izabella osunęła się na krzesło i, biorąc z rąk córki filiżankę z herbatą, zawołała:
— O, nudziarz! figura całkiem nieprawdopodobna! Przedstaw sobie poczciwego, pracowitego wołu, któremu-by kazano siedzieć na krześle i przyzwoicie rozmawiać! Co moment „pani dobrodziejka!“ „pani dobrodziejko!“ chr... chr... chr... chrząkania i ucieranie nosa... czerwoną chustką! Nieoceniony!
Mówiąc to wpół po polsku, wpół po francuzku, śmiała się srebrnie, melodyjnie.
Adolfina, siedząc naprzeciw matki, przelewała łyżeczką herbatę i nie śmiała się wprawdzie głośno, ale uśmiechała się.
C’est vrai, maman — odpowiedziała. — Kiedy pan Żytnicki idzie, to aż podłoga się ugina, a jak mi ścisnął rękę, myślałam, że ją zgruchoce. Czy tu wszyscy ludzie tacy niezgrabni i śmieszni?
— O! — zaśmiała się znowu pani Izabella — zobaczysz tu jeszcze wspanialsze okazy... Czy pamiętasz Żytnicką?
— Trochę, jak przez sen...
— Zobaczysz ją więc jutro. To dopiéro exemplarz, co śmiało figurować mógłby na któréjkolwiek z wystaw powszechnych, a pewnie zwracał-by więcéj uwagi, niż ten pawilon z materyami chińskiemi, z którego powodu, pamiętasz? nie jadłyśmy raz obiadu...
— U! ja się jéj boję! — głośno zaśmiała się Adolfina, a potem, z lekkim dąsem dodała: — Ale pocóż my tam jechać mamy? Wszak zabawimy tu krótko; mogły byśmy więc obejść się bez oddawania wizyt...
Pani Izabella spoważniała.
— O nie, moje dziecko! powinnyśmy to uczynić. Powinnyśmy odwiedzić Żytnickich i żyć z nimi w życzliwych stosunkach, dopóki będziemy w Odropolu...
Maman! ponieważ ich nie lubimy...
— Nie lubimy! ależ my Żytnickich nie lubić nie możemy i nie powinnyśmy! Po piérwsze, są oni nasi bliźni, a bliźnich kochać kazał nam Pan Bóg; następnie, są to najlepsi w świecie ludzie. Nakoniec, Żytnickiemu winni jesteśmy wdzięczność... Widzisz, Adolfino, jak źle wyraziłaś się, mówiąc, że nie lubimy Żytnickich! Proszę cię nawet bardzo, abyś ich lubiła... bardzo lubiła...
Adolfina patrzała w filiżankę swą i uśmiechała się. W uśmiechu jéj była filuterność, połączona z przekorą.
— Myślałam — zaczęła, nie podnosząc oczu — myślałam, że skoro mama znajduje ich tak nudnymi i śmiesznymi, to i lubić ich nie może, i że jeśli się z kogo śmieje, to już chyba nie przez wdzięczność!
— Ależ... — z pewném zakłopotaniem zaczęła pani Izabella — ależ, moje dziecko, i jedno i drugie... ja Żytnickiego tak lubię, że czasem rozczula mię on aż do łez, ale kiedy porozmawiam z nim dziesięć minut, pragnę zaraz pomiędzy nim a sobą rzucić Ocean Atlantycki... Ty, moje dziecko, zbyt młodą jesteś, abyś zrozumiéć mogła dziwne sprzeczności ludzkiego serca... serce ludzkie, serce kobiety szczególniéj, to otchłań niezbadana...
— Dlaczego szczególniéj serce kobiece? — zapytała Adolfina.
Pani Izabella obie ręce podniosła do czoła.
— O, ty dzieciaku! z twemi wiecznemi: po co? dla czego? avec tes éternels: pourquoi? nigdy zadowolić się nie możesz tém, co ci mówię, ale zawsze chcesz wszystko zrozumiéć, zbadać, rozebrać! Powinna-byś doprawdy urodzić się mężczyzną!
— O! gdybym była mężczyzną! — z wybuchem zawołała Adolfina.
Pani Izabella smutnie wstrząsnęła głową.
— Tak, tak! zapewne! mężczyźni szczęśliwsi są od nas! mniéj walk staczają, mniéj niebezpieczeństw im grozi, więcéj mają swobody...
— Nie, nie — żywo zaprzeczyła Adolfina — nie dla walk i nie dla swobody chciała-bym...
— A więc dla czego?
— Dla tego, aby dowiedziéć się i zrozumiéć tysiące rzeczy...
— O, ty, ze swojém: wiedziéć i rozumiéć! ale o czémże ty nie wiész, o czém wiedziéć powinnaś? Inna zaś wiedza nie tylko potrzebną nie jest, ale była-by nawet zgubną... Przypomnij sobie ustęp z Pisma Ś-go o wężu, który kusił Ewę do zerwania jabłka. L’abbé Faveur, w lekcyach, których ci udzielał, często wracał do przedmiotu tego, pamiętasz?
Tu pani Izabella przybliżyła do twarzy wskazujący palec i z groźnym tym niby giestem, a z żartobliwym na ustach uśmiechem, dokończyła:
— Pamiętasz, na jakiém to drzewie rosło to jabłko?
— Na drzewie wiadomości złego i dobrego — z powagą odpowiedziała Adolfina, i spuściwszy oczy, zamyśliła się. Potém podniosła na matkę rozbłysły nagle wzrok, i nerwowym giestem niosąc rękę do buntującego się wciąż warkocza swego, zawołała:
— Nigdy nie mogłam zrozumiéć, dlaczego Pan Bóg nie pozwolił Adamowi i Ewie zrywać owoców z drzewa wiadomości złego i dobrego? Dlaczego Pan Bóg, który wie wszystko, zabronił wiedziéć wszystko człowiekowi, który przecież stworzony jest na obraz i podobieństwo Pana Boga?
Tais-toi! tais-toi! méchante enfant! — ze zmarszczką na czole i przestrachem w oczach zawołała pani Izabella. — Wkrótce rozmawianie z tobą stanie się zupełnie niepodobném... Bluźnisz!... Dziś jeszcze napiszę o tém wszystkiém do księdza Faveur!
— Nie, mamciu, nie, nie! — błagalnie splatając ręce, zawołała Adolfina — niech mama nie pisze o mnie nic złego do księdza Faveura!
— A widzisz! lękasz się duchownego przewodnika swego! piérwszy to znak, że masz niespokojne sumienie...
— Tak mamo, z powodu tych wątpliwości, które napadają na mnie.
Wymówiła to zcicha i ze smutkiem.
— A teraz, gotowa już jesteś rozpłakać się... Ale to tak zawsze... ze śmiechu przechodzisz w płacz, ze zbytniéj zuchwałości w lękliwość... Nie będę łajać cię za to, bo jesteś pod tym względem podobną do mnie... Wrażliwość i czułość były zawsze udręczeniami mego życia... ależ rozpaczać o miłosierdziu bozkiém znaczy to także grzeszyć... Jest ono, moje dziecię, bez granic i miary...
Przy ostatnich wyrazach Adolfina podniosła znowu oczy, suche już i błyszczące.
— Wiem o tém, ale w takim razie, dlaczegoż...
Urwała i kilka razy wstrząsnęła głową, jakby spędzić z niéj chciała natarczywe myśli.
— Nie kończ! nie kończ! — zawołała pani Izabella z surowością całkiem u niéj niezwykłą.
Adolfina wstała z krzesła.
— Już przeszło! — wymówiła z uśmiechem, pod którym drżały lekko delikatne jéj wargi — doprawdy, mamo, tu, w tym Odropolu, tak cicho, głucho, smutno, że mimowoli, różne myśli...
Nie dokończyła.
Powoli, znudzonym krokiem, posuwała się wzdłuż jednéj z długich ścian sali i roztargniony wzrok ku portretom wznosiła.
Herbata była już wypitą i ciasta z konfiturami zjedzone. Lokaj zbierał ze stołu srebrne i porcelanowe naczynia. Pani Izabella, z czołem na dłoni wspartém, zamyśliła się głęboko. Nagle, podnosząc głowę, zawołała:
Adolphine! czy wiész, co było z nami rok temu? jak raz dziś rok! przypomniałam to sobie w téj chwili zupełnie dokładnie. Przejeżdżałyśmy w nocy przez Ejchenbach i książę Rogolkiczago miał na sobie ten burnus arabski, wiész? z kapiszonem! Powiedziałam mu, że wygląda w nim, jak widmo, a on odpowiedział, żebym była ostrożną, bo widma upatrują sobie istoty żyjące, do których kroków przywiązują się i ścigają je wszędzie... Myślę, że książę jest teraz...
— Mamo! czyj to portret? — wpadło jéj w mowę głośne, za plecami jéj wymówione pytanie.
Pani Izabella obejrzała się. Adolfina, ze skrzyżowanemi na piersi ramionami i podniesioną twarzą, stała przed tym samym portretem, który w blaskach zachodu wydał się jéj był żywym prawie, groźnym i strasznym. Teraz ubiór i zbroja bohatera znikały w półcieniu, a twarz oblana białém światłem lampy, posiadała wyraz nieruchoméj, bezdennéj zadumy. Na wysokiém czole widać było wyraźnie dwie głębokie zmarszczki, a z pod nich śmiałe oczy, nie groziły już jak wprzódy, lecz ze smutkiem niezgłębionym zdawały się patrzéć w jakąś dal bezbrzeżną. Zaduma téż oblewała bladą, wrażliwą twarz dziewczyny, kiedy, ze wzrokiem utkwionym w stare malowidło, zapytywała:
— Mamo! czyj to portret?
Pani Izabella obejrzała się, wzniosła téż w górę oczy i z roztargnieniem odpowiedziała:
— Nie wiem dobrze, moje dziecko... zdaje się... ale tak! przypominam sobie; jest to... Czarniecki...
— Piękny! — półgłosem wymówiła Adolfina i zapytała znowu:
— Kto to taki, ten Czarniecki?
— Ależ moje dziecko, jakże możesz o tém nie wiedziéć? Był to przecież sławny bohater.
Adolfina milczała chwilę.
— Mamo! dlaczego on był bohaterem?
Pani Izabella stłumiła ziewnięcie i zawołała:
— Moja droga! mówisz tak zupełnie, jak gdybyś nigdy nie uczyła się historyi rodzinnego kraju swego. Przecież zalecałam zawsze pannie Bercie, aby cię jéj uczyła i bywałam nieraz sama obecną przy tych lekcyach... Aleś już zapomniała trochę... Nic dziwnego! à vrai dire, historya jest rzeczą bardzo suchą, ale cóż robić? powinność przedewszystkiém! a znać historyą swego kraju, dziecko moje, jest naszą świętą powinnością.
Ziewnęła znowu. Adolfina, w niedbałéj postawie i z przygasłemi oczyma naprzeciw niéj usiadła.
— Cóż? — zaczęła pani Izabella — czy pamiętasz, który z królów naszych przyjął świętą wiarę chrześcijańską?
— Mieczysław! — bez chwili wahania odpowiedziała Adolfina.
— A za kogo wyszła królowa Jadwiga?
— Za Władysława Jagiełłę...
Après? cóż tam więcéj? Kogo tam myszy zjadły?
Adolfina zaśmiała się i odpowiedziała:
— Popiela.
— Czegóż śmiejesz się, moje dziecko? mówiąc o rzeczach tak poważnych, śmiać się nie należy!
— Bo ja, mamo, nigdy tego wyobrazić sobie nie mogłam, jakim sposobem człowiek, a do tego król, mógł być zjedzonym przez myszy.
— Mniejsza o to! O tém wątpić nam wolno... Ale... powiedz mi, jak się nazywała królowa ta, co to była taka zła, niegodziwa, kraju naszego nie cierpiała i wielkie summy wywiozła z niego do Włoch?
Adolfina myślała chwilę. Zaczynała snadź niecierpliwić się, bo brwi jéj drgnęły.
— Nie wiem doprawdy — rzekła — Ryksa, czy Kunegunda, czy Bona... bo wszystkie te imiona razem tak mi po głowie chodzą...
— Ależ Bona! naturalnie, że Bona! Widzisz, ja dawniéj od ciebie uczyłam się historyi, a doskonale pamiętam... Cóż więcéj? Ach! voilà! Sobieski! dotychczas jeszcze modlą się za niego w Rzymie, za tego wielkiego bohatera naszego... pamiętasz, czém on się wsławił?
— Obronił Wiedeń od Turków...
— Nietylko od Turków, moje życie, ale od Tatarów także, Czerkiesów i innych Muzułmanów. Widzisz, jaki to był wielki człowiek! obronił on świat chrześcijański i Wiedeń... Możesz sobie wyobrazić, co-by to była za nadzwyczajna szkoda, gdyby poganie ci zniszczyli byli tę cudowną Ring-Strasse! kochany nasz, śliczny Wiedeń, byłby wcale innym, niż jest... Après?




II.

Ciemno już było, kiedy parokonna bryczka Żytnickiego stanęła przed gankiem niewielkiego domu, mającego pozór skromnéj, szlacheckiéj siedziby. Na ganek wybiegła kobieta, któréj rysów o zmroku dostrzedz nie było można, lecz któréj postać niewysoka, gruba, prawie kwadratowa, z szybkością nadzwyczajną stoczyła się po schodach ganku, i u stopnia bryczki na szyi Żytnickiego zawisła.
— Pawełku! mój Pawełku! przecież przyjechałeś! — zabrzmiał głos niewieści donośny, śmiechem radośnym nabrzmiały, a przerywany pocałunkami tak głośnemi, że można było je wziąć za wystrzały pistoletu małych rozmiarów. — Przecież! nakoniec! ależ siedziałeś tam w tych swoich folwarkach caluteńkie dwa dni!... nie zziąbłeś?... możeś głodny?... no pocałuj-że mię choć raz!
— Dobrze! dobrze! — ozwał się w odpowiedź basowy, apatyczny głos dzierżawcy — jak się masz? jak się masz? no, dosyć już tych czułości! jeść mi daj! bom tylko śniadanie zjadł w Leśnéj, o dziesiątéj...
Kobieta z większą jeszcze niż wprzódy szybkością wtoczyła się na ganek i wpadła w głąb’ domu, wołając:
— Wikcia! Józefa! Józefa! Tekla! Tekla! pan przyjechał! Lampę zapalić! Samowar! biusztyk! Gdzie one te hultajki! Dowołać się ich nie można! skaranie bozkie z temi łotrzycami...
Ostatnie wyrazy doszły uszu Żytnickiego w chwili już, gdy wchodził do saloniku, słabo oświetlonego jedną świecą, palącą się na stole, przed kanapą umieszczonym. Na kanapie, w niedbałéj i leniwéj postawie, leżał młody mężczyzna, z roztwartą książką w ręku. Przy słabém oświetleniu można było spostrzedz tylko, że miał on białe, wysokie czoło i gęstą, kędzierżawą, złocisto-rudą brodę. Wejście Żytnickiego nie zdawało się czynić na nim żadnego wrażenia, ani wzniecać w nim ochoty do najobojętniejszego choćby przywitania, bo ani oczu od książki nie oderwał, ani najlżejszego nie dokonał ruchu. Wzajemnie Żytnicki, w milczeniu, przerywaném tylko sapaniem i chrząkaniem, zdjął paltot, kilku krokami przeszedł mały salonik — i świecę, tak obojętnie, jak gdyby ona niczyim nie przyświecała oczom, ze stołu wziąwszy, poszedł z nią w głąb’ domu. W saloniku zrobiło się ciemno, jak w otchłani, a w ciemności téj dał się słyszéć krótki, szyderski śmiech. Po śmiechu tym nastąpiła głęboka cisza. Leżący na kanapie mężczyzna, jakkolwiek czytać już nie mógł, nie wstawał. Nie chciał, czy nie miał po co wstawać? Cisza trwała niedługo. Przerwał ją niby szum wichru, odgłos ciężkich, nadzwyczaj śpiesznych kroków, przebiegających sąsiedni z salonikiem przedpokój, i łoskot gwałtownie otwierających się drzwi. W progu ten sam donośny głos niewieści, który tak czule u stóp bryczki witał wracającego gospodarza domu, zawołał:
— Co to? ciemno tu? a gdzież świeca? o niedolo moja! już mi ktoś świecę ztąd schwycił! Ależ tu Genio był? czy niéma tu nikogo? Geniu! Geniu! czy ty śpisz?
W ciemności zabrzmiał głos męzki, przyjemnie dźwięczący, ale wyraz każdy wymawiający leniwie i z niechęcią:
— Chyba-bym umarły był, gdybym spać mógł, dopóki ciotka nie śpi.
— A gdzież świeca?
— Wuj zabrał.
— Jakto! Ty czytałeś, a on tak sobie wziął i świecę zabrał?
— Wziął i zabrał!
Nie odpowiedziała nic, tylko w saloniku zrobił się znowu szum i stuk. Biegła w ciemności i uderzała się o stoły i krzesła, sapała, parę razy mruknęła niedokończone przekleństwo jakieś, lecz biegła, i niby kula, wypadająca z lufy palnego oręża, z ciemności dom zalegającéj wpadła do sporego pokoju, w którym, przy świetle świecy palącéj się na prostém, obszerném biurku, Żytnicki przeglądał i porządkował grube stosy papierów. Jakkolwiek szumném było to wtargnięcie jéj, dzierżawca nie zwrócił na nie uwagi najlżejszéj.
— Pawle! — krzyknęła.
Nie podnosząc oczu z pod papierów, zapytał:
— A co, Kociu?
— Pocóś Geniowi świecę zabrał? Czy ci już chłopiec ten tak obrzydł, że chcesz go z domu swojém grubijańskiém obejściem wypędzić! Czy to dla tego, żeby mnie dokuczyć, żebym téż i ja razem z tém dzieckiem wynosiła się, a tu dla jakiéj młodszéj i ładniejszéj miejsce wolne zostawiła! Ja wiem, że ty tego tylko pragniesz! ty nawet śmierci mojéj pragniesz! tybyś był najszczęśliwszy, żebyśmy oboje z Geniem jednéj godziny poumierali! Ty chyba kamień w sobie masz zamiast serca, jeżeli nie umiesz ocenić przywiązania mego i poświęcenia, i téj ciężkiéj pracy, którą całe życie przy tobie przenoszę! Czy taki jabym los miała, gdybym była, zamiast za ciebie, za pułkownika Chryjskiego wyszła! Pułkownikową była-bym, panią, karetą i sześciu końmi jeździła-bym! A teraz co? świecę nawet dziecku memu zabierasz i w ciemności go zostawiasz, niby złoczyńcę jakiego; a to wszystko, żeby tylko mnie dokuczyć, żeby mnie przez to pokazać, że mnie nie lubisz, nie cierpisz, nienawidzisz, żem ja już nawet i lichéj świecy nie warta!
Gadała, sapała, płakała. Ciężka, kwadratowa, w luźnym kaftanie, bez kołnierzyka i mankietów, z gęstemi włosami opadającemi na plecy, ramiona i okrągłą, rumianą twarz, pośród któréj błyszczały, jak dwie mdłe iskierki, małe siwe oczki, krążyła dokoła biura, przy którém siedział mężczyzna, zabiegając mu, to z tyłu, to z przodu, załamując ręce, to podnosząc je ku głowie, to rozmachując niemi tak, że aż płomyk świecy kołysał się od ich powiewu.
Żytnicki, schylony nad papierami, wodził piórem po zapełniających je wierszach, zcicha je czytając, a tu i owdzie kreśląc po marginesach różne cyfry i odsyłacze. W twarzy jego żaden muskuł nie drgnął ni razu, ustami tylko zwolna poruszał i w miarę potrzeby kartę po karcie odwracał.
— Pawle! — krzyknęła — Pawle! Pawle!
— A co, Kociu? — zapytał, nie podnosząc głowy ani oczu.
— Czy ty człowiek, czy kamień? czy mąż, czy kat?
— Sztuk 681 po rubli 2 kopiejek 70... — wyszeptał.
— Ja ci te twoje papiery na drobne kawałeczki podrę...
Wyciągnęła obie ręce ku leżącym przed nim papierom, ale on położył na nich grubą, silną swą rękę. Zarazem podniósł głowę i spokojny, obojętny wzrok w twarzy jéj utkwił. Zwyczajnym téż sobie głosem, przytłumionym nieco i obojętnym, wymówił:
— Kociu! proszę ztąd wyjść.
W mgnieniu oka twarz jéj zalana była potokiem łez, a ona sama u kolan jego na ziemi siedziała.
— Pawle! Pawełku! — chlipiąc i jęcząc mówiła — ja ciebie tak kocham, a ty dla mnie taki obojętny... no, pocałujże mię po dwóch dniach niewidzenia... spójrz na mnie przynajmniéj, mój najmilszy!...
Z jedną ręką uwięzioną w obu jéj małych pulchnych dłoniach, drugą skreślił na papierze kilka wyrazów, przy których stawiając cyfrę, półgłosem wymówił:
— Tysiąc trzysta sześćdziesiąt dwa...
Zarazem położył pióro przy kałamarzu, papiery wsunął do szuflady, wstał z krzesła i rzekł:
— Kociu! daj mi jeść.
Zerwała się z ziemi, roztworzyła na roścież drzwi jadalnego pokoju i zawołała:
— Proszę jaśnie wielmożnego pana na wieczerzę... pokorna sługa pana już wszystko przygotowała, biusztyk nawet własnemi rękami usmażyłam... bo dla ciebie żona, to nic więcéj tylko sługa! naturalnie! pókim była młoda i ładna, to jeszcze...
Do jadalnego pokoju weszła służąca, bosa, brzydka, z rozczochranemi włosami i zbrzękniętą od płaczu twarzą. Żytnicka rzuciła się ku służącéj, łając ją za nieprzyniesienie masła i śmietanki, a popychając dziewkę przed sobą, wraz z nią wypadła do korytarzyka, u którego końca znajdowała się kuchnia.
Jadalny pokój, oświetlony sporą choć niewykwintną lampą, od sufitu zwisającą, wyglądał czysto i wesoło. Przy oknach kwitły w wazonach balsaminy i astry; na ścianach, białych jak śnieg, szarzało kilka starych sztychów; stół, okryty serwetą lśniącéj białości, zastawiony był naczyniem bardzo prostém, lecz nieskazitelnie czystém. Samowar, błyszczący jak złoto, szumiał wesoło i buchał dwiema wstęgami pary; w posrebrzanym koszu rumieniły się świeże, wyborne snadź bułki. Żytnicki usiadł przy stole, białą serwetę zawiązał dokoła szyi, tak, aby mu część gęstéj brody okrywała, i przysunął ku sobie półmisek z doskonale w istocie usmażonym i jarzynami przyozdobionym beefsteakiem. Chmurne czoło jego wypogodziło się, apatyczne oczy błysnęły. Ze sporéj flaszki do malutkiego kieliszka nalał staréj wódki, ukroił potém chleba białego i pulchnego, potoczył wzrokiem dokoła wesołego, jasno oświetlonego pokoju, i twarz jego okryła się wyrazem cichego, lecz głębokiego zadowolenia. Trwało to przecież niedługo. Z drzwi przeciwległych wyszedł ten sam młody mężczyzna, którego Żytnicki tak obojętnie zostawił był w ciemności, pomimo książki, z jaką go znalazł. I teraz także trzymał on w ręku książkę. Pięknym był. Wysoki, kształtny, silny, włosy i brodę miał złocisto-rude, czoło białe, usta cienkie, purpurowe, i wielkie oczy, z szafirową, ognistą źrenicą. Wiek jego trudno było-by ściśle określić. Blask oczu, szkarłat ust i kształty ciała świadczyły, że był bardzo młodym; ale wyraz, okrywający piękną tę twarz, nadawał jéj pozór zmęczenia i przedwczesnego postarzenia. Czoło jego, pomimo białości, wydawało się zmięte i zwiędłe; usta, zarysem zdradzające naturę wrażliwą, układały się w linią pełną zniechęcenia i powściąganéj goryczy; na dnie źrenic, leniwie i ze znudzeniem patrzących przed siebie, paliły się namiętne żądze, czy marzenia. Powoli zbliżył się do stołu, usiadł, roztworzył książkę i wpatrzył się w nią tak, jak gdyby nie spostrzegł, że oprócz niego któś jeszcze znajdował się w pokoju. Żytnicki zawiesił na chwilę czynność krajania chleba, i oczy, które przed chwilą błysnęły były zadowoleniem, utkwił w twarzy Eugeniusza. Spojrzenie to nie było tak jak zwykle obojętném, — malował się w niém smutek, żal nawet. Smutnie téż wstrząsnął głową, westchnął. Eugeniusz patrzał w książkę. Milczeli obaj. Znajdowali się względem siebie tak, jak gdyby byli śmiertelnie z sobą poróżnionymi. Jednak żadne wyjątkowe uczucie ani zdarzenie nie stało snadź pomiędzy nimi, bo po chwili Żytnicki, posuwając ku milczącemu towarzyszowi swemu półmisek z beefsteakem, rzekł:
— Dlaczego nie jesz, Geniu? Dobry beefsteak. Nie darmo go ciotka własnemi rękoma smażyła.
W głosie jego nie tylko gniewu nie było, lecz owszem, był on nawet cieplejszym, niż zwykle.
Eugeniusz odsunął książkę, a biorąc nóż i widelec, także bez cienia urazy lub niechęci jakiejkolwiek, tylko chłodno bardzo i z sarkastycznym uśmiechem, odpowiedział:
— Sos musi być ostry. Ciotka zaprawia go zazwyczaj garncem łez, tuzinem przekleństw i kopą szturchańców, udzielonych Tekli i Józefie!
Żytnicki zmarszczył trochę brwi, i wymruczał raczéj, niż wymówił:
— Cóż robić? cóż robić? trzeba jéj to wszystko wybaczyć! Kobieta ze złotém sercem.
W téj chwili, prowadząc za sobą dziewkę, która niosła na tacy masło, śmietankę, ser i przewybornie wyglądające wędliny, wtargnęła do pokoju Żytnicka. Wyglądała teraz wcale inaczéj, niż przed pięciu minutami. Zaniedbany ubiór jéj był wprawdzie niezmienionym i włosy znajdowały się w tym samym co wprzódy nieładzie; ale rumiane, pulchne, okrągłe policzki, i czoło nizkie, i szare oczki, i nawet zadarty nosek, który kiedyś posiadać mógł wdzięk filuterności, oblane były najradośniejszym, najpromienniejszym z ludzkich uśmiechów. Ode drzwi już wołać zaczęła:
— Pawełku! mój najdroższy! a tożeś ty był dziś w Odropolu! Pytam się teraz tam w kuchni Franka: „gdzieżeście z panem jeździli?“ a on mimowi, że do Odropola... Ale to tak zawsze. Ty mi nigdy, nigdy sam nic nie powiesz i chyba od sług się dowiem. Ale mówże, mój Pawełku, mówże prędzéj! Widziałeś ją? Czy przyjęła ciebie? Jak wygląda? co mówiła? czy na długo przyjechała?
Stała przy samowarze i zarzucając męża pytaniami, z nadzwyczajną wprawą i zręcznością cienką serwetą szklanki wycierała.
Żytnicki skończył jedzenie beefsteaku i talerz od siebie odsunął. Potém jeszcze z najwyższą obojętnością odwiązał z szyi serwetę, otarł nią starannie usta i brodę, rozkroił bułkę i nakoniec odpowiedział:
— Przyjęła mię i rozmawialiśmy z sobą dobre pół godziny. Grzeczna zawsze, bardzo grzeczna i dobra kobieta.
Pochwałę tę, dziedziczce Odropola udzieloną, wymówił z widoczném uczuciem zadowolenia i pewnéj nawet dumy. Żytnickiéj téż oczy błysnęły radością i dumą.
— O! — zawołała — ona ciebie, Pawełku, bardzo szanuje! Ona zawsze była taka grzeczna i dobra... jak cukierek! Panią jest przecież! a kiedy mówi do kogo, to aż serce od grzeczności jéj i dobroci topnieje! To anioł, nie kobieta! A czy ładnie jeszcze wygląda?
— Nie zauważałem. Zdaje się, że ładnie.
— A posiwiała już trochę?
— Nie uważałem... Zdaje się, że posiwiała.
— Ty-bo nigdy nic nie uważasz! Ci mężczyźni, to są jak z kamienia. Nic ich nie obchodzi! Niechaj już zresztą sobie własna żona, a jeszcze taka jak ja... postarzała i zeszpetniała, choć przed czasem, to już i można nie patrzéć na nią! Ale nie widziéć czegokolwiek u niéj!... Cóż mówiła? to chyba już pamiętać musisz?
Żytnicki zajęty był bardzo laniem śmietanki do herbaty.
— At! co mówiła? co miała mówić? mówiła, zdaje się, że sfatygowana podróżą... prosiła na herbatę.
— Prosiła! widzisz, jaka grzeczna! a czemu-żeś nie został?
— Miałem subjekcyą.
— Oj ty, ze swemi subjekcyami! Jakże można było nie zostać, kiedy prosiła! Jabym została, toż między nami mówiąc, honor dla nas...
Eugeniusz, który, żadnego dotąd udziału w rozmowie nie biorąc, z czołem na dłoni opartém, pił zwolna herbatę, podniósł głowę i utkwił w twarzy Żytnickiéj wzrok nagle rozpłomieniony. Chciał widocznie coś powiedziéć, ale powściągnął się i tylko szyderski, niecierpliwy uśmieszek osiadł mu na ustach.
— Cóż Geniu! — zawołała Żytnicka — czemu milczysz, jak zaklęty? Powinien-byś przecie zapytać o pannę Adolfinę... boś młody i ona młoda, a kiedyś znaliście się dobrze... ale ciebie to tak, jak wuja nic nie interesuje i nic...
— O tém, co mię interesuje, ciocia wiedziéć nie może — z powściąganą żywością przerwał Eugeniusz — ale, że panna Adolfina nie obchodzi mię wcale... to bardzo naturalne!
— Naturalne! ciekawam dlaczego to naturalne? tyś przecie kawaler, ona panna... Wyrzekasz zawsze, że dla ciebie tu towarzystwa odpowiedniego niéma. Ot i masz towarzystwo. Zabawią pewnie najmniéj parę miesięcy... będzie czas z panienką choć poromansować trochę!
Ostatnie wyrazy mówiła, zanosząc się od śmiechu, tak serdeczną wesołością napełniała ją sama już wzmianka o poromansowaniu. Ale Eugeniusz zachmurzył się więcéj jeszcze, niż przedtém.
— Panna Odropolska — zaczął — nie jest dla mnie towarzystwem żadném i o żadném romansowaniu z nią marzyć nie chcę i nie mogę...
— Dlaczego nie możesz? dlaczego nie możesz? Ciekawam bardzo, dla czego-byś nie mógł... — śmiejąc się wciąż, szczebiotała kobieta.
Porywczym giestem zamknął książkę i, prostując się, odpowiedział:
— Dlatego, że nie cierpię arystokratów... Ciocia bardzo dobrze wié o tém!
W mgnieniu oka Żytnicka z serdecznéj i głośnéj wesołości przeszła w zapalczywy gniew. Zwrócona ku Eugeniuszowi, z giestykulacyą nadzwyczaj żywą, poczęła wyrzucać mu, że jest uparty, zawzięty, że czepia się do ludzi nie wiedziéć za co, że niecierpi tych, którzy mu nic złego nie zrobili, że nakoniec w głowie mu się wszystko do góry nogami przewróciło. Eugeniusz milczał, ale Żytnicki, po długiém, obojętném słuchaniu, skinął ku żonie ręką.
— No, dość już, dość krzyczenia i paplania!
A gdy uspokoiła się nieco, zwrócił się do Eugeniusza:
— Nie masz wcale żadnéj rozsądnéj przyczyny do nienawidzenia pani Odropolskiéj — rzekł — jest to bardzo grzeczna i dobra kobiéta.
— Nie przeczę temu wcale — z tym samym co wprzódy lekceważącym i sarkastycznym uśmiechem odrzekł Eugeniusz — nie mówiłem téż, że niecierpię pani Odropolskiéj w szczególności, ale arystokratów w ogóle... Nie miałem na myśli jednostki, ale klasę, kastę, ideę...
Żytnicki, z niezmiernie rzadkim u niego objawem zniecierpliwienia, wzruszył ramionami.
— Wpadasz znowu w swoje abrakcye...
— Abstrakcye, wuju, — poprawił młody człowiek.
— Czy tam abstrakcye, mniejsza o to! idea! co nam tam do idei! Niech tam sobie wielcy mędrcy głowy nad ideami suszą, a my po staroświecku, wiemy tylko, że co wyżéj, to wyżéj, a co niżéj, to niżéj. Pani Odropolska jest panią z panów, kobietą bogatą, z hrabiami i książętami skoligaconą i przestającą. Jeżeli więc okazuje nam ona grzeczność i dobroć, powinniśmy to umiéć cenić... Ciotka ma racyą, mówiąc, że to dla nas honor... Co zaś do panny Adolfiny, była ona tak dobrą, że pytała się nawet o ciebie...
— Pytała się! pytała o Genia! — z najwyższém uradowaniem zawołała Żytnicka i wpatrzyła się w młodego człowieka tak miłosném, pieszczotliwém spojrzeniem, jakby wydał się on jéj w téj chwili stokroć piękniejszym jeszcze, niż zwykle. — Widzisz Geniu, jakiś ty szczęśliwy! jak panienki długo cię pamiętają! Ale ona była zawsze taka milutka, grzeczna, jak aniołek!
Eugeniusz spuścił wzrok, potém podniósł go znowu i przelotnie spojrzał na Żytnickiego. Z gry fizyognomii jego poznać było można, że ponure i gniewne usposobienie jego ustępowało przed ciekawością, któréj okazać nie chciał.
— No i cóż — z udaną nieco niedbałością zaczął — czy choć przystojna?
Choć! co to choć! jak to choć! — krzyknęła Żytnicka — ona jest nietylko przystojna, ale śliczna!
— Moja ciociu! ciocia jéj przez dziesięć lat nie widziała. Pytam się wuja, czy panna Odropolska przystojna?
Żytnicki wzniósł oczy do sufitu, jak człowiek, który sobie coś przypomniéć usiłuje.
— A przystojna — rzekł po długim namyśle — zresztą, czy ja wiem? Drobniutka, bledziutka, szczuplutka i koniec.
— Kiedy była dzieckiem, miała piękne oczy... takie duże, ciemne i mieniące się złotem — ożywiając się nieco zauważył Eugeniusz.
— A! oczy i teraz ma sobie niczego... zauważyłem to, kiedy pytała się o ciebie... Patrzała mi prosto w twarz i tak tam w tych oczkach zapaliły się jakieś ogniki... zwyczajnie, jak u młodéj!
— Jak u młodéj panny, która o młodego i pięknego kawalera zapytuje! — zawołała Żytnicka i, w przystępie serdecznego śmiechu, z rozwartemi ramiony rzuciwszy się na Eugeniusza, za szyję go objęła i ogniste włosy jego jeszcze ognistszemi pocałunkami osypała.
— Widzisz! widzisz — wśród śmiechu i pocałunków wołała, a raczéj krzyczała — ciekawość cię wzięła! Takim niby niedźwiedziem jesteś, arystokratów niecierpisz, a jak dowiedziałeś się, że śliczna panienka zapytuje się o ciebie, to ci aż oczy błysnęły i rozweseliły się... Prawda? co? no, mówże kotku! prawda?
Eugeniusz, broniąc się zlekka od gwałtownych pieszczot téj, którą ciotką swą nazywał, nie mógł powstrzymać się od wesołego uśmiechu.
— No prawda, ciociu, prawda! ładna dziewczyna jest zawsze ładną dziewczyną. W pałacu, czy w chacie chłopskiéj, jest to zawsze najpiękniejszy płód natury.
— A widzisz! a pocóż mówiłeś, że niecierpisz arystokratów?
— Ależ ja mówiłem o idei!
— E! daj już pokój z ideami swemi... co tam te idee! Nie będzie ci od nich ani syto, ani ciepło, ani wesoło!... Ale, ale Pawełku!
Zwróciła się do męża.
— A cóż z projektem twoim, co do zaprowadzenia płodozmianów... zgodziła się?
Wzmianka o płodozmianach okryła znowu twarz dzierżawcy grubą chmurą.
— Nie — odrzekł krótko — nie zgodziła się.
Żytnicka żałośnie załamała ręce.
— Ot tobie masz! — zawołała — znowu gryźć się będziesz i zarobek na téj dzierżawie, jaki był nędzny, takim zostanie! ale dlaczegóż nie zgodziła się?
— Albo ja wiem?
— Jakto nie wiész?
— A nie wiem. Mówiła długo i szeroko o jakichś ofiarach, o tém, że pragnie cóś ofiarować... nie mogłem tylko zrozumiéć co, i komu... dziękowała mi, ściskała za rękę, myślałem, że rozpłacze się. Ale koniec końców, na to, co było-by największą korzyścią i dla niéj, i dla mnie, nie zgodziła się. Kto tam kobiety zrozumiéć może i dojść z niemi do ładu?
— A u ciebie zaraz, Pawełku: kobiety! kobiety! Co tu winne kobiety? dlaczego zaraz na kobiety wygadywać? Któż to taki kobiety?
— Ot, kto taki? — wyzywająco patrząc na żonę i z najwyższém lekceważeniem w głosie odrzekł Żytnicki. — Kto taki? Baby! i po wszystkiém.
— Geniu! — zawołała Żytnicka — broń-że nas! ty zawsze bronisz kobiet!
— Pod względem lekceważenia kobiet — zaczął Eugeniusz — wuj jest niezłomny, i myślę, że nikt na świecie nie mógłby wuja przekonać o zupełnéj równości kobiet i mężczyzn.
— A ty... w równość tę... wierzysz? — zapytał zwolna Żytnicki i w sposób szczególny, drwiący trochę, a trochę surowy, młodemu człowiekowi w oczy spojrzał.
— Mówiłem już wujowi tyle razy o przekonaniach moich...
— Mówiłeś!... słyszałem. Ale mówić i robić, to wcale co innego.
— Nie rozumiem wuja.
— Wytłómaczę ci to późniéj.
Zwrócił się do żony.
— A toż co znowu? czego beczysz?
Żytnicka, usunąwszy się w cień zgasłego już samowara, płakała. Zaczepiona, wnet wybuchnęła. Mówiła i krzyczała, że pani Odropolska zgubiła ich, nie zgadzając się na ulepszenie gospodarstwa i zmniejszenie summy dzierżawnéj; że teraz znowu będzie tak, jak było dotąd, to jest, że co oboje z mężem zapracują, to i zjedzą, a na starość, jak nie było, tak nie będzie żadnego zasobu i zaopatrzenia; że zresztą nie pani Odropolska winną jest wszystkiemu, ale on sam, Pawełek, który trzyma się téj nieszczęsnéj dzierżawy, jak pijany płota, i o starości żony swojéj nie myśli, ani o wygody jéj nie dba i pozwala jéj zapracowywać się, jak ostatniéj słudze jakiéj, choć wiadomo przecież, że jest ona obywatelską córką, i że mogła daleko lepszą partyą zrobić, a wyszła za niego z miłości, przeciw woli brata, który już wtedy robił świetną karyerę, a teraz, będąc urzędnikiem do szczególnych poleceń przy generał-gubernatorze Turkestańskim, zabrał-by ją do siebie i osypał wszelkiemi dostatkami, gdyby tylko chciała ona rozstać się z mężem...
— Otoż gdzie zajechała! — flegmatycznie wymówił Żytnicki, i zaczął szukać czegoś w kieszeniach surduta. Po chwili, z jednéj z nich wyjął pudełko, wręczone mu przez panią Izabellę i podał je żonie ze słowami:
— No, masz prezent od pani Odropolskiéj. Weź cacko, a przestań beczéć i brednie wyplatać...
Żytnicka, z twarzą we łzach, chciwie pudełko pochwyciła, a roztworzywszy je, wydała okrzyk radości. Z rozżalonéj i rozgniewanéj stała się rozpromienioną.
— Patrzcie! patrzcie! — wołała — ależ to śliczność nad ślicznościami! ile to kosztować musi! Złota i jeszcze tak pięknie malowana!
Wyciągając ramię w całéj długości, wysuwała pod światło lampy i przed oczyma dwu mężczyzn przesuwała otwarte pudełko, w którém, na tle jaskrawego aksamitu, jaśniał spory ptak złoty z emaliowanemi skrzydłami i długim ku górze sterczącym dziobem. Był to klejnot w chwili owéj bardzo modny, choć niezbyt kosztowny ani smakowny.
Żytnicka nie posiadała się z radości, a osypując panią Odropolską gradem najczulszych i najwznioślejszych nazw, z łoskotem, szumem, śmiechem wybiegła do sąsiedniego pokoju, gdzie przez drzwi uchylone widać było wysoko zasłane łóżka, a na stole, przyozdobionym w staroświeckie lusterko, palącą się w mosiężnym lichtarzyku, krzywą i żółtą świeczkę. Gdy w jadalnym pokoju, niby po burzy, po wyjściu pani domu zapanowała cisza, Żytnicki zwrócił się twarzą ku Eugeniuszowi.
— Cóż? — rzekł zcicha — cóż? gdzież twoja równość? gdzie te twoje kobiety, ludzie, jak się ty górnie o tym babskim rodzie wyrażasz? Słyszałeś? Zmartwiła się niby i miała racyą: interes był dla nas ważny, bo pomijam już moje przyjemności, albo zgryzoty, ale szło może o cały spokój starości naszéj. Zmartwiła się tedy, płakała, krzyczała, bredziła, licho wie co, myślał-by kto, że w gorączkę z desperacyi wpadła. Wtém cacko dostała, ot i po wszystkiém, i rada już, śmieje się, krzyczy tedy z radości, i leci jak zwaryowana nie wiedziéć gdzie, pewnie, ażeby zabawką nową pochwalić się przed sługami, które za godzinę łajać będzie, jak nieboskie stworzenia. Tak zawsze i we wszystkiém. Masz więc tę równość, masz i kobiéty, ludzi.
Wszystko to mówił ze zwyczajną sobie flegmatycznością, zwolna, poważnie, bez cienia gniewu lub żalu, lecz w zamian z niezgłębioną pogardą w wejrzeniu i głosie. Eugeniusz śmiał się, z razu trochę tylko i z przymusem, potém coraz głośniéj i serdeczniéj. Ze śmiechem tym było mu bardzo do twarzy, można-by rzec, że był mu on właściwym i szczerszym, niż uprzednia gorycz i pochmurność.
— Ależ wujaszku — zawołał — jakże można z jednostki wnosić o ogóle, o sprawie zajmującéj teraz świat cały, o idei...
— Znowu idea! — ożywiając się coraz, zawołał dzierżawca — a ja ci dowiodę zaraz, jak na dłoni, że te twoje idee, to głupstwo, marzenia o niebieskich migdałach, zawracanie głów ludziom i nic więcéj! Chcesz, abym dowiódł?
— I owszem, i owszem — odrzekł Eugeniusz z ironicznym ukłonem — ciekawym nawet bardzo wywodów wujaszka o jednéj z tych kwestyi społecznych, które...
— Kwestya ta znajduje się bardzo blizko ciebie, mój ty filozofie. Mówisz zawsze, że kobiety równe są mężczyznom, i że je tak samo jak mężczyzn szanować trzeba. Otóż, jeżeli tak, to powiedz mi z łaski swojéj, po co bałamucisz ty Frankę, ogrodnikównę z Odropola?
Eugeniusz nie zarumienił się, ani zmieszał, zdziwionemi tylko oczyma spojrzał na wuja i parsknął śmiechem.
— Ależ wuj miesza pojęcia! — zawołał — co Franka ma wspólnego z kwestyą...
— Ja ci zaraz to powiem — odrzekł Żytnicki. — Ma ona z twoją kwestyą to wspólnego, że skrzywdzić cię nie może, a ty zgubić ją możesz; że ty dziś czy jutro pojedziesz w świat i nic ci się nie stanie, a ona przez ciebie tu zmarnieje. Ot widzisz! gdzież twoja równość? I co tu pomogą te wasze idee, kiedy tak już świat ten Pan Bóg stworzył, że kto silniejszy, ten na górze, a kto słabszy, ten w dole.
Tym razem Eugeniusz wydawał się zmieszanym trochę, lecz bardziéj jeszcze rozgniewanym.
— Trudno wymagać — zaczął z cicha i ponuro — abym ja tu propagował jakiekolwiek idee; tu ludzie są bydłem bezmyślném, zresztą, jestem w zawieszeniu, tymczasem tylko...
— I daj Boże, aby czas ten był jak najkrótszy — przerwał Żytnicki — mówiłem ci już nieraz i powtarzam znowu, że aż wstyd patrzéć, aby taki silny i młody chłop, jak ty, latami całemi nic nie robił i o przyszłości swéj nie myślał, a tylko na kanapach z głupiemi jakiémiś książkami rozwalał się i za dziewczętami się upędzał.
— Wujaszek zbyt często doprawdy wymawia mi, że darmo tu chleb jem i miejsce zabieram.
Żytnicki lekceważąco skinął ręką.
— E! — rzekł — mówisz jak baba, byle mówić i na cokolwiek narzekać. Wiesz dobrze, że tak nie jest, że oboje z żoną przywiązani do ciebie jesteśmy i chleba ci nie żałujemy. Ciotka nawet przepadała i przepada za tobą więcéj, niż trzeba. Nie o to wcale idzie, tylko o to, co z tobą będzie. Za Frankę i inne podobne sprawki nie łaję cię. Sam byłem młody i robiłem tak samo; to samo téż robili ojcowie i dziadowie nasi i robić będą wnuki i prawnuki. Świata nie odmienisz. Jakim go Pan Bóg stworzył, takim zostanie. Ale uganianie się za Frankami, leżenie na kanapie i czytanie tych tam twoich książek, chleba ci nie da i jakiego takiego stanowiska pomiędzy ludźmi, a mnie o to tylko chodzi...
Tu, mrukliwy i powolny głos jego, niby brzęczenie owada wśród szumu powstającego uraganu, utonął w szumie i łoskocie towarzyszącym wejściu do pokoju gospodyni domu; a nietylko kroki jéj i ruchy wszelkie sprawiały szum i łoskot, ale téż bił od niéj blask, blask uszczęśliwionéj twarzy, i złotego ptaka, umieszczonego na samym środku głowy, na wysoko spiętrzonéj budowie kilku grubych i bardzo widzialnie przyprawionych warkoczy. Dla przymierzenia klejnotu uczesała się. Stanęła przed mężem i pełna uśmiechów, umizgów i figlarnych spojrzeń, pytać zaczęła:
— Cóż, ładna jestem? do twarzy mi w tym kolibrze? Bo takie ptaki nazywają się kolibry. Mówił mi o tém brat Ignaś, kiedy jeszcze nie był urzędnikiem do szczególnych poruczeń przy generał-gubernatorze Turkiestańskim, ale służył w intendenturze i jeździł do Chin. Drożycka dopiéro zadziwi się gdy się dowié, że mi pani Odropolska takie wielkie prezenta przywozi. Ależ to ty, Pawełku, zasłużyłeś sobie, a przez ciebie-to oni i mnie szanują! No dajże mi za to buzi! pocałuj!
I z trudem niemałym wcisnąwszy się pomiędzy stół a krzesło, usiadła mu na kolanach, a pulchnemi dłońmi gniotąc silne jego ramiona, okrywała mu czoło i policzki głośnemi pocałunkami.
Powoli, z powagą, nie objawiając ani przykrości, ani przyjemności najmniejszéj, wziął kibić jéj w obie szerokie swe dłonie, i jak małe dziecko zsunąwszy z kolan swych, na ziemi ją postawił.
— Ot — rzekł — idź lepiéj bułki piec, czy co tam takiego robić. Pani Odropolska jutro będzie u nas i pewnie na herbacie.
W Żytnicką jakby piorun trząsł.
— Będzie! I ty mi do tego czasu nic nie mówisz! Bułki nie świeże, indyka na pieczyste zarznąć trzeba... A tu i on będzie także! czy wiesz, że on jutro także u nas będzie?
— Nie wiem. Zkądże wiesz? — odpowiedział Żytnicki tonem objawiającym doskonałą wiadomość o tém, czyje mianowicie nazwisko zastępował użyty przez żonę jego zaimek on.
Ze sposobu, w jaki go Żytnicka wymawiała, i wrażenia, jakie na Żytnickim czynić się zdawał, poznać można było, że zaimek ten przedstawiał ich myśli cóś bardzo wysokiego i dostojnego, nie wielmożność już, ale bodaj wszechmocność jakąś, jakąś Alfę i Omegę wszech rzeczy.
— Zkądże wiesz, że on jutro tu będzie?
— Przysyłał rządcę, dowiadując się, czy będziesz jutro w domu, bo chce o czémś poradzić się z tobą. Powiedziałam, że prosimy, bardzo prosimy, bardzo prosimy!
— Aha!
Kiedy z krótkim tym wykrzyknikiem Żytnicki wstał z krzesła, zdawać się mogło, że w ostatnich kilku minutach urósł i odmłodniał. Na rozpogodzoném czole jego i w apatycznym zwykle wzroku świeciła błogość.
Żytnicka stała przed nim z twarzą podniesioną ku jego twarzy i śmiała się przytłumionym, rozkosznym chichotem:
— Daj buzi Pawełku!
Pochylił gruby i sztywny kark swój, ona wspięła się na palce nóg. Pocałowali się.

∗             ∗

Nazajutrz, około godziny piątéj po południu, pokój jadalny w Błoniu przedstawiał obraz godny pęzla, oddającego się studyom z natury. Pośrodku pokoju stojący stół uginać się zdawał pod ciężarem naczyń szklanych, fajansowych, starych, nowych, w ogólności bardzo niewykwintnych i pstro wyglądających, ale w ogromnéj ilości nagromadzonych i z wielką symetryą poustawianych. Wśród tych stosów talerzy, spodków, szklanek, kieliszków i sztućców, piętrzyły się na półmiskach i w koszach tak liczne i tak obfite zasoby wszelkiéj żywności, że można-by niemi wielką rzeszę ludu do syta nakarmić. Ogromny indor, stos upieczonych kurcząt, kosze najrozmaitszego ciasta, sery, wędliny, konfitury, kompoty, sałaty, świeże owoce, wszystko to wznosiło się i wydymało ku sufitowi i wiszącéj u sufitu lampie, rumiane, świeże, pachnące, wyborne. Dokoła téj niby śpiżarni świata biegały, szamotały się, krzyczały i jęczały cztery kobiety, z których jedna była gospodynią domu, druga — serdeczną i dawną przyjaciółką jéj, Drożyczką, trzecia — kucharką Teklą, a czwarta pokojową, Józefą. W kącie pokoju nakoniec, na krzesełku, do ściany przytulony i z szeroko od podziwu, czy lęku, otwartemi oczyma, siedział mężczyzna, wysoki, muskularny, w grubym surducie, z grubemi spracowanemi rękoma, z wielką błyszczącą łysiną i poczciwą, ciemną, nieogoloną twarzą. Był to Drożycki, właściciel kilkowłókowego folwarku, najbliższy sąsiad i bardzo częsty, najczęstszy gość Żytnickich.
W szerokiéj, pełnéj falban sukni, ze złotym ptakiem u szczytu warkoczy, z zapłakanemi oczyma, a śmiejącemi się usty, Żytnicka biegała, popychała sługi, ustawiała i przestawiała naczynia, co chwila zwracając się do przyjaciółki swéj z naglącémi żądaniami pomocy i pośpiechu. Drożycka, kobiecina średniego wieku, o zgrabnéj kibici i bladawéj delikatnéj twarzy, z powierzchowności na wielką panią obok Żytnickiéj wyglądająca, z gorliwością przecież niesłychaną, z zakłopotaniem, które rumieńcem okrywało bladą twarz jéj i łzy sprowadzało do łagodnych, błękitnych oczu, spełniała otrzymywane zlecenia i rozkazy. Wybiegała i wracała, przynosiła i odnosiła najrozmaitsze przedmioty; nakoniec, wyręczając służące, które zahukane, płaczące i ogłupiałe, biegały z kąta w kąt, zupełnie już nie wiedząc same, co czynią, wniosła z kurytarza, z wielkiem widocznie wysileniem, ogromny samowar, i dźwignąwszy go w górę, na stole postawiła.
— Ależ nie tu, nie tu, moja pani Drożycka! — krzyknęła gospodyni domu, — że téż to pani nic porządnie nie zrobisz! Jakże można stawiać samowar tak blizko krzesła, na którém oni siedziéć będą! Panie Drożycki, cóż tak siedzisz jak słup? rusz-że się! pomóż! wyręcz!
Wysoki, barczysty, łysy i wąsaty Drożycki z posłuszeństwem pięcioletniego dziecięcia zerwał się z krzesła i, z osłupiałemi oczyma, z samowarem w obu rękach, stanął po środku pokoju, zapytując:
— A co z nim zrobić?
W téj chwili za oknami zaturkotały koła lekkiego powozu.
Drożycka, patrząc w okno, krzyknęła:
— Przyjechała! przyjechała!
Rumieńce Żytnickiéj, wzmożone łzami, nad niedostateczną kruchością indyka wylanemi, zniknęły bez śladu.
Zbladła jak ściana.
— Otóż to! — szepnęła, załamując ręce, — a Pawełka niéma! Prosiłam, błagałam, żeby po obiedzie nie szedł już nigdzie; nie wytrzymał... poszedł tam za stodołę do żeńców... jakże ja tu teraz sama... wszystko na moję głowę!...
W przedpokoju słychać było szelest jedwabnéj sukni i kroki wchodzących osób.
— Niechże pani wyjdzie, spotka... — pośpiesznie szeptała Drożycka.
— Moja Drożysiu! moja złota! poślij po Pawełka, jeżeli mię kochasz, prędzéj... niech Tekla pobiegnie...
— Dobrze! dobrze! niech pani będzie spokojna! poślę! o! słyszy pani? weszły już do salonu! niechże pani już idzie... to niegrzecznie...
Żytnicka rzuciła się ku drzwiom, tu jednak stanęła jeszcze i drżącą rękę ku czołu i piersi poniosła.
— W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego...
Drożycka, stojąc za nią, z wyciągniętemi w górę ramionami, przymocowywała do czepeczka jéj i warkoczy, kołyszącego się i upadkiem grożącego, kolibra.
Pani Izabella i córka jéj weszły tymczasem do saloniku, który przedstawiał obraz wielkiego porządku i doskonale złego smaku. Staroświeckie sprzęty z żółtego drzewa, pstrym perkalem obite, stały dokoła ścian, tak sztywnie i symetrycznie poustawiane, jak gdyby nigdy przez nikogo używanemi nie były. Na ścianach wisiały w papierowych ramkach jaskrawe obrazki, u wędrownych kupczyków nabyte, a przedstawiające głowy sławnych dyplomatów, uśmiechniętych kokotek i kudłatych psów. Pomiędzy dyplomatami, kokotkami i psami, nad żółtą poręczą rozłożystéj kanapy, więc na honorowem miejscu, w szerokiéj oprawie z pozłacanego papieru, znajdował się sporych rozmiarów, stary i brzydki sztych, przedstawiający Świętego Józefa z olbrzymią palmą w ręku; naprzeciw, w otoczeniu małych fotografii, wyobrażających twarze przyjaciół i znajomych, koroną z żółtéj blachy i grubemi plastrami szafirowéj farby otoczona, jaśniała kopia Ostrobramskiego Obrazu. Zresztą, w saloniku tym znajdowało się jeszcze mnóztwo rozmaitych drobnych rzeczy. Na stołach stały bukiety, wyrabiane z papieru i włóczki, flaszki i kubki z kolorowego szkła, kałamarz bronzem przyozdobiony, herbatnica chińskiemi figurkami okryta, popielnice mające kształty ptaków i owadów, laleczki gipsowe i cukrowe, przedstawiające pasterki z pasterzami, cyganów prowadzących niedźwiedzie, i świętych, trzymających w ręku pozłacane palmy. Wszystko to było nadzwyczaj czyste, obtarte z pyłu i widocznie z wielką pieczołowitością w porządku i całości utrzymywane.
Pani Izabella rozglądała się po saloniku tym z uśmiechem, Adolfina z ciekawością i zdziwieniem.
Na widok wchodzącéj gospodyni domu, dziedziczka Odropola zwróciła się ku niéj ze zwykłą sobie żywą i czułą grzecznością.
— Córka moja — rzekła po powitaniu i wdzięcznym gestem przedstawiła jéj Adolfinę.
Żytnicka, która, wchodząc, znacznie bledszą była, niż zwykle, a wyraz oczu niezupełnie miała przytomny, rozpromieniła się wnet i ośmieliła. Z wesołym chichotem zapraszała gości na kanapę, przepraszała, że Pawełek wyszedł na chwilę, i upewniała, że zaraz wróci; zapytywała o zdrowie, dziwiła się nad urośnięciem panny Adolfiny i przypominała, iż po raz ostatni widziała ją taką jeszcze małą, małą panienką.
Nagle umilkła, zmieszała się bardzo i z wyrazem zakłopotania na twarzy zaczęła drżącemi trochę rękoma wygładzać falbankę kaftana. Co dziwniejsza, to, że i pani Izabella wydala się także zakłopotaną, co trwało przecież parę zaledwie sekund, poczém, zwykłym sobie, pełnym serdecznego oddania się ruchem, ku Żytnickiéj pochylona, tonem najwyższego zajęcia, zapytała:
— Jakże tam kurki pani hodują się?... indyczątka? kaczeczki?
Żytnicka podniosła na nią zdziwione z razu oczy, potem mignęło w nich coś nakształt zasmucenia.
— O, pani dobrodziejko! takie rzeczy... czyż mogą panią interesować? Ptastwa mam zawsze dość dużo, bo sama około gospodarstwa chodzę, pilnuję, pracuję, pracuję... dzierżawa nie dziedzictwo... mężowi pomagać muszę ile sił starczy... Cóż robić? możebym i ja zdała się do innego jakiego życia... za młodu inaczéj marzyłam sobie...
Głos jéj był pełen rozżalenia. Adolfina bystro wpatrywała się w grę jéj fizyognomii. Widoczném było, że współczuła zranionéj kobiecie i pragnęła poprawić omyłkę matki.
— Czy... czy dawno była pani za granicą? — zapytała.
Było to istotnie, według prostego przysłowia, poprawienie się z pieca na łeb. Na twarz Żytnickiéj uderzyły krwiste rumieńce.
— Ja... — zaczęła z trudnością — ja... nie byłam nigdy za granicą.... tak jakoś.... nie składało się... Pawełek nie chciał...
Tym razem Adolfina była silnie zdziwioną. Nie wyobrażała sobie dotąd, aby istniała pod słońcem istota ludzka jakakolwiek, która-by za granicę nie jeździła.
Pani Izabella chciała cóś powiedziéć i zapewne poprawić z kolei omyłkę córki, lecz Żytnicka odzyskała już zwykłą sobie śmiałość i przytomność umysłu.
— Za granicą nie byłam, ale wiele o niéj słyszałam i bardzo, bardzo dobrze znam ją ze słyszenia. Brat mój, urzędnik do szczególnych poruczeń przy generał-gubernatorze Turkiestańskim, dwa razy za granicę jeździł, i inni ludzie nie zapominają o nas, odwiedzają i opowiadają. On ile razy przyjeżdża w te strony, odwiedza nas, radzi się Pawełka w różnych gospodarskich interesach i o zagranicy opowiada.
Tu rozweseliła się już zupełnie i z serdecznym chichotem dodała:
— I dziś ma on przyjechać do nas... pani dobrodziejka dawno jego widziała?
— Kto, pani? kogo?
Żytnicka zdumiała się z razu nad tém, że znaczenie zaimka, który w umyśle jéj całkiem pochłonął przedstawiane przez się nazwisko, zrozumianém przez kogoś nie było.
On — odpowiedziała. — Pan Kamerherr najjaśniejszego cesarza niemieckiego...
Rzecz dziwna! kiedy Żytnicka ze szczególném uwzględnieniem wszystkich r, w powyższym tytule znajdujących się, tytuł ten wymawiała, na białą twarz pani Izabelli wytrysnął rumieniec.
— Pan Pomieniecki! — zawołała — więc jest on obecnie w Pominach! nie wiedziałam! Adolphine! pan Pomieniecki jest w naszych stronach... czy pamiętasz go, moje dziecko?
— Bardzo mało, mamo.
— A! istotnie, byłaś jeszcze dzieckiem prawie, kiedy po raz ostatni widziałyśmy go w Neapolu, zkąd wyjechałyśmy bardzo prędko, bo ten nieznośny Wezuwiusz spokojności mi nie dawał. Mój Boże! jakże to ludzie dziwnie spotykają się z sobą? Nie uwierzyła-bym, gdyby mi kto powiedział, że z panem Pomienieckim spotkamy się tu... w kraju...
— Jest! jest! — śmiejąc się i trzepocąc szczebiotała Żytnicka — i tylko patrzéć, jak przyjedzie. Przysyłał wczoraj do Pawełka rządcę... Ale co to jest, że Pawełek nie przychodzi? poszli z Eugeniuszem za stodołę, do żeńców... Ot i jedzie! turkot słychać! on! pewno on!
Rzuciła się ku oknu i z impetem otworzywszy je, wychyliła się cała w stronę bramy, z za któréj istotnie dochodził turkot kół powozowych. Pani Izabella rzuciła okiem po ciemnéj, długiéj, z bogatą prostotą, w koronki przybranéj swéj sukni, potém niespokojném wejrzeniem ogarnęła córkę.
Adolphine — szepnęła — staraj się jak najuprzejmiéj powitać pana Pomienieckiego... jesteś zawsze tak sztywną... Pan Pomieniecki, moje dziecko, jest znakomitością europejską i ma wielką pozycyą... a świat wymaga, abyśmy byli bardzo grzeczni dla tych, którzy... mają wielką pozycyą...
— Nie on! nie, to nie on! — żałośnie u okna krzyknęła Żytnicka — z bata palą! jego stangreci nie palą nigdy z bata! To Saniccy! Saniccy! Juleczka! Julka z dziećmi!
Istotnie, dwa klaśnięcia z bata rozległy się przy bramie i na dziedziniec wtoczył się kocz rozłożysty, przez cztery rosłe, kosztowne i bardzo chude konie ciągnięty, a znajdującemi się w nim osobami przeludniony. Jechało w nim dwoje ludzi dorosłych i pięcioro dzieci różnego wieku. Jednocześnie, z drugiéj strony dziedzińca, z za stodół i otaczających je drzew, ukazali się Żytnicki i Eugeniusz. Dzierżawca śpiesznie bardzo dążył ku domowi i co chwila czerwoną chustką pot z czoła ocierał; Eugeniusz, idąc krokiem niedbałym i niechętnym, przyzostawał za nim trochę.
Pani Izabella zwróciła się do córki:
— Jutro właśnie miałyśmy odwiedzić państwa Sanickich... miło mi będzie spotkać ich tutaj!
— Julka jest kuzynką pani Dobrodziejki?... — spytała Żytnicka.
— Daleką... ale znamy się od dzieciństwa. Biedna Żiulietka! czy interesa ich zawsze są w tak złym stanie?...
— Nigdy jeszcze w tak złym nie były, jak teraz... Pawełek mówi, że tylko patrzéć, jak ich z Sanowa wysadzi ten żyd, Judel...
— O mój Boże! — splatając dłonie, jęknęła pani Izabella — pauvre Juliette! Adolphine — szepnęła znowu do córki — trzeba, abyś dla państwa Sanickich była bardzo, bardzo grzeczną.. są oni w przykréj pozycyi, a Pan Bóg kazał nam być bardzo grzecznymi względem tych, którzy są w przykréj pozycyi!
Przedpokój napełniał się krokami wielu naraz osób, szelestem sukien, głosikami dziecinnemi i urywanemi rozmowami; nakoniec drzwi roztworzyły się na oścież, a przez nie wtłoczyło się raczéj, niż weszło, do saloniku całe przybyłe towarzystwo z Żytnickim włącznie. Eugeniusza tylko w towarzystwie tém nie było.
— Izo! najdroższa Izo moja! — zabrzmiał od progu wdzięczny i czułością wezbrany głos kobiecy, a ku pani Izabelli, która podniosła się z kanapy, biegła, leciała, zda się, kobieta, dość dziwnie na piérwszy rzut oka wyglądająca. Wysmukłą była, gibką, zgrabną, dość młodą jeszcze, o kilka lat pewnie od pani Izabelli młodszą. Można-by téż było nazwać ją ładną, gdyby nie to, że twarz jéj raziła zbyteczną białością pudru, którym była okrytą; że włosy jéj układały się w kształt rozwiniętego, a kilku błyszczącemi szpilkami upstrzonego, wachlarza, że u szyi jéj dzwonił naszyjnik z wielkich kolorowych paciorków, u pasa dzwoniły towarzyszące zegarkowi medaliony i łańcuszki; że u sukni jéj, mieniącéj się kilku naraz barwami, ulatywały, niby drobne skrzydełka, liczne końce różnych kokard i opasek. Pochwyciła obie dłonie pani Izabelli i w twarzy jéj topiła długie wejrzenia swych oczu, które, ocienione brwiami, z lekka fixatoarem uczernionemi, pomimo fixatoaru, piękne były, duże, błękitne, wymowne. Witały się czule, serdecznie, nie całując się jednak, tylko mocno, bardzo mocno ściskając sobie dłonie i wzajem patrząc sobie w oczy z nieograniczoną zda się radością.
— Izo najdroższa! jakże stęskniłam się za tobą!
— Ja także, Żiulietko! Śród obcego, zimnego świata marzyłam o spotkaniu z towarzyszką lat moich dziecinnych...
— Nie zapomniałaś więc! o ty... dobra! Na wielkim świecie, pośród którego żyjesz, zapomniéć tak łatwo o nas... biednych...
— O! ja nie zapominam nigdy!... moja córka, Żiulietko!
— O! śliczny aniołek! mam nadzieję.. że będziesz pani kochać... choć trochę... dawną przyjaciółkę swéj matki! Mąż mój, Izo! Czy poznała-byś go? postarzał...
— Kto raz znajdował się pod gościnnym dachem kochanego pana Aloizego...
— O! pani dobrodziejko! mam nadzieję, że i teraz będę mógł powitać panią pod dachem moim, który pani gościnnym nazywać raczysz... Wielka to dla mnie chluba!...
Słowa te wygłoszone były z powagą i uroczystością przez człowieka postawy dumnéj i ciężkiéj, siwiejącego, z czerwonym trochę nosem, ubranego dość niedbale i ubogo, ale z wielkim herbowym sygnetem na palcu.
— Izo! dzieci moje! Frania najstarsza, widzisz, już prawie panienka! Lucio, Wicio, Kasiunia... i to maleństwo...
Było tego pięcioro, od czternastu do trzech lat wieku. Wszystkie w ubiorach podobnych do macierzyńskiego: dziewczynki w bombiastych spódniczkach pełnych wstążek, chłopcy okryci haftami i błyszczącemi guziczkami. Twarze to miało chude, opalone od słońca, zalęknione i osłupiałe, ruchy niezgrabne i rubaszne.
Na przedstawiającą dzieci swe, panią Julią, wpadła Żytnicka.
— Przywitajże się ze mną, Juleczko! dzieci twoje jużem wycałowała, ile wlazło... to dopiéro szczęśliwa kobieta, żeby tyle miéć dzieci!
Z głośnym śmiechem całowała sąsiadkę, tak, że aż obie głowy ich otoczył leciuchny obłoczek pudru. Sanickiéj powitanie to nie zdawało się sprawiać przyjemności najmniejszéj. Z zaniepokojeniem wielkiém rzuciła ona parę spojrzeń ku pani Izabelli.
Ze swéj strony Żytnicka, ściskając i całując, zerkała także ku dziedziczce Odropola, z widoczném pragnieniem, aby zauważyła ona poufne stosunki wiążące ją z panią Sanicką. Pani Izabella jednak, wypadkiem, czy umyślnie, na uściski, przez żonę dzierżawcy kuzynce jéj i przyjaciółce udzielane, nie patrzała, lecz witała Żytnickiego, który, śród panującego w saloniku przeludnienia, zaledwie do ucałowania ręki jéj dobić się mógł. W całéj tłumnéj scenie téj Adolfina najmniéj czynny z pozoru przyjmowała udział; z pozoru, bo oczy jéj ciekawém i bystrém spojrzeniem przesuwały się po twarzach obecnych, a w głębi ich przelatywały żywe, ogniste, chwilami ostre błyski. Przedstawiana, wykonywała zwykły sobie dyg sztywny i wpółdziecinny, a wnet usuwając się na stronę, spoglądała na wszystkich i wszystko z niedziecinnym wcale wyrazem twarzy.
Nakoniec usiedli wszyscy, wedle porządku i starszeństwa, na kanapie, fotelach i krzesłach. Pani Julia i pani Izabella patrzały jeszcze na siebie w milczeniu i czule.
— Ślicznie zawsze wyglądasz... prześlicznie zawsze ubrana... o ty... piękna! — wodząc spojrzeniem po surowym z pozoru lecz doskonale wykwintnym stroju towarzyszki, szepnęła Sanicka.
Usta jéj drgnęły tak, jak u kogoś, kogo zdejmuje żal.
— Tyś-to, Żiulietko, zawsze tak młoda, świeża... strojna!
Przy ostatnim wyrazie wargi jéj zadrżały tak, jak u kogoś, kogo zdejmuje śmiech.
Westchnęła i dodała:
— Ja... oddawna już myśléć przestałam o próżnostkach świata... postarzałam, córkę dorosłą mam i nic mi już nie pozostaje jak czuwać nad dobrem duszy własnéj i dziecka mego!
— O ty... święta!
— Ale co to znaczy, że on nie przyjeżdża? — ozwał się donośny głos gospodyni domu.
— Kto, pani? — zapytała pani Izabella.
— Ależ pan Kamerherr... wczoraj przysyłał przecież...
— Pan Pomieniecki! — zawołała Sanicka i na twarz jéj wybił się, pod warstwą pudru nawet widzialny, rumieniec. — Czy pan Pomieniecki ma być dziś u państwa? doprawdy? wczoraj był u nas na obiedzie i nic nam o tém nie mówił!
— Ależ naturalnie! ma być, z pewnością, ma być! będzie! nie pojmuję dlaczego... Pawełku — zawołała głośniéj jeszcze — co to znaczy, że pan Kamerherr nie przyjeżdża?
Żytnicki, który w oddaleniu pewném od kanapy z Sanickim rozmawiał, zainterpellowany przez żonę, ze zwykłą sobie flegmatycznością odpowiedział:
— Pan Kamerherr nie przyjedzie..
Krótkie wyrazy te wywarły na trzech kobietach, w różny sposób objawiające się lecz silne wrażenie. Gospodyni domu aż podskoczyła na fotelu.
— Nie przyjedzie? jakto? a tyż zkąd wiesz o tém?
Krótkiemi słowy Żytnicki objaśnił, że, gdy był w polu, spotkał rządcę z Pomiń, który oznajmił mu, że pan Kamerherr nie wyjedzie dziś nigdzie z domu, ponieważ ma gościa. Przyjechała do niego w odwiedziny, na miesięcy parę podobno, synowica jego, pani hrabina Wielogrońska.
— Hrabinka! — z giestem żywego zadowolenia zawołała pani Izabella — zkądże ona tu spadła?
— Cezia w naszych stronach! o jakże to dobrze! Cezia z Paryża tu przyjechała... wiem o tém, bom ją widziała parę miesięcy temu, przed samym wyjazdem... Panie Żytnicki — zwróciła się do gospodarza domu — a hrabia Iruś nie przyjechał z żoną?
— Nie, pani dobrodziejko, pytałem o to rządcę. Nie przyjechał.
— Hrabia Ireneusz przed tygodniem jeszcze znajdował się w Londynie — objaśniła pani Izabella. — Wiem od kogoś z naszych wspólnych znajomych, z którym spotkałam się w przejeździe przez Berlin.
— Mniejsza o to! Cezia tu jest... to mi wystarcza! Jakże to miło, żeśmy się tak tu wszystkie trzy w tym roku zebrały! ty Izo, Cezia i ja... towarzyszki dzieciństwa... przyjaciółki młodości...
Gdy pani Julia w sposób powyższy wymieniała imiona swych przyjaciółek młodości, z których jedna była dziedziczką Odropola, a druga hrabiną Cezaryą z Pomienieckich Wielogrońską, Żytnicka wlepiała w twarz jéj wzrok, napełniony wyrazem rozrzewnienia.
— Juleczko! — zawołała, — ależ Juleczko! Julciu! Juleczko!...
Zdawało się, że nigdy nie nasyci się wymawianiem w formie zdrobniałéj imienia sąsiadki.
— I ja cieszę się, Juleczko, że pani hrabina przyjechała... dla mnie to nic... nie mam szczęścia znać pani hrabiny, ale tobie, Juleczko... o, tobie to pewnie przywiozła znowu mnóztwo ślicznych prezencików... Wszak i te paciorki, Juleczko, masz od niéj... prawda? i tę szarfę...
Sanicka rumieniła się pod pudrem.
— Kochałyśmy się zawsze z Cezią... — zaczęła, lecz przerwał jéj głos jéj męża.
— Żiulietko — ozwał się poważny i wyniosły mężczyzna z wielkim sygnetem na palcu — pojedziemy jutro do Pomin. Może pani hrabina będzie łaskawą do nas na obiadek...
Wyrazem: obiadek, Żytnicka została niby miną z fotela wysadzoną. Przypomniał on jéj zapewne kolacyą. Zerwała się i z saloniku wybiegła.
Zaledwie zniknęła, Sanicka zwróciła się do pani Izabelli i na ucho prawie szeptać jéj zaczęła:
— Moja ty Izo najdroższa! jak ci po tym twoim wielkim świecie parafianie nasi śmiesznie wyglądać muszą! Ja z nimi żyję ciągle... muszę! a oswoić się dotąd z tém prostactwem i z tą dziką ich poufałością nie mogłam. Żytnicka, ta naprzykład, cóż to za ograniczona i gruba kobieta! Sąsiadujemy z sobą, Aloizy ich lubi, to téż zmusił mię prawie, abyśmy się po imieniu nazywały i tak zaraz wiesza się na szyję...
— Moja Żiulietko — odszepnęła pani Izabella — cóż robić? Pismo Święte mówi: „Błogosławieni ubodzy w duchu!“ Co do mnie, uwielbiam tę prostotę serca, tę szczerotę obyczajów...
— O Izo! dobrze ci tak mówić, kiedyś od téj prostoty serca i téj szczeroty obyczajów zawsze o sto mil oddalona! Tyś szczęśliwa, tobie łatwiéj być świętą...
Gdy dwie panie w sposób ten o gospodyni domu rozmawiały, Żytnicka w jadalnym pokoju stała przed przyjaciółką swoją, patrząc na nią z wyrazem niezwykłego u niéj wcale zmieszania i żalu.
— Moja Drożysiu — wahająco się nieco i nieśmiało mówiła — jakże to z wami będzie?
— Dlaczego i co ma być z nami?
— No przecież... uważasz... jakoś to niezręcznie... nie wypada... będziecie sami mieli subiekcyą... ja myślę, żeby wam Wikcia w sypialnym pokoju do stołu nakryła, tobyście wy tam sobie we dwoje spokojniutko, bez subiekcyi wypili i zjedli... arystokracya taka, widzisz...
Nakoniec Drożycka zrozumiała, o co szło serdecznéj jéj w dniach powszednich przyjaciółce.
Widoczném było, że zasmuciła się zrazu, potém uśmiechnęła łagodnie i na męża zawołała:
— Chodź, Jasiu! będziemy pić herbatę w sypialnym pokoju.
Szlachcic wstał z oczyma błyszczącemi od tajonéj urazy; skośne, gniewne spojrzenie rzucił na Żytnicką i mruknął:
— Kiedy na wygnanie, to na wygnanie. Rzeczywiście, gdzie nam do arystokracyi takiéj!...
Wyszli. Żytnicka drzwi za nimi zamknęła.
Kiedy wchodziła do saloniku, aby gości na wieczerzę zapraszać, Sanicka podniesionym nieco głosem do męża mówiła:
— Nie prawdaż, Aloizy, że pan Pomieniecki zna z blizka księcia Bismarka?
— Tak, niezawodnie, ma nawet w gabinecie swym fotografią jego w wielkich rozmiarach.
Żytnicki ciężko i powoli wstał, na środku saloniku stanął, i pełnym powagi giestem wskazując jeden z wiszących na ścianach obrazków, rzekł:
— Oto jest portret Bismarka. Pan Kamerherr mówił nam w przeszłym roku, że bardzo podobny.
— A kogo wyobraża portret obok wiszący? — zagadnęła pani Izabella.
— Osmana Paszę, pani dobrodziejko.
— A tamten?
— To, pani dobrodziejko, rzecz stara... kupiłem ją, jeszcze kawalerem będąc... Jest to sławna kobieta... nazywała się Lola Montez.
Objaśnianie to domowéj galeryi obrazów przerwała Żytnicka, zapraszając gości na kolacyą.
W jadalnym pokoju, przy stole, dłonią wsparty o poręcz krzesła, stał Eugeniusz. Zjawił się on śród zebranego towarzystwa późno, zjawił się jednak. Postawa jego była zimną i dumną, ale wzrok, ożywiony z ciekawością do utajenia niepodobną, szukał w gronie wchodzących osób młodéj dziewczyny, ubranéj, niby w obłok poranny, w suknią jasną i lekką, i długie, badawcze spojrzenie zatopił w twarzy jéj, która delikatnością rysów i cery, a także mieniącym się co chwila wyrazem ust i oczu, przypominała wdzięczny, nikły, wrażliwy i cierpiący kwiat mimozy. Żytnicka przedstawiać, a raczéj przypominać go zaczęła pani Izabelli i jéj córce.
— O! ja pamiętam pana Eugeniusza — jakby mimowoli i z żywością szczególną zawołała Adolfina, a potém, podnosząc ku pięknéj twarzy jego ciemne swe oczy, dodała:
— A pan, czy pamięta naszę dawną, dawną historyą z młodym bociankiem?
Skłonił się przed nią nizko, w milczeniu, ale z pełnym uszczęśliwienia uśmiechem.
— Gieniu! siadaj przy pannie Odropolskiéj! Kawaler obok panny... tak wypada... — trzepała i chychotała Żytnicka.
Usiedli wszyscy. Pani Izabella z leciuchną chmurką na czole zwróciła się do córki:
— Opowiedz-że nam tę historyą o młodym bocianku... wspominałaś o niéj wczoraj panu Żytnickiemu... ciekawiśmy ją usłyszéć.
Zmieszała się zrazu i spojrzała na matkę zasmuconemi oczyma. Nie była snadź przyzwyczajoną do mówienia wobec liczniejszego nieco towarzystwa. Zajęcie jednak, które budziło w niéj wspomnienie z lat dziecinnych, zwyciężyło nieśmiałość.
— To było dawno, bardzo dawno — zaczęła — przed wyjazdem naszym za granicę... pan Eugeniusz był już dużym i przyjeżdżał ze szkół na wakacye, a ja byłam jeszcze maleńka... Chodziliśmy często razem na spacer... pan Eugeniusz zrywał dla mnie bławatki i... i... jakże to nazywa się po polsku.. ne m’oublies pas...
— Niezapominajki — podpowiedziała Sanicka.
— Tak! Oswoił téż dla mnie parę gołębi, które ja tak lubiłam, że płakałam, żegnając się z niemi... Czasem pan Eugeniusz pomagał mi uczyć się moich lekcyi...
— Ale bocianek, Adolfino; wróć do swego bocianka — upominała ją pani Izabella.
— Z bociankiem było tak...
Urwała. Blady rumieniec okrył twarz jéj i spłynął pod okalające szyję puchy tiulu i koronek. W różowym obłoku tym, usta jéj drgały zmieszaniem i uśmiechem, a ciemne źrenice migotały złotawemi błyski. Postawa i giesty były takie, jak gdyby, skrępowaną będąc, wyrywała się ku swobodzie. Mowa jéj, żywa i prędka, zahaczała się téż przez trudności wyrażania Się po polsku.
— Z bociankiem było tak... raz szliśmy drogą, około łąki, niedaleko jakiejś wsi, i zobaczyliśmy kilku chłopców, którzy schwycili, nie wiem gdzie, młodego bocianka i bardzo go męczyli, wiązali mu skrzydła, a kiedy wyrywał się im z rąk, uderzali go takim... jak się to po polsku nazywa?... takim...
— Kijem — podpowiedziała pani Julia.
— Kołkiem, kołkiem — zawołała Żytnicka.
— Tak! mnie taki żal zrobił się tego bocianka, że zaczęłam płakać, a pan Eugeniusz pobiegł, chłopców rozpędził, bociankowi skrzydła rozwiązał i puścił go...
— I cóż? i cóż? — z najwyższém zajęciem dopytywały się kobiety.
— Poleciał! — odpowiedziała Adolfina.
Sanicka, pochylona ku pani Izabelli, szeptała:
— Cóż to za anielskie serce téj twojéj jedynaczki! a jaka śliczna... skromna... pełna wdzięku!
Żytnicka nie posiadała się z radości, śmiała się, mrugała filuternie oczyma, biegała około stołu, zapraszała, mięsiwo krajała, herbatę roznosiła, dzieciom Sanickich serwety wkoło szyi zawiązywała, całując je i okarmiąjąc. Radość ta przecież wkrótce zmąconą zostać miała. Sanicka, po wysłuchaniu opowiadania Adolfiny, z uprzejmością wielką zwróciła się ku Eugeniuszowi:
— Pan Eugeniusz nie łaskaw na nas... nigdy nas nie odwiedza.
— To prawda, to prawda — zawtórował mąż jéj — nigdy... ani na obiadek... ani na herbatkę...
Eugeniusz skłonił się, ale nie tak, jak to uczynił był przed Adolfiną. Ukłon to był zimny, prawie niechętny.
— Niech państwo przebaczą — zaczął — jam w okolicy téj gościem... ptakiem przelotnym...
Tu ironiczny, przekorny uśmiech ukazał się mu na ustach.
— Przytém — dokończył — lękam się bytnością moją przykrość państwu sprawić... chłopem jestem..
Nie mógł dokończyć, bo zagłuszył go krzyk Żytnickiéj:
— Gieniu! Gieniu! co ci się stało, Gieniu?
Do twarzy jéj trysnęły krwiste rumieńce, oczy stały się nieprzytomnemi, ramionami poruszała tak, jak człowiek, który upada w otchłań i miota się w próżni. Na całe zresztą towarzystwo, z wyjątkiem Żytnickiego, odezwanie się Eugeniusza, wywarło wrażenie silne. Żytnicki jeden jak wprzódy, powoli i z rozwagą pił herbatę, i zdawał się nic nie słyszéć i nie widziéć; ale Sanicki roztworzył szeroko oczy, a potem wlepił je w zdobiący palec jego sygnet herbowy; pani Izabella poruszyła się na krześle, jakby pierwszém wrażeniem jéj była chęć uciekania od skandalu i dzikiego człowieka, który go wyrządzał. Adolfina zaś, szybko, nagle zwróciła się ku siedzącemu obok niéj młodzieńcowi i w twarzy jego utopiła zaciekawione, rozbłysłe spojrzenie.
— Czy dawno byłaś w Paryżu? moja ty droga wojażerko! — z niezwykłym wybuchem głosu zawołała do pani Izabelli Sanicka. Widać było, że pytanie to wyłowiła w zmąconéj swéj myśli, tak, jak tonący łowi we wzburzonych wodach, deskę ratunku.
Gdy tak się działo w sali jadalnéj, w sypialnym pokoju, za zamkniętemi drzwiami, odegrywała się scena, pełna goryczy, połączonéj z rezygnacyą. Pomiędzy dwoma łóżkami, wysoko zasłanemi, stał mały stolik, okryty białą serwetką a na nim dwie szklanki mętnéj herbaty i jakieś resztki ciast i mięsiw na wyszczerbionych i opalonych talerzach. Na jedném z łóżek siedziała Drożycka, w skromnéj swéj lecz bardzo czystéj wełnianéj sukience, w czarnym czepeczku na gładko uczesanych włosach, wyprostowana, z rękoma na kolanach splecionemi, ze łzami opływającemi co chwila błękitne, łagodne źrenice. Na drugiém, barczysty, wąsaty, łysy Drożycki, pod wpływem jakby zgnębienia garbił plecy swe, szaraczkowym surdutem okryte i, nie dotykając jedzenia, potężną postać swą pochylał to w tył, to na przód, jak któś z żalem i zdziwieniem nad czémś rozmyślający. Milczeli. Kobieta nieznacznie przysłuchywała się dochodzącym z za drzwi odgłosom rozmów, mężczyzna poruszał wielkiemi wąsami i wlepiał oczy w stół z takim wyrazem, jakby go pożréć pragnął.
— Otóż to — mruknął — nie godniśmy do stołu z panami zasiadać... Wstydzą się nas, a kiedyś to jednakże inaczéj bywało... Kiedy Żytnicki Suszynek tylko w arendzie trzymał, bez butów chodził, a mnie po rękach całował, żebym mu parę furek słomy na podściół dla bydła pożyczył...
— Cóż robić, moje życie! — przerwała kobieta — to były dawne czasy... teraz Żytniccy, w porównaniu z nami, arystokracya...
— A arystokracya! — z gniewem ale i z głębokiém przekonaniem zarazem potwierdził mąż. — Niéma co mówić, arystokracya! Klucz Odropolski w arendzie trzymać... to panie nie żarty, i z panami przyjaźnią się...
Tu, najniespodziewaniéj w świecie, pięścią w stół uderzył tak silnie, że aż talerze i szklanki podskoczyły.
— Niech ich licho weźmie z ich arystokracyą razem! noga-by moja nigdy tu nie postała, gdyby... gdyby nie to, że człowiek nieraz zapotrzebuje od nich czegoś... to kawałka wypasu, to furki drzewa... to...
— Mój Jasiu, nie trzeba gniewać się na nich. Żytnicka najlepsza kobieta i złote ma serce, a tylko wiadomo... arystokratka!...
W téj chwili otworzyły się drzwi boczne i zasapana, czerwona, wpadła do pokoju Żytnicka.
— A co? czy macie tu wszystko? przyniosła wam Wikcia herbatę i kurczęta? No pijcie... jedzcie... ot szczęśliwi jesteście, że tak tu sobie spokojnie siedzicie... ja tak już zmęczyłam się, że ledwie tchnę, a jeszcze ten Gienio, dureń ten, niewdzięcznik, taką mi przykrość...
Zaszamotała się po małym pokoju, przejrzała w lusterku, otarła chustką gorącą jak ogień twarz i wybiegła.
Kiedy wbiegła do jadalnego pokoju, goście jéj od stołu wstawali. Rzecz to była w rocznikach obyczajów światowych niepraktykowana, aby goście, nie czekając hasła gospodyni domu, od stołu wstawali. Tym razem jednak, choć gospodyni w pokoju nie było, wstali. Żytnicki, jakkolwiek miał zamiar wypić jeszcze jedne szklankę herbaty, wstał wraz z innymi i jął zaraz pokazywać Sanickiemu rysunek, czy plan nowéj stodoły, którą pragnął-by w Leśnéj zbudować, gdyby... dziedziczka zgodziła się na poniesienie koniecznego wydatku; ale — dodawał z chmurą na czole — dziedziczka nie zgadza się.
— I dalibóg, dobrze robi — półgłosem zaklął Sanicki — teraz pieniądze w majątki pakować jest to, panie dobrodzieju, topić je i nic więcéj. Koniec świata, panie Pawle, koniec świata!.. Pan Bóg w niezbadanych wyrokach swych, żyć nam kazał przed samym końcem świata i.. nic już nam nie pomoże!
Mówił to z wyniosłą powagą i z głębokim zarazem smutkiem.
Żytnicki, znacznie od niego niższy, podniósł głowę, aby mu w twarz popatrzéć.
— No — mruknął — dlaczego tak już zaraz ma być koniec świata?
Sanicki gorzko się uśmiechnął.
— Obywatelstwo ginie — szepnął — ot i ja sam rękami i zębami trzymam się mego Sanowa, a czy nie wylecę z niego? pytanie...
Potarł ręką czoło i ciszéj jeszcze szepnął:
— A cóż kochany panie Pawle, co będzie z interesikiem naszym? znajdziesz mi tysiąc rubelków, na dwudziesty piąty? Zmiłuj się... rata procentów Judelowi... żydzisko wyrok exekucyjny w kieszeni już trzyma... załagadzać go muszę...
W téj chwili ku obu rozmawiającym zbliżyła się pani Izabella i żegnać ich zaczęła. Sanicki z powagą, ale i z galanteryą wielką, w rękę ją całował.
— Pani dobrodziejka będzie łaskawa którego dnia na obiadek do nas; gdybyśmy tylko wiedzieli, kiedy spotkać nas ma honor ten, staralibyśmy się uprzyjemnić bytność jéj u nas. Możeby pani hrabina i pan Pomieniecki byli także łaskawi...
Wymawiając zaprosiny te, rozweselił się i rozpromienił tak, jak gdyby nigdy w życiu nie myślał był o końcu świata, Judelu, wyroku exekucyjnym i wyleceniu z Sanowa.
Chwilę jeszcze toczyła się bardzo ożywiona rozmowa o projektowanym obiadku, poczém pani Izabella obejrzała się dokoła i zawołała:
Adolphine! Adolfinko!
Adolfina nie usłyszała z razu wołania matki. Stała ona u okna i ożywione, ciekawe oczy podnosiła ku twarzy Eugeniusza, który, stojąc przed nią, z wielkiém téż ożywieniem mówił jéj o czémś. Uśmiechali się oboje; widać było, że prowadzona rozmowa zajmowała ich żywo. Spostrzegłszy nakoniec żegnanie się matki z otaczającymi, nieśmiałym trochę, lecz serdecznym ruchem, wyciągnęła ku towarzyszowi małą swą, suchą, nerwową rękę.
— Dalszy ciąg spostrzeżeń nad osobą moją przy piérwszéj bytności pana w Odropolu, nie prawdaż? — rzekła wesoło.
Uścisnął rękę jéj silnie i ukłonił się nizko.
— Najniezawodniéj — wyrzekł — wypowiedziałem przed panią drobną zaledwie ich cząstkę...
— Doprawdy! — zaśmiała się — zamierza więc pan odbyć podróż... podróż... jak to powiedziéć po polsku... podróż... za odkryciami?
— W któréj dopomoże mi bardzo owo wielkie zwierzenie się pani...
— Którego ja także wypowiedziałam przed panem drobną zaledwie cząstkę. Jeżeli odkrycia będą prawdziwe...
— Jeżeli zwierzenia będą szczere... — podchwycił.
Spoważniała, usta jéj przybrały zarys smutny, surowy prawie.
— Oddawna... oddawna pragnę być z kimś szczerą... zupełnie szczerą — szepnęła.
— Pozwól mi pani miéć nadzieję, że tym szczęśliwym... ja będę! — odszepnął.
W dwie minuty potém, zgrabna podwójna karetka pani Izabelli odjeżdżała od ganku błońskiego domu. Wkrótce téż w rozłożystym koczu swym jechała i pani Julia, którą widzenie się z przyjaciółką rozstroiło i zdenerwowało w sposób szczególny. Jednego z chłopców swoich, który powidłami, obficie przez Żytnicką udzielonemi, osmarował sobie twarz całą od włosów do brody, i wyglądał jak murzyn, popędliwym giestem targnęła za kołnierz haftowanéj bluzki i nazwała głupim, przebrzydłym dzieciakiem, a najmłodszą córeczkę, schwyciwszy w objęcia, tuliła namiętnie do piersi, osypywała pocałunkami, szepcąc:
— Moja ty jedyna pociecho!
Gdy jednak jedyna pociecha w niebogłosy krzyczéć, o powrót do domu napierać się i w przystępie złości kokardy od sukni matczynéj odrywać zaczęła, pani Julia oddała ją co prędzéj w miłośnie ku niéj wyciągające się ramiona Żytnickiéj i z oczyma pełnemi łez do sąsiadki szepnęła:
— Trzebaż to być tak szczęśliwą, jak ta Odropolska! Bogata, ma za co latać sobie wiecznie po świecie; żadnych kłopotów i jedna tylko córka, posażna i już wyhodowana... Nierówno, moja Kostusiu, Bóg szczęściem ludzi obdziela...
Z temi wyrazami ucałowała i uściskała Żytnicką bardzo serdecznie. Widać było, że w chwili téj uczuwała dla niéj tkliwość prawdziwą.
— My z tobą — dodała — nie latamy po świecie i książąt Rumuńskich nie bałamucim...
— Co? kto bałamuci? kogo ona bałamuci? — z rozbłysłemi oczyma zaszeptała Żytnicka.
— O! różnie z nią bywało i.. bywa! Cezia opowiadała mi o jakimś Roalkiczago, który w przeszłym roku jeździł za nią po Europie. To łatwiéj i przyjemniéj niż kłopotać się całe życie z gospodarstwem i dziećmi... ale à propos gospodarstwa...
Nachyliła się do ucha sąsiadki.
— Moja Kostusiu! Iza przyjedzie do nas jutro może, pojutrze... a ja nie wiem nawet dobrze, co tam u mnie w śpiżarni jest a czego niéma. Jeżeli czego zabraknie, można do ciebie przysłać?... prawda? co?
— Jak zawsze, Juleczko, jak zawsze! alboż kiedy odmówiłam?... u mnie tak: kiedy z sąsiadami dobrze żyjem, to...
— O! ty... złote serce! — serdecznym uściskiem przerwała jéj Sanicka.
Enfants! — zawołała na dzieci — jedziemy!
Sanicki nie pojechał; został, jak powiadał, dla pomówienia z panem Pawłem o pewnym interesiku i polecił żonie, aby po niego za godzin parę konie przysłała.
Po wyjeździe pani Julii, Żytnicka pobiegła ku drzwiom sypialnego pokoju. Po drodze krzyknęła na służącą, aby prędzéj przynosiła odegrzany samowar, drugą pchnęła w plecy za to, że niepotrzebnie zbierać zaczęła ze stołu, a to dla tego naturalnie, aby co prędzéj i ukradkiem cokolwiek z półmiska którego uchwycić, nakoniec, otwierając drzwi, zawołała:
— Drożysiu! chodźże-no prędzéj! będziemy sobie teraz pić i jeść! uf! jakże zmęczyłam się, a głodnam... jak wilk! Pan Jan pewnie téż nie dojadł. Proszę, bardzo proszę na drugą, domową herbatkę!
Była tak uszczęśliwiona odjazdem gości, których bytność u niéj tak ją przecież bardzo uszczęśliwiała, że Eugeniusz, jego przeraźliwe wystąpienie dzisiejsze i potrzeba wyłajania go za nie, z pamięci jéj wypadły. Siadła przy samowarze, piła, jadła, a Drożyckich z serdecznością wielką do jedzenia i picia zachęcała. Żytnicki w saloniku z sąsiadem o interesach rozmawiał, po chwili jednak wszedł do jadalnego pokoju.
— Panie Janie... — zwrócił się do Drożyckiego; — w preferansika może, co?
Szlachcic niezupełnie jeszcze ochłonął był z gniewu i urazy.
— Do domu muszę — mruknął — jutro o świcie otawę kosić zacznę.
— Pan Sanicki życzy sobie grać w preferansa — odmruknął Żytnicki.
— Idź Jasiu, idźże grać, kiedy pan Sanicki życzy sobie. — pośpiesznie szepnęła mu żona.
Wstawał już i sam z rozweselonemi oczyma i rozpogodzoném czołem.
— A jakże! a jakże! jeżeli sąsiedzi dobrodzieje życzą sobie... służę! i owszem! z przyjemnością!
W saloniku, przy świetle dwu świec stearynowych, pomiędzy wizerunkami Bismarcka, Loli-Montez i Ś-go Józefa Oblubieńca, trzéj mężczyźni do północy rzucali karty na zielone sukno stolika. Gra to była nadzwyczaj tania, i nikogo zrujnować, ani wzbogacić nie mogąca, niemniéj przecież z powagą blizką uroczystości prowadzona. W pauzach, pomiędzy ukończonemi a rozpoczynającemi się robrami, Sanicki z zadowoleniem ręce zacierał, na zegarek spoglądał i mówił:
— Ot jakoś sobie wieczorek przechodzi! Człowiek przynajmniéj o tych przeklętych interesach nie myśli.
Raz od niechcenia jakby rzucił pytanie:
— Czy sąsiedzi widzieliście tegoroczną kometę?
— Jaką kometę? — zapytał Żytnicki.
Drożycki zaś, na znak zrozumienia, skinął głową.
— Jest, jest kometa — potwierdził — ludzie mówią, że na wojnę.
— Może i nie na wojnę — zaprzeczył Sanicki.
— A na cóżby?
— Różnie bywa... w Apokalipsie pisze, że komety i różne podobne zjawiska będą przed końcem świata...
— A jakże! ależ wprzódy Antychryst przyjść musi...
— Alboż nie przyszedł?
— Nie słyszałem.
Sanicki rozśmiał się wpół z goryczą, wpół żartobliwie.
— A moj Judel — rzekł.
— A no — potwierdził Drożycki — już to wiadomo, że te żydy, to antychrysty prawdziwe...
Żytnicki patrzał na rozmawiających z wytrzeszczonemi oczyma, jak człowiek, któremu trudno zrozumiéć, o co idzie.
— A gdzież ta kometa — zapytał.
— A no, na niebie. Z Sanowa widać ją doskonale... Jak przyjedziesz do nas, to zobaczysz...
— Hm, może to na nieurodzaj? — w zamyśleniu zagadnął dzierżawca Odropola.

∗                ∗

Z Błonia do Odropola droga była bardzo krótka, ćwierć godziny ledwie trwająca, niemniéj, przebywając ją, pani Izabella opowiadała córce mnóztwo rzeczy o Sanickiéj i Sanickim, młodości ich, życiu, stosunkach, cnotach i wadach. Mówiła, że ta biedna Żiulietka była kiedyś bardzo ładną, i miała w świecie powodzenie wielkie. Bawiła się téż za młodu, o! bawiła! bo rodzice jéj, chociaż nie majętni, byli bardzo spokrewnieni i posiadali mnóztwo stosunków w najlepszym świecie. Nieszczęściem jéj było to, że posagu nie miała. Otaczano ją zawsze i admirowano, ale dobra partya nie zdarzyła się jéj żadna. Dlatego, mając lat dwadzieścia kilka, wyszła za Sanickiego. Nie kochała go wcale, — o! gdzież tam! Pani Izabella pamiętała o tém wybornie, jak Żiulietka wyśmiewała się zawsze z męża swego i przysięgała przyjaciółkom, że, za nic w świecie, żoną jego nie zostanie. Cóż robić jednak! Wtedy już i on był dla niéj dobrą partyą. Musiała poddać się losowi. Takiém już jest przeznaczenie kobiet, że z pokorą i rezygnacyą poddawać się one muszą zawsze losowi. Zresztą Sanicki jest bardzo zacnym człowiekiem, nadewszystko zaś gościnnym. Gościnność jego jest prawie fenomenalną. Wtedy tylko szczęśliwym się czuje, gdy ma u siebie gości; jeżeli długo ich nie ma, wychodzi na drogę i zaprasza przejeżdżających, a w najgorszym razie jedzie sam do sąsiadów. Gościnność jest bardzo piękną, staropolską cnotą. Sanickiego szanować i cenić należy za to, że ją w tak wysokim stopniu posiada. Można-by więc nawet winszować Żiulietce losu jéj, gdyby nie to, że ten biedny pan Aloizy taki jakiś... prosty szlachciura, bez układu i wymowy, a nic na świecie, oprócz parafii Zakątnickiéj nie znający. Ani razu ją za granicę nie powiózł!... Prawda, że są w złych interesach i może nie mają za co jeździć; zawsze jednak téj biednéj Żiulietce bardzo smutno być musi wiecznie tak siedziéć na wsi, w zrujnowanym domu... bo Sanów jest bardzo zrujnowany. Szkoda jéj! dobrą jest, uczuciową, religijną, najlepszą pod słońcem żoną i matką, i gdyby tylko nie ubierała się tak zabawnie... Czy uważałaś te szpilki, które miała we włosach... wszak to proste, kolorowe szkło! Albo suknia! Wielki Boże! spódnica jednego koloru, vetement innego, kokardy jeszcze innego... a kokard tych... sto dziewięćdziesiąt dziewięć!
Tu pani Izabella parsknęła śmiechem.
— Mamo, — ozwała się Adolfina — ja jednéj rzeczy zupełnie zrozumiéć nie mogę.
Nie śmiała się wcale, najpewniéj nie słyszała ani jednego słowa z długiego mówienia matki.
— Nie mogę zupełnie zrozumiéć — mówiła daléj — jakim sposobem pan Eugeniusz może być chłopem?... tak samo przecież ubrany i tak samo mówi, jak my. Chłopi zupełnie inaczéj wyglądają...
Pani Izabella zaśmiała się znowu.
— Ależ on jest zupełnie nieprawdopodobny ten twój pan Eugeniusz! — zawołała — prawdziwy skandal urządził z tém swojém: „chłopem jestem!“
Adolfina ze zdziwieniem spojrzała na matkę.
— Dlaczego? — zapytała.
— Ach, jakaś ty naiwna, moje dziecko! nie mówi się przecież takich rzeczy... w towarzystwie! Czy słyszałaś, aby książę Roalkiczago mówił kiedy: jestem księciem! Tém bardziéj zaś... z pochodzeniem takiém, niema się co popisywać.
Oczy młodéj dziewczyny błysnęły żywo.
— A mnie mamo, podobało się to bardzo.
— Co?
— Że pan Eugeniusz powiedział przed wszystkimi, kim jest. Zdaje mi się, że postąpił szczerze i... oryginalnie.
— O! oryginalnie! aż nadto! i dlatego właśnie okrył się śmiesznością, bo wszyscy oryginalni ludzie są bardzo śmieszni, i aby tego uniknąć, powinniśmy zawsze robić i mówić tak, jak inni. Z tém wszystkiém ten pan... Skiba, zdaje mi się, że Skiba... jest dość interesującym... très joli garçon... że zaś jest chłopem, to mu wcale nie ubliża. Pan Bóg zabrania nam pogardzać niższymi...
— On jest także bardzo uczonym, mamo. Mówił mi, że był w uniwersytecie całe trzy lata... rok studyował medycynę, rok matematykę, a rok nauki prawne... czy to chłopi bywają w uniwersytetach?
— Czasem, moje dziecko, bardzo rzadko, wtedy gdy odznaczają się geniuszem... Słyszałam o kilku wypadkach, w których genialni chłopi wychodzili na wielkich uczonych, albo artystów.
— Pan Eugeniusz więc musi być genialnym, skoro...
— Zrobić ci muszę małą uwagę. Nie wypada, mówiąc o ludziach mało znajomych, wymieniać imion ich, ale tylko nazwisko. Szczególniéj wychowańca państwa Żytnickich nazywać powinnaś panem Skibą, nie zaś Eugeniuszem.
— Dlaczego szczególniéj, mamo?
— Dla tego... enfin... nie mam nic przeciw temu, abyś dla rozrywki porozmawiała czasem ze znajomym swoim z lat dziecinnych... do poufałości jednak zbytecznéj z sobą dopuszczać go nie powinnaś... Wprawdzie jest to dla ciebie znajomość bez żadnych konsekwencyi... zawsze jednak trzeba się starać, aby każdy był z nami na swojém miejscu... Pana Skiby zaś miejsce wobec ciebie musi być zawsze w pewnéj... przyzwoitéj odległości.
Po ustach Adolfiny przewinął się znowu właściwy jéj uśmieszek.
— A jednak — szepnęła — Pan Bóg zabrania nam pogardzać niższymi!...




III.

Eugeniusz Skiba nie był ani siostrzeńcem, ani żadnym wcale krewnym Żytnickich, pomimo że dawał im nazwę ciotki i wuja. Kiedy i jak przybył do ich domu? nie pamiętał, bo wniesiono go tam, owiniętego w pieluchy, wpół umorzonego przez głód i chorobę, wprost z chaty włościańskiéj, z któréj wszystkie dusze sroga epidemia wywiodła w światy nieznane, tę tylko jednę, zupełnie osieroconą duszyczkę na tym świecie pozostawiając.
A dom Żytnickich był wtedy bardzo ciasnym, ubogim, trosk i pracy i istotnych cierpień pełnym. Ośm lat upłynęło podówczas od chwili, w któréj ojciec Żytnickiego, ekonom, przez życie całe w wielkich dworach służący, umarł, a Żytnicki, niewielki kapitalik w spadku po nim otrzymawszy, wziął w dzierżawę Suszynek, i wnet potém ożenił się z Konstancyą Kołowiczówną, córką posiadacza drobnéj własności ziemskiéj, a siostrą trzech sióstr i dwu braci. Pobrali się oni ze sobą z miłości i nie z miłości. Oboje za młodu byli dość przystojni i podobali się sobie wzajem, tém więcéj, że i wtedy już wysoce w pannie rozwinięta krzykliwość i ruchliwość bynajmniéj Żytnickiego nie raziła, owszem, jako objaw silnego zdrowia i wielkiego w gospodarstwie zamiłowania, jednała go jéj raczéj; zaś flegmatyczność i małomówność kawalera poczytywaną była przez pannę za delikatność obejścia się i dowód niepospolitego męzkiego rozumu. Podobali się więc wzajem sobie, lecz daleko więcéj jeszcze podobało im się to, że ona, jakkolwiek nie posażna, obywatelską córką była, a on, jakkolwiek syn ekonomski, posiadał fundusik, który na dzierżawach powiększać się mógł i wzrastać. Suszynek był jednym z folwarków dobra Odropolskie składających. Domek dzierżawcy składał się tam z dwóch małych izdebek, zimnéj sionki i kuchenki. Cisza i zadowolenie, wrodzone miodowym miesiącom, trwały w domku tym bardzo krótko, poczém izdebka, sionka i kuchenka, i mały, chwastem porosły dziedzińczyk, i niewielki sad owocowy, od rana do nocy, w zimie i w lecie, rozgrzmiewały głosem młodéj pani, donośnym, gniewnym, rozjątrzonym, rozżalonym, mieszającym się z płaczem, wyrzekaniem, łajaniem i przekleństwami. Im więcéj upływało czasu, tém silniéj wzmagało się rozjątrzenie to i rozżalenie kobiety, która, w parę lat po ślubie utraciwszy dziecię i nigdy już potém matką nie zostawszy, gryzła się tém tak bardzo, że, przy rozdraźnioném usposobieniu, zgryzota owa objawiała się w formie niemal szaleństwa. Dzieci w ogóle lubiła zawsze i było to jedyne jéj lubienie, które dosięgnęło stopnia namiętności. Posiadać dzieci własne — wydawało się jéj szczęśliwością nieopisaną i nieograniczoną. Marzyła, jakby to całowała je i okarmiała od rana do wieczora; myślała czasem, że i one tak całowały-by ją i pieściły... Ostatniéj myśli téj towarzyszyła zawsze myśl druga: „Pawełek taki jest obojętny!“ A im więcéj wśród pracy i trosk gospodarskich, a także oswojenia się ze świeżą twarzą jéj i zadartym noskiem, obojętność i flegmatyczność mężczyzny wzrastała, tém więcéj kobieta, niesłychanie żywa i w niezmiernie gruby sposób, ale całkiem na zewnątrz wylewająca się, tęskniła za istotą jakąś, która-by także żywą była i czułą dla niéj i na nią uczucia swe a pieszczoty zlewającą.
Przez rok jeden była matką, i wtedy właśnie, gdy dziecię jéj już zaczynało darzyć ją tém, czego tak gorąco pragnęła, to jest, gdy zaczęło wyciągać ku niéj objęcia, wołając ją nieustannie pieszczotliwemi dźwiękami i nieustannie tśż objadać się najrozmaitszemi przysmakami, które przemocą niemal w drobne usta jego wkładała, z powodu właśnie objadania tego — umarło. Odtąd i Żytnicki także, pomimo apatyczności swéj i pogrążenia się w gospodarstwie, cierpiéć zaczął.
W domu panowało istne piekło. Spotykany przy powrocie z pola lub stodoły krzykiem i łajaniem, lub płaczém i wyrzekaniem, zamykał się na klucz w jednéj z izdebek, aby spokojnie módz tam odpocząć, albo zająć się sporządzaniem rachunków i obmyśliwaniem gospodarskich planów. Zawodził się jednak. Pani Konstancya, w tém sroższą wściekłość zamknięciem się męża wprowadzona, do drzwi zamkniętych przysuwała stołek, siadała na nim z robotą jakąś w ręku i, zapalczywie szyjąc, albo robiąc na drutach mężowskie szkarpetki, jeszcze zapalczywiéj gadała, krzyczała, bajała i złorzeczyła. Naturalnie, treść wypowiadanych tych żalów i uraz była wielce szczupłą i jednostajną. Kilka motywów głównych powtarzało się tam nieustannie. Była obywatelską córką, miała wiele świetnych partyi, wyszła za Pawełka z miłości, poświęcała się, a Pawełek jéj nie kocha, obchodzi się z nią jak z psem, romansuje z wiejskiemi dziewczętami, o nią nie dba, o dobre sługi nie postara się dla niéj nigdy, garnca zboża dla kur jéj żałuje, sukien nie sprawia, kuchennego pieca wyreparować nie każe, na garnki pieniędzy nie daje, i t. d.. i t. d.
Zdarzało się nieraz, że w ten sposób gadała, łajała i płakała pod drzwiami przez kilka z rzędu godzin. Z zamkniętego pokoju zaś nietylko odpowiedź żadna nie wychodziła, ale nawet najlżejszy nie dochodził szmer. Grobowa cisza ta rozdraźniała ją do szaleństwa i umilknąć nie pozwalała, lecz gdy nakoniec przychodziła pora wieczerzy, kobieta przez drzwi wołać na nią męża zaczynała, a jeszcze żadnéj odpowiedzi nie otrzymując, milkła, bo zdejmował ją niepokój i nawet strach. Zwoływała dziewki i parobków i zapytywała ich, coby się tam takiego z panem stać mogło? Dziewki uderzały w płacz, parobcy złowieszczo wstrząsali głowami, a wszyscy jednogłośnie utrzymywali, że musić tam z panem co złego stało się... musić zachorował bardzo, albo może nagle zmarł.
Wtedy, ręce łamiąc i z płaczu rycząc, kobieta biegła, leciała raczéj dokoła domu, aby przez okno do zamkniętego pokoju zajrzéć. Okno na oścież otwarte, pokój pusty. Coby to być mogło? Najczęściéj, po długich rozprawach i dochodzeniach, wespół z dziewkami i parobkami toczonych, któraś z dziewek, czy któryś z parobków, przypominali sobie, że widzieli, jak pan okno otworzył, wylazł przez nie na ogród i poszedł sobie... Dokąd poszedł? Zaprowadzało się formalne śledztwo, którego wynik zawsze był jednostajny. Widziano pana idącego do Dymkowa, folwarku, o półtora wiorsty od Suszynka położonego, a należącego do Drożyckich.
Pani Konstancya dowiadywała się, iż przez kilka godzin gadała i krzyczała do zamkniętych drzwi i pustego pokoju. Czasem wprawiało ją to we wściekłość taką, że w ciemny choćby wieczór leciała także do Dymkowa i wpadała tam na młodą podówczas i przystojną Drożycką, z krwawemi wyrzutami za to, że męża jéj bałamuci, że Pawełek w niéj się rozkochał i dla niéj żonę, dom i gospodarstwo zaniedbuje.
Pawełek, którego zwykle znajdowała najspokojniéj w świecie grającego z Drożyckim w rumel-pikietę, wstawał wtedy od gry, z siłą nieprzepartą rękę jéj pod ramię swe wkładał i miotającą się, wrzeszczącą, w grobowém milczeniu do domu odprowadzał; poczém wnet do Dymkowa powracał i przerwaną partyą pikiety z sąsiadem kończył, a czasem u sąsiadów i zanocowywał. Bywały jednak wypadki takie, w których kobieta, uszczęśliwiona tém, że Pawełek ani zachorował, ani nagle zmarł, cierpliwie czekała powrotu męża, a gdy wracał, spotykała go namiętnemi manifestacyami czułości i radości, wieszała się mu na szyję, przemocą niemal wtłaczała się na kolana.
On, gniewowi zarówno jak czułości nieprzystępny, odpłacał pieszczoty jéj kilku obojętnemi słowy, co najwięcéj wymożonym pocałunkiem, po czém oddawał się cały przyjemności zjadania nagromadzonych dlań przez nią przysmaków, albo szedł spać. Wtedy ona znowu podnosiła burzę gniewów i żalów, a szlochając w poduszkach, krzyczała do Boga:
— Dzieci! dzieci! dzieci!
Ośm lat upłynęło w ten sposób. Żytnicki, zawsze flegmatyczny, obojętny, ociężały, schudł jednak znacznie, i żarliwym miłośnikiem gospodarstwa będąc, począł opuszczać ręce i zaniedbywać się w pracy. Parę razy, w same zbiory, z miasteczka do domu wrócił niezupełnie trzeźwy. Co i jak mu było, nie powiedział o tém nigdy nikomu ani pół słowa, ale ludzie mówili sami, że robaka zgryzoty zalewać zaczyna.
W téj-to porze zapanowała po wsiach epidemia gwałtowna. Żytnickim dano znać dnia pewnego, że jedna z chat najbliższéj wioski opustoszała całkiem i że zostało w niéj jedno malutkie dziecię, z którém niewiadomo było, co począć.
Nikt z sąsiadów włościan, strapionych i przerażonych, obarczać się niém nie chciał. Czy do dworu Odropolskiego je zanieść? czy do plebanii z niém się udać? jak pan dzierżawca poradzi i rozporządzi? Żytnicki mruknął:
— Zanieście tam bębna tego do dworu... pewnie go do piekarni wezmą!
Ale Żytnicka krzyknęła:
— Czekajcie-no! nie wynosić mi dziecka z chaty! Pójdę sama, zobaczę i poradzę!
Zarzuciła chustkę na głowę i pobiegła. Iść do wsi w porze owéj było ze strony jéj bohaterstwem wielkiém, lękała się bowiem zarazy tak dalece, że od rana do wieczora opijała się różnemi wódkami i kroplami, nic prawie nie jadła, a nocami krzyczała w niebogłosy, że już, już chorować zaczyna i zaraz umrze. Ale wyraz: dziecko, zelektryzował ją. Jedyny to był punkt na którym wyobraźnia jéj bujać była zdolna. Wyidealizowała sobie pojęcie dziecka. Gdy kto wyraz ten wymówił, ona wnet w myśli swéj dodawała: „Anioł“. I przed oczyma jéj unosiło się w powietrzu coś skrzydlatego a lejącego z siebie błękit i promienność. Gdy usłyszała smutną wieść ze wsi, przed wyobraźnią jéj wnet stanął obraz szaréj, pustéj, przez śmierć wymiecionéj izby chłopskiéj, i bijącego się o ściany jéj, skrzydlatego anioła. Biegnąc ku wsi, dwa razy rozpłakała się i dwa razy, niewiadomo za co, złajała od ostatnich wyrazów parobka, który szedł za nią, aby jéj chatę, o którą rzecz szła, wskazać.
W kwadrans potém wróciła do domu, niosąc dziecko, roku jeszcze niemające, a owinięte w chustkę jéj, którą zdjęła z siebie, sama z odkrytą głową w słotę i wicher do domu wracając. Położyła je w poduszkach, chuchała, dmuchała, poiła, karmiła, kąpała i leczyła, aż w parę miesięcy, wychudzony, wpół tylko żywy dzieciak, przemienił się w chłopaka o zdrowéj białéj cerze, wesołych, szafirowych oczach, śmiejącego się, szczebioczącego, a tak już silnego, że gdy po raz piérwszy wkładała mu zrobione przez się pończoszki, różową stopką tak bryknął, że omało jéj oka nie wybił. Parę godzin kąpała obrzękłe oko w zimnéj wodzie, a potém do Pawełka poszła. Z niezwykłym spokojem na twarzy i w postawie stanęła przed mężem, popatrzyła mu w twarz z błagalną czułością, i nagle, przyklęknąwszy, w rękę go pocałowała.
— Mój Pawełku! — ze łzami w oczach szepnęła — niech on u nas zostanie!
Żytnicki zachmurzył się z razu, ale potém ręką machnął i mruknął:
— A niech sobie zostanie! Nie miała baba kłopotu, kupiła se prosię...
Z kłopotu tego najwięcéj korzyści spłynęło na samego dzierżawcę. W domu zrobiło się znacznie ciszéj, spokojniéj i weseléj. Burze bywały wprawdzie zawsze, ale rzadszemi i krótszemi stały się, a po nich następowały godziny, czasem nawet dnie pogody. Żytnicki utył znowu, przestał robaka zalewać i, jak dawniéj, nad gospodarstwem pracował gorliwie, a stopniowo téż, z razu może przez wdzięczność tylko za częściowo wrócony mu spokój, przywiązał się także do chłopca, który w domu ich rósł prędko i zdrowo. Czasem, choć rzadko, budząca się ta czułość jego sięgała nawet tak wysokiego stopnia, że przy śniadaniu, lub obiedzie, brał dziecko na kolana i pokazywał mu świeżo nabyty a piérwszy raz w życiu posiadany złoty swój zegarek. Wtedy Żytnicka była tak dumną i uszczęśliwioną mężem, dzieckiem i złotym zegarkiem, że całą godzinę gawędziła spokojnie i wesoło a Żytnicki, wstawszy od stołu i idąc w pole, nucił pod nosem: „Serce! serce! zkąd to bicie!“
Była to piosenka, którą żona jego, panną będąc, przy półszóstaoktawowym fortepianiku ojcowskim śpiewała i którą nawet ostatecznie oczarowała go i do oświadczyn skłoniła. W taki-to sposób mały Eugeniusz dla małżeństwa tego, które blizkiém już było ostatecznéj niedoli i zguby, stał się spójnią kojącą i deską zbawienia. Stawał się on téż jednak niekiedy kamieniem obrazy i jabłkiem niezgody. Kiedy miał niespełna dwa lata, pani Konstancja wniosła na stół kwestyą niesłychanéj wagi:
— Pawełku! Jak on nas nazywać będzie?
W głębi serca pragnęła, aby dziecko dawało jéj imię matki, czuła jednak, że było coś, co się temu sprzeciwiało.
Jakoż Żytnicki zawyrokował, że malec powinien mówić im pan i pani, na co w odpowiedzi pani Konstancya podniosła taką burzę, jakiéj i za najgorszych czasów dom w Suszynku nie słyszał.
— Otóż, — krzyczała, — będzie mi mówił: mama!
Żytnicki spojrzał na nią z lekceważeniem najwyższém i te tylko krótkie wyrzekł słowa:
— I nie wstyd ci będzie? chamskie dziecko...
Wtedy Żytnicka zrozumiała, czém było to coś, co w niéj saméj sprzeciwiało się pragnieniu otrzymywania téj nazwy, dziwnie jednak uroczo dla niéj dźwięczącéj. Na tytuł pani za nic jednak przystać nie chciała, w skutek czego Żytnicki raz jeszcze w życiu z pokoju swego przez okno wylazł i do Dymkowa na partyą pikiety się udał. Jeszcze pamiętniéj w kronice ich rodzinnéj zapisał się wypadek inny. Chłopiec miał już przeszło trzy lata, gdy w małéj głowie jego utworzyło się niezłomne postanowienie krzyczenia po nocach w niebogłosy, nie z przyczyny dolegliwości jakiejkolwiek, ale owszem, w celu zyskania rozkoszy, jakiéj doświadczał, gdy noszono go i kołysano w miękkiém, ciepłém objęciu.
Pani Konstancya, jakkolwiek strudzona pracą około gospodarstwa, zrywała się z pościeli, chwytała chłopca w ramiona, nosiła go, tuliła, kołysała, pieszczotami okrywała, dopóki zmęczony krzykiem nie usnął. Piérwszéj z nocy tych Żytnicki przebudził się, lecz milczał; drugiéj zamruczał i wnet umilkł; trzeciéj mruczał już dość długo; czwartéj nakoniec, zerwał się z posłania i w szacie takiéj, jaką zwykle śmiertelnicy, idąc spać, przywdziewają, wpadł do bawialnéj izdebki, w któréj przy świetle łojówki żona jego w nocnym czepku, i w krótkiéj spódnicy nosiła malca, śpiewając mu półgłosem: „serce, serce, zkąd to bicie“. Wpadł i w mgnieniu oka dwoma potężnemi klapsami chłopca obdarzył.
Żadna furya i żadna pogrzebowa płaczka dorównać-by nie mogła nocy owéj pani Konstancyi. Jedném ramieniem przyciskając do piersi dziecię, drugie podniosła i z całéj swéj niemałéj siły po kilka razy opuściła pięść ściśniętą na plecy męża. Żytnicki, niby rozwiewne widmo, zniknął w cieniach przyległego pokoju, ale kobieta, i z dzieckiem, i ze świecą, pogoniła za nim; a gdy czyniła mu wyrzuty za krzywdzenie aniołka, sieroty, gniew jéj stajał w szczerym, namiętnym żalu. W żalu tym wyglądała tak i takie jakieś niebywałe u niéj poetyczne a rzewne wyrazy do ust przychodziły, że Żytnicki utracił na chwilę zwykłą swą flegmę, oczy mu zwilgotniały, wziął rękę żony i pocałował ją czuléj, niż kiedykolwiek, mówiąc:
— No, przepraszam... złote masz serce, Kociu!
Odtąd, w myśli swéj i przed ludźmi, Żytnicki nazywał ją już zawsze złotém sercem. Odtąd téż pomiędzy małżonkami stanowcza, choć milcząca, zaszła umowa, że Gienia nie wolno było krzywdzić, to jest, że niewolno mu było czegokolwiek odmawiać, ani go za cokolwiek karcić lub choćby upominać, ani czegokolwiek, coby doskonałością nie było, w nim upatrywać. Kiedy pisarz prowentowy z Odropola nauczył go już czytać, pisać i rachować, pani Konstancya zadała mężowi pytanie, co z nim będzie? Rozmowa toczyła się przy stole, w obecności chłopca, który miał już lat dziesięć, a nie znalazł dotąd przyjemności wyższéj, jak rzucanie kulek śniegowych wprost w głowę lub w plecy opiekunki, gdy przez dziedziniec z kluczami biegła, albo za plecami opiekuna przedrzeźnianie ciężkich jego ruchów.
— Co ma być? — odparł Żytnicki — na ekonoma albo pisarza wyuczy się przy mnie. Dla chłopskiego dziecka i to piękna karyera.
— Zapewne! sam jesteś ekonomskim synem, to i chcesz cały świat na ekonoma wykierować. Ja chcę, żeby on był panem.
— A czemuż nie? i owszem. Ciekawym tylko, jakim sposobem...
— Oddam Gienia do szkół.
— No?
— A potém do Uniwersytetu.
— No?
— Doktorem zostanie i fundusz zrobi, albo go brat Ignaś do intendentury zaproteguje.
— Kosztować będzie.
— Niech kosztuje. Chwała Bogu, goli nie jesteśmy! na Odropolu nie to nam będzie, co na Suszynku.
Przez kilkanaście lat dobili się istotnie zamożności takiéj, że, zamiast jednego Suszynka, całe Odropolskie dobra w dzierżawę wzięli.
W porze, o któréj wspominała Adolfina, w któréj pomiędzy Odropolem a Błoniem mała dziedziczka przechadzając się w towarzystwie bon i guwernantek spotykała podrastającego już wychowanka dzierżawcy, Eugeniusz był wysmukłym, pięknym chłopakiem, z gorąco złocistemi włosami dumnie w tył odrzuconemi, z oczyma, które zdawały się sypać iskry. Dumnym stał się niedawno i niedawno téż na kształtne usta jego wybłyskiwać poczęły gorzkie nieco, sarkastyczne uśmiechy. Być może, iż w dziecku pojętném, a w domu Żytnickich chowaném, sarkazm wyrabiał się oddawna, duma i gorycz zaś powstały wśród pewnéj sceny domowéj, któréj był on przyczyną i bohaterem głównym.
Miał lat szesnaście, gdy przybył do domu na wakacye z wieścią, że promocyi do klasy wyższéj nie otrzymał. Zdarzało mu się to już po raz wtóry. Żywy jak iskra, życia i spraw jego namiętnie ciekawy, do nauki rzucał się z razu gwałtownie, z ciekawością; lecz pracy znieść nie mógł, nudził się wnet przy niéj i ręce opuszczał. Tracił téż zawsze więcéj niż posiadał, Żytnicka długi jego w tajemnicy przed mężem płaciła. Powolnego przecież postępu w naukach utaić nie było podobna; Żytnicki wpadł w całkiem niezwykłe sobie uniesienie.
— Ze szkół odbiorę! — krzyknął — i pastuchem cię zrobię... Prawda, panie Janie, że trzeba go do owiec odesłać?... niech bicz weźmie i Antoszkowi paść owce pomaga...
Było to w obecności Drożyckich. Pan Jan potwierdził zdanie pana Pawła. — Niechby pan Eugeniusz powstydził się trochę za leniwstwo — dzierżawca zawołał:
— Albo on zna, co to wstyd? — chamskie dziecko...
Skinął na sąsiada i wyszedł, z trzaskiem drzwi za sobą zamykając. Ale Eugeniusz przy wyrazie „chamskie dziecko“ — drgnął, podniósł głowę i spojrzał na opiekuna oczyma, w których mieniły się i gorzały łzy i płomienie. Pobladł bardzo i po raz pierwszy uśmiechnął się dumnie, złośliwie, niemal nienawistnie.
Żytnicka zanosiła się od płaczu i wśród łkań błagała przyjaciółkę, aby nie wierzyła temu, że Gienio leniwy jest i źle się uczy. Potwarz to, intrygi ludzkie, niesprawiedliwość profesorów, wypadek nieszczęśliwy; ale pewno nie jego wina.
— On już i teraz taki uczony, że ja nie rozumiem, jak mu to wszystko w głowę wleźć mogło! Słucham nieraz, kiedy uczy się po grecku i po łacinie... jak rzepę gryzie, moja Drożysiu, a przecież to nie żarty.... takie uczone języki!
Uśmiechnęła się z za łez do wychowańca swego.
— No — rzekła z postanowieniem — ja muszę Pawełka przekonać, że to tylko plotki i intrygi. Za grecki niby i za łacinę promocyi nie dostał... zobaczymy.
Całą resztę dnia była mocno wzruszona.
Wieczorem zaś, po herbacie, kiedy Pawełek zapalił cygaro i do pikiety z Drożyckim zasiadać miał, odezwała się, z prośbą w głosie:
— Mój Pawełku, jabym chciała żeby Genio przed tobą i przed nami wszystkimi examin zdał... tobyśmy przynajmniéj przekonali się...
— Jaki examin? co tam za examin?
— Z greckiego i z łaciny, moje życie... niech mówi przed nami po grecku i po łacinie... zobaczysz...
— Mówi! kiedy on pewno i trzech słów nie umié...
— Ot zobaczysz, czy umié! Gieniu! mój Gieniusiu!
Przyskoczyła do chłopca, i zarzucając mu ręce na szyję długo mu coś szeptała. On odwracał się z razu niechętnie i niemal wzgardliwie, ale potém, błysk swawoli trysnął mu z oczu. Skinął głową na znak, że zgadza się.
— No — rzekła Żytnicka — siadajmy. Ty, Drożysiu, przy mnie, na kanapie... Pawełek na jednym fotelu, a pan Jan na drugim... Genio niech stanie pośrodku pokoju...
Usiedli.
Żytnicka wzruszona bardzo i zawczasu tryumfująca; Drożycka tak zdumiona rolą examinatorki, niespodzianie na nią spadłą, że aż łagodna twarz jéj zesztywniała, a usta roztworzyły się nieco. Mężczyzni palili cygara, a twarze ich wyrażały wielką powagę i ledwie tajoną ciekawość.
— Gieniu! mów po łacinie!
Wysmukły, zgrabny chłopak w szkolnym mundurze stał pośrodku pokoju i przez chwilę wodził po domowym areopagu spojrzeniem — jakiém? baczne oko dostrzegło-by w niém kilka gatunków lejącéj się w młode serce trucizny. Ale Żytnicka tak pragnęła tryumfu wychowańca, że aż drżała od niecierpliwości.
— Quod visucabiso monolifo vandero ofo, lot quarus mandabarus głupiaros dudziarus figorum professorum et tutorum et mundum totum quo terra rotunda est, quo celis et Deus ora pro nobis...
— Dość! dość! — zawołała Żytnicka i zwróciła się do męża.
— A co? Pawełku.
W oczach dzierżawcy świeciła iskierka zadowolenia i dumy.
— Płynnie, płynnie... niéma co mówić, tylko, że jakoś... bez deklamacyi żadnéj... pewnie mu promocyi nie dali dla braku deklamacyi...
— Pewno! ależ on ślicznie deklamuje... od dziecka miał talent do deklamacyi... czyż nie pamiętasz, jak ślicznie deklamował: serce! serce, zkąd to bicie? kiedy jeszcze pięć lat miał, czy sześć... Gieniu, teraz po grecku! tylko deklamuj pięknie! moje życie, deklamuj!
Wargi mu drgały od tłumionego śmiechu, a oczy świeciły zimnym, przykrym blaskiem. Z nagięciami głosu, wytwarzającemi istotnie napuszoną i patetyczną deklamacyą, zaczął znowu:
— Alfa beta filo zofija! Zem edykon helikon charon? parta! doczarta! Memnone wrone durnoron pehoron, Atera vena Junona, Hektor, Andromaka, Ulisses, Kalipso ipso, rypso, phipso, durnipso!!!
— A co, Pawełku? Drożysiu! słyszałaś?
Słyszała i szeroko niewinne oczy swe otworzyła, a uszanowaniem dla nauki, zarówno jak ważnością położenia swego przejęta, siedziała na kanapie wyprostowana jak struna, nieruchoma i tylko niemego podziwu pełna. Pan Jan słyszał także i z wyrazem poważnéj aprobaty głową wstrząsał. Pawełek zaś nie spuszczał z wychowańca oczu, w których malowało się zdziwienie.
— Za cóż cię więc do piątéj klasy nie puścili? — zapytał. — Musiałeś tam chyba którému z profesorów figla jakiego spłatać?
Eugeniusz półgłosem powtórzył:
— Figorum professorum et tutorum et mundum totum...
Kiedy po skończonéj scenie téj wybiegł do ogrodu, śmiał się długo, jak szalony, a potém na trawę pod drzewem upadł i gwałtownie zapłakał. Odtąd ilekroć znalazł się w liczniejszém nieco towarzystwie, czy wobec świeżo poznanych ludzi, wyszukiwał sposobności powiedzenia głośno i dumnie: chłopem jestem! Odtąd téż począł mówić o pogardzie swéj dla wszelkich powag rodzinnych i innych, krytykować szkołę, zżymać się na niepotrzebność udzielanych w niéj nauk, a utrzymywać, że dlatego tylko kończyć je zamierza, aby zapewnić sobie kiedyś byt niezależny i przyjemny. Ostatniemu temu twierdzeniu nie zaprzeczał nikt; przeciwnie, Żytnicki, klepiąc go po ramieniu, powtarzał często:
— Ucz się, bratku, ucz, bo nauka to w teraźniejszym świecie — pieniądze!
Kiedy zaś skończył szkoły, Żytnicka, wskazując raz na niego palcem, rzekła:
— Pawełku! niech Gienio księdzem zostanie!
Chłopiec parsknął głośnym śmiechem.
Pawełek zapytał:
— A toż dlaczego?
— Zawsze to.. kawałek chleba pewny.
— E! takiż tam chleb! Teraz księża... golizna. Niech lepiéj doktorem zostanie... teraz cyrulikom tylko żyć i pieniądze zbierać.
Pojechał do Petersburga, a po roku, przybywszy do Błonia na wakacye, oświadczył opiekunom, że zmienia fakultet, przechodzi na matematykę i inżynierem zostanie. Medycyny studyować daléj nie mógł, bo sekcye trupów napełniały go wstrętem, i zresztą... po rozmyśle... zawód lekarski okazał mu się bardzo przykrym i mozolnym. Żytnicki żałował straconego roku, ale nie sprzeciwiał się. Wszystko razem wziąwszy, Gienio miał pewnie słuszność. Inżynierem będąc, wstąpić może do służby rządowéj i dojść kiedyś do stopnia pułkownika albo i generała. Żytnicka aż podskakiwała z radości na myśl o przyszłych zaszczytach przybranego syna, i przez całe wakacye owe nie wołała nań inaczéj, jak: panie generale!
Ale Eugeniusz raz jeszcze zawiódł nadzieję opiekunów swych: zmienił znowu wydział uniwersytecki i zaczął uczyć się nauk prawnych. Utrzymywał, że czuł w sobie i koledzy w nim dostrzegli zdolność do krasomówstwa, że przemawianie publiczne niezmiernie pociąga go ku sobie, że oprócz majątku, zawód adwokata prędzéj, niż wszystkie inne, dać może: rozgłos, sławę.
Żytniccy byli już tym razem bardzo zmartwieni, a pan Paweł spokojnie, ale długo wymawiał wychowańcowi daremnie łożone nań koszta; pani Konstancya zaś płakała nad upadkiem marzeń swych o generalstwie Gienia; przez całe wakacye łajała go codziennie, a gdy wyjeżdżał, oddała mu wszystkie pieniądze, jakie tylko ze sprzedaży ptastwa, pierza, nabiału i warzywa na wyłączną własność swą posiadała.
W rok późniéj wrócił znowu, ale już nie odjechał więcéj. Wrócił ponury, zniechęcony, zamknięty w sobie. Nie tłómaczył się z niczego; zapytania opiekunów zbywał lakoniczném słowem jakiémś, często żartem sarkastycznym albo gorzkim wyrzutem, że mu chleba i dachu żałują. Po razy kilka wybierał się w drogę, z powrotem do Petersburga, naznaczał miesiące i dnie wyjazdu, a gdy przychodziły, zostawał znowu. Przywiózł z sobą trochę książek, które czytywał, leżąc na łóżku lub kanapie i poziewając. Czasem przychodziły dlań dnie, w których wiele, głośno i dumnie mówił o starym świecie, który kruszy się upada, i o nowym, który powstanie kiedyś. Miał wtedy usta pełne wielkich wyrazów: swoboda, równość, władza, prawda, natura i t. p.. a gdy wymawiał je, oczy mu gorzały, rumieńce przepływały po białém czole. Zacięcie i aż do wzajemnych obelg prawie spierał się z wujem i przyjacielem jego Drożyckim o „idee“, po każdéj ze sprzeczek tych zapadając na długo w gorzkie, wzgardliwe milczenie. Tak upłynęło prawie dwa lata; Żytnicka gryzła się srodze tém, że Gienio o zostaniu panem nie myśli, łajała go po kilka razy na dzień, częściéj jeszcze przysmakami okarmiała i pieszczotami osypywała, zawsze zaś męża i siebie pocieszała tém, że brat Ignaś dziś, jutro przyjedzie, a chłopca ich poznawszy, zaproteguje i pokieruje.
Od dnia bytności pani Izabelli w Błoniu, Eugeniusz wychodził często na przechadzki w stronę Odropolskiego dworu. Szedł krokiem powolnym i niedbałym, jak ktoś, kto nie ma żadnego powodu do śpieszenia się; giętką laseczką uderzał rosnące przy drodze kłosy i trawy; zbliżał się ku dworowi na tak nieznaczną odległość, iż zdawać się mogło zawsze, że zamierza oddać wizytę jego mieszkańcom. Zatrzymywał się przecież u ogrodowych sztachet, albo u bramy dziedzińca, i przez chwilę patrzał na widniejący z za drzew, biały, stary obszerny dom, z wyrazem lekceważącéj, lecz także niecierpliwéj ciekawości na twarzy. Potém wracał i okazywał się w domu dwa razy więcéj jeszcze, niż zwykle, znudzonym i gniewnie podrażnionym. Raz, gdy przy obiedzie mówiono o pannie Odropolskiéj, wychwalając skromność jéj i dobre wychowanie, krótko wymówił:
— Niewolnica!
Potém, gdy gwałtowne przeciw nazwie téj protestacye ciotki zabawiły go i rozśmieszyły, weseléj dodał:
— Sprytna! rozumek aż tryska jéj z oczu... i w dodatku z pięknych bardzo oczu!
Żytnicki na to oświadczył, że panna Odropolska wcale dla niego ładną nie jest. Blada jakaś i taka szczupła... on za młodu nigdy bladych i szczupłych kobiet nie lubił.
Eugeniusz zaśmiał się przez zęby i z emfazą wymówił:
— Księżycowa!
Potém z powagą wielką dodał:
— Piękność kobieca, jak każdy twór natury, istnieje w mnóztwie odmian i gatunków, wujaszek tylko nie znał się na tém nigdy.
W dniu, gdy przy stole Żytnickich toczyła się rozmowa ta o niéj, Adolfina wyglądała bardziéj jeszcze księżycowo, niż zwykle. W obszernym, nieznanym prawie domu, całkiem prawie samotną była.
Pani Izabella wiele godzin w dniu w pokoju swoim modliła się, pisała listy, czytała pobożne księgi, potém siadywała w różnych miejscach ogrodu, które przywodziły jéj snadź rozrzewniające wspomnienia, bo pogrążała się śród nich w długie zadumy, czasem nawet płakała trochę. Dnia tego zajętą téż była i gospodarstwem. Przy śniadaniu wesoło rzekła do córki:
— Ciesz się, Adolfinko! będziemy dziś mieli dużo gości. Hrabina pisała do mnie, że wybiera się do nas, i stryj jéj, pan Pomieniecki, wybiera się także. Choć jeden dzień na téj pustyni przepędzimy przyjemnie.
Adolfina istotnie rozweseliła się wieścią o gościach. Pożerała ją nuda, co więcéj, wyglądała chwilami tak, jakby biła się z myślami, napędzanemi jéj przez samotność, jakby uciekała od myśli tych. Goście przerwą monotonią dni, zapełnionych przechadzkami po alejach ogrodu, wyrabianiem irlandzkiéj koronki i czytaniem książek, z których od czasu pewnego więcéj niż dwóch kartek od razu przeczytać nie mogła za nic.
Od południa jednak do pory przybycia gości wiele zostawało czasu, wiele... Po obiedzie przechadzała się po sali jadalnéj i po raz setny odczytywała u spodu najpiękniejszego ze znajdujących się tam portretów, wpół zatarty napis: „ani z soli ani z roli, ale z tego co mię boli.“ Coby to mogło znaczyć? Pewnie to, że wielki bohater ten, (dlaczego był on bohaterem?) pochodził z gminu? ale co go tak bolało, że przez ból ten... czy to z bólu powstają bohaterowie? Ależ ona także bywa często tak smutna, tak smutna, a przecież nic w życiu swojém dobrego nie zrobiła, bo te kwesty na ubogich, których dokonywała razem z matką w Paryżu, w Rzymie, wszędzie, czyż to dobry uczynek? Gdzież tam!
Wybiegła z jadalnéj sali.
— Franusiu! — wołała — Franiu! kapelusz mój! parasolik, rękawiczki!
Na wołanie to, z głębi domu, niosąc żądane przedmioty, wybiegła zgrabna i ładna garderobiana.
Adolfina uśmiechnęła się do niéj wesoło i przyjaźnie.
— Pójdę na spacer... w pole! — rzekła.
Pójść w pole, w szerokie, złote pole, na które codzień z okien przyciemnionych pokoi i z cienistych alei ogrodu patrzała, było oddawna jéj marzeniem. Aby jednak marzenie to urzeczywistnić, musiała użyć niemałego wysilenia woli. Nigdy jeszcze w życiu swém nie znajdowała się sama jedna wśród tak obszernych i odkrytych przestrzeni. Gdy była dzieckiem, przechadzała się tam z pilnie czuwającemi nad nią osobami; potém, już tylko wagony i ludne ulice miast i małe wycieczki w góry w liczném zawsze gronie turystów... A przecież, tam tak cicho, złocisto, błękitno... Słońce w połowie schowane za obłok ciemny i z ognistym brzegiem. Powietrzem, wysoko, płynie łańcuch ptaków... zda się, porwać się tylko i lecieć wraz z niemi, nie do Paryża przecież, ani do Rzymu, ani na Ringstrasse, którą od pogan obronił Sobieski, o nie! nie tam! gdzieindziéj! gdzie? do nieba może? pomiędzy aniołów? Ścigając wzrokiem ciągnący górą łańcuch żórawi, to znowu wpatrzona w ciemny obłok z ognistym brzegiem, szła ścieżką, wijącą się wśród gładkiego pola, powoli, zadumana, szczęśliwa, choć nieco trwożna. Dość już daleko zostawiła za sobą dwór, rysujący się wśród widnokręgu wspaniałą gruppą gęstéj zieleni, gdy nagle przestrach odmalował się w jéj oczach, zwróciła się szybko w stronę, z któréj przybywała, a po przyśpieszonym kroku jéj poznać można było, że uciekała przed budzącym trwogę przedmiotem. Przyczyną przestrachu jéj było wesołe towarzystwo, złożone z kilku gospodarzy i parobków wiejskich, którzy w wieczór świąteczny, z głośnym rozhoworem, wracali z miasteczka do domu. Grube ich głosy, ciężkie stąpania, ciemne nadewszystko i gęsto obrosłe twarze, wywrzéć na nią musiały wrażenie przykre, a do myśli jéj sprowadzić przypuszczenia bynajmniéj nie uspakajającéj natury. Zbliżali się. Ona rzuciła się ze ścieżki w kolące i chwastami zarosłe ściernie. Tu jednak stanęła, bo ostre kolce, przenikając cienkie jéj obuwie, raniły ją i kroki jéj powstrzymywały. Pobladła, z szeroko otwartémi oczyma, w białéj sukni tak wązkiéj, że tamowała swobodę jéj ruchów, z szybko dyszącą piersią, przedstawiała ona z otoczeniem swém dysharmonią głęboką. Wszystko tam było takie spokojne, ciche, zdające się zwolna i ufnie usypiać w łagodnéj pieszczocie nadchodzącego wieczora; jedno to tylko dziecię, wytwornie ubrane a chorobliwie piękne, stało strwożone, nieprzytomne prawie, uplątane w więzy nieświadomości swéj i — modnéj sukni. W chwili téj widział ją ktoś wpółukryty za gruppą bzów i głogów. Był to Eugeniusz, udający się na codzienną swą przechadzkę, w stronę Odropolskiego dworu. Mógł on był natychmiast przybiedz z opieką i uspokojeniem przelęknionéj dziewczynie, ale nie chciał uczynić tego. Stanął, patrzał jak biegła po ścierni, chwiała się, stawała a z przestrachem głowę ku nadchodzącym wieśniakom odwracała, — i ze złośliwym uśmiechem szepnął:
— Arystokratka!
Potém dodał:
— Ładna jest... oryginalna...
Wyszedł z ukrycia swego i śpiesznym krokiem ku niéj dążyć zaczął.
Spostrzegła go i, uspokojona obecnością jego, wróciła na ścieżkę. Mały słomiany kapelusz zsunął się z jéj głowy i na dwu długich wstęgach zawisł u szyi, a twarz ukazała się w bladym rumieńcu cała, pysznie otoczona gęstemi włosy, z drobnemi usty, rozwartemi radośnym prawie uśmiechem.
Zwykłym sobie, nieśmiałym z razu, a potém serdecznym ruchem podała mu rękę.
— Taką dziś popełniłam awanturę... — zaczęła.
Grupa wieśniaków przeszła w téj chwili mimo nich, ustępując im ścieżki i idąc po ścierni. Teraz, spokojna i bezpieczna w towarzystwie znanego sobie człowieka, przypatrywała się im tak ciekawie, że aż mówić przestała. Zaśmiała się téż z cicha i wesoło.
— Tak zlękłam się... myślałam, że to są jacyś...
— Zbójcy, — dokończył Eugeniusz.
Zarumieniła się silniéj pod wpływem ironicznego uśmiechu i badawczo utkwionego w nią wzroku jego. Zapragnęła snadź uniewinnić się.
— Tak dawno nie byłam w kraju... — szepnęła, — że zapomniałam zupełnie, jak tu ludzie wyglądają. Przytém nigdy sama nie wychodzę...
— A samotną przechadzkę, o kilkaset kroków od domu, nazywa pani awanturą.
Spuściła oczy. Wyraz twarzy jéj stał się smutnym.
— Czy wié pani, czém jest to wszystko?
— Czém? — zapytała bardzo cicho.
— Niewolą, — krótko i sucho odpowiedział.
Potém dodał łagodniéj i nawet z oddźwiękiem rzewności w głosie:
— Gdym przed chwilą patrzał na panią, wydało mi się, że masz pani na nogach kajdany.
W ruchach jéj, w grze rysów i dźwiękach głosu w sposób szczególny dawały się czuć zmieszanie i śmiałość, sztywność i serdeczność. Teraz także, zapłoniona i sztywna, podniosła ku niemu wzrok błyszczący i ciekawy.
— Ja to sama czuję nieraz... o! czuję... nie wiem tylko, dlaczego tak jest, a kiedy zaczynam o tém myśléć, uciekam od tych myśli.
— Pocoż uciekać od myśli swoich?
— A jeżeli to są myśli buntownicze? — podchwyciła żywo i z lekkiém drżeniem ust.
— Z takich tylko powstać może świat nowy.
— Jednakże Pan Bóg pysznych aniołów za bunt ich do piekła strącił!
Tu drgnęła, bo Eugeniusz parsknął głośnym, trochę nawet zbyt głośnym i rubasznym śmiechem.
— Więc pani jeszcze i w zbuntowanych aniołów, i w piekło, i w dyabłów może wierzy?...
Spuściła znowu oczy. Na twarz jéj wybił się wyraz walki. Parę razy otworzyła usta, aby coś powiedziéć i powściągnęła się; nakoniec, nie mogąc snadź zamknąć w sobie tego, co oddawna już wydzierało się na zewnątrz, szepnęła:
— Ja... ja mam wiele wątpliwości... różnych.
Przestał śmiać się.
— Domyśliłem się tego od razu, odgadłem to z wyrazu twarzy, z kilku słów pani...
— Spostrzeżenia pana nade mną były trafne...
— Z kolei oczekuję zwierzeń, szczerych.
Spotkała się ze spojrzeniem jego ognistém i głęboko topiącém się w jéj spojrzeniu; zesztywniała znowu, lecz zarazem zwolniła kroku, jakby zapragnęła przechadzkę tę i tę rozmowę uczynić jaknajdłuższą.
— Czy mogę z panem mówić po francuzku? — zapytała.
Zarumienił się gwałtownie i milczał dość długo. Potém odpowiedział:
— Czy pani myśli, że ja z państwem Żytnickimi i codzienném otoczeniem ich mogłem mówić obcemi językami? Nie pani; oprócz łaciny i greczyzny szkolnéj, z których ani słowa już nie pamiętam, nie nauczono mię żadnego z obcych języków. Na myśl im to nawet nie przyszło. Pocóż? Nie był-żem.. chłopskiém dzieckiem?
Głos jego, którému z razu usiłował nadać ton żartobliwy, przy ostatnich wyrazach stał się tak ponurym i gniewnym, że Adolfina rzuciła na niego trwożne prawie spojrzenie.
— O! przepraszam pana... bardzo przepraszam! Nie wiedziałam... nie wyobrażałam sobie, aby ktokolwiek... Chciałam z panem mówić po francuzku dlatego tylko, że trochę mi trudno po polsku... Uczyłam się grammatyki i historyi polskiéj, ale rzadko bardzo tym językiem mówiłam... Brakuje mi wyrazów... czuję sama, że jestem śmieszną, i że pewno... pan mi ma to za złe...
— Bynajmniéj, — rzekł krótko i stanowczo.
— Doprawdy? o jakże to dobrze! Mama jednak mówiła, że tu wszyscy mają za złe, jeżeli..
— Ja, pani, nie należę do wszystkich. Owszem, trudność ta wyrażania się, o któréj pani mówi, stanowi dla mnie powab podwójny...
Zarumieniła się znowu.
— Dlaczego?
— Najprzód dla tego, że nadaje ona pani wdzięk jakiś oryginalny; następnie dlatego, że, będąc kosmopolitą, lubię wszystko, co przynosi echa ze światów dalekich a niecierpię wszystkiego, co jest samą tylko, tak zwaną tu... swojskością!
I dodał z ironią:
— Panią to pewno razi i oburza?
Myślała chwilę, potém z figlarnym uśmiechem i gestem rzekła:
— Wie pan? my mamy trzy ojczyzny: w Paryżu światową, w Rzymie duchową, a tu cielesną... i... i... jest jeszcze jedna: w niebie!
Eugeniusz śmiał się.
— Którąż z nich wybrałaś pani? — zapytał.
Adolfina nie zawahała się ani chwili.
— Żadnéj, — odpowiedziała.
I z nagłém zmieszaniem zapytała:
— Czy to pana nie oburza?
— Pani! — odpowiedział — to mię zachwyca. Pierwszy raz od powrotu mego z Petersburga, spotykam kogoś, kto tak samo jak ja myśli i czuje. Ja tylko w uczuciach tych posuwam się daléj. Kocham świat cały, z wyjątkiem właśnie miejsc moich rodzinnych, w których z musu jedynie przebywam. Przed wyjazdem do Petersburga były mi one obojętne, po powrocie ztamtąd, więc po rozejrzeniu się śród szerszego świata i jego powabów, stały mi się nieznośnemi.
— Ależ tak! ja tak samo! W Odropolu tak mi nudno... i przytém...
Tu powiodła wzrokiem dokoła.
— Natura tu taka monotonna... zimna i... obca mi... Co tu kochać? ja nie wiem...
Zdjął z głowy ładną czapeczkę, którą Żytnicka sprowadziła mu na imieniny aż z gubernialnego miasta, odkrył przez to piękne a w chwili téj promieniejące swe czoło i złożył jéj nizki, czci pełen ukłon.
— Pani! — rzekł, — któż-by spodziewał się, że ja, chłopskie dziecko, przez ciemnych i ograniczonych ludzi wychowane, i pani, córa wysokiego rodu, wzrosła pod skrzydłem dystyngowanéj i arystokratycznéj matki... że my, tak różni z sobą wszystkiém, tak bratnio spotkamy się na jednym przynajmniéj punkcie ludzkich uczuć i pojęć...
Adolfina z wybuchem dziecięcéj swobody i radości klasnęła w dłonie, twarz oblaną uśmiechem podniosła ku niemu i zawołała:
— O! jak to dobrze! jak to dobrze! Będę teraz śmielsza z panem i choć raz powiem wszystko, o czém...
Urwała i zawołała:
— Co to? Kto to jedzie? czy to do nas?
Szeroką drogą, o parę stai odległą od ścieżki, którą szli, toczył się odkryty powóz, czterema końmi w rząd zaprzężony. Konie były rosłe i pięknéj rasy, szły jednak zwolna i z pewną jakby powagą. Dwaj wysocy ludzie, na kozłach siedzący, mieli na sobie liberyą ciemną, tu i owdzie tylko połyskującą metalowemi guzami; na powozie za to i w uprzęży nie było śladu błyskotki żadnéj, a wszystko to razem zdala już wyglądało poważnie i pańsko.
— Kto to jedzie? czy do nas?
Eugeniusz odpowiedział:
— To jedzie on, jak jego u nas nazywają.
— Pan Pomieniecki! o! więc do nas, bo mama mówiła, że dziś u nas będzie... Boże! muszę wracać co prędzéj.
Przyśpieszyła istotnie kroku, zmieszana i prawie przelękniona.
— Czy pani tak pilno poznać pana Pomienieckiego? Bardzo pani ciekawa zobaczyć znakomitość tę? — z ledwo powstrzymywaną ironią zaczął Eugeniusz.
Jéj ironia ta sprawić musiała wielką przykrość. Zaczęła znowu iść wolniéj i uniewinniać się.
— O, nie! wcale nie jestem ciekawą... Ludzi takich, jak pan Pomieniecki, znam za granicą bardzo wielu... Ojciec Faveur naprzykład, którego mama ubłagała, aby mi dawał lekcye religii i był moim duchownym... jakże się to mówi po polsku... dyrektorem, jest znakomitością europejską. Książę Roalkiczago, który podróżował z nami w roku przeszłym, i baron Hohenstaufen, który przesiaduje u nas od rana do wieczora prawie, ile razy jesteśmy w Wiedniu, mają, tak samo jak pan Pomieniecki, wielkie pozycye... Znam takich ludzi wielu, wielu... mogę powiedziéć, że innych nie znam prawie, a poznać ich byłam zawsze bardzo ciekawą i... bardzo pragnęłam!
Z nowym ukłonem rzekł:
— Do usług pani. Oto stoi przed panią jeden z tych... innych.
— O wiem! i dlatego właśnie pamiętałam pana tak dobrze i chciałam bardzo pana poznać...
— Uszczęśliwiasz mię pani. Niechże jednak ten człowiek... inny, sprostuje omyłkę, którą pani w mowie swéj popełniłaś. Ojciec Faveur, nauczyciel i duchowny dyrektor pani, nie jest w najmniejszym stopniu znakomitością europejską.
Podniosła na niego zdumione oczy.
— Wszyscy jednak mówią...
— Czy pani spostrzegłaś, że wszyscy mówią zawsze prawdę?
— O nie! przeciwnie! — zawołała żywo, — odkąd myśléć i pamiętać zaczęłam, widzę i słyszę same przeciwieństwa i mnóztwo rzeczy nieszczerych...
— Kiedyś, jeżeli pani pozwoli, wytłómaczę jéj wiele rzeczy. Ale pani tak się śpieszy...
Śpieszyła istotnie. Widać było, że obejmowały ją trwogi różnorodne.
— Mama będzie bardzo niezadowolona z eskapady mojéj...
— Czy pozwolisz mi pani na oryginalne pytanie jedno?
— Lubię oryginalność, bo kiedy spotykam coś oryginalnego, przestaję nudzić się.
— Ile pani masz lat?
— W Maju skończyłam ośmnaście i włożyłam długą suknią.
— Mniejsza o suknią, ale kobieta, gdy ma lat ośmnaście, jest już człowiekiem, nie dzieckiem; a pani lęka się niezadowolenia mamy, jak dziecko.
— Jakże może być inaczéj?
Wesoły uśmiech wybłysnął znowu na jéj usta.
— A pan... czyż pan się nie lęka zmartwić państwa Żytnickich?
Eugeniusz parsknął śmiechem.
— Ależ pani sama o państwu Żytnickich bez uśmiechu wspomnieć nie mogłaś...
— O nie! — tłómaczyła się, — nie! owszem, mama mówi że powinniśmy bardzo lubić państwa Żytnickich.
— Mówi to i śmieje się z nich zarazem. Nie prawdaż?
Nie mogła zaprzeczyć i zarumieniła się tylko goręcéj, niż kiedy.
— Ale pan... pan... — zaczęła ze zmieszaniem — oni są przybranymi rodzicami pana... pan pewnie kocha ich bardzo!
— W najmniejszym stopniu... nie kocham ich, — odparł z przyciskiem.
Zdziwiła się bardzo, nie tyle jednak rzeczą samą, ile szczerością, z jaką wypowiedzianą została. Dotąd spostrzegała nieraz, że znajomi jéj nie kochali wcale opiekunów swych lub krewnych, zawsze jednak twierdzili gorliwie, że ich kochają. Byli więc na świecie ludzie, którzy szczerze wyznawali brak nakazanego przez świat uczucia!
Tu spostrzegła śpiesznie biegnącą od strony dworu kobietę.
— To Frania! zawołała, — mama pewnie posłała ją po mnie!
Niespokojną była, ale usiłowała już z całéj mocy niepokój swój ukrywać.
Piękna dziewczyna, z wesołemi, błękitnemi oczyma, silnie zbudowaną kibicią i krwią tryskającemi jagodami, stanęła przed młodą parą i nagle wydała się zmieszaną bardzo. Ze spuszczonemi powiekami, gniotąc w palcach brzeg haftowanego fartuszka, wyjąkała, że we dworze goście są i że pani, bardzo niespokojna o panienkę, szukać jéj kazała.
— Idę, idę, Franetko! ale czegoś ty taka... smutna?
Lubiła snadź dziewczę to, świeżo do usług jéj przyjęte, bo zmieszanie i nagła nieśmiałość dziewczyny zasmuciły ją.
Poufale dotknęła jéj ramienia.
— Co ci się stało, Franetko? może w domu twoim zmartwienie jakie?..
Nie, nie musiało to być żadne zmartwienie, bo na świeżych i miękkich ustach dziewczyny, pomimo powiek spuszczonych, przewijał się figlarny, może zalotny trochę uśmiech.
— Nie, nie panienko! nic mi się nie stało! doprawdy, — wyszeptała i zarazem podniosła wzrok, nie na panienkę jednak, lecz na towarzysza jéj przechadzki.
On także patrzał na nią... wprost w błękitne jéj, mglące się teraz oczy. Była to sekunda, mgnienie oka... Adolfina zamiany téj spojrzeń nie spostrzegła a gdyby była spostrzegła, nie zrozumiała-by w najmniejszéj mierze jéj znaczenia, ani-by się przez mgnienie oka choćby nad nią zastanowiła. Więcéj niż kiedy, w téj chwili czuła ona w sobie duszę w skrzydłach całą, w skrzydłach, które obejmować poczynało nieznane jéj dotąd płomię...
Byli już u bramy, otwartéj wśród ogrodowych sztachet. Z dwu jéj stron stróżować zdawały się dwa wyniosłe, ciemne modrzewie.
Eugeniusz stanął i zdjął czapeczkę.
— Żegnam panią...
Ona stanęła także, ale zdziwiona i wzruszona.
— Jakto? Pan... nas nie odwiedzi?
— Nie, pani.
— Dlaczego?
— Od bytności pań w Błoniu codziennie szedłem do Odropola, aby... módz panią zobaczyć, i codziennie wracałem od bramy, aby uniknąć tego, coby mię tam spotkać mogło... Dumny jestem!
Istotnie, patrzał teraz na stojącą przed nim dziewczynę z dumą taką, z jaką-by potężny jakiś mocarz tego świata patrzéć mógł na najniższą z poddanek swoich. Jéj postać, w bieli cała, na ciemném tle modrzewiowych gałęzi zarysowywała się w delikatnych, wiotkich zarysach. Zmieszana była i upokorzona wzgardą, jaką okazywał dla warstwy społecznéj, z któréj pochodziła. Być może, iż go cieszyły i zachwycały spuszczone jéj powieki i te drżące cienie, które od długich rzęs spłynęły na przezroczyste jéj policzki. Utracił wkrótce wyniosły wyraz twarzy i patrzył na nią z uczuciem przyjemności widocznéj. Po chwili pochwycił obie jéj ręce, i długiemi pocałunkami do ust swych je przycisnąwszy, odszedł śpiesznie.
Ona wyglądała tak, jakby ze snu, kołyszącego ją łagodną pieszczotą, obudziła się w płomieniach cała. Twarz jéj zagorzała, w oczach szeroko otwartych zdziwienie i zawstydzenie mieszały się z radością. Nie obejrzała się za nim ni razu, owszem, porwała się z miejsca, jak ptak spłoszony, i jak ptak, którego-by skrzydła przebiegła iskra elektryczna, biegła przez długą, cienistą aleję ogrodu. U końca alei otwierała się szeroka przestrzeń, pełna kwiatów i krętych ścieżek, prowadzących ku wschodom obszernego i pięknemi roślinami przyozdobionego ganku. Z za gęstéj zieleni roślin tych, migotały suknie kobiece i rozlegały się głosy ożywionéj rozmowy. Adolfina jednak zdawała się nie widziéć nic i nie słyszéć. Wbiegła na ganek i stanęła w szeroko rozwartych drzwiach salonu. Mogło się zdawać, że spłynęła tam ona po jaskrawéj smudze zachodzącego słońca, która ozłociła suknią jéj, gorącym kolorytem zabarwiła twarz, a włosy osypała iskrami. Z ustami drżącemi jeszcze od wzruszenia i piersią, dyszącą od śpiesznego biegu, wzrokiem powiodła po dość liczném towarzystwie, które przed otwartemi na ogród drzwiami siedziało na ustawionych w półkole fotelach i taburetach.
Obok gospodyni domu, która ożywione bardzo opowiadanie, na widok wchodzącéj córki, w połowie wyrazu przerwała, powstał zwolna wysoki, niemłody, pięknéj i wyniosłéj postawy mężczyzna. Pośród czarnego ubrania jego, u piersi, migotało kilka kolorowych wstążeczek, szkła ujęte w zaledwie widzialną złotą oprawę okrywały oczy, drobnemi zmarszczkami otoczone. Drobne zmarszczki osypywały téż czoło jego, niewysokie, ale pięknie zarysowane, i policzki, wolne od wszelkiego zarostu, czyniąc na piérwszy rzut oka twarz tę zestarzałą i zwiędłą. Odmładzały ją jednak po przyjrzeniu się, siwiejące wprawdzie, lecz gęste, a tu i owdzie czarne jeszcze włosy, białość zębów, ukazujących się we wpółuśmiechu, i zimny, lecz żywy blask siwych, przenikliwie z za szkieł patrzących źrenic.
— Adolphine! czy poznajesz pana Pomienieckiego? Była jeszcze dzieckiem, kiedyśmy się po raz ostatni spotkali.
— W Neapolu, — dorzucił z ukłonem i końce palców młodéj dziewczyny lekko uścisnął. Potém, zwracając się do pani Izabelli, półgłosem i po francuzku dodał:
— Ja-to-bym z trudnością poznać mógł pannę Adolfinę... Przyjm pani powinszowanie moje.
Zrozumiała znaczenie powinszowania tego i szczere uszczęśliwienie twarz jéj oblało.
Istotnie, córki swéj taką, jak w téj chwili, nie widziała jeszcze nigdy. Co się jéj stało? W ruchach jéj, w spojrzeniu, w uśmiechu, w kolorycie twarzy, było coś, czego dotąd nie spostrzegła nigdy: giętkość, śmiałość, rozmarzenie niby, a zarazem wezbrane, pełne ognia życie.
Skrzące się pod padającym na nie promieniem słońca szkła Pomienieckiego zwracały się w stronę, w któréj Adolfinę serdecznemi uściśnieniami rąk i zmieszanemi wykrzyknikami witały trzy kobiety. Jedną z nich była hrabina Cezarya Wielogrońska, dla niewielkiego wzrostu swego hrabinką zwana, a którą téż dla czarujących kształtów kibici, przepysznych włosów płowych i twarzy podobnéj do róż i lilii, dla oczu turkusowych, ruchów żywych i giętkich, a mowy szybkiéj i pieszczonéj, zwaćby téż można sylfidą, rusałką, czarodziejką, zwodnicą, koteczką, szczebiotką i t. p. Piękną była, wesołą, z wyglądu nie przechodząca nigdy dwudziestu pięciu lat wieku. Ubranie jéj różowe z białem było, tak jak i jéj osoba, młode, świeże, ponętne i wabiące. Przypominała w niém ona trochę paryzki koloryzowany żurnal mód, ale wiadomo przecież, że dla niejednych oczu paryzki koloryzowany żurnal mód jest najpiękniejszém z dzieł malarstwa. Zależy to od gustu, i takim był snadź gust pani Julii Sanickiéj, która, usiłując stać i siedzieć obok swéj przyjaciółki młodości tak blizko jakby cieniem jéj zostać pragnęła, nieustannie téż okiem zadumy pełném, przyglądała się różnym częściom jéj toalety. Ona sama za to, dziwném zapewne zrządzeniem losu, w najmniejszéj mierze do żurnalu mód, paryzkiego zwłaszcza, podobną nie była. Starała się o to widocznie, ale, jak często zdarza się na tym świecie, starania jéj dosięgły celu, o którym nie myślała. Warkocze jéj, ułożone w kształt wachlarza, szpilki jéj, wstążki, bransolety, łańcuszki, krój i układ sukni, przywodziły na pamięć rysunki pewne w książkach etnografów podróżników napotykane. Przytém, za każdém poruszeniem jéj słyszéć się dawało srebrne dzwonienie. Działo się to za sprawą kolczyków, które naprawdę były srebrnemi dzwonkami, a nazywały się porte-bonheur, czyli przedmiotem, lub może talizmanem, niosącym szczęście. Że ta, która kolczyki takie posiadała, szczęśliwą czuć się mogła, było to widoczném i zrozumiałém dla Żytnickiéj, któréj dzwonienie ich sprawiało nieustanną dystrakcyą, a zarazem przyjemność żywą. Pierwszy raz w życiu widziała je ona i podziwiała, to téż po powitaniach z Adolfiną, siadając obok Sanickiéj i nie mogąc dłużéj ciekawości swéj na wodzy utrzymać, szepnęła:
— Julciu! czy to pani hrabina przywiozła ci te dzwonki? czy to teraz modne?
Ale Sanicka miała dnia tego inne wcale przedmioty zajęcia i zabawy, niż chichoty i szepty dzierżawczyni, która zresztą, w mantynowéj sukni swéj, spiętéj u szyi kolibrem, zdającym się nieustannie w brodę ją dziobać, wyglądała nietylko skromnie, ale nawet rażąco. Czuła to snadź trochę i sama, bo dziwnie była cichą i skupioną w sobie. Była jednak zarazem — bardzo szczęśliwą. Po raz pierwszy widziała żywą i prawdziwą hrabinę, a wyraz oczu jéj objawiał widocznie, że wydawała się jéj ona zjawiskiem całkiem nadprzyrodzonym, czémś pośredniém pomiędzy aniołem a królową, pomiędzy pojęciem Paryża a nieba. Pomienieckiego znała już oddawna, niemniéj przecież każde z nim spotkanie wywierało na nią wrażenie potężne. Gdyby posiadała jakąkolwiek wiadomość o Zeusie, pewną była-by, że jest on na ziemi jego obrazem. Ponieważ zaś o groźnym bożku greckim nie wiedziała nic wcale, w myśli jéj błąkały się wciąż i krzyżowały nazwy najwyższych na téj ziemi dostojeństw: król, cesarz, monarcha, kamerherr, generał... O wzniosłych téż przedmiotach i dostojnych osobach toczyła się rozmowa, rozmowa utrudniona nieco tém, że prowadzoną była po polsku. Dlaczego po polsku? Fakt to, potrzebujący pewnych i dość długich wyjaśnień. Pani Izabella grzeczną była i dobrą, Żytnicka zaś nie umiała po francuzku wcale, a Sanicka, niegdyś władająca językiem tym wybornie, teraz już wyrażała się nim z niejaką trudnością, co sprawiało jéj męczarnie nieopisane i do ukrycia niepodobne. Obie te panie, nie mówiące, albo z trudnością mówiące po francuzku, nie mówiły téż po angielsku, ani po włosku, tak, że w obecności ich gospodyni domu, dobra i grzeczna, inaczéj jak po polsku mówić nie mogła i nie chciała. Goście stosowali się do gospodyni domu, chociaż w różnéj mierze i nie z jednaką rezygnacyą. Dla Pomienieckiego kwestya języka dość obojętną być musiała, bo w ogóle więcéj słuchał niż mówił; ale żywa i mówna hrabina Cezarya buntowała się widocznie przeciw więzom, narzuconym jéj językowi, bo nietylko że z Adolfiną witała się po francuzku, ale, skończywszy powitania, zwróciła się do pani Izabelli z zapytaniami i wykrzyknikami francuzkiemi.
— Cóż daléj? cóż daléj? Izo! Zaciekawiłaś mię nadzwyczajnie! nigdy tam nie byłam. Tak zawsze czasu niemam, ale to musi być czarujące i sprawiać effekt zupełnie oryginalny...
Pani Izabella, z okiem promieniejącém i żywszemi niż kiedy, choć zawsze pełnemi słodyczy i harmonii gestami, opowiadała daléj:
— Tak; jest to czarujące, wspaniałe, mogące zmiękczyć i rozrzewnić najtwardsze dusze. Niedaleko świętéj groty znajduje się góra dość wysoka, a drogi spływające po jéj skłonie tworzą olbrzymią literę M. W nocy drogi te oświetlone są takiém mnóztwem lamp, że od strony groty widać tylko jedno olbrzymie, gorejące i jakby w powietrzu zawieszone M. Po tém M. spływa tłum pielgrzymów ze śpiewami, które, rozlegając się wśród ciemnéj nocy, dają przedsmak nieba... przypominają chóry aniołów...
— Nic bardziéj czarującego być nie może, jak śpiew, słyszany śród nocy, — przerwała hrabina Cezarya — przekonałam się o tém w Wenecyi, gdzie przez całe noce słyszéć można śpiewanie gondolierów.
— O moja droga Ceziu!... śpiew gondolierów i pieśni pielgrzymów, to zupełnie co innego... to się porównać z sobą nie da! Upewniam cię, że żadna muzyka nie może tak podnieść, tak rozrzewnić, tak... udoskonalić ducha, jak te chóry cierpiących, którzy ze wszystkich stron świata przybywają tu po ulgę i ratunek.
— I znajdują je? — wymówił Pomieniecki, ale takim głosem, że niepodobna było powiedziéć na pewno, czy odezwanie się to jest zapytaniem, lub twierdzeniem. Przytém twarz jego przebiegło poruszenie bardzo charakterystyczne choć błyskawicznie szybkie. Było to nagłe zbieganie się ku sobie wszystkich zmarszczek, okalających oczy i usta jego, i błyśnięcie białych zębów z za cienkich, zwiędłych warg. Błyskawiczny ten ruch fizyognomii łatwo niespostrzeżonym, łatwiéj jeszcze niezrozumiałym mógł zostać. Pani Izabella nie dostrzegła go wcale. Z figlarnym gestem i uśmiechem szepnęła do gościa:
— Trzeba, żebyś pan tam był sam... koniecznie!
Ukłonił się z powagą, w milczeniu, i jak wprzódy, jak to było zapewne w zwyczaju jego, patrzéć zaczął kędyś wysoko, na pobladłe złocenia okalające sufit, na zdobiące sufit ten stare malowidła. Pani Izabella mówiła daléj:
— Wszystko to jednak niczém jest w porównaniu z wielką tą sceną, która następuje potém, a którą miałam szczęście widziéć kilka razy. Kto raz ujrzy widok ten, wiecznie go już pamiętać i tęsknić za nim będzie!
Westchnęła. Sanicka zawołała z naglącą niecierpliwością, a hrabina Cezarya zawtórowała jéj z lekkiém roztargnieniem:
— Jakiż to widok? Czy odprawiają tam nabożeństwo jakie?
— Mszę Ś-tą, — uroczyście odrzekła pani Izabella.
— W nocy?
— W nocy. Pielgrzymi otaczają cudowną piscynę, kapłani, w ubiorach pontyfikalnych, stają po jednéj jéj stronie i... i... gdy do piscyny wprowadzają jednego z licznych chorych, uzdrowienia żądających, wołają chórem: prions! prions! prions!
— Juleczko! co to znaczy? co to znaczy? — bardzo cicho szepnęła do sąsiadki Żytnicka.
— Ależ moja Kostuniu! znaczy to: módlmy się!
— Lud pada na klęczki... chory zanurza się w świętéj wodzie...
— Juleczko! czy oni tam goli wchodzą do świętéj wody?
— Ależ moja Kostuniu...
— Bo widzisz... chociaż to cud, ale... zawsze jakoś... subjekcya...
— Kapłani wołają coraz bardziéj podniesionym głosem: prions! prions! prions la Sainte Vièrge! prions la Sainte Vièrge! faisons violence à la Sainte Vièrge...
— Juleczko! moja Juleczko! co to znaczy?
— W tłumie ozywają się naprzód szepty modlitw i stłumione łkania... Kapłani wołają coraz głośniéj, lud coraz głośniéj modli się i płacze, aż nakoniec modlitwy i płacz zmieniają się w krzyki, łkania, jęki; chory wychodzi z piscyny i pada w objęcia rodziny swéj, lub swych przyjaciół.. uzdrowiony zupełnie!...
Przy ostatnich wyrazach oczy opowiadającéj napełniły się łzami. Żytnicka była tak rozrzewniona, że pracowicie szukać zaczęła kieszeni swéj, w celu wydobycia z niéj chustki do nosa. Tymczasem, końcem palca ocierając łzę z oka, szepnęła znowu do sąsiadki:
— Moja Juleczko... czy on tam goły... z téj puściny...
Sanicka z cicha pytała panią Izabellę:
— A ty, Izo moja, czy dostąpiłaś łaski?
Pochylając głowę, odpowiedziała:
— Piłam...
Sanicka szepnęła jéj prawie już na ucho:
— A jakże twój katar żołądkowy?
Pani Izabella nie odpowiedziała, bo Pomieniecki spuścił wzrok swój z sufitu na nią.
— Widok cudu sprawia wrażenie potężne, — wymówił.
I znowu trudno było określić, czy twierdził lub zapytywał, to tylko pewna, że gdyby ktokolwiek przypatrywał się mu w téj chwili, z wyrazu oczu jego poznać-by musiał, że panią Izabellę badał i przeniknąć usiłował, tak zupełnie, jakby przypuszczał, że nieszczerą być może. Badanie to trwało krótko. Była ona szczerą, zupełnie szczerą, a szczerość ta wiary i zapału występowała na twarz jéj w postaci rumieńca i zachwyconego uśmiechu. Pomienieckiego porównać-by można było do masona, który, spróbowawszy wywołać u spotkanéj osoby znak umówiony i nie otrzymawszy go, sztywnieje i staje się bardzo poważnym. Z głębokim ukłonem i pełnym powagi głosem wymówił:
— Prawdziwą to jest pociechą, gdy w dzisiejszym czasie spotykamy uczucia i opinie, będące jedyną ochroną porządku, moralności i szczęścia społeczeństw. W zamęcie pojęć, który coraz bardziéj ogarnia świat teraźniejszy, strzedz winniśmy kotwicy téj, na któréj wspiera się statek cywilizacyi. Przed szlachetnym konserwatyzmem tym uchylamy wszyscy czoła...
Słowa więc gościa poczytała za własne jego, indywidualne, jéj w ofierze złożone zdanie, i wyraz uszczęśliwienia twarz jéj oblał. Z wyrazem tym zwróciła się ku niemu i odpowiedziéć coś miała: dziękować, lub może silniejszy jeszcze nacisk na uczucia swe i opinie położyć; lecz Pomieniecki nie patrzał już na nią, tak, że znowu przypomniał masona, szukającego u osoby spotkanéj umówionego znaku. Znakiem takim byłoż-by zamyślenie młodéj dziewczyny, które odrywało ją od toczącéj się rozmowy tak dalece, że najpewniéj nie słyszała z niéj ani słowa. Byłoż-by znakiem tym spojrzenie jéj zadumane a w głębi ogniste, które, zamiast ścigać w oddali wspomnienie olbrzymiego, gorejącego M. świętéj piscyny i otaczających ją tłumów, wznosiło się ku szczytom dwóch ciemnych modrzewi, samotnie strzelających nad gęstą zieleń a palącym się w ogniach zachodu?
Zapatrzył się na nią, może jak na ładny obrazek, przedstawiający młodą dziewczynę w białéj sukni, z postawą dziecięco niewinną, a twarzą pełną zagadek, — może téż jak na wychylającą się z pąka wielką piękność kobiecą, może jeszcze jak na istotę, która, sama nie wiedząc o tém, dała mu znak porozumienia, znak, który zadziwił go, bo od niéj najmniéj spodziewał się go otrzymać...
Tymczasem, hrabina Cezarya mówiła o Francyi, a w szczególności o Biarritz, w którém minionéj jesieni używała kąpieli morskich. Morze, powiadała, posiada urok nieskończoności. Mawiał to zawsze książę Latour d’Auvergne, z którym tam właśnie zawiązała znajomość; księżna, matka jego, bawiła tam także, ale bardzo krótko, bo w ogóle nie lubi licznych i wesołych zebrań. Nosi ona zawsze suknie ciemne i jedynym klejnotem, który hrabina u niéj widziała, był różaniec hebanowy. Jest to kobieta święta i książę syn tak ją zawsze nazywa, chociaż... chociaż sam... nie naśladuje jéj bynajmniéj. O! bynajmniéj! Hrabia Ireneusz mógł-by wiele, wiele o tém opowiedziéć....
Z cichego śmiechu jéj i rozbłysłych oczu domyślić się było można, że nietylko mąż jéj, ale i ona sama opowiedziéć-by mogła o nieświętości młodego francuzkiego księcia daleko więcéj, niż o świętości jego matki.
— Księżna, — rzekła, — dokonywa teraz wielkiego dzieła. Nabyła ona od Duńczyków część Góry Oliwnéj i wznosi tam klasztor dla Karmelitek Bosych.
— Jakże to być musi kosztowném! — wtrąciła Sanicka.
— O tak! ale w czasach naszych, gdy tak straszne zepsucie ogarnęło tę biedną Francyą, wielkie dusze nie skąpią ofiar żadnych. Patryotyzm Francuzów jest prawdziwie podziwu godnym....
Tu zwróciła się do Pomienieckiego.
— W czasie ostatniéj bytności naszéj w Paryżu, słyszałam od ojca Regnault, że hr. Chambord przysłał w darze ojcom Jezuitom dwadzieścia portretów Maryi Józefy, Delfiny francuzkiéj... zdaje mi się, że synowéj Ludwika XV-go.
— Córki elektora saskiego, Augusta, a matki Ludwika XVI-go... — uzupełnił Pomieniecki.
— Tak, tak! hrabia Chambord był tak zadowolonym z biografii téj świętéj Delfiny, którą ojcowie wydali, że na rzecz ich zrzekł się tak pięknego zbioru portretów i miniatur. Jest to czyn prawdziwie patryotyczny i... królewski!...
— Tam téż tylko... wysoko... u szczytów, znaleźć już dziś możemy wielkie czyny i ofiary... — wymówił Pomieniecki, patrząc ku górze i głosem pełnym powagi, ale... rzecz dziwna! jednocześnie zupełnie twarzą jego wstrząsnęła znowu ta sama co przed chwilą błyskawica... zmarszczki wszystkie zadrgały i zbiegły się, przymrużyły się powieki, białe zęby błysnęły... można-by rzec, iż przez skórę statysty wyjrzał na mgnienie oka Mefisto, że za maską wielkiego pana zachichotał chochlik... Lecz pani Izabella uszczęśliwiona była tém, że każde zdanie jéj tak harmonijnie zgadza się ze zdaniem sąsiada.
— I tak jest wszędzie i zawsze, — ciągnęła ze wzrastającém przejęciem się i ożywieniem; — w Hiszpanii naprzykład, w téj biednéj Hiszpanii, o któréj ojciec Faveur wyraża się zawsze, że jest podobną do owcy, która długo chodziła po pastwisku Pańskiém, aż ją duch rewolucyi na bezdroże wywiódł, w cudownéj Hiszpanii téj, w któréj mirty rosną i pomarańcze kwitną, któż stoi na czele dobréj sprawy? Oto dziesięciu Burbonów!
— Dziesięciu! — otwierając szeroko śliczne swe oczy, zawołała hrabinka.
— Dziesięciu? — z wyraźnym już akcentem zapytania wymówił Pomieniecki. Zdawał się nawet być zdziwionym nieco niewiadomością swoją co do ilości Burbonów, walczących w Hiszpanii o dobrą sprawę.
Pani Izabella tryumfowała. Z pełną wdzięku żartobliwością ku sąsiadowi się zwróciła.
— My, kobiety, posiadamy téż czasem wiadomości nasze... Jest to zresztą fakt nadzwyczaj ciekawy i ważny... Dziesięciu potomków Ludwika ś-go walczy o prawa Don Carlosa do tronu przodków jego. Zdaje mi się, że nawet zapamiętałam ich imiona... tak; pamiętam. Jest tam naprzód sam król Karol VII, następnie brat królewski, Don Alfons, potém don Enriquez, potém don Francisco i don Alberto, którzy są synami don Enriqueza... potém... z linii włoskiéj... zdaje mi się, że hrabia de Caserta... potém... Hrabia di Caserta... hrabia di Caserta... potém... Adolphine! czy nie pamiętasz jak się nazywają inni?
Od kilku chwil Adolfina zaczęła słuchać toczącéj się dokoła niéj rozmowy, a teraz na zapytanie matki, obojętnie bardzo, lecz z wielką wprawą odpowiedziała:
— Hrabia di Bari, mamo... brat hrabiego di Caserta, książę Parmy, brat królowéj Małgorzaty, hrabia di Bardi i pułkownik Gurowski y Burbon...
— Tak, tak! to już wszyscy!
— Gurowski y Burbon... jest pewnie trochę Polakiem...
— Przez ojca, Żiuljetko! jest to prawdziwém szczęściem dla biednego kraju naszego, że posiada za granicą przedstawicieli takich...
— Delfina, Marya Józefa, o któréj wspominaliśmy przed chwilą, była synową Maryi Leszczyńskiéj, — wtrącił Pomieniecki.
— Tak; to z przeszłości... o! tą pochlubić się możemy! Mamy przecież naszych świętych... a chociaż nie są oni zapewne tak sławni, jak inni, to jednak zawsze święci! Pamiętam... że kiedy po raz pierwszy poznałam w Rzymie Monsignora kardynała Mariano Falcinelli-Antoniacci, z uprzejmością wielką powiedział mi on, że nasz ś-ty Stanisław Kostka uważanym jest w Kościele za jednego z największych świętych. Byłam wtedy prawdziwie dumną!
— Tak, jak ja, — wesoło ozwała się hrabina, — kiedy w Biarritz, w czasie ostatniego tam pobytu cesarzowéj Eugenii, młody książę Murat, publicznie prawie i bardzo głośno utrzymywał, że panie polskie są najpiękniejszą ozdobą sezonu.
— Co do mnie, od roku już ułożyłam sobie w głowie mały planik... który, jeżeli się uda, sprowadzi dla biednego kraju naszego tryumf wielki... Jest to zresztą mój tylko pomysł, ale na wykonanie go składa się wiele osób... spiskujemy...
— O! — znacząco wymówił Pomieniecki.
— Tak; spiskujemy... ale plan nasz pokojowym jest zupełnie. Pracujemy nad tém, aby dozwolonem było Polkom wstępować do stowarzyszenia Oblatek Rzymskich...
Que ce que c’est: Oblatki? — zapytała hrabinka.
— Jest to stowarzyszenie kobiet świeckich pod nazwą Oblatek z Ter de Specchi... Nie czynią one ślubów żadnych, ale są obowiązane do pewnych dewocyi, i składają znaczne sumy, których Kościół używa na cele święte... Dotąd Oblatkami zostawać mogą same tylko Rzymianki, naturalnie z rodzin wysokich pochodzące; ale teraz... mamy nadzieję, że i nam także zaszczyt ten dostępnym się stanie. Staramy się o przyniesienie chluby téj naszemu biednemu krajowi...
— Szczęśliwa! jakiż piękny wieniec zasług splatasz sobie, Izo moja! — ściskając dłoń przyjaciółki młodości, z rozrzewnieniem szepnęła Sanicka.
Pani Izabella skromnie bardzo odpowiedziała:
— Czynimy, co możemy.
I zwracając się do Pomienieckiego, ze znaczącym uśmiechem dodała:
— Każdy na swéj drodze...
— Ukłonił się.
— Pani! cóż znaczą drobne, doczesne zabiegi nasze, wobec...
— O! kto tak jak pan uświetnił w kraju obcym jedno z imion polskich...
C’est vrai! nie broń się, mon oncle; świadczą o tém te ponsowe i błękitne oznaki zasług...
— Kto tyle ich zebrać potrafił!... Ale doprawdy... nie poznaję... który z orderów oznacza ta... czarna z żółtem wstążka?
Tym razem drobne zmarszczki, okrywające twarz Pomienieckiego, nie zbiegły się ku sobie i nie wytworzyły nakształt błyskawicy wybuchającego i niknącego uśmiechu, lecz owszem, zniknęły prawie pod wpływem głębokiego zadowolenia. Przez długi kwadrans tłómaczył on paniom, ciekawie go słuchającym, znaczenie i nazwy kilku posiadanych przez się orderów. Dwa z nich były niemieckie, inne pochodziły z krajów różnych a otrzymał je w okolicznościach także różnych, gdy, spełniając czynnie szambelańską służbę, wysyłanym bywał dla spotykania na dworcach kolei żelaznych, lub oprowadzania po galeryach i muzeach stolicy, przybywające do téj-że stolicy dostojne osoby. Służbę czynną spełniał zresztą bardzo często, dzięki względom, któremi obdarzał go jeden z członków Najwyższéj Rodziny; posiadał téż ses entrées na uroczystości i różne obchody dworskie.
— Szczęśliwy! szczęśliwy! szczęśliwy! — klaszcząc zlekka w dłonie i rumieniąc się od zapału, wołała hrabina Cezarya.
Żytnicka, gdyby śmiała, była-by pewnie zaśpiewała: wielki, wielki, wielki Kamerherze!“ Ale nie śmiała. Była wprost zgnębioną otaczającemi ją wielkościami, patrzała więc tylko i słuchała, z otwartemi trochę usty. Nie czuła nawet tego, jak złoty koliber długim swym dziobem formalnie wpijał się w jéj brodę. Pani Izabella z dziecięcą prawie ciekawością zarzucała gościa pytaniami, on odpowiadał i opowiadał nietylko z kondescendencyą doskonałą, ale i z istotném a widoczném zadowoleniem. Ożywił się; z za szkieł w złoto oprawnych siwe źrenice błyszczały mu tak zupełnie, jak kiedy przed chwilą wpatrywał się w twarz Adolfiny. Czyliżby zaszczyty szambelańskie i pełne zagadek twarze młodych kobiet były dwoma słońcami, dokoła których obracało się całe wewnętrzne jego życie, wobec których znikał bez śladu Mefisto jego, i milkł bez echa chichot chochlika.
— A tytuł hrabiego? — zagadkowo trochę zapytała pani Izabella — wszak już parę lat temu, jak słyszeliśmy, że..
Pomieniecki patrzał na sufit.
— Nie czynię o to starań żadnych; — wymówił zwolna; — myślę i staram się przekonać wszystkich, że szlachcic polski równym jest niemieckim grafom...
— Co za szlachetna duma! — zawołała Sanicka.
— Jest to uczucie prawdziwie patryotyczne — szepnęła pani Izabella.
— Szlachcic! piękny to szlachcic! — ze łzami w oczach i bardzo cicho zachichotała Żytnicka.
— Co do mnie, — zaśmiała się hrabinka, — gdybym była na miejscu stryja, zaraz została-bym hrabią...
— A... a pan Wilhelm... czy podziela to przekonanie pana?
— Syn mój.. o! syn mój jest zupełnie zadowolonym swoją pozycyą młodego Junkra... Od czasu szczególniéj, gdy został oficerem i nosi epolety... sprawia mi czasem małe zmartwienia, ale sam bawi się wybornie!
— Wilhelm, mój stryju, bardzo pragnie tytułu hrabiego, od czasu szczególniéj, jak utracił matkę, która była temu przeciwną.
— Otrzyma go, otrzyma pewnie, — potwierdził Pomieniecki. — Rzecz jest w tém, — z uśmiechem mówił daléj, — że łatwiéj nam otrzymać tytuł, jak utrzymać się przy nazwisku naszém.
— Jakto? dlaczego?
— Oh! mesdames! to cała historyą i bardzo zabawna. Niemcom trudno jest wymówić całe nazwisko nasze... Pomienie... Pomieniek... i daléj krztuszą się już i wysilać muszą. Ze mną.. trudno... ale względem Wilhelma... koledzy nie robią ceremonii żadnych. Nazywają go poprostu von Pomienieck... czasem... antecedując: graf Pomienieck... I tak już nawet bileciki do niego adresują. Z czasem wejdzie to w użycie ogólne i... Wilhelm zrezygnować się musi... prędzéj czy późniéj straci on swoje cki!.. Tak idą i zmieniają się rzeczy tego świata!..
Znowu, na błyskawiczną chwilę, tak jak wtedy, gdy była mowa o cudach, dziejących się u świętéj groty, i wielkich czynach, spełnianych wysoko... u szczytów społeczeństw, Mefisto wstrząsnął jego zmarszczkami, a w oczach zaśmiał się chochlik. Marząca o wyniesieniu kraju swego przyszła Oblatka Rzymska zapytywała protoplastę przyszłego rodu grafów von Pomienieck, jak wygląda strój, w którym szambelani spełniają u dworu służbę czynną? Mefisto i chochlik zniknęli znowu, gdy szambelan opowiadać zaczął, że przednia część stroju tego całkowicie zahaftowaną jest złotem, że u złotéj opaski zawieszony jest klucz złoty, a u piersi znajdować się przy nim powinny wszystkie odznaczenia honorowe czyli ordery, nie w postaci prostych wstążeczek, ale złotych gwiazd i krzyżów.
— A kapelusz? rękawiczki a miejsce, gdzie się zawiesza klucz?
Hrabinka tymczasem, która szczegóły powyższe znała już wybornie i oddawna, opowiadała Sanickiéj o nowo wynalezionych kaftanach, które są bez szwów, mają haftowane wyłogi, — leżą cudownie, a nazywają się Jersey.
— Przywiozłam, Żiuljetko, jeden Jersey i dla ciebie.
— Jakaś ty dobra, Ceziu!...
— Izo, czyś nic pięknego i ciekawego z za granicy nie przywiozła?
— O! owszem! — odrzekła pani Izabella — przywiozłam wiele pięknych i drogich rzeczy, które umieściłam w budoarze.
Przez parę saloników, dość pustych i z powodu długiéj nieobecności pani domu zaniedbanych, przeszli do ślicznego, choć niewielkiego pokoju, w którym białe ręce pani Izabelli zgromadziły wszystko, co było w domu najpiękniejszego i najcenniejszego: sprzęty miękkie, spłowiałym lecz cennym aksamitem obite, wielkie zwierciadło weneckie, parę starych obrazów, rzeźbioną, kosztowną szafkę na książki. W otoczeniu tém, u jednéj ze ścian, wznosiło się coś nakształt wysmukłego ołtarza, złożonego z pięknéj kopii jednéj z Rafaelowskich Madon, z kilku wyniosłych cieplarnianych roślin, zastępujących niby kolumny, i z obszernego stołu, orzuconego bogato zahaftowanym batystem a zapełnionego nadzwyczaj licznemi i różnorodnemi przedmiotami ze złota, srebra, bronzu, marmuru, alabastru, kości słoniowéj i t. p. Były to posążki wielkości różnéj, obrazki i fotografie, tkwiące w mniéj więcéj kosztownych ramkach, relikwiarze w różny sposób oprawne, krzyżyki, krucyfixy, medale, różańce, pudełka, teczki. Wszystko to stanowiło pewien rodzaj muzeum, zgromadzonego z jedną przewodnią myślą, lecz nie z jednym wcale stopniem smaku i artystycznego znawstwa. Pośród posążków, uderzały przedewszystkiém dwa z nich, największe, a przedstawiające aniołów ze skrzydłami, monstrualnie umalowanemi, fryzowanemi włosy i pyzatemi, całkiem bezmyślnemi twarzami. Lecz, tuż obok, znajdowało się parę drobnych a istotnych dzieł sztuki i kilka wybornych naśladowań klasycznych antyków, zdziwionych jakby otaczającém je towarzystwem.
Obrazki przedstawiały świętych i papieży, słynnych tegoczesnych biskupów i nowokreowanych kardynałów, zakonników, zakonnice, misyonarzy, średniowieczne sceny objawień i zachwyceń, wizerunki miejsc, wsławionych cudami, albo pobytem w nich osób świętobliwych. W relikwiarzykach przeświecały z za szkła żółtawe lub kredowo białe przedmioty; zawartość zaś pudełek i teczek pani Izabella ukazywała gościom swym, tłómacząc zarazem znaczenie znajdujących się w nich szmatek płóciennych i sukiennych papierków z wypisanemi na nich modlitwami i t. p. Medale i różańce wszystkie były otarte o cudotwórczy obraz jakiś lub relikwiarz, modlitwy udzielały odpustów, szmatki płótna i sukna przedstawiały szczątki znoszonéj calloty Ojca Ś-go, sutanny błogosławionego Józefa Labri, obrusa na którym jadał obiady i wieczerze, uwięziony za gorliwość w wierze, a sprzeciwianie się konstytucyi krajowéj, Vitalis Maria Gonzalwes de Oliveira, kapucyn Brazylijski z Pernambuco.
Dla zgromadzenia wszystkich przedmiotów tych, trzeba było znacznych sum pieniężnych, a większego jeszcze zasobu odpowiednich wiadomości. Pani Izabella, nietylko z ożywieniem, ale z zapałem dzieliła się z gośćmi swymi istotnie niepospolitą swą wiedzą. Przedewszystkiém jednak z tłómaczeniami i opowiadaniami swemi zwracała się do Pomienieckiego. Czyliż, przed godziną, nie wypowiedział on był pięknych słów o kotwicy, na któréj wspiera się statek cywilizacyi? Pani Izabella tak gorliwie i tak zda się wyłącznie dla niego roztaczała zebrane przez siebie cząstki téj kotwicy, że któś, patrzący z boku, przypuścić-by mógł, iż było w tém z jéj strony trochę, zalotności. Cóż zresztą dziwnego? Wszak kobieta, która dosięgła czterdziestu lat życia i nad odważném czołem nosi zlekka choćby bielejące włosy, nie może już, pod groźbą śmieszności, zalotną być przez ponęty i powaby ciała; lecz nie przysługujeż jéj prawo i możność podbijania tych, których podbić pragnie, przez niepospolite przymioty serca i umysłu?... Czy Pomieniecki czuł się podbitym? trudno to było odgadnąć z chłodnéj, zamkniętéj w sobie, sztywnéj nawet nieco powierzchowności jego. Stojąca postawa sztywność tę bardziéj jeszcze uwydatniała. Czuć w niéj było noszony w młodości mundur wojskowy, a może téż i przywdziewany potem często, od złotych haftów sztywny i ciężki strój szambelański. Słuchał uważnie, lecz spoglądał częściéj na sufit, niż na ukazywane sobie przedmioty. Hrabina chłodniéj jeszcze od stryja swego znajdowała się względem skarbów, zawartych w muzeum przyjaciółki. Swawolną trochę ręką gospodarzyła pomiędzy niemi, biorąc je i rzucając z kolei, przymrużonemi oczyma oglądając misterne rzeźby, jedne z obrazków chwaląc, na widok innych wykrzywiając śliczne usta. Natomiast prawdziwa burza zapału i zachwycenia wzbierała w piersi innéj, w prostéj, lecz szerokiéj i krzepkiéj piersi Żytnickiéj. Patrząc na tyle, tyle dla niéj przepięknych przedmiotów, słuchając tylu, tylu opowiadań, nie zawsze zrozumiałych jéj, lecz zawsze zdumiewających, utraciła całkiem przygniatające ją dotąd uczucie małości własnéj, oderwała się, rzec można, od samój siebie, rzuciła się całkiem w krainę abstrakcyi i ideałów. Pod wpływem usposobienia tego, nagle i niespodziewanie nietylko dla innych, ale i dla siebie, odezwała się głośno:
— I u nas, proszę państwa, był także cud!
Obecni zwrócili na nią wzrok, tak pełny zdziwienia, jak gdyby dotąd nie spostrzegali całkiem, że znajdowała się w ich towarzystwie, jak gdyby w chwili téj właśnie spadła ona pomiędzy nich z sufitu, albo wydobyła się z pod posadzki. Ignorowana dotąd, teraz tolerowaną być zaczęła, tylko tolerowaną; bo odezwanie się jéj nie wywołało cienia odpowiedzi, albo zapytania jakiegokolwiek. Ona jednak, gdy raz mówić zaczęła, nie potrzebowała już zachęt ani bodźców. Widocznie rozradowana tém, że posiada także cząstkę kotwicy, wspierającéj statek cywilizacyi, mówiła daléj:
— Był, był... i wielki... niedaleko ztąd, w Bałbocińskiéj parafii, w Kołdunkach. Wszyscy widzieli i słyszeli, i sam nawet ksiądz Kredowicz, proboszcz Bałbociński był tam i słyszał.
Nagle zmieszała się i umilkła, jakby przypomniała sobie, że przemawia wobec tak dostojnego towarzystwa. O tém zaś, co towarzystwo to o przemowie jéj myślało, czy nawet w ogóle ją słyszało, nie dowiedziała się nigdy.
Anioł milczenia przeleciał nad niém. Hrabinka, stojąc nieco za nią, wodziła spojrzeniem po całéj postaci jéj, od stóp do głowy i napowrót, oczyma tak doskonale obojętnemi, jak gdyby była ona najzwyklejszą pod słońcem ścianą, albo piecem; pani Izabella, pochylona nieco nad stołem, pracowicie szukała czegoś pomiędzy obrazkami i posążkami; Sanicka, naśladując wybornie postawę przyjaciółki młodości, szukała także; Pomieniecki zaś odłączył się nawet trochę od towarzystwa, i stojąc przed ozdobną szafką, zdawał się odczytywać w myśli złocone na grzbietach książek imiona ich autorów: Ś-ty Augustyn, Ś-ty Tomasz z Akwinu, mr. Dupanloup, Feuillet, m-me Craven, etc. Dla każdego zresztą, znającego choć trochę świat i ludzi, obojętność, z którą spotkało się opowiadanie Żytnickiéj, wydawać się musi rzeczą całkiem naturalną i słuszną. Cud wydarzony w Kołdunkach, w parafii Bałbocińskiéj, a opowiedziany przez Żytnicką, był prostą niedorzecznością, historyą à dormir débout, grubą śmiesznością. Bo przecież czém inném wcale jest Lourdes, a czém inném są Kołdunki, tak, jak porównania uczynić nie można, pomiędzy kapucynem brazylijskim Witalisem Mario Gonzalwes Oliveiro z Pernambuco, a wspomnianym przez Żytnicką, księdzem Kredowiczem, proboszczem parafii Bałbocińskiéj. Cóś, co stać się może tam, budząc u jednych zapał i głęboką wiarę, u innych co najmniéj ciekawość i uszanowanie, tu najzupełniéj jest niemożebne. Cud polski i w dodatku chłopski!... Wprawdzie, co się tycze chłopów, zjawiska nadprzyrodzone ukazywały się dość często, a teraz, to już i najczęściéj ukazują się pastuszkom. Ale bywa to za granicą. Nasz lud zbyt jest gruby, ciężki, brudny, aby łask podobnych doświadczać mógł. Bije to prosto w oczy!
Nakoniec pani Izabella znalazła to, czego tak pracowicie przez parę minut szukała, i prostując się, podała Pomienieckiemu małą, paryską fotografią.
— Fotografia ta, — rzekła, — przedstawia obchód przeniesienia relikwii ś-téj Genowefy do kościoła na Mont-Parnasse. Jest to kościół, wyłącznie przez robotników uczęszczany. Odbyło się tam naprzód triduum, potém były procesye, a potém przemawiał ksiądz biskup de Segur. Jest to wielki mówca. Pamiętam, że mówił o tém, jak bardzo w dzisiejszym czasie powszechnego zepsucia naśladować powinniśmy surowość życia piérwszych chrześcijan, niedbać o wygody i przyjemności doczesne i nieustannie zadawać sobie prywacye i umartwienia ciała. Wszyscy byli bardzo przejęci i we wszystkich sercach powstały najświętsze postanowienia umartwiania się i unikania znikomych przyjemności życia...
W drzwiach budoaru stanął lokaj i oznajmił podaną herbatę. Towarzystwo całe przeszło do sali jadalnéj, w któréj, z powodu zapadającego zmroku, okna zasłonięte były roletami, a wielka lampa o trzech mlecznych kulach zapaloną. Pod rzęsistém a zarazem łagodnem światłem lampy, wesoło uśmiechały się sewrskie filiżanki, aromatyczną herbatą napełnione; na srebrnych podstawach wznosiły się piramidy rumianych i złotawych owoców; wielki bukiet, stojący pośrodku, rozlewał dokoła delikatną woń ostatnich w roku lewkonii. Oprócz tego, było tam trochę innych jeszcze przysmaków i ozdób, ustawionych z symetryą mile głaszczącą oko. Pomieniecki orzucił wzrokiem salę i stół, wewnętrzny mefisto jego zgarnął mu zmarszczki w snop promienistego niby uśmiechu, a swawolny chochlik zachichotał w przymrużonych oczach i wśród zwiędłych warg ukazał białe zęby. Pochylił się nieco ku gospodyni domu i z cicha wyrzekł:
— Ksiądz biskup de Ségur jest wielkim mówcą. Nauki jego ryją się na sercach słuchaczów niestartemi ślady!...
Nigdy, nigdy potém pani Izabella nie potrafiła zdać sobie sprawy z tego, jakim sposobem i kiedy Pomieniecki zajął miejsce obok Adolfiny, miejsce, właściwie przeznaczone dla Żytnickiéj, którą Adolfina przy herbacie zabawiać miała. Role zmieniły się. Młodéj dziewczynie dostał się do zabawiania gość, którego miejsce było obok gospodyni domu; pomiędzy zaś nią a hrabinką, także Bóg wie jakim sposobem, znalazła się Żytnicka.
Przy wielkim stole krzesła rozstawione były z rzadka, ale Pomieniecki nieznacznie, rzecby można, niewidzialnie, przybliżył swoje do tego, na którém siedziała Adolfina, co spostrzegłszy Sanicka, przysunęła się téż do niéj z drugiéj strony.
Nigdy jeszcze dotąd Adolfina nie czuła się i nie okazywała tak śmiałą, jak dnia tego. Pomieniecki od piérwszych zaraz słów wywołał przed nią wspomnienia najpiękniejszych rzeczy, jakie dotąd widziała: dzieł malarstwa i rzeźby, nagromadzonych w galeryach i muzeach stolic. Czy był on istotnie znawcą i miłośnikiem sztuki? niewiadomo. To tylko pewna, że umiał o niéj mówić, a bardziéj jeszcze skłaniać sąsiadkę swą aby o niéj mówiła. Lekko, zcicha, tak delikatnie jak gdyby lękał się słowami swemi stłuc lub nadwerężyć drogocenne jakieś a kruche naczynie, wywoływał on wspomnienia jéj, zdania i uwagi. Znać w nim było wielką umiejętność posługiwania się Sokratesową metodą, któréj cała tajemnica polegała na skłanianiu umysłów ludzkich do samodzielnych porodów myśli. Było to podobném do nadzwyczaj kunsztownego badania pulsu osoby, z którą miał do czynienia, badania, przedsiębranego może w celu nadania pulsowi własnemu odpowiedniego tempa. Zaraz na początku rozmowy Adolfina okazała wyraźnie, że liczne odwiedziny, które wraz z matką swą oddawała wielkim zbiorom sztuki, zupełnie jałowemi dla niéj nie były. Naukowych wiadomości o sztuce nie posiadała żadnych, najlżejszych, ale twory sztuki wzruszały ją i głęboko i ryły się w jéj pamięci. Zapytywana o ten lub ów obraz o tego lub owego mistrza, odpowiadała z przyjemnością widoczną; sąsiad zaś jéj z bardzo widoczną także, choć nie słowami wyrażaną admiracyą, zgadzał się z każdém zdaniem jéj, przyklaskiwał każdemu jéj gustowi. Od chwili do chwili pozwalał sobie na krótkie wycieczki w dziedzinę estetycznych teoryi. Czy to, co mówił o kolorycie i rysunku, o charakterystyce i perspektywie, świadczyło o istotném znawstwie jego lub o wybornéj pamięci, tego Adolfina w żaden sposób rozróżnić nie mogła: ale rozmowa o tém, co lubiła, nad czém nieraz samotnie myślała, rozmowa ta, miękka, łatwa, a jednak poważna, sprawiała jéj przyjemność. Być może także, iż doskonała harmonia, zachodząca pomiędzy zdaniami i gustami jéj a niemłodego i poważnego pana, a także okazywane jéj przezeń uwielbienie, bez wpływu nie pozostały. Rozweseliła się, i opowiadając gościowi o jakimś charakterystyczno-rodzajowym obrazku Düsseldorfskiéj szkoły, zaśmiała się swobodnie, srebrnie, prawie głośno. Spostrzegłszy, że sąsiadka jego wesołą być umié, przypomniawszy téż sobie może, iż wesołość była konieczną i nieodłączną właściwością jéj wieku, Pomieniecki stał się także wesołym i niby dla miłego wytchnienia po rozmowie pełnéj powagi, opowiedział parę bardzo zabawnych anegdot z życia znakomitych malarzy. Adolfina śmiała się znowu, i rozbawiona, w swawolny trochę sposób wkładała do drobnych ust swych złote jagody winogron. On patrzał na nią i nagle trochę umilkł, zamyślił się.
— Czy panie diugo zabawią w Odropolu?
— Zależéć to będzie od interesów mamy. Ale nie dłużéj pewnie, jak miesiąc... a pan?
— Ja pozostanę w Pominach dopóty, dopóki panie stron tych nie opuszczą. W tych już dniach wyjeżdżać miałem, ale teraz nie wyjadę.
Gdy mówił to, oczy jego z za szkieł błysnęły, ale jéj spojrzenie, niewiadomo dla czego, pobiegło ku matce, a usta drgnęły figlarnym uśmieszkiem...
Na czole pani Izabelli, gdy spostrzegła zamianę miejsc dziwną a tak nagłą, że zapobiedz jéj na żaden sposób nie mogła, osiadła była z razu lekka chmurka. Szło jéj pewnie o to, aby szambelan przyjemnie bawił się w jéj domu, a we względzie tym córce swéj nie ufała wcale. Ona... dziecko jeszcze, on... niemłody już i taki poważny! Znudzi się z nią pewnie! przytém, jak tu znaleźć przedmiot rozmowy, któryby mógł zająć ją i zarazem hrabinę Cezaryą? Zaniedbać téj ostatniéj, ze względu na stosunki światowe, było zupełną niemożliwością.
Z kłopotliwego położenia tego wyratowała panią Izabellę hrabinka, która ewangelicznych skrupułów snadź nie uczuwała, bo od razu, przy piérwszéj wziętéj do ust łyżeczce herbaty, zaczęła do gospodyni domu mówić po francuzku. Znaczyło to zupełne wytrącenie z towarzystwa, siedzącéj pośrodku, a po francuzku nie umiejącéj kobiety. Na akt ten upokarzania bliźniego pani Izabella nie zgodziła-by się może, gdyby przedmiot, o którym hrabinka mówić zaczęła, nie był tak zajmującym, że... ciekawość... Ach! Pan Jezus przebaczy!... Pochylając się więc z lekka jedna ku drugiéj, bo szeroka postać Żytnickiéj nazbyt je rozdzielała, mówiły po francuzku, a przedmiotem rozmowy ich był szambelan. Hrabinka, ujrzawszy stryja tak zajętego rozmową z Adolfiną, że na to co się działo w gruppie drugiéj, żadnéj nie zwracał uwagi, półgłosem i z figlarnémi gestami i minkami poczęła opowiadać o nim mnóztwo rzeczy. Przedewszystkiém znać było, iż sprawiało jéj to wielką przyjemność, że był on jéj stryjem i że z życia i usposobień jego posiadała mnóztwo wiadomości takich, których nikt może więcéj nie posiadał. To téż mówiła o nich obszernie i z zamiłowaniem. Mówiła naprzód o tém, że fortuna szambelana rośnie z rokiem każdym, bo, nie będąc wcale skąpym i lubiąc nawet zbytek, rozrzutnym nie jest on wcale i majątkiem swym wybornie administrować umié. Przytém z dnia na dzień spodziewać się można, iż w nagrodę zasług swych otrzyma znaczną donacyą...
— Pan Wilhelm... przyszły hrabia Wilhelm, będzie ogromnie bogatym, — uśmiechnęła się pani Izabella.
— To pytanie! — figlarnie odrzekła hrabinka.
— Jakto?
Hrabinka bardziéj jeszcze pochyliła się ku przyjaciółce swéj i szepnęła:
— Ożeni się... najpewniéj ożeni się jeszcze!
Est-ce possible!
— Ale tak; trochę to może dziwne, entre nous, ma on już pięćdziesiątkę, bien sonnée, a słyszałaś pewnie, że w piérwszém małżeństwie swém szczęśliwym nie był...
Pani Izabella słyszała cóś o tém, jednak chciała-by wiedziéć szczegóły... W ogólności, rozmowa ta zaciekawiała ją w stopniu najwyższym. Skrupuły jéj względem Żytnickiéj umniejszyły się téż znacznie. Żytnicka bowiem wynalazła wkrótce wyborny środek przyjmowania w niezrozumiałéj rozmowie żywego udziału. Środek ten polegał na tém, że, za każdem przemówieniem jednéj z dwóch obok siedzących kobiet, zwracała się ona do mówiącéj i z potakującém trzęsieniem głowy mówiła:
Oui, oui! oui, oui!
Kiedy śmiały się, śmiała się także, gdy objawiały zadziwienie, podnosiła brwi i ramiona. Z pozoru przynajmniéj rzeczy biorąc, bawiła się wybornie.
— Szczegóły... ależ to cały dramat! Było to małżeństwo niedobrane. O ile on lubił zawsze świat, dwór, przyjemności i zaszczyty, o tyle ona była z usposobień prawdziwą gęsią. Cały świat mówił w swoim czasie o jéj dziwactwach. Stolicy nie lubiła, mieszkała przeważnie na wsi a kiedy musiała już zimę jaką przepędzić w mieście, żyła jak zamurowana. Stryj nie mógł nigdy za życia jéj utrzymać domu tak, jakby chciał i jakby mu z pozycyi jego wypadało, bo żona jego miała zasady... entends-tu, Isabelle? zasady!... Jednych przyjmować u siebie chciała, innych nie chciała; na prezentowanie się u dworu nie przystała nigdy; kiedy mąż jéj otrzymał urząd czynnego szambelana, wyjechała stanowczo na wieś i prawie się z nim rozstała. C’etait, ma chère, une idiote!
— Jednak... zasady... trzeba, ma chère, miéć zasady, — szepnęła pani Izabella.
Oui, oui! — potwierdziła pani Żytnicka.
Hrabinki oczy dziwnie błyszczały. Chowała snadź ona w sercu swém niejednę urazę do żony stryja, która miała zasady i na pamięci jéj mściła się z zawziętością, rozniecającą w pięknych źrenicach jéj ciemne światełka.
— Myślisz więc... — zaczęła pani Izabella.
— Myślę, że stryj zechce wynagrodzić sobie to, co stracił i raz jeszcze spróbować szansy. Zresztą, słyszałaś pewnie, że jest on wielbicielem kobiet, takim... takim... o!
Śmiała się, Żytnicka zaś, chichocąc, także zawzięcie potwierdzała:
Oui, oui! oui, oui!
Comme elle est sotte, ma chère! avec ses eternels: oui, oui.
Brave femme, en somme; ne t’en mogues pas trop, Césarine...
Oui, oui!
— Parę lat jeszcze temu, ale to sekret, Izo, stracił głowę dla jakiéjś... jakiéjś... która nie miała zasad, ale to, ma chère, żadnych, najmniejszych zasad... z choreografii... tu comprends! Lękaliśmy się nieszczęścia, ale jest on zbyt rozumny, aby popełnić szaleństwo. Na dworze miano mu to za złe, więc prędko zerwał... wiem jednak, że go to kosztowało... Teraz zechce pewnie być... być szczęśliwym!
— Jakże z całego serca życzę mu szczęścia!
Oui, oui!
— To tylko pewna, że nie ożeni się on inaczéj, jak z kobietą rozumną. Miał już dość zgryzot z powodu swojéj... gęsi...
O! oui, oui, oui!
— A syn jego jakie ma pod tym względem zdanie?
— Wilhelm! ależ on nie ma ani pół zdania! powiem ci pod sekretem, że kuzynek mój jest trochę kretynem.
— O mój Boże!
O! oui!
Tu rozmowa pomiędzy Adolfiną a Pomienieckim zcichła i urwała się; dwie kobiety, a z niemi i trzecia, pośrodku siedząca, umilkły. Pani Izabella podniosła powieki; spojrzenie jéj spoczęło na twarzy szambelana przeciągłe i melancholijne, a tak zarazem promienne, jak gdyby snopami świateł swych olśnić go i ogarnąć pragnęła. Pani Izabella miała jeszcze piękne oczy i bardzo piękną rękę, lecz co większa, miała téż owe uczucia i opinie, o których powiedział on, że są kotwicą, wspierającą statek cywilizacyi...




IV.

Zkąd powstała w niéj przenikliwość ta, przez którą dostrzegła ona różne strony i cechy otoczenia swego? Jakim sposobem rozpaliła się w głowie jéj ciekawość wiedzy i prawdy a w piersi zawrzało pragnienie innego całkiem życia, niż było to, które wiodła dotąd? Jakież głosy tajemnicze, niepojęte, szeptały w jéj myśli straszne słowa zwątpień o tém, w co wierzyć jéj rozkazywano, a boleśną ironią śmiały się z tego, co szanować i kochać pragnęła?
Być może, że zarody niezwykłych zdolności i wrażliwość, będącą przyszłych namiętności żarzewiem, wzięła ona wraz z krwią ojcowską, w dziedzictwie po niejednym z tych, których wizerunki zdobiły ściany rodzicielskiego jéj domu. Być może, iż podnieciły je i do życia przywołały owe dzieła sztuki, na które w świątyniach i muzeach od dzieciństwa patrzéć przywykła, przed któremi, w czasie gdy matka jéj mijała je obojętnie lub jak motyl oblatywała tylko, ona stawała długie chwile, wzruszona i zadumana. Może téż na szerokim świecie, wśród którego tyle, tyle już dróg przebiegła, wionął na nią pytający, ogniami żądz i buntów przejęty duch czasu. Zkąd? Któż dojrzy i przeliczy drogi wszystkie, któremi w powietrzu płyną tchnienia jego? Z rozmowy jakiéjś zapewne, zasłyszanéj w opylonym wagonie, lub na szczycie wspaniałéj góry, lub wśród zieleni publicznego ogrodu; z książki, wypadkiem znalezionéj i przeczytanéj ukradkiem; z własnych pytań jéj, które od nikogo nigdy odpowiedzi nie otrzymały; z przemilczeń nauczycieli, zarówno jak ze słów, które wymknęły się im z ust mimowoli, mimo wiedzy...
Przedewszystkiém myślała często, że za nic, za nic, nie będzie żyła tak, jak żyły wszystkie znane jéj kobiety; że kiedyś, w przyszłości, doświadczy może uczuć tych i dokona czynów, jakich doświadczały i jakie pełniły te z pomiędzy świętych, które budziły w niéj najżywszy podziw i najgłębszą cześć.
Powiedziała to Eugeniuszowi raz, gdy o zachodzie słońca przechadzali się we dwoje przed gankiem Odropolskiego domu. Bywał on już w domu jéj matki. W parę dni, po spotkaniu owém pośród samotnych pól i rozmowie owéj, zakończonéj złożonemi na rękach jéj pocałunkami, dokonał on, dla możności widywania się z nią, ofiary wielkiéj. Upokorzył się i przestąpił próg arystokratki. W chwili, gdy czynił to, widać było po nim, że krok ten kosztuje go wiele. Wszedł do salonu z wielką wprawdzie, może nawet zbyteczną nieco pewnością siebie, ale z ponurym wyrazem na zbladłéj nieco twarzy. Powitany przez gospodynią domu z grzecznością i słodyczą, którą zazwyczaj odznaczała się ona we wszelkich stosunkach z ludźmi, i przedstawiony przez nią obecnéj tam także hrabinie Cezaryi, zmieszał się nieco, ale téż zarazem i złagodniał znacznie. Kiedy witał się z Adolfiną, która zdala od dwóch pań, z irlandzką koronką w ręku przy oknie siedziała, hrabinka szepnęła do pani Izabelli:
— Bardzo przystojny...
— I bardzo rozumny. Figures-toi, chłop, który był w uniwersytecie!...
Chłop, który był w uniwersytecie, a ma w dodatku piękną postawę, białe czoło i prześliczne, ognisto-płowe włosy, zaciekawił zapewne hrabinkę, bo, szeroko otwierając błękitne swe oczy, piérwsza rozmowę z nim zawiązała. Obie panie mówiły o różnych, bardzo potocznych rzeczach, z taką łatwością i takim wdziękiem, że, z pozoru przynajmniéj, tém rozmawianiem z niemi nie wydawał się on wcale upokorzonym. Owszem, wydawał się raczéj zadowolonym. Estetyczność ubrań, powierzchowności i wszystkich poruszeń dwu kobiet, w sposób przyjemny głaskać musiała jednę ze strun moralnéj jego istoty, a uprzejmość, którą mu one okazywały, schlebiała drugiéj. W ciągu godziny téj wyglądał tak, jakby stanowczo pogodził się z nienawistną sobie kastą, jakby nawet piérwsze, tak pomyślne, zbliżenie się z nią upajało go nieco. Ogarnęło go niezwykłe jakieś natchnienie: mówił wiele i z ożywieniem; z lekka a dowcipnie wyśmiewał mało paniom znaną parafią Zakątnicką, opowiadał o Petersburgu, którego one nie znały wcale, a który on, przez trzy lata pobytu w nim, poznał na wylot; śmiał się, gdy one się śmiały; z ciekawością słuchał tego, co mówiły, a gdy tylko niepostrzeżenie czynić to mógł, przypatrywał się pięknéj hrabince i ścigał wzrokiem żywe a zawsze malownicze falowania kształtnéj jéj kibici.
Jednakże, gdy, niebawem przybyły, Żytnicki sprawił przerwę w rozmowie i zajął panie opowiadaniem o jakimś świeżo w okolicy wydarzonym wypadku nagłéj śmierci, Eugeniusz zbliżył się do Adolfiny i rzekł półgłosem:
— Dokonałem dziś trudnego zwycięztwa nad samym sobą... Składam je w hołdzie u stóp pani.
Słowa te były zbyt śmiałe, ale w niéj obudziły wdzięczność. On spostrzegł to i stał się jeszcze śmielszym.
— Niéma ofiary, któréjbym nie był gotów uczynić dla pani, — rzekł głosem zniżonym. — Jakkolwiek, — dodał zaraz, — jestem z zasady nieprzyjacielem ofiar wszelkich. Wszelkie ofiary i tak zwane poświęcenia są całopaleniem, składaném bałwanom przesądów.
Z czołem spłonioném i pochyloném nad robotą, szepnęła, że jednak... przez ofiary tylko i poświęcenia ludzie dochodzić mogą do doskonałości.
Uśmiechnął się.
Obie starsze panie bawiły się wybornie nagłą śmiercią, o któréj z najdrobniejszemi szczegółami opowiadał im Żytnicki; Adolfina i Eugeniusz długo sam na sam rozmawiali u okna. Potem młoda dziewczyna, porywczym trochę gestem, rzuciła robotę na marmurowy stolik i, z żywym rumieńcem na twarzy, z rozbłysłém okiem, wstała. Widać było, że uczuła się oburzoną, czy zranioną. Najwyraźniéj posprzeczali się z sobą. Wybiegła na ganek, pomiędzy zdobiące go drzewa pomarańcz i oleandrów, on wyszedł za nią i, przez drzwi otwarte, widać było, jak mówił coś do niéj z ironicznym uśmiechem i z nizkim ukłonem oraz jak ona podniosła na niego wzrok nieledwie przerażony. Jakto! mógł więc ją tak okropnie posądzać! mógł przypuszczać, że słowa jego, któremi śmiało i prosto zaprzeczał potrzebie ofiar i poświęceń wszelkich, wywarły na niéj przykre wrażenie dlatego, że były powiedziane do arystokratki przez chłopa! Ją podejrzenie takie brało wprost na tortury i od téj chwili mógł już wszystko przed nią mówić i wszelką, choć-by najzuchwalszą formą, myśli swe przyodziewać; ona zaś stłumiła-by i ukryła nąjprzykrzejsze nawet wzruszenia, byleby poraz drugi nie usłyszéć z ust jego słów, z niepowściąganą wcale goryczą i namiętnością wymówionych.
— Gdyby powiedział to pani on lub którykolwiek z nich, nie czuła-byś się pani obrażoną i uwierzyła-byś mu natychmiast.
Było to wielkie prawo, przez niego nad nią zdobyte. I wprzódy już pragnęła słuchać go, teraz — musiała jeszcze to czynić, a on mówić umiał.
W salonie rozmowa z nagłéj śmierci stoczyła się na wielkie zbrodnie. Hrabinka mówiła o Traupmanie, strasznym francuzkim zbrodniarzu, który zamordował całą rodzinę swą, a którego ona, dzięki pomocy jednego z dygnitarzy paryskich, widziała w więzieniu. Widziéć Traupmana była to szansa prawdziwie szczęśliwa, ale i słuchanie o nim obudzało ciekawość wielką. Pani Izabella i Żytnicki słuchali: ona, ze splecionemi dłońmi, modląc się jakby w duchu za nieszczęsnego przestępcę, on, z wytrzeszczonemi oczyma i notując sobie pilnie w pamięci słyszane szczegóły, aby je módz opowiedziéć panu Janowi i Koci.
Na kamiennych wschodach ganku siedząc, Adolfina opowiadała Eugeniuszowi o świętych niewiastach, które dotąd były dla niéj ideałem i przedmiotem najgorętszego nabożeństwa. Przy łóżku jéj, nad klęcznikiem, wisiał zawsze obraz téj, która uwolniła od korony głowę swą, aby swobodnie módz ją pochylać nad przepaścią nędz ludzkich. Opowiadając, wpadała w zapał. Nagle i szorstko ostudził go trzeźwy zupełnie, lekkim śmiechem nabrzmiały, głos Eugeniusza:
— Chciéj mię pani oświecić, jakie następstwa z ofiar osoby téj wyniknęły dla ludzkości? czyż przez nie znikły ze świata łzy i cierpienia? Czy odtąd nikt już na ziemi nie płacze i nie cierpi?
Pytanie to zastanowiło ją.
— To prawda; wszyscy mówią, że świat jest zawsze pełnym cierpień.
— A doskonałość jéj czy zachęciła do doskonalenia się tych, którzy modlą się do niéj. Czy naśladuje ją matka pani, pani hrabina, pani Sanicka?
Myśl o tém, że wymienione osoby naśladują tę, która pogardziła bogactwami i zaszczytami, a wiodła życie wzniosłe i męczeńskie, myśl o tém, tak była sprzeczna z rzeczywistością, że na usta Adolfiny wywołała uśmiech.
— Widzi pani. Życie to więc, które panią tak zachwyca, bezowocném było i marnie straconém.
Adolfinę odkrycie to napełniło smutkiem.
Z czołem w dłoni słuchała go daléj w milczeniu.
— Bo i dla kogoż, dla czegoż poświęcać się pani możesz i powinnaś? Czy dla czterech ojczyzn, o których mówiłaś mi? Ależ doprawdy, przechodziło-by to siły ludzkie. Zresztą, pomijając niebo, które nie jest czém inném, jak atmosferą, otaczającą kulę ziemską i przez grę świateł na błękitno pomalowaną, każda z trzech innych, przedstawia kawał ziemi, taki zupełnie, jak wszystkie inne. Niéma tu przyczyn żadnych do szczególnéj miłości, ani témbardziéj ofiar. Sama pani zgadzasz się na to. Dla kogoż więc? dla matki twéj? przecież jest ona także istotą ludzką, taką samą, jak każda inna, a szczęście jéj tyleż zupełnie warto, co szczęście pani. Dla cnoty? ależ cnota jest prostym i głupim komunałem, maską, pod którą każdy żyje, jak mu się podoba. Wszak i to także widzisz pani na własne oczy.
Tak, istotnie, widziała. Wszystko, co dotąd widziała i słyszała, dziwnie wtórowało słowom jego. Zwolna podniosła głowę i, ze wzrokiem utopionym w szarzejącą przestrzeń, powoli wymówiła.
— Nic nie umiem, nic nie wiem... sprzeczać się z panem nie mogę...
Upuściła gałązkę pomarańczowego kwiatu, którą dotąd okręcała i mięła w palcach nerwowym ruchem. On podjął śpiesznie kwiat, wydający z siebie woń upajającą.
— Pozwól mi pani schować kwiatek ten, na pamiątkę dzisiejszego wieczora. Nie śniłem, nie marzyłem nigdy, aby mię tu, w tych stronach, spotkać mogły tak urocze, niezapomniane chwile...
Szept jego był wzruszonym, spojrzenie marzące głęboko zatapiało się w jéj twarzy. Ona, unikając jakby odpowiedzi na ostatnie słowa jego, lub udając nawet że ich nie dosłyszy, drżącémi nieco usty zapytała:
— Więc te błękitne obłoki to nic, nic więcéj, jak tylko oświetlone w pewien sposób powietrze?
Jakże dumnym był i szczęśliwym, że mógł téj wytwornéj, świetnie wychowanéj pannie ukazywać najpierwotniejsze abecadło nauki; jakiż tłumiony uśmiech drżał mu w piersi, gdy na widok abecadła tego piękne oczy jéj napełniały się ciekawością i zdziwieniem! Chwile, w których to czynił, wynagradzały mu wiele goryczy i upokorzeń, tajemnie przeżytych w domu Żytnickich, w szkole i w świecie; spełniały téż jedno z najmilszych marzeń jego: szerzenia i zaszczepiania własnych pojęć, a raczéj zaprzeczeń, druzgocących pojęcia wszelkie. Czuł on, że, szczęśliwym dla niego zbiegiem okoliczności, w dłoń swą pochwytywał jednę duszę ludzką, duszę, cale inną od téj np., która zamieszkiwała w silném i śliczném ciele Franusi, lecz senną była, ciężką, niezdolną wzleciéć w krainy reflexyi i analizy, ani doświadczyć subtelnych a rozkosznie upajających odcieni uczuć. Tu znajdował różne, zmieszane z sobą uroki: umysł ciekawy, pojętne błyski oczu, przelotne rumieńce wstydu, łzę wzruszenia, wybłyskującą nagle i znikającą przed wesołym lub rozmarzonym uśmiechem.
Wesołą bywała często i wtedy mówiła wiele, prędko, z cichym, srebrnym śmiechem. Eaz opowiadała mu o książkach, które czytuje. Nietylko mówiła, że nudne są, i że od czasu pewnego nigdy więcéj od razu jak kilka ich kartek przeczytać nie jest zdolna, ale poprostu, wyśmiewała je. U jednéj naprzykład ze znanych jéj autorek wszystkie kobiety młode i piękne ubierają się w suknie białe, koniecznie białe, z tą tylko różnicą, że dobre nie dodają do nich ozdób żadnych, a niedobre noszą perły. Jest to wielka nieprawda. Naprzód, nikt nigdy nie nosi wiecznie białych sukien, a potém, można być przecież dobrą, nosząc perły, i niedobrą, nigdy ich na sobie nie mając.
Eugeniusz, wpatrując się w twarz jéj rozpromienioną śmiechem, śmiał się także i z wiecznéj bieli bohaterek pani Craven, i z pereł, pojętych przez nią, jako symbol niedobroci. Potém powiedział, że zmysł krytyczny, przez Adolfinę objawiony, a tak samodzielnie w niéj powstały, jest dowodem wielkiéj inteligencyi. Ucieszyła się powiedzeniem tém, jak dziecko, i przyznała się jeszcze, że Walter Scott, który przed dwoma laty wzruszał ją do łez, teraz nudnym stał się okropnie. Same tylko stare zamki, królowie, rycerze, damy, turnieje, pojedynki... Teraz wszystkiego tego niéma już na świecie, a ona chciała-by bardzo wiedziéć o tém, co jest teraz...
Eugeniusz wpatrywał się w nią z rozkoszą. Powiedział potém, że jeśli zechce, jeśli pozwoli, będzie pożyczał jéj książek, które sam czytuje, a które nauczą ją wiele o naturze i ludzkości.
Natura i ludzkość, były to wyrazy, niedawno jeszcze zaledwie jéj znane; teraz przecież, po kilku z nim rozmowach, tkwiące w jéj myśli nakształt długich, hieroglifami nakreślonych zagadek. Była w niéj saméj moc jakaś nieprzeparta, która zmusiła ją do wpatrywania się w zagadki te i hieroglify. Książki jednak...
Zmieszała się bardzo i szepnęła, że mama przeciwną jest czytaniu książek innych, prócz tych, które wybiera i wskazuje sama.
Eugeniusz śmiał się z razu serdecznie, potém schmurniał.
— Dopókiż pani będziesz dzieckiem i niewolnicą? — zapytał ostro i niemal wzgardliwie.
Po chwili mówił daléj:
— Jeżeli przeczytasz pani książkę, którą matka czytać wzbrania, daję pani słowo honoru, że do piekła za to nie pójdziesz, bo piekła wcale niéma, a gdyby było ono, siedział-by w niém najpiérwszy ten, kto wymyślił tak zwane powagi i obowiązki rodzinne, krępujące swobodę człowieka...
Tu zrobił pauzę, a po chwili, znacznie łagodniéj, mówił znowu:
— Kochasz pani matkę swą... cieszę się tém bardzo, jeśli uczucie to sprawia pani przyjemność. Wszystko, co sprawia przyjemność, jest cennym darem życia, który, o ile można, wyzyskiwać należy. Przeciw kochaniu matki albo ojca nie mam nic. Jak wszystkich innych na świecie ludzi, można ich kochać albo nie kochać. Zależy to od indywidualnego nastroju i okoliczności. Ale, bądź pani szczerą przed sobą i tym, którego ufnością swą uszczęśliwić raczyłaś. Czy myślisz pani, po zastanowieniu się, że to, co matka pani mówi i czyni, jest zawsze dobrém i rozumném, a to, czego nie mówi i nie czyni, złém i głupiém?
Nie odpowiadała i wydawała się bardzo nieszczęśliwą.
Uwolnił ją od odpowiedzi.
— Nie mów pani nic, — rzekł, — oczy pani są tak wymowne, a dla mnie czytanie w nich jest takiém szczęściem... Oczy pani powiedziały: nie! I gdzież jest ta powaga rodzinna, dla któréj wyrzekać się pani chciałaś woli swojéj i téj przyjemności, którą-by ci spełnienie jéj sprawiło? Słabo wspierała się ona w umyśle pani na piedestale swym. Zrzuciło ją z niego jedno śmielsze nieco pytanie...
Tak; jedno śmiałe pytanie zepsutego do gruntu wychowanka Żytnickich zrzuciło z piedestału ideę powagi rodzinnéj w umyśle córki pani Izabelli. Powiedział on jéj jeszcze dnia tego wiele innych rzeczy, a ona o tém wszystkiém myślała potém, myślała... myślała... zdania jego przymierzając do znanéj sobie rzeczywistości... Rzeczywistość znana jéj zdania owe popierała dziwnie...
Myśląc, przechadzała się po sali jadalnéj i żadnéj już nie zwracała uwagi na zdobiące ją wizerunki bohaterów. Cóż znaczyli nawet święci, o których wiedziała daleko więcéj, ale którzy, rozwiewni i niedoścignieni, unosili się kędyś daleko... wysoko... nad obłokami...
Nie; za tym lazurowym płaszczem powietrznym, jak już wiedziała o tém, — była bezgraniczna przestrzeń, pusta, i zarazem zaludniona, ale zaludniona tylko przez wielkie ciała, czy bryły, które ludzie nazywają gwiazdami. Gdzież więc przebywają święci? Kędy szukać ich ma oko stęsknione? dokąd wysyłać trzeba ku nim wyrazy próśb i zapytań? Tutaj tymczasem, tuż przed oczyma jéj, jakby zaklęta stoi lub przesuwa się zwolna piękna twarz młodzieńcza, z blaskami geniuszu na białém czole, z szafirową źrenicą, omgloną namiętném wzruszeniem. Wciąż, wciąż, zasłania ona przed nią twarze niezrozumiałych jéj bohaterów i powietrzne, coraz więcéj we mgłę topniejące, postacie świętych...
Pod wpływem wrażeń tych, niewiele przed północą, weszła do sypialni swéj, — drgnęła. Na rzeźbionéj desce klęcznika, u stóp obrazu przedstawiającego Ś-tą Elżbietę Węgierską, obok grubéj książki, noszącéj na okładce złocony napis: Encolage, on office divin complet, leżała książka inna, nieznana jéj, w szaréj, prostéj, zniszczonéj oprawie, z wypadającemi kartkami.
Ładna Franusia, stojąca przy gotowalni, ze spuszczonemi oczyma, powiedziała, że była dziś w Błoniu, u ciotki swéj, która tam za gospodynią służy, i że spotkała panicza w Błoniu, który jéj książkę tę panience oddać kazał.
Był to dzień w tygodniu, w którym Adolfina pisywała zwykle listy do Ojca Faveura. Tym razem także, z niejakiém roztargnieniem zadysponowawszy Franusi, jakie ubranie przygotować jéj ma na dzień jutrzejszy, weszła do budoaru, w którym znajdowało się biurko ze wszystkiemi do pisania przyrządami.
— Czy to ty, Adolfino? — zabrzmiało z sypialni pani Izabelli wpółsennym głosem i po angielsku wymówione pytanie. Pani Izabella rozmawiała zwykle z córką swą w dzień po francuzku, a wieczorem po angielsku. Tym sposobem strzegła jéj i siebie od utraty najmniejszéj choćby okruszyny z obszernéj i drogocennéj lingwistycznéj wiedzy.
— Co robisz tam w budoarze? czy nie odprawiłaś jeszcze swoich dewocyi? A? list do Ojca Faveura! Bardzo dobrze, moje dziecko! trzeba pilnie i akuratnie pisywać do Ojca Faveura. Szkoda tylko, że nie napisałaś w dzień. I ja nie napisałam... ale szambelan zabiera mi teraz połowę życia... i hrabinka...
Tu najwyraźniéj usnęła.
Dlaczegoż Adolfina w dzień nie napisała listu do Ojca Faveura? Ależ i teraz także nie pisała go wcale. Trzymała pióro zawieszone nad ćwiartką ozdobnego papieru, i szklistemi oczyma przed siebie patrzyła. Nie wiedziała już, co pisać ma do duchownego dyrektora swego; nie miała mu już nic do powiedzenia. Po chwili zapomniała snadź o nim nawet, bo uśmiech zaczął błądzić po jéj ustach; rzuciła pióro, zerwała się, do sypialni swéj wbiegła i książkę pochwyciła, — nie tę, która nazywała się Encolage, ale tę inną, szarą, w staréj oprawie...
Odtąd każdéj nocy światło paliło się w sypialni jéj bardzo długo; aby matka nie spostrzegła tego, przymykała drzwi do budoaru wiodące.
Pani Izabella zresztą miewała zwykle sen dobry, głęboki i twardy sen tych, którzy mają czyste sumienie i głowę spokojną.
Spokojną zupełnie pani Izabella od czasu pewnego nie była jednak. Sypiała dobrze, ale w porze dziennéj spostrzedz w niéj można było objawy usposobień niezwykłych. Już w saméj powierzchowności jéj zaszły zmiany niejakie, bardzo subtelne, niemniéj oku bystrego badacza dostępne. Były to rzeczy całkiem nieuchwytne, coś, jakby lekkie odczesanie włosów z nad czoła, jakby ściślejsze zapięcie zawsze ciemnego stanika, jakby puszystszy i piękność ręki lepiéj uwydatniający garnirunek rękawów, jakby, słowem, tu dodanie jakieś, a tam ujęcie, tu podniesienie, a tam opuszczenie. Wszystko to razem wzięte za wynik swój miało, że pani Izabella, nie zrzucając z siebie charakterystyki idealnéj, niebieskiemi przeważnie sprawami zajętéj Oblatki, pozwoliła wyjrzéć z za niéj powabnéj i jeszcze młodéj kobiecie. Oprócz tego, przestała w rozmowach swych wspominać o księciu Roalkiczago, tak zupełnie, jak gdyby nigdy nie znała była téj pięknéj duszy, ubierającéj się w biały burnus arabski z kapiszonem. Kiedy była sam na sam z córką, wpadała w roztargnienia, śród których marzący uśmieszek po ustach jéj błądził. Rzadziéj nierównie przesiadywała w miejscach ogrodu, przypominających jéj zbiegłe nazawsze chwile, i rzadziéj pisywała do przełożonego Ojców Zmartwychwstańców Rzymskich, będącego duchownym jéj dyrektorem, i do zagranicznych swych przyjaciółek. To ostatnie zresztą tłómaczyło się w zupełności tém, że, jak trafnie się wyraziła, wizyty szambelana i synowicy jego zabierały jéj teraz połowę życia.
Szambelan przyjeżdżał bardzo często, co dni parę, czasem nawet codzień, i spędzał w Odropolu długie godziny. Niekiedy, tuż za nim, na dziedziniec Odropolski wpadała hrabinka, po kawalersku nieco wyglądająca w kapelusiku ze sterczącem skrzydłem ptasiém i w malutkim, fantastycznie zbudowanym kabryolecie, którym powoziła sama. Bawiła najczęściéj krótko. Właściwością jéj było, że nudziła się łatwo i długo na jedném miejscu zostawać nie mogła. Porywała zwykle Adolfinę, biegała z nią czas jakiś po domu i ogrodzie, jadła owoce, całowała, wychwalała, a czasem trochę jakby badała towarzyszkę. Ktoś, patrzący z boku na dwie te kobiety, pomyśléć by mógł, że starsza z pomiędzy nich posiadała szczególny interes w zbadaniu i zobowiązaniu sobie młodszéj. Czasem błękitne źrenice hrabinki tak bystro i przenikliwie wpijały się w twarz młodéj dziewczyny, jak gdyby wewnętrznéj istoty jéj zapytywały: „coś ty za jedna? czego po tobie spodziewać się można?“ A gdy Adolfina podnosiła wzrok, hrabinka uśmiechała się do niéj serdecznie, figlarnie i mówiła jéj „pod sekretem“, że jest śliczną, że przeznaczeniem jéj będzie zawracać głowy ludziom, że pewne rodzaje materyi i klejnotów, przez mężatki tylko noszone, nadzwyczaj jéj będą do twarzy. I nie było to wcale pochlebstwem, bo hrabinka, podniecając się i exaltując własnémi słowy, ze szczerym zapałem układała dla młodéj towarzyszki swéj plany przyszłych strojów, zabaw i podbojów. Czułe obchodzenie się z Adolfiną i rozmowy z nią o niéj saméj, posiadały może cel jéj saméj tylko wiadomy; zarazem jednak bawiła się téż wybornie, choć krótko, bo po godzinie, lub dwóch, żegnała się z paniami domu prędko, prędko wyskakiwała na szczyt kabryoletu swego, chwytała lejce i — znikała.
Szambelan zostawał i długie godziny spędzał z panią Izabellą, najczęściéj sam na sam. Wprawdzie Adolfina bywała niekiedy obecną przy długich wizytach ale, siedząc na stronie i robiąc irlandzką koronkę, w rozmowie matki z poważnym gościem udziału nie przyjmowała. I nikt jéj do tego nie zachęcał, ani pani Izabella, która niekiedy, spojrzeniem wskazując ją gościowi, półgłosem mówiła: „jakie to jeszcze dziecko!“; ani gość, który czasem wpatrywał się w nią długo, długo, ale przemawiał do niéj rzadko i zawsze o rzeczach bardzo zwyczajnych, codziennych. Najczęściéj przecież w czasie bytności Pomienieckiego przybywał Eugeniusz, którego, całkiem naturalnie i z konieczności, Adolfinie bawić wypadało. Bądź co bądź, był to gość także i zaniedbać go zupełnie było-by niegrzecznie. Pani Izabella wydawała się zadowoloną bardzo, że córka w bawieniu niektórych gości wyręczyć już ją może, i rozmowę z Eugeniuszem całkiem jéj pozostawiając, mówiła Pomienieckiemu o jakiejś świętéj i drogiéj pamiątce, która znajdowała się w budoarze. Dla zobaczenia pamiątki szli do budoaru, i tam, na miękkiéj kozetce, w cieniu ogromnego ficusa, naprzeciw domowego ołtarza, świecącego relikwiarzami i koloryzowanemi aniołkami, długie spędzali chwile. Pani Izabella mówiła wiele, Pomieniecki słuchał umiejętnie. Mówiła o różnych rzeczach: o podróżach swych, miastach, w których przebywała, wspaniałych obchodach, które widywała, o sławnych kaznodziejach, których słyszała, i miłych znajomościach, które zawarła. Z tych ostatnich nie wymieniła tylko nigdy ani barona Hohenstaufen, ani księcia Roalkiczago. Często bardzo natomiast zwracała się ku osobie własnéj, ku przeszłości swéj, opiniom swym i uczuciom. Ku uczuciom szczególniéj. Powoli, powoli, odsłaniała przed gościem zasłonę tę, za którą kryła przed wszystkimi, — z wyjątkiem Boga — wielką pustkę, noszoną w sercu, i wszystkie, spoczywające na dnie téj pustki nieziszczone marzenia i nieuciszone tęsknoty... Szambelan był słuchaczem idealnym. Uważny zawsze, czasem wyrazem twarzy i poruszeniami głowy objawiał żywą aprobatą swą, lub głębokie współczucia. Słowa jego bywały rzadkie i krótkie, ale zarazem dziwnie podsycały rozmowę, tak, że z nich, jak z obfitego wątka, pani Izabella snuć mogła daléj długą nić swych zwierzeń. Co się tycze zwierzeń, to, gdy po raz piérwszy przed oczyma szambelana odsłonił się rąbek zasłony, okrywającéj owę pustkę, niewidzialna dłoń jakaś zgarnęła w promienisty snop wszystkie zmarszczki twarzy jego, a za szkłami, z siwych źrenic strzeliły skośne, chichocące błyski. Ale pani Izabella w chwili téj nie patrzała na niego, gdy zaś zwolna i z dziewiczém nieledwie zawstydzeniem podniosła wzrok, spuszczone powieki szambelana nadawały twarzy jego wyraz poważnéj i smutnéj trochę zadumy. Poważnym téż i smutnym trochę głosem powiedział on, że każdy mieszkaniec biednéj téj ziemi nosi w sobie nieziszczone marzenia jakieś i niezadowolone żądania, że każdy widzi przed sobą jakiś ideał szczęścia, a doścignąć go nie może... Najwyraźniéj mówił to o sobie. I w istocie, bywały dni, w których miał pozór człowieka, widzącego przed sobą coś, co mu było pożądaném, a czego doścignięcia pewnym nie był. W dniach tych, z za dostojnego spokoju jego wybuchały błyskawice namiętności. Raz, pani Izabella spostrzegła, że, przy rozmowie z nią, wzrok jego biegł wciąż za okno i ścigał przechadzającą się przed oknami domu młodą parę. W głowie pani Izabelli powstała myśl piorunna, że może ma on to za złe, iż córka jéj tak często i poufale przebywa z człowiekiem... takim, jak Eugeniusz Skiba. Śpiesznie objaśniła szambelana, że Adolfina i Eugeniusz znają się od dzieciństwa, że córka jéj ma głęboko wszczepione w sercu zasady miłości bliźniego, które nie pozwalają jéj pogardzać nikim, że przez wzgląd na zasługi Żytnickiego, przyjmować Eugeniusza muszą, chociaż obie uczuwać mogą dla niego tylko litość głęboką, bo podobno, jest on socyalistą.
— Pewną jestem, że Adolfina postanowiła nawrócić go... ona tak marzy zawsze o dobrych uczynkach i tak pragnie zbawienia wszystkich!
Nadaremne usiłowania! Czoło szambelana, tak pogodne zwykle, pozostało chmurném, a usta jego przybrały wyraz gorzki, prawie gniewny. Ktoś uważniejszy od pani Izabelli spostrzegłby pewnie, że gdy mówiła ona o nawracaniu socyalisty tego przez Adolfinę, z oczu jego strzeliła ku niéj błyskawica gniewu i szyderstwa. Ona jednak, przez zwykłą żywość swą, tego nie dostrzegła, i tylko zdziwiła się bardzo, gdy szambelan wstał i zaproponował jéj przechadzkę po ogrodzie. Tak im przecie dobrze było w zacisznym, przyciemnionym budoarze! W ogrodzie tak się jakoś dziwnie stało, że pani Izabella znalazła się w konieczności rozmawiania z Eugeniuszem, a szambelan przechadzać się zaczął z córką jéj po żwirowanéj drodze, z obu stron osadzonéj kwitnącemi astrami. Jakże dobrym był szambelan! Z żywością młodzieńczą poskoczył ku najpiękniejszéj astrze, którą ukazywała mu Adolfina, zerwał ją i jéj podał. Doprawdy zasługiwanie na względy dziecka takiego, dla tego, że było ono jéj dzieckiem, znaczyło to ze strony jego wiele... wiele...
Pod wpływem myśli téj, z nadzwyczajną uprzejmością rozmawiała z Eugeniuszem, i dzięki jéj, nazajutrz jeszcze była tak wesołą i promieniejącą, że, gdyby nie siwiejące trochę włosy, można-by ją było wziąć za starszą nieco siostrę jéj córki.
Przyszedł jednak dzień, w którym wesołość i promienność zmieniła się w rozmarzenie. Zmianę tę sprawiła hrabinka, która, rzecz dziwna! miewała snadź swoje zgryzoty, bo wpadła dnia pewnego do Odropola ze wzburzoną i silnie spłakaną twarzą.
— Co ci jest, Ceziu? co się stało? — ujmując ręce przyjaciółki, ze szczerém współczuciem zapytała pani Izabella.
Hrabinka więcéj jeszcze rozgniewaną była niż zmartwioną. Osunęła się na kanapkę, obu dłońmi wzburzyła swoje śliczne, złociste włosy, i ściskając gniewnie białe, drobne pięści, zawołała:
— To mi jest, że Ireneusz nie przestaje popełniać szaleństw!
— Hrabia Ireneusz! czy bawi on dotąd w Londynie?
— Ale gdzie tam! bawił tam zaledwie parę tygodni. Pojechał w celach... w celach gospodarskich, dla nabycia jakichś owiec... jakichś maszyn, czy ja wiem? Więcéj niż dwa miesiące nie miałam o nim wiadomości żadnéj, ale to żadnéj... przeczuwałam coś!... Teraz otrzymuję tu w Pominach list od mego adwokata, że Ireneusz znowu przegrał...
Zaczęła płakać.
— Co przegrał? uspokój się, droga moja! Co przegrał?
— Co przegrał? ależ pieniądze! ogromną sumę pieniędzy... wszystko co miał... więcéj niż miał... bo pisze, aby mu przysłać... Przysłać! ależ myśmy już prawie zrujnowani! Adwokat pisze, że pożyczyć jeszcze można, ale ostrzega, że za rok... wszystko się skończy i nie będziemy mieli wcale majątku!
— O mój Boże! nie miéć wcale majątku! ależ ty, Ceziu, byłaś tak bogatą, i hrabia także...
— Hrabia! — zawołała hrabinka i jak zraniona lwica zerwała się z kanapki, — ależ hrabia nic nie miał, nic, nic, prócz tytułu swego... był kompletnie zrujnowanym i... i dla tego tylko ożenił się ze mną...
Usiadła znowu i, z twarzą łzami zalaną, z załamanemi rękoma, zaczęła zwierzać się przyjaciółce:
— Czy myślisz, że on mię kochał choć trochę... że choć przez jeden dzień szczęśliwą z nim byłam? Życie moje, to dramat! Ja go téż nie kochałam... ani przez jeden dzień mego życia!
— O biedna, biedna, nieszczęśliwa Ceziu! małżeństwo bez miłości... ależ i ja także wiem coś o tém! Łamie to skrzydła... pozostawia taką pustkę! Mnie zmuszono, ale ty... dziedziczka... swobodnie rozporządzająca sobą, jak mogłaś? dlaczego?
O! na pytanie to hrabinka nigdy nie odpowiedziała-by nikomu. Bo i pocóż było pytać? Świat wiedział i pani Izabella nie wiedziéć nie mogła, że przyrodzoną cechą rodziny Pomienieckich była ambicya, szlachetna żądza dążenia ku szczytom. Cezarya Pomieniecka, nie mogąc na wzór stryja swego zostać szambelanem, została hrabiną...
— Życie moje, to dramat! Nie rozumiem, za co jestem tak nieszczęśliwą! Zrujnował mię... od piérwszego zaraz roku rujnować mię zaczął... Cały świat mówił o szaleństwach jego dla téj... téj... słyszałaś pewno? Potém była inna. A karty i ruleta! Radzono mi, abym się oparła... Stryj radził, i adwokat, i wszyscy. Oparłam się. Cóż? Powiedział mi naprzód, żebyśmy porównali wydatki nasze, a pokaże się pewnie, że ja tracę więcéj od niego. Co za potwarz! Oparłam się po raz drugi, odmówiłam swoich podpisów i pokazało się... że nie miałam sama za co pojechać do Biarritz... Było to wtedy jeszcze kiedy tam bywała cesarzowa Eugenia... Podpisałam i pojechałam do Biarritz... byłam tak chora... znękana, potrzebowałam kuracyi i rozrywki. On nie pojechał, został w domu, ale sprowadził na cały sezon przyjaciół swoich i tę... tę... była to już czwarta i najwięcéj ze wszystkich połknęła... I tak ciągle, ciągle, ciągle... o moja Izo, życie moje... to dramat!
Zaniosła się znowu płaczem; pani Izabella obejmowała ją i czule do siebie tuliła.
— Uspokój się... znoś cierpliwie... godź się z wolą Boga!
— Z wolą Boga! — powtórzyła hrabinka, — ależ nie musi to być koniecznie wolą Boga, aby hrabia tracił majątek jéj na karty i baletnice, i aby ona została wyzutą ze wszystkiego, nędzarką, żebraczką! Nie, nie może ona uwierzyć, aby to była wola Boga. Jest to raczéj dziwny i niepojęty jakiś fatalizm, tragiczne przeznaczenie, które dotyka ją bez żadnéj przyczyny... Życie jéj — to dramat. Nie zaznała miłości i szczęścia, a teraz nie będzie jeszcze miała majątku. Najpewniéj skończy samobójstwem, albo weźmie z hrabią rozwód i wstąpi do klasztoru... do tych Karmelitek Bosych, które na górze Oliwnéj osadziła księżna Latour d’Auvergne...
— Powiem ci pod sekretem, ale przysięgnij mi, że nikomu o tém nie powiesz! gdybym była wolną... Książę Latour d’Auvergne... kto wié? Przez dwa sezony w Biarritz był on moim cieniem! Jeżeli rozwiodę się z Ireneuszem... kto wié?
— Ceziu! o, Ceziu moja! nie wolno ci teraz jeszcze myśléć o tém. Jeżeli Kościół ś-ty uzna małżeństwo twe z hrabią za nieważne, wtedy... książę Latour d’Auvergne... ależ to, droga moja, byłby los wielki, na loteryi smutnego życia wygrany! Teraz jednak, dopóki przysięga, przed ołtarzem złożona, wiąże cię z hrabią, myśléć o takich rzeczach jest... grzechem.
Hrabinka oderwała od poduszki spłakaną twarz, w oczach przyjaciółki zatopiła dziwnie migocące spojrzenie i nagle parsknęła głośnym, długim śmiechem. Co ją tak rozśmieszyło, nie powiedziała, i pani Izabella nie zapytała jéj o to. Zmieszana nieco, zaczęła ją znowu pocieszać.
— Szambelan, — mówiła, — rodzony przeciż stryj jéj, jest tak bogatym i nie pozwoli pewnie, aby zrujnowaną została...
Płomienny rumieniec przemknął po czole hrabiny, sarkastyczny trochę uśmiech osiadł na ustach jéj.
— Stryj, — zaczęła, — stryj dobrym jest dla mnie, ale dawniéj... dawniéj był daleko lepszym... Był czas, w którym... O! wtedy, stryjeneczka z całym bagażem zasad swoich ustępować mi musiała na każdym kroku... wtedy nie dbałam nawet o szaleństwa Ireneusza... Ale to już minęło... Szambelan jest motylem... mo-ty-lem. Usiadł teraz na nowym kwiatku...
— Czy podobna! usiadł...
Hrabinka wzruszyła ramionami.
— Moja Izo! pocóż udajesz? przede mną? Wiész przecie, że jestem twoją serdeczną przyjaciółką, i że ci psuć interesów nie będę...
— O! Ceziu! nie rozumiem... doprawdy...
— Rozumiész. Pomiędzy nami wcale ci się nie dziwię. Szambelan ma wielką pozycyą, a co się tycze różnicy wieku...
— Różnicy wieku! — ze spuszczonemi powiekami szepnęła pani Izabella, — ależ moja Ceziu, różnica ta jest tak nieznaczną...
Hrabinka uśmiechnęła się trochę złośliwie.
— Chcesz, aby była nieznaczną! Niech i tak będzie. Skoro strony interesowane uznają ją za taką, tém lepiéj. Istotnie, ma on serce młode... o, bardzo młode...
— Ma on wzniosłą i czystą duszę!
— O tém nie mogę ci już dać informacyi żadnych, bo ze spowiednikiem jego nie rozmawiałam nigdy. Ale we względzie serca... powiem ci na pewno, że jest on teraz w fazie... w fazie jednéj z tych wielkich namiętności, które go od czasu do czasu napadają.
Wstała; pani Izabella była tak wzruszoną, że z trudnością podniosła się z kanapki.
Hrabinka, nerwowym ruchem wkładając kapelusik ze skrzydłem ptasiém na wzburzone swe włosy, dokończyła:
— Jest on, moja droga, zakochanym, ale tak zakochanym, że daremnie prosiła-bym go teraz o pomoc w interesach moich. Nie może on mówić, ani myśléć o niczém, oprócz przedmiotu zapałów swoich.
— Mówił ci o tém?
— Ależ o niczém inném nie mówi. Jesteśmy przecież starymi przyjaciółmi... zwierza mi się zawsze. Zdaje mi się, że przed nikim nie zwierza się nigdy, tylko przede mną. Dla tego może, iż znajduje we mnie... skarby pobłażliwości... Adieu!
Żegnała przyjaciółkę, ale nie odchodziła jeszcże. Wzięła w dłonie obie jéj ręce i kilka sekund w twarz jéj patrzała. Była widocznie wzruszoną. Oczy jéj mgliły się łzami i usta trochę drżały.
— Izo, — rzekła, — czy będziesz dla mnie dobrą wtedy, kiedy wpływ twój będzie znaczył wiele... wiele...
Po zbladłych policzkach pani Izabelli spłynęły dwie brylantowe łzy. Objęła przyjaciółkę i długo tuliła ją do swéj piersi, do piersi, którą w piérwszéj chwili samotnéj przycisnęła mocno obu dłońmi, aby przytłumić wrzącą w niéj burzę wzruszeń. Szambelan więc był zakochanym, szalenie zakochanym...
Zakochany! zakochanie! zakochać się! Boże! wszak Ty w nieograniczoném miłosierdziu swojém przebaczyć raczysz, że wyrazy te są zawsze dla biednego, słabego serca kobiety, tém, czém jest słońce dla kwiatka, rosa dla trawki, płomień ogniska dla zimnéj komnaty, cudowna melodya dla głuchéj i nieméj pustki! Wszakże, o Panie! biedne to, słabe serce kobiety, Sam w sposób ten stworzyć raczyłeś!
W téj saméj chwili, w któréj pani Izabella, przyciskając dłonie do piersi, głęboko rozważała słowa, przez hrabinkę wyrzeczone, w najustronniejszém miejscu ogrodu, tam, gdzie dokoła nizkiéj darniowéj ławki płaczące brzozy zbiegały się w gęstą cienistą altanę, dwa młode głosy wiodły z sobą żywą, choć przyciszoną nieco i rwącą się czasem rozmowę.
Przed godziną Adolfina siedziała tam sama jedna, z roztargnieniem czytając list jakiś, świeżo snadź otrzymany. Nagle, tuż za brzozami, u których stóp siedziała, rozległo się silne klaśnięcie w dłonie. Drgnęła, ale zanim zdołała obejrzéć się, stał już przed nią Eugeniusz. Powitanie, wyrażające się klaśnięciem w dłonie, było może trochę rubaszném, ona jednak nie uczuła tego wcale. Niespodziane zjawienie się jego tak ją ucieszyło, że nie spostrzegła-by i nie odczuła daleko choćby ważniejszych przekroczeń. Przyszedł nie od strony dziedzińca i domu, ale ztamtąd, gdzie z za białych pni brzozowych widać było otaczającą ogród zieloną łąkę. Wyszedł był z Błonia na przechadzkę, bez celu, ale gdy znalazł się na téj łące, coś go ku ogrodowi temu pociągnęło. Przeskoczył nizkie ogrodzenie i szedł wprost ku darniowéj ławce, bo coś mówiło mu, że znajdzie tu kogoś, kogoś... czyj obraz pragnie znajdować wszędzie i zawsze: pośród obłoków płynących pod niebem i kwiatów rosnących na łące, w marzeniach sennych i w pracach, myślach, walkach białego dnia... Słuchając słów tych, płonęła cała, i niepodobna jéj było zapytać siebie i jego: w jakich to pracach i walkach?
Siadając obok niéj, zapytał krótko:
— List?
— Od Ojca Faveura, — odpowiedziała.
Zaczął ją tak bardzo prosić, aby przeczytała mu to francuzkie pisanie, że odmówić mu nie mogła.
Po francuzku mówić nie umiał, ale czytać w języku tym nauczył się sam. Z razu czyniła to z pewną przykrością, potém wesołość jego zaraziła ją. Przy końcu wspólnego czytania tego, śmieli się oboje. Ona jednak pierwsza śmiać się przestała. Była snadź z tych, którym śmiech własny ból sprawić może. Zaczęła zwierzać się przed nim, że gdy myśli o tém wszystkiém, co on jéj mówi zwykle i co znajduje w książkach, od niego otrzymywanych, uczuwa czasem żal i strach — strach przed jakąś wielką, ciemną zagadką, któréj odgadnąć w żaden sposób nie może.
Z wyrazu twarzy jéj, z ciemnéj głębi, któréj od chwili do chwili nabierały jéj oczy, poznać można było, że znajdowała się w fazie walki, pomiędzy zwątpieniami o ideałach jednych, a pragnieniem uwierzenia w inne, pomiędzy zrywającemi się do życia siłami myśli, a krępującą je niemocą niewiedzy. Dowiedziała się już dosyć, aby zwątpić; żądała teraz wiedzy téj, która daje wiarę. Po wielekroć już z uśmiechem, lub nawet niechęcią odwróciła się od tego, co było dotychczas przedmiotem jéj miłości, a czuła, że bez kochania, bez czci, bez przedmiotu, do którego z entuzyazmem wyciągnąć-by mogła ramiona, stygło w niéj serce i było jéj strasznie nudno i smutno. Nuda znikała jak zaklęta, gdy była z nim, gdy on, w zwykły sobie, sarkastyczny najczęściéj, a czasem pedantyczny sposób, wykładał jéj nicość, śmieszność, złość wszystkiego, co istnieje na niebie i ziemi. Pomiędzy zjawiskami i stosunkami, będącemi upostaciowaniem złości, lub głupoty, tułały się tu i owdzie, niby błędne w noc ciemną ogniki, dziwnie rozwiewne, nieuchwytne idee i ideały. Życie na łonie natury, niewiadomo jakie i gdzie prowadzone. Służenie cierpiącéj ludzkości, niewiadomo jakiemi sposobami. Praca, niewiadomo jaka, i dla czego dokonywana. Swoboda nieograniczona i nie zawarunkowana niczém, niewiadomo na jakich drogach i jakiémi środkami zdobyć się mogąca.
Przeczenia były wyraźne, ostre, dowcipne, twierdzenia mgliste, nawiasowe, w żadną do ujęcia możliwą formę nie przyodziane. Ona jednak, niby gwiazd jasnych, czepiała się tych mgieł; czepiała się wyrazów, chwytała brzmienia i w głębinach ducha pracowała nad urobieniem z nich ideału wiary, miłości i życia.
Przed kilku dniami zwierzyła się przed nim, że zapragnęła, prawie już postanowiła, zostać siostrą miłosierdzia. Opatrywać będzie rannych, czuwać nad chorymi, pocieszać smutnych, pielęgnować biedne małe sieroty, i tym sposobem służyć cierpiącéj ludzkości. Dziś, albo jutro, pomówi z matką o tym zamiarze swoim.
Z wielką powagą odpowiedział on jéj na to, że instytucya sióstr miłosierdzia jest bezużyteczną, bo nie zapobiega wcale cierpieniom i nędzom ludzkim. Zajmować się leczeniem, pocieszaniem, lub pielęgnowaniem pojedynczych jednostek, znaczy to, mniéj więcéj, przyjemnie bawić się, i co najwyżéj, łudzić się mrzonkami. Świat dzisiejszy potrzebuje leków radykalniejszych, energicznego i ogólniejszego przekształcenia. Zresztą, ukrywać młodą i śliczną twarz pod mniszym kapturem, co za barbarzyństwo!... i jaka ztąd korzyść? Umierać dlatego, aby kogoś wyratować od śmierci, wyrzekać się szczęścia dlatego, aby kogoś pocieszyć, znaczy to tylko sprawiać śmierć za śmierć i cierpienie za cierpienie. Ogólna suma zła nie umniejszy się wcale, ogólnéj sumie szczęścia nie przybędzie ani jeden atom.
Przekonał ją zupełnie, lecz nie zapobiegł nurtującéj ją potrzebie ducha, nie dał spoczynku wewnętrznéj jéj pracy. Teraz na darniowéj ławce, po wspólném przeczytaniu listu Ojca Faveura i wynikłéj zeń rozmowie, powiedziała mu, że, kiedy z matką wróci do Paryża, będzie tam uczyła się pilnie i gorliwie wszystkich, wszystkich nauk, które uczą poznawać naturę i ludzkość. Uprosi matkę, aby pozwoliła jéj miéć odpowiednie książki i nauczycieli. Zdaje się jéj, że może bardzo kochać naukę, bo każda wiadomość nabyta tak ją cieszy, a te których nie posiada jeszcze wzbudzają w niéj taką ciekawość, że poszła-by po nie przez morza i lasy.
Długo nie odpowiadał. Na twarzy jego malowało się przykre wrażenie, sprawione wzmianką jéj o wyjeździe za granicę. Dotąd nie pomyślał o tém nigdy, że ta drobna, delikatna twarz dziewicza, która pod wpływem jego rozkwitała w pełne życia oblicze niewieście, że ta dusza, podobna do iskry w locie chwiejnym lecz ognistym, dziś albo jutro uleci odeń na zawsze. Przypomnienie o tém wprawiło go w zły humor. Pod wpływem usposobienia tego, spuścił czoło na dłoń i, w ziemię patrząc, opowiadał, że i on także kiedyś pragnął ideałów i leciał ku nim, jak motyl ku światłu. Wyszedłszy w świat, spotykał same tylko rozczarowania. Próbował nauk i usposobił się do zawodów różnych, lecz nauka znużyła go, bo zblizka wydała mu się zbiorem suchych i martwych liter, życiu nie przydatnych na nic, a żaden z zawodów nie wytwarzał celu, do którego mógł-by dążyć z zapałem i rozkoszą. Robaki tylko mogą pełzać i powoli zbliżać się do upatrzonéj grudki ziemi, albo do źdźbła lichego pożywienia.
Organizacye ludzkie, którym natura przypięła do ramion skrzydła orle czy sokole, potrzebują lotów szybkich i podsłonecznych wysokości. Bystrém okiem swém obejmują one świat cały, w ciasnéj przestrzeni obracać się im niepodobna. Rozczarowany i zniechęcony wrócił on na rodzinną nizinę swą i zwinął skrzydła. Ale czuje, że exystencya taka, bezczynna, bezcelowa, z dążeń wszelkich, zarówno jak z rozkoszy, ogołocona, przygniata go i dręczy. Marnuje on śród niéj siły swe i czuje się bardzo nieszczęśliwym... Po raz-to piérwszy mówił z nią o samym sobie, i w taki smutny, rozrzewniony sposób. Dostrzegła, że w spuszczonych oczach jego zakręciła się łza. Słuchała go i patrzała na niego z gorącém spółczuciem. Po chwili jednak podniósł on głowę ruchem pełnym energii i dumy.
— Mówiłaś pani przed chwilą o wyjeździe swym za granicę... Ani jednego dnia pobytu pani tutaj nie wyrzeknę się za nic, lecz ani jednéj minuty nie zabawię tu po jéj wyjeździe. Trzeba mi będzie zapomnienia i siły do życia szukać na szerokim świecie, w ciężkiéj pracy jakiejś, w wielkiéj jakiéjś idei...
Patrzał na nią swemi ognistemi oczyma, w których w téj chwili malowało się cierpienie. Spostrzegł, że zbladła. Ruchem gwałtownym prawie pochwycił jéj ręce. A ona?... z niewysłowionego wzruszenia, jakiém przyoblekła się pobladła jéj twarz, i z téj bezwładnéj, o wstydzie zapominającéj słabości, z jaką dłoniom jego oddawała swe ręce, znać było, że w chwili téj urósł on w jéj oczach do wzrostu ideału. W téj saméj téż chwili pierś jéj napełniła się i podniosła falą tak uszczęśliwiającego uczucia, że przymknęła powieki i w tył nieco odchyliła głowę, jakby z rozkoszą poddawała się nieznanéj dotąd, upajającéj pieszczocie...
On patrzał na nią i jego oczy także mgliły się upojeniem. Pochylił się tak nizko, że włosy jego dotknęły jéj sukni, i powoli, łagodnie, lękając się niby obudzić ją i spłoszyć, usta swe do jéj rąk przyłożył.
Zmrok zapadał. Pośród melancholijnie zwieszających się gałęzi brzóz świeciły gwiazdy. Dokoła altany, coraz ciemniejszéj, panowała rozległa samotność i głęboka cisza. Ciszę przerwały wkrótce przyśpieszone kroki, i do altany wbiegła postać niewieścia, niewyraźnie rysująca się w zmroku. Wbiegła i stanęła, jak osłupiała, jak do miejsca przykuta. Niewiadomo dlaczego, Eugeniusz uczynił ruch gwałtowny — gniewu czy przestrachu. Adolfina zaś, jakby ją w chwili téj nic na świecie obchodzić nie mogło, sennym głosem zapytała tylko:
— Kto to przyszedł?
O kilka kroków od niéj głos kobiecy, zdyszany od biegu i drżący od przestrachu może, bezładnie mówić zaczął:
— To ja, panienko... w pokojach światło już zapalono... pani sama jedna chodzi po salonie... pytała się o panienkę... poszłam szukać... po całym ogrodzie panienki szukałam... herbatę zaraz podadzą.
Wypowiedziawszy to wszystko, jak ptak spłoszony, frunęła.
Adolfina wstała, lecz nie odchodziła jeszcze. Siła jakaś niezmożona przykuwała stopy jéj do ziemi. Eugeniusz nie zmienił siedzącéj swéj postawy i tylko, na przód nieco pochylony, twarz swą ku niéj podnosił i wpatrywał się w nią, bez słowa, bez ruchu.
Ona splecione ręce wzdłuż sukni opuściła i, nieruchoma także, wzrokiem obejmowała głowę jego.
Po chwili, zaledwie dosłyszalnie, szepnął:
— Aniele mój!
Ona zadrżała.
— Pójdę już... — odszepnęła.
— Czy wiész, gdzie jest na ziemi wiara... szczęście.. ideał... cel najwyższy?... W miłości!...
Obejrzała się dokoła. Oczy jéj szeroko rozwarte, błyszczały w cieniu.
— W miłości dwojga istot młodych, poetycznych... z ogniem w sercu i głowie...
Cofnęła się o parę kroków i splecione ręce od sukni odrywając, podniosła je tak, jak gdyby niemi twarz swą przysłonić chciała.
— Istot takich, jak ty i ja...
— O! — zawołała przeciągłym, stłumionym głosem i z twarzą ukrytą w dłoniach, wybiegła z altany.
Eugeniusz chwilę jeszcze siedział na darniowéj ławce, pogrążony w marzeniu, czy zamyśleniu. Wstał potém, wstrząśnieniem głowy odrzucił z czoła opadłe na nie włosy i wpół z westchnieniem, wpół z uśmiechem, wymówił:
— Rozkoszne stworzenie!




V.

W Błoniu stała się katastrofa. Zjawiła się ona nazajutrz po rozmowie Eugeniusza z Adolfiną w altanie odropolskiego ogrodu, pod postacią nie trzęsienia ziemi ani trąby powietrznéj, ale bosonogiego i obdartego podrostka, który z najbliższego miasteczka przyniósł zaadresowaną do Żytnickiego telegraficzną depeszę. Depesza zaadresowaną była do Żytnickiego, ale na ganku spotkała ją i z rąk podrostka odebrała Żytnicka. Ręce jéj drżały, a twarz mieniła się purpurą i bladością, gdy, biegnąc naprzeciw idącego przez dziedziniec Eugeniusza, wołała:
— Gieniu! Gieniu! telegraf! rozpieczętuj, przeczytaj! Od Ignasia... on tylko przysyła nam telegrafy... prędzéj! słabo mi! o Jezu Marya! Brat Ignaś... może przyjeżdża... Urzędnik do szczególnych... No cóż tam pisze w tym telegrafie?... przy generał-gubernatorze...
— W telegrafie, moja ciociu, pisze, że pan Ignacy Kołowicz, urzędnik do szczególnych poruczeń przy generał-gubernatorze Turkestańskim, przyjeżdża do siostry swojéj, pani Konstancyi Żytnickiéj...
Zachwiała się na nogach i krzyknęła:
— Kiedy?
— Dziś.
— Dziś! — powtórzyła konającym głosem i osunęła się na piasek dziedzińca. Nie zemdlała, ani nawet upadła, ale tylko usiadła na piasku i, chustką twarz zakrywszy, zaczęła bardzo płakać.
— Czegóż ciocia beczy? — patrząc na nią, z wyrazem ironicznego lekceważenia, zapytał Eugeniusz.
— Aha! — krzyknęła, zrywając się — płakał-byś i ty, gdybyś dziesięć lat nie widział brata rodzonego i takiego jeszcze dobrego...
— I takiego bogatego.. — wtrącił młody człowiek.
— A pewnie... fundusz zrobił ogromny i zawsze pisywał do mnie...
— I został urzędnikiem do szczególnych...
— Przy generał-gubernatorze... cha, cha, cha, cha... Turkestańskim, i przyjeżdża do nas... dziś, dziś... cha, cha, cha!
Zanosząc się od śmiechu i wysoko, a dziwnie sprężyście, podskakując, wbiegła w głąb’ domu i drzwi mężowskiego gabinetu z trzaskiem otworzyła. Żytnicki siedział przed biurem, w załatwianiu korespondencyi zagłębiony.
— Pawełku! — krzyknęła pani Konstancya.
Nie było odpowiedzi.
— Pawełku! Pawle! Pawlisko ty nieznośne! podnieś-że głowę i słuchaj, co ci powiem...
— A co, Kociu? „Jeżeli WPan Dobrodziéj proces ten WPani Odropolskiéj z włościanami wsi Błonie do pomyślnéj... do pomyślnéj... do pomyślnéj...“
— Ot tak! mruczy coś sobie pod nosem, a żony rodzonéj słuchać ani myśli, choć wiadomość taka... że choć umieraj... O ja nieszczęsna kobieta na tym świecie! sponiewierana! sterana! z sercem rozdartém! Pawełku! słuchaj-że! mój Pawełku najdroższy!
— A co Kociu? „do pomyślnéj rezolucyi doprowadzisz, w wypadku takim honorarya... honorarya... honorarya...
— Oj! żebym ja mędrsza była, niż jestem, zrobiła-bym ci ja honorarya takie, żeby ci ani jednego włosa w czuprynie nie zostało... Słuchaj-że!..
Tu poskoczyła, usta do samego otworu ucha mężowskiego przyłożyła i z całéj swéj niemałéj siły wrzasnęła:
— Brat Ignacy...
— Jezus Marya! — rzucił się i wyprostował Żytnicki, lecz wnet do zimnéj swéj krwi wracając, spokojnie wymówił: — Ależ wrzeszczysz!... czegóż chcesz? mów prędzéj i idź sobie, bo czasu nie mam...
— Przyjeżdża! — nawpół wyłkała, a nawpół zaśmiała się Żytnicka.
— Kto?
— Brat...
Nie mogła daléj mówić. Wzruszenie ją dławiło.
Żytnicki, jak sprężyną ruszony, wstał z krzesła.
— A! — rzekł, — to co innego. A kiedyż?
— Dziś... dziś... dziś...
— O!
Twarz jego oblała się pogodą, niemal radością.
— Trzeba jechać po niego na stacyą kolei...
— Mój Pawełku, jedź!
— A jakże... przyjemność dla nas taka i... honor! Do koczobryka zaprządz każę i budę podnieść...
— Nie budę ale fordekiel... — poprawiła żona, potém jednak z energią dodała, — nie! nie! nie koczobrykiem...
— A czémże...
— Koczem, koniecznie koczem...
— A zkądże...
— Od Sanickich, Pawełku, od Sanickich!
Zrozumiał i zgodził się. Zajechać miał po drodze do Sanowa i konie swoje do kocza Sanickich zaprządz.
Pani Konstancya pobiegła do kuchni, skąd po chwili rozległy się po dziedzińcu i dworku całym krzyki, piski, płacze, bieganie, stukanie, siekanie i skwierczenie.
O zachodzie słońca wtoczył się na dziedziniec Błoński familijny kocz Sanickich, śród którego rozłożystych przestrzeni siedzieli dwaj milczący i bardzo poważnie wyglądający mężczyzni. Naprzeciw nich, siedziała jeszcze mała jakaś istota ludzka, tak przecież owinięta w futro jakieś, że podobna była do zawiniątka, któreby posiadało skośne, czarne, błyszczące oczy.
Na ganek wypadła Żytnicka, do zatrzymującego się kocza poskoczyła i u szyi jednego z wysiadających zeń mężczyzn zawisła.
— Ignaś! — wołała, łkając, — brat... jaki ty dobry!...
Odwróciła twarz ku gankowi.
— Samowar! biufstyk!... masło, ser... sarde...
Powieki jéj przymknęły się, zbladła jak chusta.
Żytnicki targnął ją za ramię.
— Kociu! a toż co za facecye! mdlejesz, czy co? a brat głodny...
Ostatni wyraz ocucił ją od razu i doskonale. Mocno znowu na nogach stanęła, oczy otworzyła:
— Ach! — zawołała, — mój ty Ignasiu złoty! złoty, srebrny, brylantowy! chodź, chodź do naszéj chaty! Jaka ja szczęśliwa...
Pociągnęła brata w głąb’ domu, za nimi poszedł Żytnicki, a po kilku minutach siedzieli wszyscy troje w pokoju jadalnym, przy suto zastawionym stole.
Powierzchowność Ignacego Kołowicza była bardzo wybitną i odrębną. Lat około czterdziestu, wysoki i silnéj budowy ciała, posiadał on postawę, któréj nie można było ściśle nazwać wspaniałą, która jednak wyraźnie sprawienie wrażenia wspaniałości na celu miała. Był to pewien sposób podnoszenia głowy i wydymania piersi, jakotéż i niżéj położonych okolic, zdający się nieustannie opowiadać światu: „jestem poważny! jestem ważny! jestem możny!“ Twarz jego, o rysach zaokrąglonych i świeżéj, kwitnącéj cerze, połyskiwała jak atłas od systematycznego i niezmiernie starannego golenia. Wąsów nie posiadał on ani śladu; w zamian, po obu stronach policzków, dolną ich część zajmując, wyrastały bokobrody, gęste a tak długie, że śpiczastemi końcami aż do połowy piersi opadały. Pomiędzy bokobrodami, broda pulchna, całkiem naga, błyszczała. Pod krótko ostrzyżonym ciemnym włosem, wązkie czoło Kołowicza fałdowało się w kilka bruzd niegłębokich, lecz zawsze zdradzających, że życie jego nie było pozbawione trosk, pracy i myślenia. Istotnie téż i oczy jego, małe, szarawe, świadczyły, iż bezmyślnym on nie był. Były one ruchliwe i błyszczące, posiadały dużo żywości i sprytu, który téż chwilami łączył się z wyrazem łagodnéj i wesołéj dobroduszności. Nos Kołowicza, podobny do nosa pani Konstancyi, mały był i zadarty. Przeważna jednak część charakterystyki twarzy jego mieściła się w wyrazie ust i układzie warg. Usta te, w téj przynajmniéj chwili powitań rodzinnych, zarysowywały od czasu do czasu uśmiech dobroduszny, serdeczny, prawie rozrzewniony; lecz gdy tylko uśmiech ten znikał, wargi wygolone, pulchne, błyszczące, wydymały się i układały w sposób, znamionujący uczucie nieskończonéj powagi czy wagi własnéj, albo téż równie nieskończonego zadowolenia z siebie. Wtedy z pomiędzy warg tych wydobywał się dźwięk szczególny, przeciągłe dmuchnięcie raczéj, mogące tłómaczyć się przez zgłoskę: pchchuuu! Znaczyć to mogło: „dobrze mi!“, albo: „Ot jaki ja!“, albo jeszcze: „co mi tam!“ Gest Kołowicza okrągły był i poważny, ubranie jego odznaczało się kosztownością materyału i ścisłém zastosowaniem kroju do ostatniéj mody. Koszula śnieżna i jak pancerz sztywna wydymała się u jego piersi, poniżéj gruby łańcuch złoty brzęczał mnóztwem breloków. Szerokie i krótkie ręce świeciły parą kosztownych pierścieni, końce grubych palców zaopatrzone były w bardzo długie, aż do kredowéj białości wyczyszczone, zaostrzone i wyglansowane paznogcie.
Żytnicka krzątała się około pojenia i karmienia brata ze szczerą a głośną i pełną łez i śmiechu czułością. On ścigał ją wzrokiem uradowanym także i dobrodusznie do niéj się uśmiechał.
— Poczciwa Kostusia! — mówił, — ja i wiedział, że ty ze mnie będziesz rada!...
— Rada? ależ ja taka jestem szczęśliwa... ty taki dobry... taką drogę odbyć, aby do nas przyjechać!
Jeszczeby! — odparł Kołowicz, — żeby nie przyjechać! Do Petersburga interes miałem.. tam... o jaki to podrad... Na miesiąc urlop wziąłem, tydzień mi od interesów został... Ot ja tu i przyjechał, żeby zobaczyć, co się z wami dzieje, jak żyjecie, czy mnie jeszcze trochę lubicie? Ppchchuuu!
Na te słowa pani Konstancya odpowiedziała uściskiem tak gwałtownym, że aż w nim wspaniałe bokobrody Kotowicza lekkiemu uległy nieładowi; Żytnicki zaś wstał z krzesła, ukłonił się, i przez chwilę pod bujnym wąsem mruczał coś, ale co? tego już śród wykrzyków i głośnych całusów pani Konstancyi dosłyszéć było niepodobna.
— Ignasiu, Ignasieczku! jedz-że, mój drogi, jedz! tobie może u nas wszystko niesmaczne będzie; tyś pewnie przywykł do królewskich przysmaków. Ale czém chata bogata, tém rada! Biufsztyczek z polędwicy, kartofelki smażone, i... sardelowe masło.
Sardelowém masłem, jako przysmakiem zupełnie w domu jéj extraordynaryjnym, Żytnicka była widocznie dumną. Chełpiła się niém i podsuwała je wciąż bratu.
— O! widzisz, — powtórzyła, — sardelowe masło! toż to panowie jadają... Ja tam tego nie lubię. Dla mnie to paskudztwo. Ale tyś pan... jedz!
Jadł i po chwili zapytał:
— No, a czy miewacie tu dobry kawior?
Żytnicka zbladła.
— W zimie miewamy, ale teraz jeszcze niéma... — odrzekła z głębokim żalem.
— A pan generał jest amatorem kawioru? — zapytał Żytnicki.
— Ej nie! nadojadł! tam tylko to i robisz, że kawior i różne ryby, wędzone, a solone, jesz. Pchchuuu! Ot wiesz co, Kostusia, każ ty mnie jutro barszczyku zgotować, takiego litewskiego barszczyku ze śmietaną i... i... z wie... wie... wiet... jakże się to nazywa?
— Z wędlinką? — podchwycił Żytnicki.
— Aha, z wędlinką! ja i zapomniał już gadać po dawnemu, niech licho porwie! Dwadzieścia lat, jak za skraj świata wyjechał, a tylko służba i interesy w głowie... Pchchuuu!...
W téj chwili wszedł do jadalnego pokoju Eugeniusz. Stałą to już było zasadą jego, że gdy w Błoniu byli goście, on zjawiał się pośród towarzystwa o ile mógł najpóźniéj. Pochodziło to w części z lekceważenia dla osób odwiedzających Błonie, w części zaś, ze względu, że osoba, zjawiająca się późno, zauważoną zostać i effekt pewien sprawić musi. Jakoż, wejście jego sprawiło przedewszystkiém silne wrażenie na Żytnickiéj. Rzuciła się ku niemu, porwała za rękę i przedstawiła bratu z zapałem niesłychanym:
— Ty go widziałeś już, ale kiedy dzieckiem był jeszcze... Teraz kawaler z niego słuszny i bardzo rozumny... o! wy to już z sobą zejdziecie się, i będziecie mieli wiele do gadania... dwie mądre głowy! Ja, Ignasiu, kocham go, jak rodzonego syna... Ty u mnie piérwszą osobą na tym świecie, a on drugą...
— No, a szwagierek? — żartobliwie zagadnął Kołowicz.
— Mąż nie liczy się! — wykrzyknęła pani Konstancya. — Jedna dusza w dwóch ciałach...
— I chleb powszedni... — uśmiechając się dorzucił Żytnicki.
Kołowicz smakował podaną mu herbatę.
— Ot, dobra u ciebie herbata, Kostusiu!
Wyprostował się a raczéj wyciągnął się trochę, wydął piersi i dodał:
— Jaki ja rad, że wy sobie tu tak dobrze, i wesoło, i zgodnie żyjecie!
Tu, jakby sobie co przypomniał, do siostry się zwrócił.
— Moja Kostusiu, rzekł, a co tam z moim kamerdynerem zrobili.
— Z jakim kamerdynerem?
— No, tym małym... To Karakałpak... nazywa się Fi-then-pu-li... śmieszny mały... wożę go zawsze z sobą i nauczył się mnie służyć. Każ mu tam jeść dać i posłanie jakie, bo zmęczony...
Żytnicka rzuciła się ku drzwiom. Kołowicz zawołał za nią:
— Słuchaj-no, Kostusiu! Każ mu zgotować herbaty z jaglaną kaszą i solą... albo kawałek baraniny w wodzie słonéj, bez żadnéj przyprawy...
Dyspozycyi tych Żytnicka słuchała z wytrzeszczonemi od zdumienia oczyma, lecz posłuszna, wybiegła.
Kołowicz opowiadać zaczął szwagrowi o sposobie, w jaki zdobył swego małego Karakałpaka. Było to w czasie wojny. Znaleziono dziecię pośród pustyni, wpół umarłe z głodu, w kaftanie z reniferowéj skory. Uciekający przed wojną rodzice porzucili go tam widać, a może odumarli.
— Jechałem wówczas tamtędy z poleceniem... zlitowałem się nad małym, wziąłem go, odkarmiłem, służby wyuczyłem, i ot, pięć lat już jest u mnie!
Eugeniusz, naprzeciw gościa przy stole siedząc, przypatrywał mu się bacznie. W oczach jego, wpatrzonych w pulchną, błyszczącą, ważną i zarazem dobroduszną twarz Kołowicza, malowały się dwa uczucia: ironia i ciekawość. Ciekawość przemagała. Po chwili, z dumném odrzuceniem w tył głowy, ale tonem grzecznym, zagadnął go o pobyt w Petersburgu. Kołowicz odpowiedział uprzejmie; rozmowa, któréj Żytnicki niemym tylko był słuchaczém, zawiązała się w sposób bardzo łatwy i prędki. Zapytując o stolicę, Eugeniusz dotknął przedmiotu nietylko wybornie znanego Kołowiczowi, ale téż bardzo dlań miłego. Całą duszą podziwiał on nagromadzone w wielkiém mieście tém olbrzymie bogactwa, wszystkie blaski i przepychy napełniających je zabaw i obchodów. Widocznie rad był, że znalazł tu kogoś, z kim wrażeniami i wspomnieniami swemi dzielić się mógł.
— Oho! — mówił, — takiego bogactwa kamieni nigdzie w Europie nie znaleźć. Wszędzie granit, marmur, malachit, lapis-lazuli. Z Finlandyi tego nawieźli, ale co to musiało pieniędzy kosztować! Pamiętasz pan Angielskie wybrzeże?
— Naturalnie!
— A pałace tam! a? co?
Uderzył językiem w podniebienie, jak smakosz, przypominający sobie o widzianym kędyś wybornym kąsku.
Eugeniusza oczy więcéj jeszcze niż zwykle błyszczały. Z uśmiechem porozumiewania się na Kołowicza patrzał.
— A w kupieckim klubie czy pan bywasz? — zapytał.
Jeszczeby! to mój klub. Ile razy jestem w stolicy, codzień w klubie być muszę. Wieczorami niéma co robić, w karty trochę gram. Oj te karty, niech licho porwie! Dwa lata temu, przegrałem w Muchę jednego wieczora trzy tysiące... Myślę sobie: źle! trzeba odegrać się. Ot i zacząłem znowu chodzić... pora już i wyjeżdżać, a ja chodzę... Ot i odegrał się, i nietylko odegrał się, ale jeszcze drugie trzy tysiące wygrał!
— Co to tam za zbytkowne urządzenie! jakie wejście, salony, gabinety...
— Ppchchuuu! A na baletach pan bywałeś?
— Jakże?
— A co? a? dekoracye?
— No... i personał także! — uśmiechnął się Eugeniusz.
— No tak. Ale dekoracye! Jaki tam umieją księżyc robić, albo fontanny, albo morze.. Słonie, to żywe na scenę wprowadzają. A jak wyleci tam dyablic tych ze trzysta, to człowiekowi ledwie oczy ze łba nie powyłażą!
— A Ermitaż znany panu?
— No jakże! Z ram złoto aż kapie, a te urny malachitowe i marmurowe, co pośrodku stoją... a? wielkie takie, że wykąpać się w nich można...
— Mnóztwo pięknych obrazów, dzieł sztuki.
Kołowicz niedbale ręką rzucił.
— Ja się tam na tych sztukach nie znam... Chodziłem, patrzyłem, ale znudziłem się...
— O! pod tym względem, nie mogę zgodzić się z panem, — zawołał Eugeniusz, — sztuka wprawdzie jest wedle mnie zbytkiem, zabawą, do niczego ważnego ludzkość nie prowadzącą; są nawet tacy, co ją zaliczają do rzeczy szkodliwych, które, wraz z wielu innémi, zniszczyć trzeba. Ja jednak zdania tego nie podzielam. Na mnie muzyka, posąg, obraz, robią silne wrażenie, a przez to sprawiają mi przyjemność, wszystko zaś, co sprawia przyjemność, powinno być absolutnie dla nowego świata przechowaném.
Szare źrenice Kołowicza zamigotały niespokojnie. Mimowiednie jakby obejrzał się dokoła i, zniżając nieco głos, z widoczném niezadowoleniem, wyrzekł:
— Co tam ten nowy świat! co tam zniszczyć! O tém i gadać nie potrzeba! głupstwo! Ja myślał, że tu w tym kącie waszym nikt o takich rzeczach i nie słyszał.
Eugeniusz uśmiechnął się gorzko.
— Widzisz pan, — rzekł powoli, — w kątach mieszkają ludzie, nie dla kątów przeznaczeni...
— No... to i czegoż te ludzie w kątach siedzą? — z bystrém spojrzeniem zapytał Kołowicz.
Eugeniusz spuścił oczy, Żytnicki natomiast z wyjątkowo u niego żywém poruszeniem zwrócił się ku szwagrowi.
— Żona moja bardzo zawsze pragnęła pomówić o tém z panem generałem...
— A czémuż nie? czemuż? co tylko będę mógł, zrobię. Gotów do usług!
Żytnicka wbiegła do pokoju z wielkim śmiechem, który obudził w niéj mały Karakałpak. Opowiadała mężowi o jego cerze, ustach, nosie, zębach, o tém, że herbata z solą i jaglaną kaszą wnet dlań będzie ugotowaną, i że posłanie dlań urządziła w sionkach, przy pokoju brata.
— Upadł, — mówiła, — na materac i zasnął zaraz, jak zabity... Ot i Ka... ka... Karakołpaki tak samo widać śpią jak ludzie...
W parę godzin potem towarzystwo całe znajdowało się już w saloniku.
Kołowicz zmienił cokolwiek postać swą. Na usilne prośby siostry, przywdział szlafrok i pantofle. Wzbraniał się z razu od zaprezentowania się w negliżu.
— Przy damach, — mówił, w szlafroku siedziéć... to już będzie zanadto nieceremonnie...
— Jakie tam damy! — krzyknęła Żytnicka, — jedna tylko, i to siostra!
Poszła za nim do przeznaczonego dlań pokoju i własnemi rękoma go przebrała. Podając mu szeroki, wschodniemi deseniami pstrzący się i kosztowny szlafrok, z cicha i dziwnie miękko szepnęła:
— Ignasiu, mój najdroższy! Wiesz, co mi się teraz przypomniało! Ot to, jak ja cię zawsze sama rozbierałam i ubierałam, kiedy mama nasza umarła... tyś był jeszcze mały, a ja, starsza od ciebie... Tulisz się, bywało, do mnie, jak gołąbek, a ja cię póty całuję, i po włosach gładzę, i bajki gadam, aż zaśniesz... Z rana, bywało, jak tylko obudzisz się, krzyczysz zaraz: Kostusia! Kostusia! Beze mnie wstawać nie chciałeś...
Otarła z oczu łez parę i z miłością, rzewnie, w twarz brata patrzyła. On rozrzewnił się także, objął ją ramieniem, do piersi przycisnął i połą swego szlafroka, niby pstrém, a szerokiém skrzydłem, ogarnął.
— Ty poczciwa! — mówił z cicha, — ja pamiętam... zawsze dobre serce miałaś... hołubiłaś i pieściłaś młodszego brata... Pamiętasz, jak ja śliwki nadziewane lubił? ty je od ciotki kradła i mnie dawała... Ciotka skąpa była... No, a gdzie teraz ciotka?
— Daleko ztąd mieszka. Przy córce swojéj, która wyszła za mąż.
— Aha! przy Mańce. A za kogo ona wyszła?
— Dobrze! dobrze! za obywatela!
— No to i chwała Bogu! A od Franciszka dawno list miałaś?
Tak, stojąc blizko przy sobie i oplatając się ramionami, rozmawiali kwadrans dobry o wspólnych krewnych swych, o wspomnieniach i drobnych wydarzeniach z lat dziecinnych. W chwili téj Żytnicka mówiła daleko ciszéj i wolniéj, niż zwykle, a wzrok miała dziwnie jasny i zarazem smutny trochę; postawa zaś i twarz Kołowicza utraciły piętnującą wagę i powagę, tak zupełnie, jak gdyby nigdy nie piastował on godności urzędnika do szczególnych poruczeń, nie uczęszczał do kupieckiego klubu, nie woził z sobą kamerdynera Karakałpaka i t. p. Wyglądał on w téj chwili jak zwykły śmiertelnik, mówiący z istotą, sercu jego bliską, o rzeczach i ludziach pamięci jego miłych.
— Jakże to wszystko daleko już od nas... daleko... daleko... — rzekł, i serdecznie, długo siostrę w usta pocałował. Głowę potém podniósł.
— Ot, niéma na świecie, jak familia.. Choć ty tam o siedm mórz i o siedm lądów odjedziesz, serce taki ciągnie... Ja o tobie, Kostusia, nie zapominał nigdy? prawda? a?
— Prawda, prawda, kotku! pisałeś zawsze i takieś mi ładne prezenty przysyłał!
— Jakie tam były prezenty! ot ja tobie teraz prezentów nawiózł... zobaczysz jakich!
Żytnicka podskoczyła z radości.
— Twój mąż miał posłać na stacyą po moje czumadany... ja tobie cały czumadan prezentów przywiózł.
Całowali się znowu i rozpłakali się oboje.
Taką była rozmowa i obejście się z siostrą Kołowicza na osobności; lecz w saloniku, po przeminięciu chwili rozrzewnienia, wobec Żytnickiego, Eugeniusza i uwijających się wciąż po domu służących, stał się on znowu urzędnikiem do szczególnych poruczeń, członkiem kupieckiego klubu, właścicielem Karakałpaka etc. etc. Pantofle jego, jedwabiem na aksamicie szyte, były czysto perskiego pochodzenia; dzięki im, stopy jego, na krześle złożone, wyglądały niby poświęcone i przed oczy wiernych wystawione, kończyny jakiegoś wschodniego bóztwa. Palił fajkę, osadzoną na cybuszku, z drzewa sandałowego wyrobionym, popijał zwolna wyborną, domowéj roboty ratafią, przegryzał zawsze ulubionemi śliwkami z migdałowém nadziewaniem i opowiadał. Opowiadanie sprawiało mu przyjemność wielką, z powodu zapewne wrażenia, jakie wywierało na obecnych. Żytniccy oboje dosłownie przemienili się w słupy, po parze wytrzeszczonych oczu mające; Eugeniusz, w cieniu nieco siedząc, słuchał coraz uważniéj i coraz częstsze, ciekawsze rzucał zapytania. Kędyż-bo nie bywał, czego nie widział, jakich dziwnych wypadków nie doświadczał syn ów skromnéj litewskiéj zagrody! W dzieciństwie do nauk powołania nie czuł najlżejszego. Szkół gimnazyalnych nie ukończył. Wedle zwyczaju, kancelistą w biurze jakiémś został, a wkrótce, dzięki wypadkiem znalezionéj protekcyi jakiejś, dzięki szczególniéj sprytowi własnemu, w biurach intendentury wojskowéj się umieścił, zkąd już poszedł... poszedł... poszedł... Z miejsca na miejsce przenoszony, znalazł się prędko aż nad brzegami Amuru. Ze stopnia na stopień wynoszony, wstąpił na ten, pośród którego, przez zręcznie dokonany obrót jakiś pieniężny, położył pierwsze podwaliny przyszłéj swéj fortuny. Trudów poniósł i niebezpieczeństw ominął niemało.
Niejednokrotnie po tygodni kilka na bryczce pocztowéj przepędzał, dniami i nocami jadąc przez stepy i pustynie bezludne, po których tylko hordy dzikich ludów, albo bandy błędnych rabusiów przebiegały. Obok niego siedział konwojujący go dla bezpieczeństwa żołnierz, przez ramię przewieszona, u piersi jego spoczywała sumka (torba), pełna pieniędzy... Pieniądze to były, za których utracenie utracić mógł nietylko spokój i nadzieję karyery, ale nawet życie. To téż po kilka nocy nie usypiał ani na chwilę, a za lada szelestem, odzywającym się śród stepowéj ciszy, dłoń jego gorączkowo chwytała za trzon rewolweru. Tu i owdzie napadano go. Bronił się, a raczéj sumki swéj bronił zaciekle, jak lew. Parę razy był rannym. Otrzymał za to awans i order. Parę razy téż popadł w podejrzenie i niełaskę u zwierzchności. Minęło to prędko; wykazał niewinność swą, do łask przywróconym został; lecz każde z przejść tych przechorował ciężko. I z innéj jeszcze strony doświadczał on wzruszeń silnych, dokonywał prac niemałych. Spekulował. Czas jakiś prowadził handel futrami i rybami; po wiele téż razy brał podrady, czyli podejmował się za pewną, oznaczoną sumę, czegoś komuś dostarczyć, coś dla kogoś zbudować. Trzeba tu było nietylko bystrego objęcia całości interesu, ale i bardzo drobiazgowych, trafnych kombinacyi. Trzeba było jeszcze bacznego dopilnowania sprawy i zaciętego, jak się wyrażał, ogryzania się z mnóztwem współubiegających się, niechętnych, podstępnych. A zwierzchność? Zwierzchnicy zmieniali się często. Ten miał takie gusta, poglądy, obyczaje, tamten inne, a ów jeszcze inne. Aby nie osiąść na mieliźnie, trzeba było przedewszystkiém badać bieg wody, a zbadawszy go, nie stawiać mu oporu. Tak, to tak, inaczéj, to inaczéj. Choć czasem dusza buntowała się, krew wrzała, ręka drgała, — milcz duszo, zastygnij krwi, zesztywniéj ręko! Służba! Z początku Kotowicz doświadczał tych zaburzeń wewnętrznych, które krew całą rzucają do głowy i w tył ją odginają ruchem dumy człowieczéj. Potém przestał doświadczać ich. Zwyciężył siebie wiele razy i zwyciężać już nie potrzebował. Ubyło mu przez to cierpienia, przybyło otrzymywanych łask. Służba!
Oto co przeniósł, przecierpiał i czego dokonał Ignacy Kołowicz. Wyryło to na czole jego kilka bruzd, niegłębokich wprawdzie, zawsze jednak zaprawiających świeżość lica jego odcieniem znużenia. Wynikami zaś téj pracy życiowéj były: urzędowa posada, którą zajmował, znaczna ilość medali i krzyżów, któremi pierś swą zdobić miał prawo, jemu samemu tylko wiadoma liczba ulokowanych na kilku bankach papierów publicznych, pstry szlafrok turecki, perskie pantofle, cybuch sandałowy i wszystko, wszystko słowem, co było z nim, na nim, w nim, bo i napełniające go uczucie, samoważności i samozadowolenia także. Oprócz tego, praca ta życiowa przyniosła mu i umysłowe korzyści znaczne. Była to wiedza taka, którą, gdy podzielił się z mieszkańcami Błonia, Żytnicka uczuła zawrót głowy, jak od upicia się. Przerozmaite nazwy miejsc i ludów, z ust brata do uszu jéj płynące, odurzyły ją, ogłuszyły, rzec można, chwilowo zidyotyzowały. Ułożywszy do snu drogiego gościa swego i wycałowawszy go na dobranoc, tak zupełnie, jak całowała go, gdy był małym, osieroconym po matce jéj braciszkiem, szła ze świecą w ręku przez salonik, przedpokój i pokój jadalny, szepcąc wciąż, niby pacierz:
— Kangarya, Mandżurya, Buchara, Chiwa... O Jezu najmiłosierniejszy! Chiwa, Fer... fer... fergam, Turkestan, Afganistan... O Matko ty przenajświętsza!
Zaszła jéj drogę kucharka, Wikcia, chwiejąca się prawie na nogach z senności i znużenia, i zapytała: czy pani każe z samego rana oskubać indyka?
Żytnicka wypatrzyła na nią wzrok nieprzytomny i odpowiedziała:
— Kypczaki, Kumyki, Woguły...
Poczém najobojętniéj poszła daléj.
— Pani! — wołała za nią sługa, — proszęż zadysponować... potém pani krzyczéć będzie... ja nie wiem, co robić: skubać indyka, czy nie skubać?
W progu sypialni odwróciła się twarzą do służącéj.
— Skub! — krzyknęła, i zaraz potém, z miejsca się nie ruszając, z oczyma w ziemię utkwionemi, znowu szeptać zaczęła.
Żytnicki, który leżał już w posłaniu, zawołał na nią, aby spać szła i jemu do snu nie przeszkadzała.
— Co? — zapytała tonem echowym.
— Spać idź!
— Jakuty, Ozbegi, Nogajcy... — odpowiedziała.
— Niech ich dyabli wezmą! — rzekł Żytnicki, — połóż się i śpij!
Śpij! łatwo to było powiedziéć, ale wykonać daleko trudniéj.
Mniéj tkliwy na wszelkie dotknięcia zewnętrznego świata, Żytnicki usnął, ale pani Konstancya szamotała się w pościeli prawie do ranka. Chwilami szeptała:
— Robaczek mój, kochanek, kotek, braciszek najdroższy...
A zaraz potém:
— Woguły, Turguty, Kypczaki, Kumyki, Udy...
Raz jeszcze, z wybuchem głosu zawołała:
— Ka... ka... kabal... ko... ko... Kokand... o Jezu najmiłosierniejszy!...
Z razu pamiętała liczne nazwy te wcale dobrze, nazajutrz jednak przewróciły się one w głowie jéj do góry nogami. A tak przytém zasiadły jéj w myśli, że wprost nie mogła sobie dać rady. Przy herbacie prosiła brata, aby opowiedział jeszcze cokolwiek o Mykutach, w których z trudnością domyślił się on Kumyków; potém zaś, gdy panowie udali się na długą przejażdżkę po Odropolskich polach i folwarkach, przez pół dnia prawiła przyjaciółce swéj, Drożyckiéj, o Dżumaryi, Kaszaryi, Kypczaryi, Kakawelu, Ferganelu, jakotéż o ludach Nogatach, Uszatach, Kołpakach i Czaprakach. Czuła sama, że niektóre z nazw, słyszanych wczoraj i dziś, umknęły z jéj pamięci; pragnąc przecież roztoczyć przed oczyma Drożyckiéj niesłychaną erudycyą brata, wykomponowywała na miejsce ich inne. Drożycka dziwiła się:
— Ależ uczony!
— Co to uczony! wiadomo, człowiek taki uczonym być musi! Jakże! inaczéj przecież nie został-by tém, czém jest. Małéj to uczoności trzeba na to, aby być urzędnikiem do szczególnych poruczeń, i fundusz taki zebrać!...
— Czy wielki fundusz?
— Nie wiem ile... nie pytałam się jeszcze. Jak zapytam się, to powie i wiedziéć będę. Ale że pan z niego, to pan... całą gębą! Jaka bielizna u niego, jakie odzienie! i z miny już widać...
— To prawda, że z miny widać. Ot, wié pani kochana, mnie się zdaje, że pan generał więcéj nawet na wielkiego pana wygląda, jak pan Kamerherr. Ja pana Kamerherra tutaj przez dziurkę od klucza widziałam!...
— A więcéj, pewnie że więcéj... choć i tamten... o! wielka także figura! Ach, jakbym ja chciała...
Umilkła i zamyśliła się.
— Czegoby pani kochana chciała?
— Żeby oni spotkali się z sobą!
— Kto z kim?
On z Ignasiem. I żeby oni wszyscy Ignasia poznali. Ot dopiéro pokazała-bym im, że nie oni jedni panami są, ale że i ja także nie wyskoczyłam widać sroce z pod ogona, kiedy takiego mam... Ot-bym dopiéro śmiało im w oczy patrzyła i myślała: taka ja dobra, jak i wy!
— To niech pan generał z wizytami pojedzie...
— Dokąd?
— Do Odropola, do Pomiń, do Sanowa...
— Ej Sanów! co mi tam Sanów! Palcem tylko kiwnę, a Saniccy sami tu przylecą. A jak on pojedzie do Odropola i do Pomiń, to co mnie z tego. Ja tam nie będę i nie zobaczę, jak na niego pan Kamerherr, i Odropolska, i pani hrabina patrzéć będą...
— Wié pani co? Proszę dla pana generała bal wydać i wszystkich zaprosić...
Żytnicka z krzesła poskoczyła.
— Aha! — krzyknęła.
Lecz posmutniała prędko.
— Bój się Boga, Drożysiu, a kiedyż tu co przygotować, sprowadzić, urządzić.. On na pięć dni tylko przyjechał... przez pięć dni bal wysztyftować... nie sposób.
— To prawda. Ot może zdarzy się jakoś...
— Może zdarzy się...
Zdarzyło się, ale dopiéro po upływie dni dwóch, które przeszły w Błoniu niby sen czarnoksięzki. Odbywało się tam przedewszystkiém nieustanne jedzenie i picie, w międzyaktach zaś rozdawanie i przyjmowanie prezentów, jakotéż nigdy nie wyczerpujące się opowiadania Kołowicza o widzianych miejscach i ludziach, o przebytych kolejach życia, o posiadanych bogactwach i honorach.
Wstawał on późno, bo, jak mówił, lubił bardzo lenić się długo w pościeli; wieczory za to ciągnęły się za północ. Ku urozmaiceniu ich Żytnicki zaproponował preferansa. Stolik z dwiema świecami ustawiono naprzeciw Ś-go Józefa Oblubieńca, a poniżéj portretów Bismarcka i Loli Montez; do gry zasiadł gospodarz domu, drugi gość jego, Drożycki, a po krótkiém wahaniu się i Eugeniusz. Ten ostatni okazywał się względem przybyłego, nad wszelkie spodziewanie, i wszelki swój zwyczaj, uprzejmym i względnym. Wprawdzie bywały chwile, w których spojrzenia jego wyrażały ironią, a w układzie ust malował się niesmak. Zdawał się wtedy myśléć: „Ot niezłe sobie tuczne źwierzę! Poziomość wcielona! Mieszczańskie szczęście!“ Jednak ciągnęło go coś ku niemu. Jeżeli nie rozmawiał z nim, to przypatrywał się mu z daleka, krążył zawsze około niego. Cóż? Kołowicz bogatym był, świadczyło to, że nie dla proporcyi nosił głowę na karku. Umiał żyć i używać. Był więc na swój sposób rozumnym. Rozum zaś obudza sympatyą, a sposoby stosowania go do praktyki życiowéj wzniecają ciekawość. Eugeniusz, pomimo ironii i niesmaku, które go czasem napadały, bawił się tak dobrze iż przez całe trzy dni w Odropolu nie był. Wprawdzie, raz, nad wieczorem, szedł drogą, ku odropolskiemu dworowi wiodącą, ale zobaczył z dala czarny, poważny, pański ekwipaż Pomienieckiego, w tym samym kierunku posuwający się, i natychmiast zwrócił się w stronę inną. Zaledwie kilka razy widział on szambelana, nigdy z nim nie rozmawiał, nie wiele o nim wiedział; jednak uczuwał doń taką nienawiść, że teraz, gdy powóz jego z dala zobaczył, wydało mu się, iż Kołowicza serdecznie kocha. Dla czego w myśli swéj i swych uczuciach rozdzielał on dwu tych ludzi tak wielką różnicą? I Pomieniecki przecież umiał żyć i używać, był więc na swój sposób rozumnym. Tak, ale był on téż arystokratą. Pierworodnego grzechu tego nic w oczach Eugeniusza, oprócz ładnéj kibici i twarzy kobiecéj, okupić nie mogło. Dla kobiet z kasty téj mógł on jeszcze pobłażliwym bywać, dla mężczyzn... nigdy. Wszyscy oni, bez wyjątku, wykreślonymi być musieli z planu i budowy nowego świata. Kołowicz arystokratą nie był; był wprawdzie biurokratą, a dla biurokratów nie było téż żadnego miejsca w świecie nowym. Zawsze jednak drugi ten gatunek „starzyzny“ był o wiele znośniejszym od piérwszego. Eugeniusz uczuwał pomiędzy nim a sobą nieokreślone pokrewieństwo jakieś, nie uczuwał zaś wobec niego nieustannéj potrzeby stania na straży swéj osobistéj godności, która-to potrzeba ścigała go, gdy się znajdował wobec arystokratów. Ani razu jeszcze nie powiedział on do Kołowicza: „chłopem jestem!“
W połowie trzeciego dnia pobytu Kołowicza w Błoniu, zjawił się tam konny posłaniec z Sanowa. Przywoził on list do pani Konstancyi. Pani Julia pisała, że spodziewa się na herbatkę gości, o których oznajmiła jéj poczciwa hrabinka, Cezia. „Może i ty, kochana Kostuniu, wraz z mężem, z wychowańcem i szanownym swym bratem, powiększyć zechcesz nasze kółeczko. Wszak nie odmówisz mi téj przyjemności. Dzieci moje już się za tobą stęskniły“. Było tam jeszcze parę frazesów, podobnych powyższym, bardzo słodkich, a poniżéj podpisu post scriptum. „Pałam ciekawością poznania twojego brata. Będą u nas: Iza z córką i szambelan z synowicą. Zebranie to spadło na mnie à l’improviste. Zmiłuj się, przyślij mi przez posłańca kilka funtów polędwicy, trochę świeżego masła, z pół kopy jaj i parę funtów świéc stearynowych. Zresztą, mamy wszystko. Aloizy siedzi już nad kucharskiemi książkami i komponuje sosy. Toute à vous“.
Żytnicka obciążyła naprzód posłańca ogromnym koszem, w którym umieściła przedmioty żądane, i trochę jeszcze innych, potém, śmiejąc się i podskakując, pobiegła do męża i brata. Zdarzyło się! To o czém marzyła, czego pragnęła, zdarzyło się!
Po kilku minutach, Żytnicki szedł ku stajni, aby osobiście przypilnować należytego oczyszczenia koczobryka i uprzęży, Żytnicka zaś stała pośrodku jadalnego pokoju, z palcem do ust przyłożonym, zamyślona głęboko. Z zamyślenia wyrwał ją pomysł, bardzo snadź szczęśliwy, bo wyraz szczęścia rozlał się na jéj twarzy. Pobiegła do kuchni i wpadła na Drożycką, która tam, w fartuchu z poodwijanemi rękawami i w pocie czoła, oddawała jéj różne przyjacielskie przysługi. Miesiła ciasto na jakieś wyborne pierogi; według kucharskiego przepisu urządzała pasztet.
— Moja Drożysiu! zmiłuj się! jak my już pojedziem, ty w kilka minut po naszym wyjeździe każ Jankowi zaprządz konia do woza...
— Dobrze, dobrze! i cóż?
— Na wóz niech Wikcia postawi czumadan ten... z prezentami, a przy Janku niech Karakałpak siądzie...
— Dobrze, i cóż?
— I niech Janek czumadan i Karakałpaka do Sanowa zawiezie...
— Aha! rozumiem! dobrze.
— Tylko... tylko niech ten dziki ubierze się w swego renifera...
— Dobrze.
Uścisnęła przyjaciółkę serdecznie. Czuła się tak szczęśliwą, że rada-by była świat cały do piersi swéj przycisnąć. Zresztą zawsze ona kochała świat cały. Nigdy nie nienawidziła nikogo, z wyjątkiem służących swych, i to w chwilach tylko wielkiego jakiegoś gotowania, lub porządkowania. Gdy te minęły, złajaną tylko co i wyszturchaną dziewkę całowała i w znoszone swe wstążki przystrajała. Teraz, wyjeżdżając do Sanowa, wycałowała wszystkich znajomych, bez wyjątku; Józefkę nawet i Wikcię, i małego Fi-then-pu-lego, a Eugeniuszowi, gdy wskakiwał do koczobryka, z radości, że jechać zgodził się, na szyi zawisła.

∗                ∗

Sanów! Niezbyt dawno temu, bo przed kilkunastu, ba, przed kilku jeszcze laty, dla całéj parafii Zakątnickiéj i dla kilku sąsiednich parafii był to wyraz magiczny, dźwiękiem swym przywołujący przed wyobraźnią obraz, pełny ponęt rozmaitych. Przywoływał on przed wyobraźnią obraz obszernéj murowanéj budowy, powszechnie pałacem zwanéj, która, w gęstéj zieleni ogrodu i gaju pogrążona, napełnioną była wszystkiém, ale to wszystkiém, czego tylko ciało człowieka zażądać mogło. Pałac był murowany z wnętrzem podzieloném na wielkie sale, wielkiemi oknami oświetlone. Tradycya niosła, że wystawił go ojciec Aloizego Sanickiego, dziadowski modrzewiowy dom wprzódy zburzywszy, w celu przyjmowania w progach swoich, jak największéj ilościowo i jakościowo sumy gości. Powiadano, że murowana, ciężka budowa, przygniotła była nieco ciężarem swym sześćdziesięciochatową wioskę. W zamian, ilość i jakość tych, którzy w niéj jedli, pili, sypiali, gwarzyli, tańczyli, spełniała w zupełności ambicye i marzenia gościnnego męża. Gościnność, ta wielka cnota najodleglejszych przodków naszych, z ojca przeszła na syna. Aloizy Sanicki po prostu wsławił się przez nią. Cudów-bo téż nieledwie dokonywał, pod wpływem moralnego bodźca tego. Historye o niektórych szczególniéj przyjęciach jego zamieniły się w legendy. Matki opowiadały o nich dorastającym córkom, a starcy wstrząsali głowami, melancholijnie wzdychając: „ot, jak to u nas kiedyś bywało!“ Raz sprowadzał orkiestrę aż z Warszawy, innym razem koła z osi u powozów gości pozdejmował i przez całe dwa tygodnie przemocą niemal trzymał w domu swym ludzi ośmdziesiąt, a w stajni swéj koni sto dwadzieścia. Późniéj, w innych już czasach, zasłynął wielki obiad, wydany przezeń dla 40, wyraźnie, czterdziestu oficerów, do przechodzącéj tamtędy armii należących.
Zresztą żadnéj prawie nie czynił różnicy pomiędzy stanami, z jakich składa się społeczeństwo. O ciemnych masach naturalnie mowy być nie mogło, ale wszystko, cokolwiek po nad nie już wystrzeliło, było mu zarówno pożądaném. Cywilny czy wojskowy, obywatel czy urzędnik, pan czy prosty szlachcic, rodak czy cudzoziemiec, był to zawsze gość, gość, przynoszący do domu samego Boga. Wszak: „gość w dom, Bóg w dom“. Była to dewiza, któréj mąż pani Julii dlatego tylko nad bramą dworu, lub nad drzwiami domu swego nie wypisał, że pisanie w ogóle nigdy mu na myśl nie przychodziło. Nie przychodziło mu téż nigdy na myśl i czytanie. Był-by on pewnie zdania tego, iż towarzystwo ludzi żywych, daleko więcéj umysłowéj korzyści przynosi, niż czytanie martwych książek, gdyby kiedykolwiek pojęcie o korzyści umysłowéj na myśl mu przyszło. Ponieważ zaś nie przychodziło, jedyném zdaniem jego, w związku z gościnnością zostającém, było: że kiedy goście są, to wesoło, a kiedy ich niéma to nudno. I nietylko jeszcze wesoło bywało, kiedy goście byli, ale bywało téż i smaczno. Ojciec pana Aloizego, trzymał wybornego kuchmistrza, u którego boku pan Aloizy spędził znaczną część swéj młodości. Zastępowało mu to kursa uniwersyteckie, dawało w rękę pewien niejako zawód życiowy, wcale nawet dobrze określoną i przyswojoną specyalność. Specyalność tę mąż pani Julii praktykował z zamiłowaniem, które, rzec można, dosięgało stopnia zapału w owéj mianowicie szczęśliwéj porze, kiedy jeszcze materyały do jéj praktykowania znajdowały się zawsze obficie, i na każde praktykującego skinienie.
Była to pora szczęśliwa, ale już miniona. Czasy nastały ciężkie, coraz cięższe, materyały posiadać stawało się trudno, coraz trudniéj. Trudność ta, dawała się już uczuwać od lat kilkunastu, postępowała z razu powoli, potém prędzéj, przed dwoma zaś laty wzrosła do rozmiarów całkiem kłopotliwych. Przed dwoma laty kredyt Aloizego Sanickiego upadł do szczętu, nie ten kredyt moralny, którego pośród równych sobie niezłomnie używał, ale ów finansowy, poziomy, znajdujący się w posiadaniu ciemnych mas, które, nigdy gośćmi jego nie bywając, wysokich jego zasług społecznych oceniać nie mogły. Wprawdzie i goście zdarzali się już rzadziéj daleko, w mniejszéj ilości, w jakości rozmaitéj. Czasem przyciągnęło kilku sąsiadów obywateli na herbatkę i preferansika; czasem kilku oficerów, w najbliższém miasteczku konsystujących, buńczucznie przed ganek zajechało, a brzękiem ostróg i pałaszy przyjemnie dom ożywiło; zdarzało się, że w porze obiadowéj nadjechał wpółpijany asesor i przy obiedzie upił się do reszty, albo zgłodniały stróż podatków wódczanych zażądał chleba i soli, albo jeszcze, w miasteczku toczyło się śledztwo jakie, lub gubernator w podróży zatrzymał się na godzin kilka, i dla piérwszego lub drugiego powodu zjeżdżała się extraordynaryjna liczba urzędników. Wtedy Sanów przyoblekał się znowu w pozór dawnéj swéj chwały. Niestety! był to już tylko pozór, lecz Aloizy Sanicki upajał się nim i zapominał o Antychryście, który przyszedł na świat pod postacią Lejzora, o banku kredytowym, zaległych procentach, niewypłaconych ratach, w ogóle, o blizkim końcu świata. Co czynił jednak, o czém dumał, jak zabawiał się i pocieszał wtedy, gdy gości nie było?
W głębi wielkiego domu, którego zewnętrzna strona podobną była do zapłakanéj i w wieczną żałobę przyodzianéj wdowy, w pokoju ze ścianami bardzo wysokiemi, nagiemi a sterczącemi strzępiami podartego obicia, pomiędzy dwoma ogromnemi oknami bez firanek i rolet, na tak zwaném myśliwskiém łożu, szerokiém i długiém, skórą podartą obitém, spoczywał mężczyzna wysoki i barczysty, w szlafroku nie tureckim wcale, tak sobie, szarawym jakimś, w mesztach, z cybuchem przy ustach i wielkim herbowym sygnetem na palcu. Nad nim, na ścianie, na skórze, bodaj niedźwiedziéj, malowniczo ułożony wisiał rynsztunek myśliwski: dubeltówki, rogi, różki, torby etc. Przy nim, na stołku bardzo pierwotnym, siedziało wąsate i z szlachecka wyglądające indywiduum, w odzieniu wytartém, ale z miną butną; był to nadzorca lasów sanowskich, główny oficyalista dóbr Sanowa, z powodu urodzenia i koligacyi swoich do poufałości z dziedzicem dopuszczony. O parę kroków daléj, wyprostowany i uśmiechnięty, stał młody, wesoły, a sprytny widać chłopak, pełniący w Sanowie funkcyą ekonoma. Daléj jeszcze, do ściany przyparty, swobodniejszą nieco od ekonomskiéj postawę przybierał siwiejący już, lecz zawsze jeszcze wytworny i romantycznego umysłu pisarz gorzelniany. W głębi pokoju, przed biurem, okrytém grubą warstwą pyłu, a zaopatrzoném w butelkę z trochą wyschniętego atramentu i kilka uczernionych jak kominiarz piór gęsich, na jedynym w pokoju istniejącym fotelu, wspaniale i sans-façon, rozsiadał się Lejzor, czyli Antychryst, niegdyś karczmy sanowskie w dzierżawie trzymający, a teraz będący in re właścicielem Sanowa. Najdaléj nakoniec, z głową kornie schyloną i nogami od stania zbolałémi, plecami do drzwi, tulił się żydek, z długiemi pejsami a pobożno-przebiegłą twarzą, głównym faktorem parafii Zakątnickiéj będący. Co ludzie ci wszyscy robili tam, w gabinecie szlachcica z wielkim herbowym sygnetem na palcu? Każdy z nich miał specyalność swoję. Leśnik mówił o myśliwstwie, polowaniach, nadzwyczajnych przygodach i tryumfach łowieckiego życia; młody ekonom, w sposób nadzwyczaj zajmujący, uwiadamiał dziedzica o przeróżnych, w okolicy zaszłych, wydarzeniach, jako to: o wyjazdach i przyjazdach osób rozmaitych, zaręczynach, małżeństwach, śmierciach, kłótniach, nawet o strachach, upiorach i cudach. Niemłody lecz romansowy pisarz nie pozbył się jeszcze młodzieńczego popędu do pisania wierszy, a kompozycye swoje do gabinetu przynosił i czytał je, a czasem deklamował, co sprawiało zawsze efekt taki, iż dziedzic z miejsc najczulszych śmiał się tak, że aż tchu mu w piersi nie stawało.
Lejzor Antychryst i sławny faktor nie znajdowali się tu w celu bawienia pana domu; owszem, przychodzili po to raczéj, aby się resztkami kieszeni jego, a choćby i jego widokiem pobawić. On jednak i ich także przyjmował gościnnie, a rad był ich obecności, bo im więcéj dokoła ludzi, tém weseléj i raźniéj jakoś. To ten słówko rzuci, to ów; człowiek naśmieje się, nagada, czas zleci i zawsze to jeden dzień zepchnięty, a chwila zapomnienia o... końcu świata!
— Pan dobrodziéj nie uwierzy, — mówiło basem wąsate indywiduum, — ale to rzecz pewna. Kiedym zobaczył dwa te koty, tak naprzeciw siebie wyskakujące, nabiłem fuzyą lakiem... a cóż było robić, kiedy ołowiu zabrakło?... i stuk w łeb jednemu! A tu drugi nadlatuje. Stuknęli się łbami i skleili się z sobą... rozumié pan dobrodziéj? Lak klei... dwa kocie łby tedy jak zrośnięte... Wziąłem obu, jak swoich!
Pan Alojzy ze skupioną uwagą w twarz opowiadającego patrzał.
— Szczególne wydarzenie! — wymówił zwolna i z namysłem.
Podniósł brwi i zamyślił się.
— Ha! — wyrzekł z determinacyą, — wszystko na świecie jest możliwe. Co się to na świecie nie wydarza! Ot w Bałbocińskiéj parafii, we wsi jakiéjś, straszyć coś podobno zaczęło...
— Zaczęło, jaśnie wielmożny panie, — z nogi na nogę przestępując, potwierdził młody ekonom.
— Gdzie straszy? co straszy? — wzgardliwie ozwał się wąsaty leśnik, nierad, że mu przerwano bajanie o myśliwskich przygodach.
— W pustéj chacie straszy. Nocami słychać tam stukanie jakieś, przewracanie, maglowanie... Powiadają, że tam kiedyś ktoś kogoś zadusił...
— Wcale nie, — z cicha zaprzeczył pisarz gorzelniany, — ja słyszałem, że się tam kilka lat temu dziewczyna otruła z miłości...
— Z miłości? chłopka? jakże to było? — z ciekawością widoczną zapytał Sanicki.
Losy jednak nie pozwoliły mu usłyszéć odpowiedzi. Zjawiły się one pod postacią głowy kobiecéj, która, wsuwając się przez wpół otworzone drzwi, rzuciła do gabinetu słowa:
— Aloizy! goście!
Aloizy zerwał się na równe nogi.
— Kto? — zawołał.
— Z Odropola i Pomin.
— Kiedy?
— Dziś, na herbatę.
Wobec gości, zajęcia i rozrywki wszelkie pierzchały, jako mgła. Oficyaliści, żydzi, łowieckie awantury, strachy, cuda, romantyczne historye i gorzelniane wiersze, szlafrok, meszty, cybuch, wszystkie słowem przybory i ozdoby chwil powszednich, szły w rozsypkę i zaniedbanie. Wygolony, wyświeżony, czarny tużurek ukrywając pod białym fartuchem, z głową przybraną w białą myckę kucharską, Sanicki, nie szedł, ale biegł przez dziedziniec, do oficyny, gdzie znajdowała się kuchnia, kuchnia zostająca, niestety! pod rządem ex-kuchcika, świeżo na majstra wyzwolonego, a który w dodatku dlatego tylko pozostawał jeszcze na stanowisku swém, iż miał nadzieję otrzymania prędzéj lub późniéj, od dwu lat zalegającéj pensyi. Nie byłoż świętym obowiązkiem gościnnego pana domu własnym trudem wynagrodzić niedostatki nie dość zręcznego sługi? Sanicki obowiązek ten spełniał sumiennie. Z księgą kucharską w ręku, tym jedynym drukiem, którego użyteczność rozumiał i oceniał, mieszał on, przyprawiał, dolewał, dosypywał, pot z czoła ocierał, co parę minut ręce mył i do żony z różnemi zapotrzebowaniami posyłał. Z posyłań tych Sanickiego do żony wyniknął posłaniec pani Julii do Błonia, na łeb na szyję pchnięty. List do Żytnickiéj pisała stojąc, na gotowalni, wpół ubrana... Miała bo téż i ona nie mało do zrobienia. Bilecik przyjaciółki młodości, pachnący i francuzki, otrzymała w chwili właśnie, kiedy wraz ze słynnym romansopisarzem francuzkim znajdowała się na wieczerzy u słynnéj paryzkiéj kokotki, Nany.
Festyn ten, jakkolwiek świetny, nie wymagał ani starannego ubioru, ani wystudyowanéj pozy. W wielkim i wysokim sypialnym pokoju, który téż, gdyby nie kilka łóżeczek dziecinnych z rozrzuconą pościelą i jedna sprężynowa kanapka, byłby równie pustym i nagim, jak gabinet Sanickiego, pani Julia siedziała na sprężynowéj kanapce, w tureckiéj trochę postawie, bo z podwiniętemi nogami, w krótkiéj kolorowéj spódnicy, w białym, u piersi rozwartym kaftanie, z włosami, nieładem swym zdającemi się w jasne południe opowiadać o gorączkowych snach i marzeniach nocnych. I teraz także, pomimo że oczy jéj, przebiegające szybko karty książki, błyszczały i mgliły się na przemian, była ona w rzeczy saméj pogrążona w śnie, w świetnościach, wesołościach, rozkoszach dalekich, dalekich... strasznych, a ponętnych, strumieniami gazowego światła oblanych, śmiechem, pląsem, dziką swobodą nabrzmiałych... Ze snu tego wyrwana przez stąpanie i głos kredensowego chłopca, który jéj list przyjaciółki młodości przynosił, zerwała się z kanapki na równe nogi i ze swéj strony także pełnić poczęła obowiązki gościnnéj pani domu. Przedewszystkiém zawiesiła na klamce trzy długie, grube warkocze, a czesząc je i splatając, wysłała dwie dziewki garderobiane i kredensowego chłopca, aby, śród rozległych przestrzeni dworu, ogrodu i gaju wyszukali dzieci. Nie było to łatwém do zrobienia, zrobiło się jednak. Po upływie godzinki, pięć małych istot zgromadziło się pod rodzicielskim dachem. Cztery z nich, starsze, przybyły pod wodzą guwernantki niby, niby bony, z niemiecka po francuzku mówiącéj, a od piérwszego wejrzenia odznaczającéj się nadzwyczajnie złym humorem. Być może, iż zły humor ten miał tę samę pobudkę psychiczną, która do pozostawania w Sanowie skłaniała ex-kuchcika, więc niewypłaconą od lat kilku pensyą. To tylko pewna, że guwernantka, czy bona, była bardzo znudzoną i rozjątrzoną a cztery małe istoty brudnemi, rozczochranemi i od swawoli zziajanemi. Piąta, najmłodsza, nosząca nazwę maleństwa, przyniesioną została przez piastunkę swą i wnet pochwyconą w objęcia matki, która całowała ją i w ramionach huśtała z czułością gorączkową. Było to wyraźnie dziecię, tak zwane: ulubione. Nie należy jednak mniemać, aby pani Julia i dla innych dzieci swych była matką nieczułą. Owszem, nie skończywszy jeszcze toalety własnéj, z niechętną pomocą nadąsanéj guwernantki, własnemi rękoma umyła, uczesała, ubrała wszystko czworo, tak, że w godzinę niespełna dziewczynki wyglądały, jak barwiste motyle, o skrzydłach złożonych z falbanek i koronek, chłopcy zaś błyszczeli cali od metalowych guziczków i srebrem nabijanych pasów. I wtedy dopiéro, gdy macierzyńskie jéj obowiązki spełnionemi zostały, pani Julia kształtną kibić swą ociągnęła darem hrabiny Cezaryi, kaftanem, nie mającym szwów, z wykładami złotem haftowanemi, a nazywającym się Jersej, i kilku jeszcze drobnemi ozdobami strój swój uzupełniwszy, otoczona małą gromadką swą, wesoło i poufale z nią szczebiocącą, udała się do salonu. W salonie porządkowała, o ile mogła, sprężynowe, przed dwudziestu laty kosztowne, lecz dziś mocno już nadwerężone sprzęty, w czém dopomagały jéj dzielnie cztery małe istoty. Harmonia pomiędzy matką i dziećmi panowała zupełna; ona wskazywała im, co mają czynić, one spełniały jéj rozkazy, a od czasu do czasu obejmowały ją i całowały. Trwało tak dopóty, dopóki pięcioletni Ludzio, jadąc z taburetem ku fortepianowi, nie wywrócił taburetu i z wielkim wrzaskiem pomiędzy cztery nogi nie wpadł. W upadku rozdarł bluzkę swą, w sześćdziesiąt błyszczących guzików zaopatrzoną. Wtedy w harmonii zgrzytnął fałszywy ton. Pani Julia poskoczyła, chłopca z objęć taburetu wydarła, a bluzkę rozdartą ujrzawszy, paru klapsami go skarciła. Poczém, rozgniewana, kazała wszystkim dzieciom, z wyjątkiem maleństwa, iść precz, do sypialnego pokoju i garderoby, do panny Berty... Poszły. Ona stanęła po środku uporządkowanego jako tako salonu, i, z rękoma opuszczonemi na suknią, zamyśliła się smutnie... Przed chwilą wesoło jéj jakoś było. Oczekiwała gości miłych i dostojnych, otaczały ją wesołe i wystrojone dzieci. Lecz jedno z dzieci tych, najmniéj właśnie ulubione, wyrządziło psotę, zmąciło urok chwili. Wystarczało to, aby zadowolenie pani Julii pierzchło, aby uczuła się ona bardzo nieszczęśliwą. Mimowoli myśl i wyobraźnia jéj uleciały znowu tam... ku festynie owéj, pod strumienie gazowego światła, w wesołość i swobodę bez trosk i skrupułów, bez zrujnowanego domu, psotnych dzieci, nadąsanych guwernantek i w mycki kucharskie przystrojonych mężów...
Nieokreślona tęsknota, która ją ogarnęła, długo nie trwała. Za oknami ozwał się tentent kopyt końskich, przed gankiem wytworny jeździec zeskoczył z pysznego wierzchowca, a po chwili pani Julia ujrzała przed sobą wysmukłego, bardzo zgrabnego i bardzo przystojnego mężczyznę, który, z uśmiechem i ukłonem więcéj niż uprzejmym, rękę do niéj na powitanie wyciągnął.
— Hrabia! — zawołała.
I drżącym od wzruszenia głosem dodała:
— Hrabia Ireneusz!
Tak; był to istotnie hrabia Ireneusz Wielogroński, mąż hrabiny Cezaryi.
Trzydziestokilkoletni, z postawy i ruchów wyglądał na dwudziestoparoletniego młodzieńca i można było jeszcze śmiało określić go nazwą: joli garçon. Cerę miał przywiędłą i bladawą, ale rysy twarzy delikatnie i prawidłowo narysowane, a skrzące się życiem i żądzą życia. Twarz ta była pełną uśmiechów rozmaitych: wesołych, zalotnych, dumnych i złośliwych. Zdobiły ją bokobrody gęste, pięknego złocistego koloru, nie takie jednak jak te, które nosił Kołowicz, bo mniéj szeroko rozpostarte, mniéj długie i nie śpiczaste, ale zaokrąglone. Kołowicza bokobrody były wschodnie, hrabiego zachodnie.
— Ależ to niespodzianka prawdziwa! spadasz, hrabio, do nas, jak z nieba! Cezia mówiła mi, że nie tak prędko jeszcze...
— Pani! — odrzekł hrabia, — najmniéj wierzyć należy wiadomościom, które żony miewają o swych mężach i... nawzajem!
Początek frazesu wymówił z uśmiechem wesołym, koniec ze złośliwym trochę. Pani Julia prowadziła go do kanapki, która, w otoczeniu kilku fotelów, niby oaza u krańców pustyni, mgliła się w głębi wielkiego, pustego salonu. Usiadłszy na fotelu, hrabia opowiadał, że przybył do Pomin zaledwie wczoraj. Był zharassowany długą podróżą, ale skoro tylko dowiedział się o zmowie napadnięcia na Sanów, pośpieszył... Przybywał w awangardzie. Towarzystwo całe nadjedzie lada chwila. Zajeżdżał do Odropola. Panna Adolfina rozwinęła się cudownie. Na piérwszy rzut oka nie wydaje się piękną; za szczupłą jest trochę i za bladą. Trzeba oka znawcy, aby ocenić wdzięki jéj i odgadnąć, jaka z niéj będzie czarująca kobieta. Za to pani Iza...
— Cóż? jakże hrabia znalazł moję najlepszą, najdroższą Izę?
Hrabia przymrużył nieco oczy i przez zęby wycedził:
— Bardzo chuda!
— O! na wiek swój jednak Iza wygląda prześlicznie...
— Mogę upewnić panią, że znam rówieśnice pani Izy, które nie wychudły tak, jak ona, i są całkiem zachwycającemi...
Najwyraźniéj mówił to o niéj. Istotnie, w kaftanie Jersej, bardzo ściśle i wyraźnie zarysowującym jéj kształty, z mniejszą niż zwykle ilością błyskotek w ubiorze, a rozbłysłemi w zamian oczyma, pani Julia była ładną kobietą. Ładniejszą stała się od rumieńca, który zabarwił i odświeżył przywiędłą nieco twarz jéj. Rumieniec ten sprowadzony był przez dwie przyczyny. Po cienkich ustach hrabiego igrał uśmieszek wpół czuły, wpół zalotny. Przypomniał on jéj parę chwil z przeszłości, z hr. Ireneuszem spędzonych, a pamiętnych; przypomniał jéj także hrabiego Muffata, z którym przed kilku godzinami, w apartamentach Nany przebywała. Hrabia Ireneusz, hrabia Muffat, były to, powiedziéć można, typy całkiem odmienne. Nie to; posiadały snadź coś wspólnego, skoro pierwszy przywodził na pamięć pani Julii drugiego. Przypomnienia te wzruszyły ją. Lecz ze wzruszeniem dość przyjemném połączyło się uczucie inne, przykre. Hrabia Ireneusz, naturalnie, inaczéj jak po francuzku nie rozmawiał. Pani Julia zaś, w smutném swém i odludném życiu, wprawę we francuzkiem mówieniu utraciła. Ciężko jéj było i na sercu, i na języku. Szukała wyrazów, lawirowała myślą pośród nasuwających się dźwięków, aby módz pomiędzy niemi wybrać najstosowniejszy, z rozpaczą czuła, że mogła-by dowcipną być i zajmującą, gdyby nie krępujące ją lingwistyczne pęta. To zaś było najdolegliwszém, że obawiała się, aby lada chwila, przez jakąś omyłkę pamięci, przez jakieś poślizgnięcie się języka, nie powiedziéć czegoś takiego, coby w spojrzenie hrabiego, w to spojrzenie, marząco teraz w twarzy jéj utkwione, wlać mogło uśmiech lekceważenia — dla parafianki. Wszystko to razem skłoniło ją do podniesienia się z kanapki.
— Oznajmię mężowi memu... — zaczęła.
Hrabia posunął się z fotelem swym tak, że przejście jéj sobą zagrodził.
— Protestuję! — zawołał. — I bez wzywania ich, posiadamy na świecie mężów aż do zbytku...
A po chwili z nadąsaniem, które mu było bardzo do twarzy, dodał:
— Fatalny to jest zwyczaj miéć męża!
— A mieć żonę? — z figlarnym uśmiechem zagadnęła pani Julia.
Hrabia z ukłonem odpowiedział:
— Pani! to już całkiem ze zwyczaju wyszło!
Rozmowa stała się bardzo ożywioną, francuzczyzna nawet znacznie łatwiéj już pani Julii iść zaczęła, gdy naprzód przed domem ozwały się turkoty kół, a potem w przedpokoju szelesty sukien i szmery przytłumionych rozmów. Po pięciu minutach, oaza istniejąca na pustyni sanowskiego salonu stała się bardzo zaludnioną.
Na kanapce, w ubiorze i z postawą ponętnéj Oblatki, siedziała pani Izabella, a obok niéj zajmowała miejsce hrabinka w kaftanie Jersej i z opuszczonemi na Jersej falami złocistych włosów. Hrabiowstwo powitali się koleżeńskiém uściśnieniem ręki. Pomieniecki, sztywny nieco i wyniosły w swém surowo-wytworném ubraniu, z kilku barwistemi centkami u piersi, usiadł obok Adolfiny, przez chwilę patrzał na sufit, którego niepospolita wysokość sprowadzała potrzebę niezwykłego podniesienia głowy, potém, z cicha i powoli, zapytał sąsiadkę, czy nie znudziła się jeszcze na wsi i czy nie pragnie już opuścić rodzinne powietrze? Młoda dziewczyna, ze szczególną żywością odpowiedziała, że przeciwnie, pragnie zostawać w stronach tych długo... jak najdłużéj! Pomieniecki w twarz jéj popatrzył, ale bystrość i niepokój spojrzenia jego kryły się za szkłami.
— Czy pani tak pokochałaś rodzinne powietrze? — wymówił z akcentem tłumionego podrażnienia.
Ona akcent ten dosłyszała i spojrzała na niego swemi wielkiemi pytającemi oczyma. Wyraz ów myślącego a namiętnego prawie pytania, który najczęściéj oczy jéj napełniał, nadawał im czar szczególny.
Mówił on o tajemniczych jakichś burzach czy buntach serca i myśli, i jak tajemnica wszelka, obudzał ciekawość, pociągał... Dnia tego zresztą była ona owinięta w cichą, szczęśliwą zadumę. Wzrok jéj, odrywając się od otoczenia, błądził kędyś daleko, tęsknotą nabrzmiały i zarazem rozkoszą; głowa, zdobna w parę świeżych kwiatów, pochylała się nieco na przód, pod ciężarem warkoczy, wieńczących jéj czoło, lub przepływających pod czołem tém marzeń. Teraz, gdy, zdziwiona nieco, ku twarzy szambelana wzrok swój podniosła, zapatrzył się on na nią tak, że aż wejścia pana domu nie spostrzegł i zwróconych jego ku sobie powitań od razu nie usłyszał. Sanicki, naturalnie, nie miał już na sobie ani fartucha białego, ani mycki kucharskiéj. Witał on gości z ruchami i wyrazem twarzy, objawiającemi uszczęśliwienie doskonałe; jednym z nich czynił wyrzuty, innym dziękował, damy w rękę z kolei całował, żwawym stał się i mównym, i takim jakimś, pomimo dość ciężkiéj budowy ciała, lekkim, nad ziemią prawie unoszącym się, że niepodobna było-by poznać w nim ociężałego, sennego szlachcica, który przed kilku godzinami leżał na myśliwskiém łożu w szlafroku i mesztach, a bajek o łowiectwie, strachach i samobójstwach słuchał dlatego, aby módz o nadchodzącym końcu świata zapomniéć. Motylowanie to Sanickiego pomiędzy gośćmi trwało-by bardzo długo, gdyby nie nowy turkot kół na dziedzińcu, nowe szelesty w przedpokoju i nakoniec wejście do salonu osób czterech.
Było to towarzystwo z Błonia, na dwie pary podzielone. W parze pierwszéj, z ręką opartą na ramieniu brata, postępowała Żytnicka, od stóp do głowy we Wschód ubraua. Silna i krępa postać jéj owinięta była w spływający prawie aż do ziemi szal turecki, u szyi i uszu błyszczały znakomitéj wielkości ozdoby z kaukazkiego srebra, włosy znikały pod zwojami indyjskiéj, złotem haftowanéj, tkaniny. Kołowicz był téż w pełnéj formie, to jest, w mundurze, ściśle zapiętym na dwa rzędy złotych guzików, ze złotemi haftami na kołnierzu, ramionach i rękawach, z błyszczącym pośród bokobrodów krzyżem na szyi, z drugim krzyżem u pętlicy mundura i z czémś jeszcze, co doprawdy nie wiem, jak się nazywa, ale co jest długim rzędem, u złotéj tasiemki zawieszonych, kolorowych drobiazgów. Każdy z drobiazgów tych jest podobno do minimum rozmiaru sprowadzonym emblematem posiadanego świadectwa zasługi.
W drugiéj parze szli: Żytnicki i Eugeniusz. Para piérwsza, ode drzwi już witana przez motylującego pana domu, zbliżyła się do oazy. Kołowicz z wydętemi wargami, lecz wyrazem oczu, zdradzającym zmieszanie pewne, kłaniał się i usiłował ramię swe z siostrzaném ramieniem rozłączyć. Lecz Żytnicka przytrzymała je i, kłaniając się téż na wszystkie strony, z serdecznym śmiechem wymówiła:
— Rekomenduję państwu... Brat mój, Ignacy Kołowicz. Urzędnik do szczególnych poruczeń przy generał-gubernatorze Turkestańskim i... sam także generał!
Śmiech jéj był serdeczny, radośny, z głębi duszy płynący, na całéj twarzy jéj, draperyą indyjską ocienionéj, rozlewało się takie szczęście, że nie było w towarzystwie ani jednéj osoby, na któréj ustach nie osiadł-by uśmiech, i to nie drwiący nawet uśmiech, ale taki, który, mimowoli i wiedzy, zjawia się na widok nieskończonéj naiwności, połączonéj ze szczęśliwością nieograniczoną. Pomieniecki nawet zwrócił szkła swe z sufitu na nią i z podniesioną nieco głową, uśmiechnął się. Sanicka, z wprawą i wdziękiem światowéj niegdyś kobiety, zaznajamiała Kołowicza z obecnemi a nieznanemi mu osobami. On paniom kłaniał się nizko, panom podawał rękę. Pomieniecki i Wielogroński wstali z krzeseł swych.
— Pan szambelan Pomieniecki.
— Rad jestem, bardzo rad!
— Pan hrabia Wielogroński.
— Rad, bardzo rad! bardzo szczęśliwy!
Mówił z cicha, a tryumfalne i rozkoszne jego: pchuuu! kędyś mu bez śladu zaginęło.
Hrabia pochylił się nad fotelem pani domu:
— Dlaczego nie oznajmiłaś mi pani, że to bal kostiumowy?... Był-bym przebrał się za Papuasa...
Mówił to prawie głośno. Sanicka zlękła się, aby Żytniccy nie usłyszeli drwin wesołego hrabiego. Głośniéj zatém, niż wypadało, zawołała do Żytnickiéj:
— Pan generał z daleka zapewne przybywa?
Los, który miewa niepojęte swe kaprysy, umieszczał zawsze Żytnicką pomiędzy panią Izabellą a hrabinką. Wschodni kostium jéj uwydatniał się znakomicie pomiędzy ciemną, a w prostocie swéj drogocenną, szatą Oblatki i obcisłym Jerseyem złotowłoséj sylfidy. Zagadnięta, zwróciła się ku gospodyni domu:
— Z daleka duszeczko, z daleka! Stale to mieszka on w Smarkandzie, stołeczném mieście państwa Turkestańskiego, ale jeździ ztamtąd wszędzie... po całym świecie... był w Kaszaryi, w Dżumaryi, w Kakawelu, w Fer... fer... ferganelu... gdzie jego nie było! I po stepach jeździł...
— Jakże wielkie fatygi przenosić musiał brat pani w licznych swych podróżach, — łagodnie ozwała się pani Izabella.
Żytnicka z godnością odpowiedziała:
— Ej nie! jakie tam fatygi! On po tych wszystkich krajach nigdy inaczéj nie jeździ, jak karetą i sześciu końmi, czasem nawet i siedmiu... stać go na to!
Kołowicz, który w stojącéj postawie rozmawiał z gospodarzem domu, zwrócił na siostrę spojrzenie pełne wyrzutu.
— Co ty wygadujesz, Kostusia! — zaczął, — jaka tam kareta! pięknie jaby wyszedł na tém, żeby zaczął karetą i sześciu końmi po tych pustyniach jeździć. Nawet tam i nie można tak jeździć, bo dróg takich niéma, i po kilkaset wiorst studni żadnéj... Pustynie! po pustyniach człowiek leci jak strzała, stepowemi konikami, kibitką albo tarantasem, byle prędzéj doleciéć... z poleceniem!
Usiadł na niezajętym jeszcze fotelu, obok Pomienieckiego. Szambelan od kilku już minut przypatrywał się uważnie orderom i emblematom orderów, zdobiącym pierś azyatyckiego dostojnika.
— Pan generał, — zaczął bardzo powoli, — znasz zapewne z blizka pana generał-gubernatora Turkestańskiego...
Kołowicz ukłonił się:
— Mam honor... — odpowiedział, — widujemy się codzień...
— Ignasiu! — zawołała Żytnicka, — opowiedz-że państwu, jaki pan generał-gubernator na ciebie łaskaw...
— Kostusiu! dajże pokój! — ofuknął ją prawie brat, — co to łaskaw? czy to ja piérwszy rok służby mam za sobą, żeby na mnie naczelnik łaskaw był! My z sobą w przyjaźni żyjem... ja u niego w gościnie bywam...
— Pan generał zna zapewne do gruntu systemat administracyjno-prawny, w niedawno podbitéj prowincyi zaprowadzony, — zagadnął znowu Pomieniecki, w którym mundur i ordery Kołowicza zdawały się wciąż budzić dość żywe zajęcie.
Jeszczeby! ja tam od samego początku żyję...
— Chciałbym wiedziéć...
Szambelan chciał wiedziéć o wielu szczegółach zaprowadzonego w podbitéj prowincyi systematu prawno-administracyjnego. Kołowicz okazał w téj mierze nietylko kompetencyą zupełną, ale nawet wielką pamięć i bystry rzut oka. Mówił niepoprawnie wprawdzie, ale płynnie i z ożywieniem; szambelan słuchał z coraz większą uwagą. Zarazem z ciekawością nietajoną wcale, obaj panowie przypatrywali się wzajem zdobiącym piersi ich świadectwom zasług. W ogóle, jakkolwiek po cienkich i inteligentnych wargach Pomienieckiego przesuwał się niekiedy zaledwie widzialny uśmieszek, znajomość jego z Kołowiczém zawiązała się z dziwną łatwością. Z pozorów, cechujących dwu tych ludzi, a wręcz z sobą sprzecznych, wnosząc, trudno-by nawet było przypuścić, aby przychylnie i sympatycznie spotkać się oni mogli z sobą na punkcie jakimkolwiek. Spotkali się jednak. Po kwadransie ożywionéj rozmowy, szambelan uprzejmie zapytał:
— Czy nie będzie niedyskrecyą zapytać pana, do jakiéj klasy należy krzyż, którego wstążkę widzę w pętlicy pańskiéj?
— Ten? — zapytał Kołowicz, jednego z odznaczeń swych palcem dotykając.
— Nie, panie! ten jest mi dokładnie znajomym... tamten?
Tamten należał do klasy dość wysokiéj. Usłyszawszy odpowiedź na pytanie swe, szambelan skłonił lekko głowę, na znak powinszowania czy uznania. Kołowicz promieniał, jak słońce w południe. Żytnicki, który, za plecami nieco obu panów siedząc, w milczeniu przysłuchywał się ich rozmowie, promieniał także i w zwykły sobie sposób, z pod wąsów, lecz żartobliwie niby, ozwał się:
— Ale czy szwagier widzi, jakie to piękności są i u pana kamerhera!
— Widzę! widzę! — odpowiedział Kołowicz, głową w obie strony kołysząc. — Widzę! — powtórzył, tylko że nie umiem rozpoznać, jakiego to kraju i jakiéj klasy...
Pomieniecki nie dotknął palcem, jak to uczynił Kołowicz, przedmiotu, o który go zapytywano. Podniósł tylko głowę i z pytającym wyrazem twarzy wymówił:
— O który pan zapytujesz?
— Ten... o ten! słomkowy i zielony...
Zwolna i niedbale lecz z zadowolonym uśmiechem, szambelan objaśnił, iż był to order hiszpański. Wymienił téż nazwę orderu i opowiedział historyą jego powstania.
Kołowicz słuchał z wytrzeszczonemi od zdziwienia oczyma:
— Czy pan szambelan był w Hiszpanii? — zapytał.
— O nie! nie trzeba było osobiście przebywać w kraju jakimś, aby zdobyć sobie względem niego pewne zasługi... szambelan dworu najjaśniejszego cesarza niemieckiego przyozdobionym został w order hiszpański, z okazyi przebywania w Berlinie syna królowéj Izabelli, dzisiejszego króla hiszpańskiego, a podówczas jeszcze infanta.
Infant hiszpański żywo zainteresował cztery panie, od kilku chwil przysłuchujące się rozmowie panów. Pani Izabella piérwsza wyraziła ciekawość publiczną, zapytując szambelana, czy z blizka poznał infanta? czy długo z nim przebywał? jak młodzieniec ów wyglądał w porze owéj?
Szambelan infanta poznał z blizka, ponieważ należał do orszaku, któremu powierzoném było zabawiać księcia i pokazywać mu wszystko, cokolwiek w stolicy widzenia godném się okazywało. Infant był wtedy bardzo jeszcze młodym, ale wzrost miał już wysmukły i postawę wspaniałą. Włosy i oczy jego były czarne, cera smagłą...
— W takim razie, mój stryju, — zawołała hrabinka, — książę Alfons był daleko piękniejszym, niż jest teraz arcyksiążę Rudolf...
Arcyksięcia Rudolfa hrabinka widywała w Wiedniu, i jeszcze u wód jakichś, nie tak wprawdzie zblizka jak stryj jéj hiszpańskiego infanta, zawsze jednak widywała. Z powierzchowności nie podobał się on jéj wcale. Opowiadała o powierzchowności téj długo i szczegółowo. W końcu dodała:
— A jednak narzeczona jego, księżniczka Stefania belgijska, jest podobno prześliczna...
Tu hrabia Ireneusz, za krzesłem Adolfiny stojący i o czémś jéj opowiadający, ozwał się:
— Prześliczna... to za wiele! ale pełna wdzięku i ma w sobie coś... coś...
— Czy widziałeś ją, hrabio? — z żywością niezwykłą zapytał szambelan, a pytanie to powtórzyła większość obecnych.
— Nie dawniéj jak przed pięciu dniami, w czasie przejazdu mego przez Bruxellę, — odpowiedział hrabia, lecz wnet, jakby go ta niedawna przeszłość daleko mniéj od chwili obecnéj zajmowała, pochylił się znowu nad młodą dziewczyną, i z żywemi uśmiechami i gestami, w twarz jéj patrzéć usiłując, mówić jéj o czémś zaczął.
Hrabinka za to miała dużo do opowiedzenia o ślubnéj wyprawie księżniczki Stefanii. Wiedziała o niéj szczegóły takie, jak gdyby była księżniczki garderobianą. Z razu mówiła o brylantach i sukniach, ale gdy zaczęła mówić o koronkach i pończochach, wpadła w zapał taki, że mowę polską, zupełnie bezwiednie, przemieniła na francuzką.
Tu znowu parę słów koniecznego wyjaśnienia. Towarzystwo, w salonie sanowskim zebrane, mówiło po polsku dlatego, że gospodarz domu i trzy z pomiędzy gości osoby o francuzkim języku żadnego nie mieli wyobrażenia.
Sanicka cieszyła się tém w duchu, hrabinka stosowała się do wszystkich. Gdy jednak wpadła w zapał, stosować się przestała. Winne były temu pończochy księżniczki Stefanii. Na szczęście, w towarzystwie znajdowało się jedno bardzo dobre serce. Należało ono do pani Izabelli. Nie mogąc znieść tak rażącego rozminięcia się z zasadami miłości bliźniego, pani Izabella przerwała mowę przyjaciółki wspomnieniem osobistém, wspomnieniem, które niewiele może związku miało z księżniczką Stefanią i jéj ślubną wyprawą, nie mniéj, przy rozmowie o najdostojniejszych w świecie osobach, nasunęło się jéj pamięci.
Kiedy była w Rzymie, miała szczęście otrzymać audyencyą u Ojca Ś-go i...
Hrabina Cezarya z żywością przerwała:
— Oto jest rzecz, któréj jestem zawsze bardzo cie... któréj zawsze bardzo pragnę. Raz jednak tylko byłam w Rzymie i to przelotem... Cóż się tam robi, Izo? co się mowi? jak byłaś ubraną?
— Przedstawiając się Ojcu Ś-mu, droga Ceziu, nie można być ubraną inaczéj, jak w czarnéj sukni pod szyję, z długą treną i bez żadnych błyskotek. Skromność ta i powaga ubioru jest bardzo właściwą miejscu, z którego spływa na nas wzgarda dla wszelkiéj próżności i płochości...
Większość towarzystwa potwierdziła zdanie to. Istotnie, kobieta, która raz w życiu swém w czarnéj sukni pod szyję, z długą treną i bez błyskotek nawiedzi to miejsce, ani próżną, ani płochą nigdy już być nie może. Żyjącym dowodem tego była pani Izabella.
Opowiadanie o audyencyi, o tém, co tam się mówi, w jaki sposób idzie się ode drzwi i wraca się do drzwi, trwało minut kilka. Obecni słuchali z namaszczeniem. Namaszczoną w sposób szczególny czuła się Żytnicka. Nigdy jeszcze w życiu nie znajdowała się ona na takiéj fecie; nigdy jeszcze nie słyszała tak wiele o książętach, księżniczkach i papieżach, a to od ludzi, którzy ich sami na żywe oczy widywali. Oniemiała z razu i zapomniała nawet o Kaszaryi i zamieszkujących kraj ten Nogatach, o których obiecywała sobie była wiele towarzystwu opowiedziéć. Potém jednak znudziło ją to, że brat jéj we wszystkich tych świetnościach udziału żadnego nie brał, lecz owszem wyglądał tak, jak gdyby wobec nich zmalał nieco, jak gdyby był przez nie trochę pognębionym. Skorzystała tedy z piérwszéj przerwy w rozmowie, aby z figlarném wejrzeniem brata zagadnąć:
— No, a cóż tam twój generał-gubernator? jakże on tam mieszka? jak u niego bawią się? Przecież ty tam u niego jak w domu!...
— Istotnie, — potwierdził Pomieniecki, — natura i obyczaje Wschodu są tak odrębne, że jest rzeczą ciekawą wiedziéć, jak śród nich Europejczycy życie swe urządzają.
Kołowicz pośpieszył zadość uczynić ciekawości szambelana. Opowiadał o mieszkaniach Samarkandzkich w ogóle, a o mieszkaniu rządcy onéj wschodniéj prowincyi państwa w szczególności; potém o przyjęciach, odbywających się u tego ostatniego, o jego powierzchowności, rodzinie, temperamencie, zmianach humoru i t. p.
Nagle opowiadanie to przerwaném zostało wybuchem głośnego, serdecznego, prawdziwie dziewczęcego śmiechu. Był to śmiech Adolfiny. Zamyśloną z razu i roztargnioną ładny hrabia bawił rozmową swą dopóty, aż zdołał zabawić ją i rozśmieszyć. Z filuternym uśmiechem, i piękne szare oczy swe topiąc w ożywiającéj się coraz jéj twarzy, hrabia pokazywał jéj drobny przedmiot jakiś, u złotego łańcuszka przy zegarku zawieszony. Adolfina na widok przedmiotu tego zarumieniła się z razu gwałtownie, lecz potém wybuchnęła niepodobnym do powstrzymania śmiechem.
Qu’est ce? Adolphine? — niespokojnie trochę zapytała pani Izabella. — Hrabio! cóż to tak zabawnego pokazujesz pan mojéj córce?
— Co to, hrabio? — powtórzyli jednogłośnie oboje gospodarstwo.
Hrabia nie śmiał się. Na szczupłéj, bladéj, ładnéj jego twarzy osiadł wyraz prawdziwie angielskiéj flegmatyczności i powagi; jedna tylko powieka jego mrugała i jedno oko śmiało się. Odczepił od łańcuszka przedmiot, budzący śmiech Adolfiny, a powszechną ciekawość i, podnosząc go w dwu palcach, tak, aby przez ogół towarzystwa mógł być widzianym, z doskonałą powagą, i z lekka tylko szepleniąc, wymówił:
— To jest świnka!
W istocie, pomiędzy dwoma różowemi i w migdał wykrojonemi paznokciami hrabiego świeciła ślicznie i nadzwyczaj wiernie ze złota wyrzeźbiona świnka. Widok ten sprawił najrozmaitsze wrażenia.
Pani Izabella spuściła powieki i wydawała się nieco skandalizowaną. Żytniccy oboje i Sanicki zanieśli się od śmiechu; Kołowicz wytrzeszczył oczy z takiém zdumieniem, jak gdyby świadectwu oczu i uszu własnych wierzyć nie chciał; pani Julia pochyliła głowę i ukryła twarz w batystowéj chustce lecz, z za chustki ukośne spojrzenie rzucając na hrabiego, pytała:
— Co to znaczy, hrabio! co to znaczy?
— Znaczy to, — ze śmiechem podchwyciła hrabinka, — znaczy to, moja Żiuljetko, że hrabia, w czasie ostatniéj bytności swéj za granicą, został członkiem paryzkiego stowarzyszenia pornografów...
Kilka głosów prosiło o wytłómaczenie: co to takiego stowarzyszenie pornografów?
— O! tego to już nie podejmuję się państwu tłómaczyć! — śmiejąc się coraz żywiéj, zawołała hrabinka.
Podjął się tego hrabia:
— Jest to — wymówił, — jest to stowarzyszenie... świniarzy. Posiada ono w Paryżu swoje statuty, swoję salę posiedzeń i swoje godło, które przed chwilą miałem przyjemność państwu pokazać, a którém przyozdabiać się każdy z członków stowarzyszenia ściśle jest obowiązanym...
Teraz wybuchnął już śmiech ogólny, długi, serdeczny. Dwie tylko osoby nie śmiały się: pani Izabella, która spuszczała oczy, a z lekka wargę przygryzała, i sam opowiadający.
— Moja Ceziu! Zmiłuj się! czy kobiety także należéć mogą do stowarzyszenia... pornografów? — głosem od śmiechu przerywanym zapytała przyjaciółkę pani Julia.
— Mogą, pani, — w zastępstwie żony odpowiedział hrabia, — czego dowodem, żem właśnie hrabinie Cezaryi przywiózł symbol stowarzyszenia naszego...
— Przywiózł! doprawdy przywiózł! — zawołała hrabinka, i z kieszonki Jerseja wyjęła malutki, cenny bardzo zegarek.
— Oto jest!
Przy zégarku hrabinki, kołysało się istotnie, ze złota, w postawie ryjącéj, wyrzeźbione zwierzątko.
— Mam ich i więcéj. Propaganda należy do obowiązków dobrego pornografa...
Mówiąc to, hrabia wyjął z kieszeni ubrania śliczny, z perłowéj konchy pugilaresik i wydobył z niego kilka złotych świnek.
— Komu z państwa służyć mogę? — zapytał z ukłonem, i pytające spojrzenia tocząc dokoła.
Łatwo było z postawy i wyrazów twarzy odgadnąć, kto w towarzystwie daru jego pożądał. Pani Izabella nie pożądała. Ruchem przerażonym trochę usunęła się w głąb’ kanapki i znaczące spojrzenie przesłała córce. Pomieniecki nie pożądał także. Patrzał w sufit i tylko zmarszczki jego zarysowywały mu na twarzy zwykły jego, z za maski jakby wytryskujący uśmiech. Zresztą, pożądali wszyscy, choć nikt, oprócz Kołowicza, uczuć swych nie objawiał. Kołowicz, zmęczony śmiechem tak, że aż obiema dłońmi sobie boki przyciskał, ukłonił się i rzekł:
— Doprawdy... jeżeli pan hrabia tak łaskaw... to taka śmieszna sztuka... ja jeszcze tego nigdy nie widział i nie słyszał...
Ale hrabia zaczął od dam. Zgrabny, swobodny, a bardzo poważny, i tylko śmiejące się spojrzenia ukośnie ku Adolfinie rzucający, przechodził on od jednéj osoby do drugiéj, z lekkiémi ukłonami, rozdając symbole stowarzyszenia, którego był członkiem. Hrabinka ścigała ruchy męża wzrokiem dziwnym, było w nim trochę czułości. Można by rzec, że hrabia, o którym mówiła przyjaciółce, że nie kochała go ani przez jeden dzień życia swego, w téj chwili obudzał w niéj pewną sympatyą. W téj chwili miał on w sobie coś działającego na nerwy... quelque chose d’agaçant. Pochylając się ku pani Julii, szepnęła:
— Nieprawdaż, że Ireneusz przypomina w téj chwili, króla Krystyana, z les rois en exil, Daudeta?
Tu podniosła głowę. Lekka złośliwość, chęcią może zwrócenia na siebie uwagi męża wywołana, błysnęła w błękitném jéj oku. Z nerwowym trochę śmieszkiem zawołała:
— Dzieją się na świecie niespodzianki... Hrabia pojechał do Londynu po maszyny rolnicze, a przywiózł z Paryża...
— Stadko świnek! — z głębokim ku żonie ukłonem i szepleniąc nieco, dokończył hrabia.
Śmiech ogólny wybuchnął znowu. Wesołość serdeczna, bez skazy, bez cienia, ogarnęła wszystkich. Śmieli się i przyczepiali świnki do swych zegarków. Żytnicka przyczepiała swoję drżącémi od radości rękoma. Była tak przejęta wdzięcznością za dar otrzymany, że ciemną swą, zgrubiałą od gospodarskiéj pracy rękę, wyciągnęła ku hrabince:
— Dziękuję, — mówiła, — bardzo dziękuję!
— O!... — wymówiła hrabinka, i baczniéj niż wprzódy po ubraniu jéj okiem powiodła. — Jaki pani ma piękny szal!... zapewne brat przywiózł go pani z... Kaszaryi?
Piérwszy to raz przemówiła do dzierżawczyni, która ani tonu mowy jéj, cedzącego nieco sylaby, ani złośliwego wymienienia Kaszaryi nie zrozumiała, nie spostrzegła. Szczęśliwą się uczuła, że może znowu mówić o bracie, o bogactwach jego, zarówno jak o jego dobroci.
— O! — zaczęła, — pani hrabina nie wyobrazi sobie, jaki on dobry... kochał mię zawsze bardzo, a w tak dalekich stronach i na takim... takim stopniu zostając, nie zapomniał o mnie nigdy...
Łzy jéj w oczach stanęły. Hrabinka patrzała na nią uważnie i już bez złośliwości. Być może, iż wzajemne ku sobie przywiązanie rodzeństwa poruszyło w sercu jéj dobrą jakąś strunę. Ona sama rodzeństwa nie miała. Pomyślała może: gdybym ja miała brata! i stała się dla Żytnickiéj prawie zupełnie grzeczną.
— Więc to pan... Ko... Kołowicz przywiózł pani ten śliczny szal?
— O tak, on! Zkądże-bym ja miéć mogła takie drogie rzeczy, gdyby nie od niego. Ale on nawiózł mnie mnóztwo śliczności i osobliwości różnych... kazałam nawet te wszystkie prezenty jego tu za sobą przywieźć... myślałam, że może państwo będą ciekawi zobaczyć...
Hrabinka klasnęła w dłonie, pani Izabella uczyniła poruszenie żywe, pani Julia poskoczyła z krzesła. Wszystkie te panie były ciekawe, bardzo ciekawe osobliwości, przywiezionych ze wschodu. Gospodyni domu wybiegła, i wnet wróciła, a za nią kredensowy chłopak wniósł spory czumadan, od którego po salonie całym rozeszła się niezbyt przyjemna woń skóry. Panie jednak woni téj nie zauważyły nawet, otoczyły czumadan. Żytnicka usiadła na ziemi, wydobyła z kieszeni kluczyk i Sezam otworzył się. Istotnie Kołowicz z hojnością wielką obdarzył siostrę. Naprzód występować zaczęły z czumadana szale i chustki: tureckie, perskie, kaukazkie i t. p. Jedna z nich była tak cienka i miękka, że hrabinka przez pierścionek swój przeciągnąć ją próbowała. Po szalach nastąpiły serwety i poduszki. Te już były znacznie mniéj zajmującemi. W zamian jednak, przedmioty, które ukazywały się potém, wywołały okrzyki zdziwienia. W ręku Żytnickiéj połyskiwały srebrne, a fenomenalnéj długości kolce, z tegoż metalu ciężkie i grube naszyjniki i obręcze. Na chóralne zapytanie: co to? Kołowicz sam udzielił objaśnienia, że to były ubiory ludów dzikich. Te z pomiędzy nich przyczepiają one do uszu swych, temi opasują szyję, ramiona i nogi, tamtemi przebijają sobie nozdrza i wargi. Panie śmiały się i dziwiły bardzo ludom dzikim, że w sposób taki stroić się one mogą. Kołowicz zaś nie skończył jeszcze opowiadania swego, gdy Żytnicka, z dna już kufra wyjmując przedmiot jakiś, zawołała:
— A to, proszę państwa, pantofel cesarzówny chińskiéj!
Od radości i dumy, szkarłatnie zarumieniona, a z draperyą indyjską od nachylania się całkiem na bok głowy przesuniętą, podnosiła ona w górę malutki pantofelek, na aksamicie złotemi nićmi wyszywany. Tak, i ona również, nietylko powiedziéć coś mogła o cesarzównie jednéj, ale nawet pantofel jéj pokazać. Warto to przecież było pończoch księżniczki Stefanii.
Pantofel cesarzówny chińskiéj! czy to być może? dla czego jeden tylko? Jaki maluchny! Haft na nim misterny nadzwyczajnie! Jakim sposobem generał go posiada?
Generał opowiadał, jakim sposobem przyszedł do posiadania znakomitego pantofla. Stało się to wtedy, gdy przebywał on nad Amurem, przy saméj granicy chińskiego państwa.
— Tam, gdzie mieszkają Nogaty i Uszaty... objaśniła Żytnicka.
— Nogajcy i Uszgary, — poprawił Kołowicz.
Paniom różnica ta brzmień nie mówiła nic. Nogaty zarówno jak Nogajcy, byli im całkiem nieznanymi.
Pantofel zato cesarzówny chińskiéj z rąk do rąk przechodził. I dziwna trochę rzecz! Panie te, które z pozoru tak różne z sobą przedstawiały typy, z których jedna była idealną, pobożną, dobrego smaku pełną, kandydatką na rzymską oblatkę; druga, żywą, strojną, świetną, światu i rozkoszom jego hołdującą kobietą; trzecia parafianką, do świata tęskniącą, i przez los zapomnianą heroiną; czwarta nakoniec rubaszną, krzykliwą, chełpliwą i ciemną gospodynią wiejską; cztery kobiety te, rozdzielone pomiędzy sobą głębokiemi różnicami urodzenia, położenia, smaku i sposobu życia, nad szalami tureckiemi, pantoflem cesarzówny chińskiéj, zlały się w jeden harmonijny, doskonale zgodny z sobą akord. Było to zjawisko téj saméj natury, jak uprzejme i wzajemnym szacunkiem nacechowane spotkanie się Kołowicza z Pomienieckim, wielkiego pana, zostającego w służbie czynnéj przy jednym z najpotężniejszych dworów europejskich, i syna szlacheckiéj zagrody, przebiegającego azyatyckie stepy z poleceniami generał-gubernatora Turkestańskiego. Tu i tam zachodziły snadź w naturze spotykających się z sobą indywidualności pokrewieństwa niejakie, z pozoru niewidzialne, w głębi kędyś istniejące.
Natura hrabiego Ireneusza pokrewną była naturom kobiecym, bo ciekawość i znawstwo, z jakiemi oglądał szale wschodnie, stroje dzikie i pantofel, nie ustępowały ciekawości i znawstwu pań. W sposób bardzo wesoły i trochę może zbyt natarczywy, prosił on Adolfinę, aby pozwoliła owinąć się jednym z szalów, a gdy młoda dziewczyna opierała się jego żądaniu, ubrał się sam w barwisty strój ten i w dodatku naszyjnikiem Nogajca czy Uszgara ramiona swe przyozdobił. Ogarniać go zaczął szał wesołości, trochę chorobliwie wyglądający, a zapalający się, jak się zdawało, u oczu Adolfiny, któréj na krok prawie nie odstępował. W szal swój owinięty, mówił właśnie coś do niéj z cichym śmiechem a rozbłysłemi oczyma, gdy Kołowicz, po zamienieniu kilku cichych słów z Żytnickim, zbliżył się ku niemu z cybuszkiem w ręku. Cybuszek wyrobiony był z drzewa sandałowego, a zaopatrzony w fajkę, wyobrażającą głowę bóstwa indyjskiego, Sziwy. Z ukłonami i najdobroduszniejszym swym uśmiechem Kołowicz złożył hrabiemu w ofierze sandał i Sziwę. Było to wywdzięczenie się za otrzymaną świnkę. Sziwa pochodziła ze wschodu, świnka z zachodu. W sposób ten zamienione, a z dalekich stron świata przez dwu panów do kraju ojczystego przywiezione przedmioty, równoważyły się z sobą. Ofiarując hrabiemu Sziwę, Kotowicz rzekł, iż bardzo będzie szczęśliwy, jeżeli pan hrabia zechce to głupstwo przyjąć od niego w pamięć. Hrabia zaś odpowiedział, że z przyjemnością przyjmuje ten mały cudek i że uprzejmość generała daléj już iść nie może. Sposób wyrażania się ich, jakkolwiek wpływy różnych stron zdradzający, miał przecież w sobie coś pokrewnego. W chwili téj saméj, oczom obecnych przedstawiło się zjawisko najosobliwsze może ze wszystkich widzianych dziś osobliwości. W progu salonu stała Żytnicka i za rękę trzymała kogoś, coś... niewiadomo. Wyglądało to na małego człowieczka, ale wyglądało téż i na spore zwierzątko. Wzrostem dosięgało zaledwie ramienia swéj przewodniczki, a od głowy do stóp porośnięte było gęstą, ciemnego koloru szerścią.
— Kto to? co to? skąd to? — rozlegały się wołania i pytania. Żytnicka, małe kosmate stworzenie trzymając wciąż za rękę, posunęła się na przód i głosem, przerywanym od serdecznego chichotu, wymówiła:
— Jest to... cha, cha, cha, cha... jest to kamerdyner genera... cha, cha, cha... Karakołpak nazywa się... o Boże mój najmiłosierniejszy... nazywa się Fi-then-pu-li!
Wtedy dokoła małego kosmatego stworzenia zgromadziło się towarzystwo całe i z bliska rozpatrywać je zaczęło. Portret przybysza tego sformułować można w sposób następny: lat czternaście, wzrost mały, członki wątłe, szyja krótka, twarz okrągła, cera ciemno żółta, oczy małe, ukośne i czarne, nos szeroki i płaski, wargi grube, usta szerokie, zęby białe, uszy wielkie i odstające, okrycie głowy, kaftan i poniższe ubranie ze skóry reniferowéj, szerścią na wierzch zwróconéj... Nie można twierdzić, aby Fi-then-pu-li przedstawiał postacią swą piękność zupełną, wedle tego, jak ją smak rasy kaukazkiéj pojmować przywykł. Nic to; doskonała szpetota posiada także uroki swoje, nadewszystko zaś uroczą jest osobliwość wszelka. Fi-then-pu-li był osobliwością, większą niż paryzkie świnki, tureckie szale i sam nawet pantofel cesarzowéj chińskiéj. To téż i obudził on nietylko większe zajęcie, ale i nadzwyczaj żywą sympatyą. Otaczano go i oglądano ze stron wszystkich. Pani Izabella zapytała Kotowicza, jaką religią wyznaje Fi-then-pu-li, a otrzymawszy odpowiedź: że, jakkolwiek Karakałpacy w ogóle wyznają wiarę Buddy... jakiegoś indyjskiego proroka, czy co? to jednak Fi-then-pu-li, przed kilku laty chrześcijaninem został. — Westchnęła z uczuciem, doznawszy ulgi, i do Kołowicza rzekła, że zasługa jego w sprawie téj jest wielką. — Pochyliła się potém i ochrzczonego Karakałpaka z czułością w czoło pocałowała. Hrabinka prosiła Kołowicza, aby kazał mu mówić językiem karakałpackim, czego jednak Fi-then-pu-li, pomimo rozkazów pana swego, w żaden sposób uczynić nie chciał. Milczał jak ściana i tylko skośnemi oczyma swemi na wszystkie strony błyskał. Nie wydawał się wcale szczęśliwym. Owszem, wydawał się przelęknionym i rozjątrzonym. Pośród żółtéj twarzy jego zaświeciły białe zęby, a z pomiędzy grubych warg wydobył się dźwięk, do gniewnego warknięcia podobny.
— Co on powiedział? czy to język karakałpacki? — zapytała hrabinka.
— Oryginalny!
— Cudowny!
— Charmant!
Pani Julia przybiegła z dłońmi pełnemi rozynków, migdałów i ciastek.
— Generale, czy on je rozynki?
— Generale, czy on je ciastka?
Jadł. Napełniał sobie usta przysmakami, które wpychano mu prawie w ręce i rozweselił się znacznie. Panie we wdzięcznych pozach przysiadły na ziemi i małego Mongolika ramionami oplotły. Po prostu rozkochały się w nim.
Scena ta miała świadka, bardzo skromnego i pokornego świadka, a był nim chłopiec kredensowy, Jasiek, czternastoletni, więc Fi-then-pu-lego rówieśnik, blade mizerne dziecko z błękitnemi oczyma, w spencerze oszytym srebrną tasiemką, a u łokci wytartym, w butach wyglansowanych, ale u pięt podartych. Patrzał on na pieszczoty i przysmaki, któremi osypywano małego Karakałpaka, z razu zadziwionym i zachwyconym, potém coraz posępniejszym wzrokiem. Nakoniec, w chwili właśnie gdy Fi-then-pu-li w obie ręce pochwycił podawane sobie ciastko z jabłkami, i od razu je do szerokich swych ust wepchnął, gdy pani Julia, pochylona nad nim, związywała mu reniferowy kołnierz pąsową wstążką, a pani Izabella białą swą ręką z lekka głaskała go po grzbiecie, Jaśkowi jakby coś w gardle stanęło. Zadławił się czémś, chrząknął, stęknął, z nogi na nogę przestąpił i nagle głosem nadzwyczaj podniesionym i piskliwym, w którym czuć było płacz i złość, zawołał:
— Kolacya podana!
Wykrzyk ten wpadł od razu w ucho pana domu, który téż począł gości do stołu zapraszać.
Z galanteryą, godną salonów Ludwika XIV, podał ramię pani Izabelli. Pomienieckiemu wypadało prowadzić gospodynią domu, lecz tak się jakoś stało, iż znalazł się on obok Adolfiny, przy któréj téż znaleźli się: hrabia i Eugeniusz. Hrabinka w mgnieniu oka zrozumiała pozycyą.
— Ireneuszu! — zawołała, — allons! Żiulietka wzywa pomocy twéj, aby przejść do stołu.
Pomieniecki złożył na ramieniu swém rękę młodéj dziewczyny. Dla hrabinki pozostał Eugeniusz.
Pozostawali jeszcze wprawdzie Kołowicz i Żytnicki, ale hrabince, młody chłop, który był w uniwersytecie, wydawał się snadź więcéj zajmującym od niemłodego dzierżawcy i grubego generała. A wiedziała zawsze dobrze, jak i co czynić, aby uczyniło się wedle jéj woli.
Kolacyą podano po angielsku, to jest, jednocześnie z herbatą. Była ona obfita, bardzo smaczna, na szczątkach porcelany i resztkach srebra zastawioną, a jednak trwała krótko. Ku rzetelnéj rozpaczy Sanickiego, goście jedli mało, nieustannie tylko karmiąc, pojąc i pieszczotami osypując małego Karakałpaka, który nic wcale o to nie dbał, że mu blady Jasiek, ilekroć bez zwrócenia na siebie uwagi mógł to uczynić, pomiędzy dłońmi język pokazywał. Przez całe zresztą trwanie wieczerzy Fi-then-pu-li był prawdziwym bohaterem chwili. Po wieczerzy jednak już go do salonu z powrotem nie wprowadzono.
Okazało się, że zjadł i wypił za wiele, iż przy końcu kolacyi objawiły się symptomata, zdrowiu jego zagrażające, a które Kołowicza zmusiły do porwania za rękę kamerdynera swego i wyciągnięcia go na dziedziniec. Panie okazały się mocno zaniepokojonemi stanem zdrowia tego ślicznego Mongolika, w skutek czego Sanicki, w gościnności swéj nieograniczony, rozkazał Jaśkowi biedz co prędzéj do felczera, o półtory wiorsty mieszkającego, po odpowiednie porady i leki.
Po powrocie do salonu, zebrane osoby rozdzieliły się na grupy. Hrabinka przechadzała się po salonie z Eugeniuszem, żywą i wesołą prowadząc z nim rozmowę. — Towarzystwo chłopa, który był w uniwersytecie, zdawało się ją zajmować w stopniu dość wysokim. Być może, i nawet najpewniéj, wolała-by ona, aby, zamiast téj osobistości, u boku jéj znajdował się książę Latour d’Auvergne; skoro jednak Francya była daleko, i książę był daleko... Zresztą, towarzystwo to posiadało najzupełniéj charakter przygodności. Chwilka to była lekka, jako mgła, jak życie motyla, nietrwała. Eugeniusz, który dnia tego, pomimo małego udziału branego w rozmowach, bawił się nadspodziewanie dobrze, wydawał się z towarzyszki swéj więcéj niż zadowolonym.
Adolfina u jednego z okien rozmawiała z hrabią. Była ona znacznie mniéj zamyśloną, niż w chwili przybycia do Sanowa, trochę nawet rozbawioną. Od chwili do chwili spojrzenie jéj biegło ku przechadzającéj się po salonie parze, lecz hrabia w sposób tak dowcipny opowiadał o jakiéjś turystce angielskiéj, którą spotkał kiedyś śród gór Alpejskich, że śmiać się musiała. Potém znowu z werwą, niepozbawioną nawet poetyczności, mówił o jednym z górskich krajobrazów, którym był zachwycony. Posiadał on pewne wykształcenie artystyczne, znał muzykę i wcale ładnie rysował.
Adolfina sądów i opisów jego estetycznych słuchała z żywém zajęciem.
Pani Izabella, widząc, że szambelan przysłuchuje się z uwagą toczonéj w kółku panów rozprawie Żytnickiego o maszynach rolniczych, wzięła z małego, na uboczu stojącego stolika przywieziony z sobą bardzo wytworny koszyk i wraz z panią Julią oddaliła się w głąb’ domu. Weszły do sypialnego pokoju, gdzie z za drzwi zamkniętych słychać było gwar i szczebiot dzieci, pod wodzą panny Berty, w chwili téj, i w tak zwanym dziecinnym pokoju, spożywających wieczerzę. Na gotowalni pani Julii paliła się świeca. Przy świetle jéj pani Izabella koszyk swój otworzyła i wyjęła zeń parę ładnych i kosztownych drobnostek. Były to stroje i stroiki z koronek, wstążek... Kibić przyjaciółki młodości ramieniem otaczając, zaczęła:
— Moja droga Żiuljetko, przywiozłam ci to z za granicy i proszę cię...
Nie mogła dokończyć, bo pani Julia, z namiętnym prawie wybuchem czułości i wdzięczności, rzuciła się jéj na szyję. Całowały się tak, jak wtedy, gdy, młodemi dziewczętami będąc, wspólnie stroiły się i bawiły. Oczy jednéj i drugiéj zapłynęły łzami:
— Moja biedna Żiulietko, ja cię tak rozumiem i tak żałuję... chciała-bym czémkolwiek przynieść ci ulgę, rozrywkę, przyjemność jaką...
— O ty... najlepsza! Tak, w niedoli mojéj, jedyna to pociecha moja, że mam dwa, dwa nieocenione serca... twoje i Cezi. Ile razy jesteście w tych stronach, ożywam przy was, rozgrzewam się, rozweselam. Zatoż gdy odjedziecie... Boże! jak mi tu, w domu tym, w głuszy téj... u boku człowieka tego, smutno, nudno, rozpacznie!...
Załamała dłonie i ponuro patrzyła na ziemię.
— Za co ja jestem tak nieszczęśliwa i tak wydziedziczona? — zapytała z cicha i z goryczą.
Za zamkniętémi drzwiami wzmagał się gwar dziecinnych głosów. Szło zdaje się o rozdział jakiegoś ciastka, powstawała kłótnia.
Pani Izabella pocieszała przyjaciółkę:
— Cóż robić, Żiuljetko! zgódź się z wolą Boga. Życie to chwilą jest... przeminie! a potém... spoczniemy wszyscy na łonie Tego, który w niezbadanych wyrokach swych cierpiéć nam rozkazał. Zresztą, wszak opuścicie wkrótce Sanów... podobno... sprzedać go mają za długi?
— Tak, i chwili téj czekam jak zbawienia, jak... wyzwolenia! — zawołała pani Julia. — Osiądziemy zapewne w mieście jakiém... Izo moja! ty, co tak dobrze jesteś z szambelanem, czy nie mogła-byś wstawić się do niego za nami, aby Aloizemu dopomógł do otrzymania posady jakiéj.. przy kolei żelaznéj może.. przy fabryce...
Pani Izabella przyrzekła pomówić o tém z szambelanem:
— Zapewne, w mieście życie, choćby ubogie, znośniejszém jest. Więcéj tam zawsze ruchu, rozmaitości... kościołów kilka...
Nie skończyła. Wzrok jéj spotkał się z książką, leżącą na gotowalni, a śród żółtéj okładki posiadającą bujny czarny napis: Nana.
— Żiuljetko! ty to czytasz?! — zawołała. — Ależ to jest...
— Czytam, — śmiało odpowiedziała pani Julia, — poczciwa Cezia, zawsze mię w książki zaopatruje. Teraz przywiozła mi Nanę i kilka innych podobnych. Cóż chcesz? — dodała ze smutnym uśmiechem, — odrywa to od rzeczywistości... upaja!
Panią Izabellę słowa te zasmuciły. Nie z gniewem, nie z oburzeniem, nie z uczuciem potępienia patrzyła na przyjaciółkę, lecz z litością:
— Żiuljetko! — zaczęła, — nie czytałam nigdy książek takich, ale wiem że wlewają one w dusze ludzkie... truciznę i że... są bardzo nieprzyzwoite...
Pani Julia odpowiedziéć miała, gdy za zamkniętémi drzwiami rozległo się naprzód silne stuknięcie, potém wielki krzyk dziecinny, a potém jeszcze gniewny i wysoko podniesiony głos panny Berty.
— O! co się tam dzieje! co się tam dzieje! — zawołała i wybiegła z pokoju, drzwi za sobą zamykając.
Pani Izabella została sama jedna, i — rzecz dziwna! wzrok jéj migotliwy w téj chwili, trwożny, jakby tkwił na książce z żółtą okładką i bujnym napisem. Odeszła od gotowalni i wnet ku niéj wróciła, zaczęła patrzéć w stronę łóżeczek dziecinnych, i wnet znowu na gotowalnią patrzała. Wyciągnęła nakoniec rękę, wzięła książkę, otworzyła ją na traf i oczyma przebiegać zaczęła. Lekki rumieniec opłynął twarz jéj. Czy wstydziła się, czy lękała się tego, co czyniła? W przyległym pokoju słychać było wciąż skarżące się i piskliwe krzyki dziecięce, a z niemi połączyły się głosy panny Berty i Sanickiéj, czyniących sobie wzajemne, jak się zdawało, wyrzuty. Pani Izabella czytała i uśmiech do powstrzymania niepodobny na usta jéj wybiegł. W chwili, gdy Sanicka wracała do sypialnego pokoju, książki w żółtéj okładce nie było już ani w ręku pani Izabelli, ani na gotowalni. Zniknęła. Pani Izabella trzymała tylko ładny koszyk swój, w którym przywiozła była dla pani domu podarunki, koszyk wyłożony wewnątrz piękną grubą materyą, a zamykający się na bronzową klamrę.
Sanicka wróciła z maleństwem na ręku:
— Oto moja pociecha... moje szczęście... moja nadzieja! — rzekła, ukazując dziecię rok zaledwie mające, w śnieżne szaty przybrane.
Pani Izabella wzięła dziecię w ramiona swe i z niém wróciła do salonu. Wejście to jednak, jakkolwiek malownicze, nie sprawiło efektu żadnego.
W salonie panował ruch taki, jak gdyby towarzystwo całe wybierało się w podróż. Panie wkładały szale i okrycia, panowie trzymali w rękach czapki lub kapelusze.
— Dokąd państwo udają się? wszak nie odjeżdżamy jeszcze?
Sanicki do pytającéj przyskoczył:
— Kometa! pani dobrodziejko, — uroczystym prawie głosem zawołał, — idziemy oglądać kometę!
Kometa należy także do zjawisk osobliwych. Aby oglądać ją, wszyscy bez wyjątku na dziedziniec wyszli.
Dziedziniec był obszerny, z bielejącym kompasem pośrodku, z rzędem wyniosłych topoli, dokoła wpółrozrzuconych sztachet. Mrok wieczora pokrył sobą i dziury w sztachetach, i pęknięcia w kompasie, i kępy chwastów, rosnące u stóp topoli.
Wieczór to był już jesienny, ale jeszcze ciepły, a napojony delikatną migdałową wonią obficie kędyś w pobliżu kwitnących floxów. Ciemne, wysokie sklepienie niebios jaśniało całą pełnią świateł swoich. Mgławice wykreślały na niém srebrzyste drogi, pomiędzy rojem złotych gwiazd świeciła jedna, największa, w białe światło, niby w lekką parę, owinięta, a długi szlak drżących promieni za siebie rzucająca. Była to kometa.
Przed gankiem sanowskiego domu stało osób jedenaście; jedenaście par oczu tkwiło w świetném, kosmiczném zjawisku. Większość twarzy tych przyoblokła się wyrazem uroczystości, świętego nieledwie lęku. Z razu milczeli wszyscy. Rzekłbyś, że pieczęć czci lub przestrachu spoczęła na wszystkich tych kształtnych i grubych, wdzięcznych i gapiowatych ustach. Po kilku zaledwie minutach, Sanicki pierwszy aż do szeptu prawie zniżonym głosem przemówił.
— I co to oznacza? temu wierzyć nie można, ale powiadają ludzie, że ta kometa sprowadzić może koniec świata...
— Koniec świata, jak koniec świata, — głośniéj daleko podjął Kołowicz, — ale ja słyszał od niektórych generałów i innych ludzi, że przed wielkiemi wojnami pojawiają się zawsze komety...
— W takim razie, oczekiwać możemy wojny i... nowego rozlewu krwi, — z westchnieniem szepnęła pani Izabella.
— Ja zaś myślę, że na nieurodzaj, — mruknął Żytnicki.
— Jakie jest pod tym względem zdanie pana szambelana?
Zagadnięty wzruszył lekko ramionami.
— Nic na świecie niemożliwém nie jest, — odparł po chwili. — Nie wiemy nigdy, jakie następstwa z jakich przyczyn wynikają. Niebo i ziemia połączone są ze sobą związkiem nierozerwalnym... jak utrzymują filozofowie.
Teraz Kołowicz głos zabrał. Opowiadał, że wśród dzikich ludów, których znał tyle, były takie, które w czasie zaćmienia księżyca wybiegały przed domy swe i, uderzając w metalowe naczynia, krzycząc, rycząc, wyjąc, podnosiły wrzawę i hałas nie do opisania. Czyniły to zaś one w celu odpędzania hyeny, która w mniemaniu ich napadała na księżyc, aby go poźrzeć. Słuchający opowiadania tego śmieli się bardzo z naiwności i ciemnoty ludów dzikich, które w podobne baśnie wierzyć mogą. Wprawdzie, ściśle rzecz biorąc, pomiędzy hyeną a zaćmieniem księżyca takiż sam prawie zachodzi związek, jak pomiędzy kometą a wojną, i jeżeli kometa może sprowadzić wojnę, dla czegoż-by hyena nie mogła zjeść księżyca?
Para ludzi tymczasem odłączyła się od zebranego przed gankiem grona i powoli oddaliła się ku topolom. Parą tą byli: Adolfina i Eugeniusz. Przed obliczem świetnego niebieskiego zjawiska stojąc, po gwieździstém sklepieniu wejrzenia swe wiodąc, owiani świeżym powiewem wieczoru pełnego lotnych szmerów i woni, uczuli się oni pociągniętymi ku sobie siłą nieprzepartą, zbliżyli się, spojrzeli sobie w twarze, i zwolna, nie mówiąc nic, odeszli w samotność i ciszę. Pomiędzy wyniosłemi topolami panowała cisza, i tylko w gałęziach wiatr monotonnie szeptał z więdnącemi liśćmi. Eugeniusz przytłumionym i wzruszonym głosem przemówił piérwszy:
— Jak pani dziś dobrze bawiłaś się!... Pan hrabia tak miłym jest... wesołym!
Ona podniosła na niego zdziwione oczy, w których jednak zaświecił wnet wyraz szczęścia:
— Tak, — zaczęła powoli i z cicha, — hrabia jest miłym, wesołym... dawny to zresztą znajomy mój... ale...
Urwała.
— Ale? — zapytał Eugeniusz, w twarz jéj patrząc.
Podniosła głowę, a ramiona u piersi skrzyżowała. Postawa jéj nabrała wyrazu śmiałości i energii.
— Będę śmiałą i szczerą, — rzekła. — Powiem panu prawdę. Jednę minutę rozmowy z panem wolę, niż całe dnie zabawy ze wszystkimi innymi...
Głos zerwał się w jéj gardle, i oczy, które świeciły jak czarne komety, opłynęły wilgotną mgłą. Eugeniusz, pomimo wieczornego. zmroku, widział dobrze grę jéj rysów, ogień i mgłę jéj spojrzenia, bo schylony topił w jéj twarzy pełne téż ognia i marzeń swe oczy. Patrzała w gwieździste sklepienie.
— Pragnęła-bym gwiazdom tym dziękować... gwiazd tych prosić.. — szepnęła.
— Aniele mój! nie patrz na gwiazdy, spójrz na mnie... po myśl, jakby nam dobrze było znaléść się kędyś daleko od ludzi... w innym świecie jakimś... gdzie mogli-byśmy ciągle być z sobą i dzielić się każdém wrażeniem, każdém uczuciem...
— Każdą myślą... — szepnęła.
— Każdą ideą i pracą...
— I wielkim celem jakimś...
— I największą na ziemi... miłością!
Był to duet dwóch istot młodych, rozkochanych nietylko w sobie, ale téż i we wszystkiém, co na świecie piękném jest, wielkiém i prawdziwém. Można-by nawet myśléć, że wzajemna ich ku sobie miłość, była wynikiem tamtéj, szerokiéj, wysokiéj miłości, i że na jéj-to wspaniałém tle, ognistą wykreślała pręgę... Dłonie ich spotkały się z sobą i splotły w długim milczącym uścisku...
W tém od grupy, stojącéj przed gankiem, odłączyły się i ku topolom dążyć zaczęły dwie męzkie postacie, z których jedna szczupłą była i bardzo zgrabną, a druga barczystą i ciężką, Byli to: hrabia Ireneusz i Sanicki, wysłani, a raczéj dobrowolnie śpieszący ku Adolfinie i po nią.
Pani Izabella, u boku szambelana stojąca i marzącém okiem w kometę zapatrzona, nie zauważyła z razu oddalenia się córki. Zauważył je w zamian ktoś inny. Kiedy młoda para stanęła u stóp topoli tak, jak gdyby miała ochotę pozostać tam długo, jak gdyby jéj tam dobrze było, Pomieniecki zwrócił się ku sąsiadce.
— Czy nie lękasz się pani, że zbyt długa wieczorna przechadzka zaszkodzić może zdrowiu panny Adolfiny? — zapytał głosem, w którym baczny słuchacz dosłyszéć-by mógł syczące nieco dźwięki ironii czy gniewu.
— A! w istocie! Adolfinka tak kocha naturę, że piękny ten wieczór zachwycił ją, pociągnął! Może który z panów zechce wezwać ją do powrotu?
Hrabia zechciał tego najpiérwszy, ale Sanicki pozwolić nie mógł, aby w domu jego ktokolwiek miał wyprzedzić go w oddaniu jakiéjkolwiek przysługi. Uszedłszy obok hrabiego kilkanaście kroków, w przystępie wesołości, którą go dzień ubiegły napełnił, zawołał:
— No, panie hrabio, kto prędzéj do panny Adolfiny dobiegnie? pan młody, a ja stary... sprobujmy: kto prędzéj?
I obaj biedz zaczęli ku młodéj parze, która téż powoli dążyła na ich spotkanie. Zresztą od strony stajen toczyć się już zaczął ku gankowi domu poważny ekwipaż szambelana, a tuż za nim turkotała głucho mała i zgrabna karetka pań Odropolskich.




VI.

Godzina była późna, dom odropolski napełniała ciemność. Budoar, będący skarbem drogich i świętych pamiątek, mniéj ciemnym był od pokojów innych, bo, choć nie paliło się w nim światło żadne, dwie wązkie smugi światła wnikały doń przez wpółprzymknięte drzwi dwu przyległych sypialni.
Pani Izabella nie spała. Śnieżnemi haftami okryta, z siwiejącemi, lecz bujnemi i pięknemi włosy, w wielki węzeł z tyłu głowy zwiniętemi, leżała ona w pościeli i... czytała. Chwilę jakąś przed zaśnięciem czytać rzeczy budujące, a myśl i uczucie wznoszące wysoko... wysoko... było stałym jéj obyczajem. Tym razem jednak, zupełnie wyjątkowo, książka którą trzymała w ręku, nie była medytacyą, ani imitacyą, ani dyalogiem żadnym, ani nawet żadną z tych biało-różanych powieści, których szeregi świeciły złoconą oprawą z za szyb rzeźbionéj szafki. Była to książka z żółtą okładką i bujnym, czarnym z dwu jednobrzmiących sylab złożonym napisem na okładce. Była to, słowem, książka ta sama, która wczoraj w wieczór zniknęła z gotowalni pani Julii, a pogrążyła się w koszyku pani Izabelli, książka, lejąca w dusze ludzkie truciznę i w dodatku bardzo nieprzyzwoita.
Niezgłębione przepaście serc ludzkich kryją częstokroć na dnie swém dziwne niespodzianki. Nikt nie przewidzi, nikt nie odgadnie, jakie słabości drgają w łonie siły, jakie burze huczą w głębinach spokoju, jakie marzenia i żądze iskrami zasiewają białe tło niewinności. Nikt nie zdoła powiedziéć, jaka pokusa przyleci na skrzydle życia, aby nęcić cnotę, i jaka płochość z jakiéj strony powieje, by zachwiać powagę. Nikt téż z tych, którzy znają choć trochę tajemne te niespodzianki duchów ludzkich, dziwić się nie powinien temu, że kobieta pobożna, poważna, cnotliwa, dobrego smaku pełna, czytała... Nanę. W łonie siły jéj drgnęła słabość, na niewinność jéj powiała pokusa. Jak bywa zwykle w chwilach niespodzianek takich, uczuła się ona dwoistą: zapragnęła tego, czém brzydziła się, wabiło ją to, czego się lękała. Wabiło zaś silnie.
Upadła, czytała. Czytając, drgała przy każdym szeleście, ożywającym się w przyległym pokoju. Raz, gdy zdało się jéj, że słyszy kroki córki, ku sypialni jéj zmierzające, zlękła się bardzo, książkę w żółtéj okładce śpiesznie pod poduszkę schowała, a na jéj miejsce pochwyciła leżące na stole Ś-éj Katarzyny genueńskiéj Dyalogi o czyścu.
Daremnie jednak piękne to dzieło, w piękniejszym jeszcze przekładzie wicehrabiego de Baspières, zastąpiło w ręku pani Izabelli nieprzyzwoitą lecz nęcącą truciznę dusz ludzkich. Adolfina nie tylko nie zmierzała ku sypialni matki, ale przeciwnie, ze swéj strony téż nasłuchywała bacznie, czy matka nie dąży do drzwi jéj pokoju. Ona także czytała. Czytała jednę z tych szarych, przysłanych jéj książczyn, których nie pokazała-by matce swéj za nic. Oddawna zresztą powiedziała już to sobie, że matka jéj ani rozumie, ani nawet w najmniejszym stopniu nie zna tych przedmiotów myśli i wiedzy, które w niéj budziły namiętną ciekawość. Daremnie-by więc zwierzała się przed nią z nowemi zajęciami swemi, daremniéj jeszcze zapytywała-by ją o rady, lub wyjaśnienia. Zresztą mniéj niż kiedy była w stanie wyławiać rzadkie perły świadomości z ciemnego dla niéj odmętu nauki. Dziś dzień cały przemyślała wiele, i teraz znowu, gdy zegar w salonie metalicznym głosem wydzwonił po pustych i ciemnych pokojach pierwszą z północy godzinę, tak bardzo zapragnęła swobodnie myśléć i marzyć, że odrzuciła książkę, zerwała się z pościeli i owinięta w biały penioar, z bosemi stopy, pogrążonemi w płytkiém, miękkiém obuwiu, zaczęła szybkiemi, cichemi kroki sypialnią swą przebiegać.
Nie były to myśli i marzenia smutne. O nie! można-by mniemać, że u białych ramion dziewczyny wyrosły skrzydła, że nad zwojami ciemnych jéj włosów roztoczył się krąg złotéj światłości. W zarysie ust jéj uśmiechał się, a w ciemnym połysku oka płonął entuzyazm taki, jaki istoty wybrane, w chwilach wybranych, unosi daleko, daleko od cieni i chłodów ziemskich, w światło i ogień miłości i uwielbień wielkich.
Kochała wczoraj po raz piérwszy; gdy w ciemnéj karetce wracała z matką do domu, powiedziała to sobie jasno, wyraźnie, bez drżenia ni wstydu. Matka jéj przez całą drogą mówiła o czémś, czy o kimś, o Sanowie, Sanickich i szambelanie. Ona, jak to zresztą często i oddawna bywało, mowy matki nie słuchała i nie słyszała. W jéj uszach brzmiał nieustannie duet, wyśpiewany przed chwilą u stóp topoli. Dokoła głowy jéj, w ciemnéj karetce, nad mroczną ziemią i pod gwiazdzistém niebem, unosiły się szmery, śpiewy, melodye, wciąż a różnemi tony szepczące, śpiewające, grające jednę pieśń, jednę raczéj zwrotkę: „Ty i ja“.
Kiedy w sypialni swéj została sama jedna, stała chwilę nieruchomie, i ze wzrokiem, błądzącym kędyś w górze, z dłońmi u piersi, mówiła sobie w myśli: kocham! Myśl ta obejmowała ją niby olbrzymie ramiona; rozkosz, wiejąca z uśmiechu ust jéj i jasności oka, zmieszała się, z niewymowną tęsknotą za nim... za nim... Upadła na klęczki, czoło schyliła aż ku saméj ziemi, — nie przed krucyfixem przecież, ani przed żadnym świętym obrazem, lecz przed majestatem wielkiéj chwili życia, i zalała się rzęsistemi, jak marzenie cichemi, łzami. Płacząc, pragnęła, aby łzy jéj przemieniły się w perły i potoczyły się do stóp jego, i wielkim chórem zadzwoniły mu od niéj: kocham!

Kochała, nie tak przecież, jak najpospoliciéj kochają rówieśne jéj dziewczyny. Utajone i przez nikogo nie spostrzegane, dla niéj saméj nie zupełnie jasne, istniały w niéj te siły myślenia, wyobraźni, namiętności, które na drogę dziejów od czasu do czasu rzucają postacie wspaniałych, lub krwawych, mistycznych lub tragicznych ofiarnic miłości, albo idei. Kiedy, łzami zalana, w klęczącéj postawie, z ustami gorejącemi, a licem jak marmur bladém, do wzdętéj piersi cisnęła przezroczyste dłonie, a wzniesionemi oczyma szukała po przestrzeni namiętnie upragnionego obrazu, można było-by odgadnąć i powiedziéć, że gdyby losy o kilka wieków dawniéj na ziemię ją sprowadziły, nosiła-by ona na dłoniach, stopach i pod sercem, nie ziemską miłością spaloném, krwawe stygmata mistycznych zaślubin z umęczonym Bogiem. A gdyby... gdyby była wyrosła z gruntu, przepojonego inném, ziemskiém już uczuciem...

„...Miłość ojczyzny!... o! to słońce świetne,
Dla serc, co dumne, sieroce, szlachetne,
Całe się czystym uczuciom oddadzą...“

Serce jéj, dumne, szlachetne, a takie sieroce, pewnie-by wyleciało przodem“ i jako „żóraw, co łańcuch prowadzi“, leciało-by choćby na męczeństwo własne, byle ku życiu, ku słońcu milionów...
I gdyby... do ust jéj przyłożono wcześnie czarę prawdy téj, która chodzi po niebie i ziemi, zbierając wieści o świetnych cudach, rządzonych przez niezłomne prawa, o mękach i błędach ludzkich, poprawianych przez ludzkie téż prace i cnoty, piła-by ona z czary téj, szczęśliwa, zachwycona, rada ponosić męki i prace, byleby pić jak najdłużéj...
I teraz także miłość, którą śmiało i jasno wyznawała przed samą sobą, posiadała pierwiastki, zaczerpnięte z natury, w któréj powstała. Była to zawsze ognista pręga, wykreślona na tle szerokiém. W chwili, kiedy dusza jéj, rozwijając się samoistnie z pieluch, w które ją owinięto, do światła i życia, zawołała: wierzyć! kochać! uwielbiać! w chwili téj stanął przed nią człowiek, o którym mniemała, że wezwaniu temu zadość uczynić potrafi. Wydało się jéj, jakoby dokonał już tego. I miała objawienie téj rzadkiéj, o jakże rzadkiéj, miłości, która ze wzruszeniem serca łączy zachwyt myśli, która każde uderzenie serca wzmaga wzmaganiem się jakiéjś wewnętrznéj siły, która ze słowem „kocham“, nierozerwalnie wiąże słowa: wielbię i wiem“!
Teraz, śród głębokiéj ciszy, stanął przed nią obraz, w którym na tle świetlistych przestrzeni widziała dwa ptaki, zgodnym lotem lecące ku ogromnemu, w nieścignionéj oddali świecącemu słońcu. Stanęła, wpatrzyła się w obraz ten, i z zachwyconym uśmiechem szepnęła: ty i ja!
Nie była już jednak dzieckiem; czucie jéj było zbyt szczere a umysł zbyt dojrzał w ostatnich kilku tygodniach, aby poprzestać mogła na samém najrozkoszniejszém choćby marzeniu, na obrazach, wymalowanych przez własną imaginacyą jéj, choćby najponętniejszych. Wiedziała, że pomiędzy nim a nią stoją możne, liczne przeszkody. Wiedziała, że walczyć jéj przyjdzie. Cóż z tąd? Nie miałże to być właśnie piérwszy krok na téj drodze czynu, samoistności, ofiary, któréj z utęsknieniem wyglądała oddawna? Na myśl jéj przyszły wyrazy, nad któremi zastanawiała się często i z pragnieniem dosięgnięcia głębi ich znaczenia: „Miłość mocną jest, jako śmierć; wszystko przetrwa, wszystko zwycięży“. Jéj miłość taką i tylko taką być mogła. Inną, łatwą, lotną, tchórzliwą, zgnębiła-by w sobie z obrzydzeniem. Będzie więc mocną, przetrwa wszystko, i jako śmierć nieubłaganie celu swojego dopnie. Upadnie do stóp matki, łzami je swemi obleje... Matka jéj zresztą dobra! byle-by tylko zrozumiała ją, byleby zrozumiała! Jeżeli nie zrozumié... a! słyszała nieraz, że i kobiety, po dosięgnięciu lat pewnych, stają się paniami swéj woli. Czekać więc będzie... o! i on także... któż-by nie czekał, wieki choćby, na to, aby posiąść wszystko, co jest najlepszém i najszczęśliwszém na ziemi? A potém, cóż? z domu rodzinnego, z ojczystego mienia nie weźmie nic, zrobi się sama tak biedną, jak on, zatrze własnemi rękoma pomiędzy sobą a nim wszystkie różnice, przez traf przyniesione, pójdzie do niego i powié: oto jestem; czekałam, przetrwałam, idźmy razem w te światy, o których mówiłeś, gdzie będziemy mogli ciągle być z sobą i dzielić się każdém uczuciem, każdą myślą, każdą ideą i pracą, i wielkim celem jakimś, i największą na ziemi miłością...
Zmęczona, o świcie już spoczęła na posłaniu. Twarz jéj, pomimo bezsennéj nocy, świeżą była, jak jutrznia, wschodząca nad dniem pogodnym. Usypiając, uśmiechała się do dwu ptaków, lecących w świetliste przestworza, i szeptała: „ty i ja“.
Nazajutrz pani Izabella daleko wcześniéj obudziła się od córki. Obudziła się i piérwsze wejrzenie jéj upadło na skrawek żółtego papieru, wyglądający z pod białych haftów pościeli. Była to ta książka, ta okropna książka, przeczytana śród ciszy nocnéj z pośpiechem, z gorączką, aż do ostatniéj stronicy, a teraz zjawiająca się jak wyrzut sumienia, jak wstyd po dokonanym złym czynie i bojaźń przed ścigającą go karą! Pani Izabella ukryła w dłoniach twarz zarumienioną od wstydu, i drżała, z bojaźni może, a może téż z żalu nad słabością własną uczuwanego. Po kilku minutach gorzkich i trwożnych rozmyślań, poskoczyła z łóżka, orzuciła się śnieżną jak niewinność odzieżą, wybiegła do budoaru, i tam, po podjęciu rolet, zasiadła przed biórkiem. Prędko, prędko, drżącą dłonią pochwyciła ćwiartkę papieru, zdobną w długi złocony monogram, i szybko, z rumieńcem na twarzy i łzami w oczach, pisać zaczęła list francuzki, a dający się dosłownie przetłómaczyć w sposób następny:

Droga moja Żiuljetko!

„Nieprzyjaciel nasz, który zawsze czyha na zgubę dusz naszych, stanął wczoraj i u mego boku. Nieszczęsna! nie uczułam obecności jego, nie odegnałam go od siebie żadnym z tych niezawodnych oręży, w które tak hojnie zaopatrzył nas Kościół Ś-ty. Gdybym była wtedy uzbroiła pierś moję znakiem krzyża Ś-go, albo w myśli odmówiła pozdrowienie anielskie... duch ciemności pierzchnął-by pewnie, a ja nie była-bym popełniła jednego z najcięższych błędów mego życia! Stało się! Dałam się uwieść grzesznéj ciekawości; co większa, grzech mój popełniłam z przyjemnością, która w téj chwili przejmuje mię wstydem. Nie pozostaje mi nic więcéj, jak śpieszyć przed trybunał pokuty, aby tam, przez skruchę i pokorę, omyć się z winy mojéj i błagać o wstawienie się za mną do Pana, świętobliwego przedstawiciela Jego na ziemi. Niestety, droga moja Żiuljetko, ulgi téj i pociechy nieprędko doświadczyć będę mogła. Wiesz sama, że w tych ukochanych, biednych stronach naszych rodzinnych, dobrych spowiedników nie znamy wcale. Niepodobna przecież, abym skrupuły sumienia swego powierzała proboszczowi Zakątnickiéj, albo Bałbocińskiéj parafii. Muszę więc przyśpieszyć wyjazd mój za granicę, ale nim to nastąpić będzie mogło, czuję potrzebę zadania sobie dobrowolnéj pokuty, przez dokonanie aktu pokory. Upokarzam się przed tobą, dobra przyjaciółko moja! Wyznaję, iż nie jestem tak pobożną i tak przeciw pokusom ziemskim mężną, za jaką mię mają ci, którzy otchłani serc ludzkich nie znają. I ja także bywam słabą, bywam niewytrwałą, bywam przeciw nieprzyjacielowi bezbronną..... Wczoraj wzięłam z gotowalni twéj tę okropną, tę straszną, tę piekielną książkę i... przeczytałam ją. Wzięłam ją potajemnie przed tobą, a przeczytałam także w tajemnicy i ciszy nocnéj. Noc jest królestwem nieprzyjaciela naszego. Drżę na myśl, że trzymał mię on w objęciu swojém, ale wyznaję to przed tobą, upokarzam się i... ach! lżéj mi jakoś robi się na sercu!... Cząstka pokuty mojéj spełniona. A teraz, droga, okropności téj nie odsyłam ci, bo było-by to z méj strony pobłażanie grzechowi cudzemu. Spalę ją. Jeżeli hrabinka dopomni się o nią u ciebie, powiedz że ją spaliłam, powiedz wszystko, odsłoń i przed nią upadek mój, proszę cię nawet o to. Im więcéj upokorzenia, tém mniéj winy. I jeszcze rzecz jedna. Żiuljetko! W sypialni twojéj niéma krucyfixa, nie ma wody święconéj... Strzeż się! Nieprzyjaciel przedostaje się łatwo do miejsc źle bronionych. Doświadczyłam tego na sobie, bo gdy-by w chwili pokusy oko moje spoczęło na świętym jakim przedmiocie, to, co się stało, nie stało-by się pewnie...“

List ten pani Izabella wysłała natychmiast do Sanowa, i z wielką ulgą w sercu zasiadła do herbaty. Adolfina spała jeszcze, spała dnia tego tak długo, że pani Izabella zaniepokojona wchodziła kilka razy do jéj pokoju i z lekka dotykała rąk jéj i głowy. Dość jednak było jednego spójrzenia na twarz jéj pogodną i świeżą, aby przekonać się, że jest zdrową. Pani Izabella, uchyliwszy nieco rolety, patrzała na nią przez dość długą chwilę, potem, zachwycona widokiem ślicznego dziecka swego, pochyliła się i z miłością usta jéj pocałowała. Adolfina obudziła się i wnet ramionami szyję matki otoczyła. Cichy srebrny śmiech drżał w jéj piersi.
— Mamciu! — szepnęła, — najdroższa! jakam ja szczęśliwa! szczęśliwa!
Pani Izabella, obejmując córkę i patrząc w promienne jéj oczy, wpół miłośnie, wpół smutnie, szepnęła:
— Młodość, dziecko moje, to marzenie.. nadzieja... niewinność... szczęście!
Obudzona pocałunkiem matki, oblana cała uczuciem szczęścia, Adolfina weszła do sali jadalnéj, gdzie oczekiwała na nią matka przy stole, do obiadu nakrytym. Zdawać-by się mogło, że od dni kilku urosła i zmężniała. Ciemna, ciężka suknia obejmowała kibić jéj. Przychodziła z ogrodu i w ręku niosła wielki bukiet aster i floxów. Z za kwiatów, które przykładała do ust zaszłych purpurą, twarz jéj rumieniła się, a oczy płonęły spokojnym blaskiem. W cerze jéj, spójrzeniu, postawie i ruchach, była pełnia rozkwitu ciała i ducha. Patrząc na nią, pani Izabella zawołała:
— Cudownie dziś wyglądasz, moje ty życie! Stajesz się co raz więcéj dorosłą panną, a mnie robisz co raz więcéj starą!...
Śmiała się przy ostatnich wyrazach. W saméj rzeczy, piękność córki napełniała ją szczęściem, w to zaś, aby sama starą była, nie wierzyła ani trochę.
Zaraz po obiedzie, przed wstaniem jeszcze pań od stołu, oznajmiono Żytnickiego, który téż niebawem wszedł ze swym zwojem papierów w ręku, i z twarzą tak rozpromienioną, tak radosną, tak jakąś inną, niż bywała zazwyczaj, że pani Izabella, uprzejmie podając mu rękę, zawołała:
— Wyglądasz pan dziś tak, kochany panie Żytnicki, jak-by się panu stało coś nadzwyczajnego, ale coś bardzo dobrego!
Dzierżawca ukłonił się w zwykły sobie sposób, ciężki i sztywny, a siadając i błogo wciąż uśmiechając się, rzekł:
— Istotnie, pani dobrodziejko, spotkało mnie prawdziwe szczęście... nie mnie ono wprawdzie spotkało, ale to tak samo, jak gdyby mnie! Baba moja o mało nie szaleje z radości, a i ja téż... cóż? serce nie kamień... człowiek przywiązał się do dziecka, pod dachem naszym od maleństwa wyhodowanego...
Przy ostatnich wyrazach dzierżawcy, Adolfina pochwyciła leżący na stole bukiet swój i w Żytnickiego wpatrzyła się, jak w tęczę. Pani Izabella ciekawie poczęła zapytywać dzierżawcę, jakiém było to szczęście, które spotkało jego, panią Żytnicką i, jak się domyślała, pana Eugeniusza?
Szczęście to wzięło początek w rozmowie, która zeszłego wieczora, toczyła się między mieszkańcami Błonia. Było to już w godzinie dość późnéj, po skończonéj partyjce preferansa i odjeździe do domu codziennych gości Błonia, Drożyckich; pani Konstancya, jak codzień bywało, prosiła brata, aby dzienne ubranie zamienił na szlafrok i pantofle. Czyniła to w części dla dogodzenia mu, a w części, jak się zdawało, dla przyjemności ubierania go własnemi rękoma. Najlepiéj wtedy obojgu im przypominało się wspólnie spędzone dzieciństwo, a pod wpływem wspomnienia tego najserdeczniéj potém, najpoufniéj i najdłużéj gawędzili z sobą. Kołowicz tedy w tureckim szlafroku siedział na kanapie, a stopy jego w perskich pantoflach spoczywały na krześle. Obok niego, na kanapie także, szyję jego ramieniem obejmując, umieściła się pani Konstancya; w pobliżu na fotelu siedział Żytnicki, a u przeciwległéj ściany saloniku, świecąca w cieniu iskra zapalonego papierosa i od chwili do chwili wychylające się na światłość białe czoło, złotemi włosami orzucone, zdradzały obecność Eugeniusza. Mówiono o tém i owém. Żytnicka wyrzekała, że brat za kilka już dni ich opuści. Zaczęła nawet płakać, ale bez krzyków i uniesień. Obcierając łzy z twarzy, mówiła tylko:
— Jak ty wyjedziesz, to znowu u nas będzie jak na pustyni. Praca i kłopoty, a pociechy żadnéj!
Kołowicz z czułością na nią spojrzał:
— No, no! — rzekł, — co tobie złego? Z mężem żyjecie dobrze, dostatku dorobiliście się, a ot jeszcze rok... dwa, to i kawałek ziemi sobie kupicie. Ja już o tém z Pawłem mówiłem. Ja chcę, żebyś ty, Kostusia, swój własny majątek miała, i jak tylko on co takiego upatrzy, napisze do mnie, a ja wam pieniędzy dopożyczę, ile będzie trzeba. Pchchuu!
Żytnicka wisiała już u szyi brata i twarz jego łzami swemi oblewała.
— Jaka ja szczęśliwa! — wołała — a jednakże czasem tak jakoś... smutno na sercu!
— Czego tam smutno! kapryzy! a ot chyba tego tylko tobie brakuje, że... dzieci nie masz.
Żytnicka wyprostowała się. Łzy oschły na oczach jéj, które błysnęły.
— Nie mam? — zawołała, — a Gienio?
Był to tak prostoduszny i zarazem tak serdeczny wykrzyk, że Kołowicz popatrzał na nią wpół z uśmiechem, wpół z rozrzewnieniem.
— No dobrze, dobrze, moja Kostusia, — zaczął, — że ty wychowańca swego tak kochasz. Ja także, — tu skłonił lekko głowę w stronę świecącéj w cieniu iskry, — ja także polubił bardzo pana Eugeniusza. Ale trzeba było-by coś zrobić... coś postanowić; pan Eugeniusz u was tu młodość traci, niepotrzebnie trzymacie go przy sobie. Mógłby karyerę zrobić, funduszu dobić się... ot tak, jak ja... pchuuu!
— Trzymamy! mój Ignasiu, alboż my tu jego trzymamy?
— Nie trzymamy wcale, — stanowczo dodał Żytnicki.
— No to czegoż on tu siedzi, tak z założonemi rękoma? — zawołał Kołowicz. — Młody, zdrowy, głowę na karku ma... na służbę-by poszedł, daleko gdzie wyjechał... na szerokim świecie ludzie z głową potrzebni...
Tu Eugeniusz powstał, niedopalony papieros w kąt saloniku rzucił, przy stole, znajdującym się przed kanapą, stanął...
— Uważam, — zaczął, — że obraliście mię dziś państwo za przedmiot rozmowy swojéj. Nadzwyczaj wdzięcznym się czuję, ale przed panem generałem usprawiedliwić się muszę. Nie z własnéj woli przebywam i marnuję się w tym kącie...
— To i dlaczego? dlaczegóż? dlaczegóż? — zabrzmiały jednogłośnie pytania.
— Dlatego, że nie widzę przed sobą żadnéj drogi... dla mnie odpowiedniéj.
— Otóż-to, — krzyknęła Żytnicka, — dla niego wszystkie drogi nie odpowiednie... on jaśnie wielmożny, kamerherr, hrabia... jemu chyba królem trzeba być.
— At! — rzucił ręką Żytnicki, — on ani jaśnie wielmożny, ani pan z panów, ani książę, tylko hultaj... pracować nie lubił nigdy... pieczonych gołąbków chce się...
Eugeniusz zarumieniony odpowiedziéć chciał, ale nie dopuściła go do słowa Żytnicka; z gniewem wielkim na męża wpadła, wołając, że kłamie i Gienia przed bratem ogaduje.
— Ogaduj, ogaduj! — wołała, — zrażaj do niego brata; niech brat nic dla niego nie zrobi! Niech dziecko zmarnuje się... z twojéj łaski!
Żytnicki, zimnéj krwi pełen, wzruszył zwolna ramionami.
— To nie ogadywanie, — rzekł, — ale prawda; żeby nie lenistwo, skończył-by uniwersytet i miałby naukę. Nauka to pieniądze. Czasu i pieniędzy zmarnował dużo, a gdzie jego nauka?
— Gdzie? gdzie? naturalnie, że nie w twojéj głowie! nie możesz przecie powiedziéć, że Gienio głowy nie ma!
— Głowa co innego, a nauka co innego, — z głęboką rozwagą odparł dzierżawca. — On głowę ma, bo mu Pan Bóg dał, ale nauki nie ma, bo na nią pracować nie chciał.
— Ty pewnie masz naukę! — wybuchnęła Żytnicka, — ty mądry, przemędrzały bardzo! Strach! wié, jak gnój po polu rozrzucać...
— No, no Kostusia, — przerwał Kołowicz, nie kłóć się z mężem. Ja nie spodziewał się, żeby ty tak umiała z mężem kłócić się. To źle. Męża trzeba słuchać i szanować, bo mężczyzna zawsze rozumniejszy od każdéj baby. I niéma co kłócić się... Szwagier ma racyą. Nauka co innego, a głowa co innego. I bez nauki można sobie życie urządzić, byle głowa była! A ja jaką naukę miałem, kiedy na służbę szedłem? Pchuuu!
— Za pozwoleniem, — zaczął Eugeniusz, — który sprzeczki o niego Żytnickich, jak zwykle, ze wzgardliwym uśmiechem słuchał, a teraz do Kołowicza się zwracał, — za pozwoleniem... niech mi wolno będzie przed panem generałem słowo w obronie swojéj powiedziéć. Uniwersytetu nie skończyłem, bom dłużéj już niedostatku znosić nie mógł...
— Kłamiesz! — krzyknęła Żytnicka, Pawełek posyłał ci pieniądze, i ja, pod sekretem przed Pawełkiem, posyłałam...
— Pan generał, który zna stolicę, wié dobrze, co tam takie pieniądze znaczą... a teraz, cóż! Wuj namawiał mię w przeszłym roku, abym do kancelaryi gubernatora na służbę poszedł, gdzie jakiś znajomy wuja miał mię podobno protegować...
Ostatnie wyrazy wymówił z gorzkim uśmiechem i dodał:
— Ale ja podziękowałem i za taką protekcyą, i za takie miejsce, gdzie za trzydzieści rubli na miesiąc trzeba całemi dniami piórem po papierze skrobać. Nie widziałem w tém żadnéj korzyści, ani dla siebie, ani dla ludzkości.
Umilkł. Kołowicz z namysłem głową wstrząsnął, a po chwili zaczął:
— I kancelarya głupstwo, i ludzkość głupstwo...
— Za pozwoleniem, — przerwał Eugeniusz, — ja pragnąłbym zawsze drogi takiéj, na któréj mógł-bym służyć nie tylko sobie, ale i idei...
Kołowicz zachmurzył się i wybuchnął:
— Co to idee! jakie idee! czy my filozofy, żeby o jakichś tam ideach myśléć? My zwyczajni ludzie... nam trzeba myśléć o sobie.. no, i o swoich... ale nie o jakichś ideach!
— Ja zawsze mówiłem mu, że te jego astrakcye licha warte... — zaczął Żytnicki, ale żona w mowę mu wpadła.
— Co tam astrakcye! jakie astrakcye! Genio i sam przekonał się już, że to niewiadomo co. My tam z mężem żadnych takich nie znali, a jednakowóż...
— No, cicho już Kostusia! nie rozpuszczaj języka. Ot ja wam powiem moje projekty...
Umilkli wszyscy, czekali, Kołowicz milczał chwilę, namyślał się, a potém mówić zaczął:
— Ty, Kostusia, byłaś zawsze dobrą siostrą... ja wszystko dla ciebie zrobić muszę... chłopca twego, którego ty jak syna polubiłaś, z sobą zabiorę i karyerę do rąk mu włożę... U mnie teraz na warsztacie wielki interes...
Tu opowiedział, że interesem, który go do stolicy sprowadził i Błonie odwiedzić mu pozwolił, był podrad na dostawienie z Europy do Turkestanu, znakomitéj ilości obówia i płótna, dla wojsk tam konsystujących potrzebnego. Przez długoletni pobyt swój w intendenturze, znał się on na potrzebach takich i wszystkiém, co z niemi związek miało, wybornie. Koszta i korzyści co do szeląga wyliczyć umiał. Cyfr jednak ostatnich nie wymienił, a ograniczył się tylko powiedzeniem bardzo znaczącém, że interes podobny przytrafia się mu drugi raz zaledwie w życiu. Roboty jednak będzie około tego sporo. Potrzebuje człowieka z głową, młodego, silnego, któremu-by zaufać mógł, który by go w podróżach i staraniach różnych zastąpił. Człowiekiem tym niech będzie Eugeniusz. Nauczy się on prędko wszystkiego, czego trzeba, bo to i, co prawda, mądrość niewielka; ze swojéj zaś strony Kołowicz ofiaruje pomocnikowi swemu tantyemę od korzyści znaczną. Tu wymienił cyfrę, która istotnie dowodziła bardzo wspaniałomyślnych jego względem Eugeniusza usposobień. Wspaniałomyślność ta Kołowicza dla wychowańca siostry daléj jeszcze posunąć się miała, bo gdy Żytnicka z wybuchem radości rzucała się już mu na szyję, a Żytnicki powstawał z fotelu, Kołowicz usunął siostrę i gestem oznajmił, że dłużéj jeszcze mówić zamierza. Mówił, że to wspólnictwo w podradzie ma być piérwszym tylko krokiem Eugeniusza na drodze karyery. Musi on kroku tego dokonać, aby coś zarobić i miéć o co ręce zaczepić; kiedy zaś już będzie miał o co ręce zaczepić, Kołowicz wystara się mu o posadę we wschodnio-północnéj stronie Azyi, przy jednéj z kopalni złota, gdzie głównym zwierzchnikiem robót i poszukiwań jest pewien bardzo dobry jego przyjaciel.
— Słowo tylko do niego napiszę, a posada będzie... Ztamtąd już, kawałek grosza w ręku, a spryt w głowie mając, idź tylko, nachylaj się i szczęście zbieraj... Za kilka lat, my tu z panem Eugeniuszem razem przyjedziem i zobaczysz, Kostusia, jak on mnie we wszystkiém zakasuje.
Głębokie zadowolenie, takie, jakiego człowiek doświadczać zwykł po dokonaniu pięknego czynu i zarazem po uczynieniu zadość potrzebie własnego serca, rozlało się na twarzy i w oczach Kołowicza. Zdaje się nawet, że gdy pani Konstancya z namiętną radością i wdzięcznością uściskała go w swych ramionach, a Żytnicki, wyprostowany jak struna, mruczał pod wąsem długie, niezbyt zrozumiale dziękczynienia, w oczach tego niewątpliwie dobrego człowieka błysnęły łzy.
— No, — rzekł wzruszonym głosem, — człowiek powinien robić dla swoich, co może... Ja jeszcze nie będę spokojny, dopóki ty, Kostusia, własnego majątku nie będziesz miała... My tobie majątek na współkę z panem Eugeniuszem prędko kupim!...
Eugeniusz świetnych propozycyi generała słuchał z czołem ukrytém w dłoniach. Teraz wstał. Twarz jego oblewały szkarłatne, gorączkowe rumieńce, oczy płonęły. Niepodobnaby jednak powiedziéć na pewno, czy cieszył się, czy téż smucił, bo zdawał się doświadczać obu tych uczuć razem. Silnie uścisnął dłoń Kołowicza, skłonił się przed nim niżéj, niż kiedykolwiek przed kimkolwiek się kłaniał, i przytłumionym głosem zaczął:
— Wdzięczny, wdzięczny panu jestem... ale...
Mówił prawdę. Ze wzroku jego, ukłonu, dźwięku głosu widać było, że czuł się wzruszonym i wdzięcznym, ale...
— Ale proszę o czas do namysłu... tylko do jutra!
Żytniccy oburzyli się. Jakto! namyślać się jeszcze nad tém, czy przyjąć albo odrzucić szczęście, które samo do rąk lezie? Kołowicz nie oburzał się. Był uszczęśliwiony własną potęgą wykazaną i dopełnionym dobrym czynem, a w szczęściu o gniew trudno.
— No, no, — rzekł, — nie gniewajcie się na niego... młody jeszcze, to i w głowie mu trochę pstro... niech namyśla się. Ja wiem, że sprytu u niego dużo i że on dobrze zrozumié, co ja dla niego zrobić chcę...
Żytniccy jednak oburzali się coraz więcéj, pan Paweł szczególniéj uniósł się nad zwykły swój obyczaj i półgłosem sarknął, że chamska natura niewdzięczna zawsze i rób z nią co chcesz, niewdzięczną i nieokrzesaną zostanie. Eugeniusz, usłyszawszy te słowa opiekuna, zbladł bardzo, i szybko odwróciwszy się, śpiesznie pokój opuścił. Wkrótce nad sufitem, gdzie, pośród strychu urządzony, znajdował się pokój jego, dość zresztą obszerny i wygodny, ozwały się szybkie i nierówne jego kroki.
Pani Konstancya, która do późnéj godziny z radości i niepokoju oka zamknąć nie mogła, słyszała ciągle kroki te wychowańca, chodzącego przez znaczną część nocy po swym pokoju. Namyślał się.
Tu znowu wspomniéć wypada o tajemnicach i otchłaniach duchów ludzkich. W duchu wychowańca Żytnickich istniały one tak jak w każdym innym, a teraz stawiły mu przed oczy najróżniejsze obrazy, i dzwoniły w uszach najróżniejszemi hasłami: podrad i idea, kopalnia złota i piękna twarz idealnéj dziewczyny, karyera, fortuna, użycie wszelkich rozkoszy ziemskich i... duet, wyśpiewany tak niedawno pod gwieździstém niebem, u stóp szemrzących z wiatrem topoli... Niepodobna jest bezkarnie miewać często na ustach wielkie imiona i hasła, niepodobna bez następstw spotkać się z duchem gorącym i wzniosłym. W piersi Eugeniusza grały teraz echa chwil nieczęstych, lecz przecie zaznanych, w których mniemał na prawdę, że przeznaczenia jego muszą być wysokie, ofiarne, może tragiczne; przed wzrokiem wyobraźni jego leciał w górę płomyk drżący, ale świetny, który był duszą kobiecą, z czarownego ciała kobiety wybłysłą, a wołającą na niego: wyżéj, wyżéj, za mną!... podrad i idea, kopalnie złota i ta kobieta, wyłączały się wzajem bezzaradnie, absolutnie, nieubłaganie. Czy wybierał pomiędzy niemi? Czy namyślał się naprawdę? Nie wiadomo; to tylko pewna, że potrzebował całéj mocy na czynienie wyrzutów światu, że nie jest on innym niż jest, że nie jest takim, aby można było jednocześnie brać udział w podradzie i w pracy dla idei, szukać fortuny w kopalniach złota i posiadać kobietę z piękném ciałem, a duszą podobną do świetnego płomyka, lecącego w górę.
Świtało już prawie, gdy pocieszony usypiał. Pocieszyła go myśl, że ludzie posiadać będą wszystko a wszystko, wtedy, kiedy na miejscu starego świata powstanie świat nowy... choć bez współudziału jego zbudowany.
Postanowienie Eugeniusza, domowemu towarzystwu przy rannéj herbacie objawione, przyozdobiło Żytnickiego w nigdy przedtém u niego niewidywany blask szczęścia. Zapytany, powiedział on paniom Odropolskim o wszystkiém: o dobroci szwagra generała i jego potędze, o podradzie, kopalni złota, i pojutrze już mającym nastąpić wyjeździe Eugeniusza z generałem.
Pani Izabella winszowała Żytnickiemu świetnéj przyszłości wychowańca, Adolfina słuchała, słuchała, słuchała. Bukiet z aster i floxów leżał u stóp jéj na ziemi. Była tak bladą, jak gdyby wszystka krew zbiegła jéj do serca, a oczy miała szeroko rozwarte, niezgłębionego zadziwienia pełne. Kiedy Żytnicki z matką jéj zaczął o interesach mówić i papiery jakieś głośno jéj czytać, wstała i, prosta, sztywna z rękoma na suknią opuszczonemi, z sali jadalnéj wyszła. Przeszła tak wszystkie pokoje domu, i z ganku zstąpiła, lecz tu oblało ją łagodne ciepło jesiennego słońca, wzrok spotkał się ze srebrném, przezroczém, przeczystém powietrzem. Uśmiechnęła się, krew do twarzy jéj wróciła. Przecząco wstrząsnęła głową.
— To nieprawda! — szepnęła, — on nie odda życia zbieraniu pieniędzy... on nie odjedzie, dopóki ja tu jestem... to nie prawda.
Usiadła na ogrodowéj ławce, w słońcu, pomiędzy klombami kwiatów, i wiele jeszcze razy powtórzyła:
— Nieprawda!
Po chwili jednak zerwała się z miejsca i poszła daléj w głąb’ ogrodu. Niepokój, ból, może głuchy jeszcze, lecz dojmujący, podnosił ją z miejsca, przyśpieszał, to zwalniał jéj kroki. Zaczęła tułać się po ogrodzie, z ławki na ławkę, z alei w aleję, niby duch błędny, ścieżki jakiéjś do wyjścia z labiryntu szukający...
Pani Izabella tymczasem rozmawiała z Żytnickim o interesach dość długo, tak długo, że zaczynała już czuć się bardzo znużoną, a nawet zdawało się jéj, że wnet, wnet doświadczy bólu głowy. Przymuszała się jednak do rozmowy, któréj konieczność uznawała. Na szczęście, przed gankiem zaterkotało tilbury hrabinki i ona sama, oddawszy lejce stangretowi, wbiegła wprost do sali jadalnéj. Żytnicki spiesznie zebrał papiery swe, ukłonił się i zniknął. Hrabinka rękę przyjaciółki pochwyciła:
— Jestem tu przelotem tylko, — zaczęła z ożywieniem wielkiém. — Jadę do Żiuljetki, wiozę jéj biedaczce parę nowych książek, do ciebie wpadłam dla tego tylko, aby ci oznajmić... aby cię przygotować...
Przybliżyła twarz swą do twarzy przyjaciółki i szepnęła:
— Będziesz dziś miała oświadczyny!
Pani Izabella zachwiała się i rękę oparła o poręcz krzesła. Hrabinka szeptała daléj:
— Za kwadrans, za kilka minut może, przyjedzie... kiedym wyjeżdżała z Pomiń, kazał zakładać konie. Przyjedzie, aby się oświadczyć. Nie mówił mi wprawdzie tego, ale ja go znam dobrze, z oczu mu czytam: ponury był wczoraj i dziś, jak noc jesienna; lęka się, zazdrości... i dla tego z oświadczynami pośpiesza.
— Lęka się... zazdrości? czego? o kogo? — jęknęła pani Izabella.
— To już taka wulkaniczna natura — z ironią zaśmiała się hrabinka. — Wul-ka-nicz-na, — powtórzyła z tym samym akcentem, z jakim, mówiąc o zmarłéj żonie stryja, mawiała: za-sa-dy! — Widzę go już w pozie takiéj nie po raz pierwszy. Gdy się zakocha, staje się zającem, drżącym wciąż o to, aby mu gąsienica upatrzonego listka sałaty nie ukąsiła, lada cień wydaje mu się rycerzem, uzbrojonym po to, aby mu skarb jego wydrzéć. Teraz także być może, iż coś spostrzegł, być może, iż o cóś zadrżał; śpieszy więc z wynurzeniem afektów swych, które, jak mniemam, wszelkie niebezpieczeństwo usunie, a w sercu jego, burzą skołatane, błogą wleje pewność. Adieu.
Jak ptak, jak motyl, jak barwny liść kwiatu, przez wiatr uniesiony, zniknęła. Pani Izabella długo stała, ręką o poręcz krzesła oparta, blada... W końcu uspokoiła się nieco, uśmiechnęła się nawet, ręce u piersi splotła i oczy w gorę wzniosła, tak, jakby w głębi ducha odmawiała modlitwę; potém krokiem powolnym, ale spokojnym, przeszła do salonu, gdzie téż znalazł ją w kilka minut późniéj przybywający szambelan.
Gdyby nawet niepokój jéj objawiał się czémś więcéj, niż lekką bladością i marzącém omdleniem oka, szambelan był-by tego nie spostrzegł. Pod zwykłą mu sztywnością postawy i powagą oblicza, trochę tylko baczne oko z łatwością dojrzéć by mogło silnego wzruszenia. Usiadł obok kanapki, na któréj pani Izabella miejsce zajęła, i po kilku minutach obojętnéj rozmowy zapytał, czy pozwoli, aby porozmawiał z nią w sprawie pewnéj, mającéj dla niego wagę niezmierną. Pośród czarnych koronek, przyozdabiających ciężką surową suknią, białe ręce jéj drżały trochę. Z uśmiechem jednak, z wdzięczném ku niemu pochyleniem postaci, prosiła, aby mówił przed nią wszystko, wszystko, cokolwiek obchodzić go może. Nie jestże starą znajomą jego, a teraz... teraz, to już i serdeczną, tak dobrze go rozumiejącą przyjaciołką! Szambelan skłonił się głęboko, prawie ze czcią, i przez chwilę, z głową nieco spuszczoną, patrzał w trzymany na kolanach kapelusz swój. Potém postawił kapelusz obok krzesła swego na ziemi, podniósł twarz, któréj drobne, gęste zmarszczki, oblane bladym rumieńcem, uwidoczniały się więcéj niż kiedy, i z cicha, powoli, zawieszając głos na wyrazach niektórych, mówić zaczął:
— Wprzód nim zaniosę do pani najgorętszą prośbę, poprzéć ją pragnę najszczerszą spowiedzią. Wszak prawda, pani, że to, co w odosobnieniu wydaje się dziwaczném i niepodobném, w połączeniu ze wszystkiemi wypadkami i wrażeniami życia okazać się może naturalném, a nawet konieczném? Wszak prawda?
— O tak! wypadki i wrażenia życia.. — zaledwie dosłyszalnie szepnęła pani Izabella.
— Bywają one wśród najświetniejszych z pozoru exystencyi bardzo smutne, — z westchnieniem podjął szambelan. — Przebacz pani, że przez chwilę zajmę ją exystencyą moją... pozwól, abym spowiedź moję rozpoczął.
Umilkł znowu. W niemłodym człowieku tym, o sztywnie spokojnéj postaci i pomarszczonéj twarzy, wrzały w chwili téj żale, zmieszane z żądzami. Pierś tę, zdobną w barwiste znaki zasług i zaszczytów, podnosił palący oddech namiętności. Ciszéj jeszcze i powolniéj, niż wprzódy, mówił daléj:
— Wątpię, czy pamiętasz pani choć trochę ojca mego, ale słyszałaś o nim pewnie. Chlubię się, że jestem jego synem, przed wspomnieniem o nim pochylam czoło. Był to człowiek umiejący walczyć z tak zwanemi prądami czasu, i od siebie, zarówno jak od domu swego, usuwał mętną falę zdemokratyzowanego wieku. Nie pojmował on téj dziwnéj mieszaniny żywiołów społecznych, która już przed oczyma jego odbywać się zaczęła, a przewidując, że przyszłość zjawisko to coraz potęgować będzie, ostrzegał, zbroił nas przeciw niemu. „Wstępować ciągle, nie zstępować nigdy“, oto była jego dewiza. Słusznie dumny szeregiem przodków, którzy rodowi jego świetnéj udzielali tradycyi, uczył on nas, abyśmy godnymi ich pozostali. „Wyżéj, coraz wyżéj!“ były to ostatnie słowa, które przed skonem wymówił do mnie i do jedynego brata mego, ojca hrabiny Cezaryi...
— O! jakże godnie odpowiedziałeś pan posłannictwu temu... jak wiernie spełniłeś wolę ojca! — wyszeptała pani Izabella.
— Było to pracą całego życia mego, — odparł szambelan, — i nie mam prawa uskarżać się na jéj owoce. Utrzymałem się po-nad mętami wichru, szedłem: „coraz wyżéj“ i dziś, gdy przybywam do Pomin, tego gniazda rodu naszego, śmiałém okiem spoglądam na wizerunki przodków moich, na najdroższy mi szczególniéj wizerunek ojca... Nie; nie spuszczam przed niemi powiek. Nie stałem się ich niegodnym... A jednak...
— A jednak? — drżącemi usty powtórzyła pani Izabella.
Szambelan, po chwilowém milczeniu, decydując się jakby na wypowiedzenie rzeczy do wypowiedzenia trudnéj, dokończył:
— A jednak, gdybyś mię pani zapytała, czy byłem, czy jestem szczęśliwy? Odpowiedział-bym: nie!
— O!
— Na drodze méj wszystko mi sprzyjało, wszystko, prócz tego, do czego każdy nędzarz wzdychać ma prawo. Domowego szczęścia pani, nie zaznałem nigdy.
Na twarz pani Izabelli wybijać się poczęły ogniste rumieńce. Rozmowa ta, w któréj, ze strony mężczyzny, czuć było, z całéj siły opanowywane, namiętne wzruszenie, oblewała ją czarem upajającym. Szambelan panował nad sobą. Czoło jego jednak pobladło, a źrenice młodzieńczo prawie gorzały z za szkieł.
— Zmarłéj przed kilku laty żony mojéj nie znałaś pani. Najpewniéj jednak smutny rozgłos naszych poróżnień uszu pani doszedł. Była to kobieta święta, kobieta wzniosła, kobieta... błękitna! Mieszkała ona w błękitach, karmiła się błękitami, ubierała się od stóp do głowy w błękity. Ożeniony z nią bardzo wcześnie, ani w nią wszczepić zasad i gustów moich, ani sam przejąć się wyobrażeniami i gustami jéj nie zdołałem. Były to wyobrażenia i gusta z innego świata. Na dążenia i zabiegi moje spoglądała, jak na prosty wynik próżności i pychy. Zaszczyty, które zdobywałem, zawstydzały ją. Życie w stolicy było dla niéj ciężarem, do udźwignięcia niepodobnym. Kochała naturę, wieś, ciszę, ojczyznę, ubogich, i nie wiem już co więcéj... Były to, słowem, same tylko błękity... błękity... błękity...
Zaśmiał się z cicha, głębią piersi, gorzko.
— Pani, — dokończył, — kobieta ta mogła-by być wyborną żoną dla Katona lub Cyncynata, dla mnie była kamieniem obrazy i kulą galernika.
Pani Izabella załamała ręce i z głębi serca, ze współczuciem nietylko szczerém, ale prawie gwałtowném, zawołała:
— O, ileż pan cierpiéć musiałeś! jakież nieszczęście!
— Tak pani. Cierpiałem bardzo. Pani zrozumiesz, czém być musi dla człowieka w położeniu mojém, na drodze takiéj jak moja, brak domowego szczęścia z jednéj strony, a z innéj pomocy tych, których kobieta, rozumna i ręka w rękę z nami do celu naszego idąca, udzielać nam może. Jam nigdy nie miał domu... téj tak potężnéj dźwigni w dążeniach takich, jak moje. Żyliśmy ciągle prawie w rozłączeniu, a jeżeli kiedy, dla zachowania pozorow, spędzaliśmy czas jakiś w stolicy, pod wspólnym dachem, żona moja czyniła pomiędzy ludźmi rozróżnienie takie, tak ją raziło to, gorszyło tamto, a pociągało owo właśnie, od czego ja uchylać się musiałem, że otworzyć dom i uczynić go źródłem tak przyjemności, jak ułatwień różnych, było mi niepodobieństwem. Sam na sam znowu, pomiędzy mną a nią, od piérwszych zaraz lat połączenia się naszego, stawały, i nietylko żywszych uczuć, ale choćby przyjaźni nie dopuszczały, błękity jéj... błękity!... Otóż i powiedziałem już piérwszą część spowiedzi mojéj... chciéj pani teraz wysłuchać drugiéj.
Słuchała, o! słuchała go całą duszą.
— Jednak pani... dziwnemi są doprawdy tajemnice serc ludzkich... jakkolwiek illuzye i utopie, któremi rządziła się pani Marya Pomieniecka tak ciężko zaznaczyły się w mém życiu, ja także z jednéj strony błękitny jestem, a raczéj nie mogę, nie mogę w żaden sposób wyrzec się na zawsze mego błękitnego ptaka... Błękitnym ptakiem moim jest wiekuiste, nieodegnalne marzenie posiadania kobiety, która-by z urokami ciała łączyła dość rozumu i charakteru, aby prawdziwą towarzyszką, przyjaciółką, powiernicą módz zostać. Marzenia moje przedstawiały mi ją w różnych postaciach i chwilach, jako miłą towarzyszkę rzadkich dni samotnych, jako piękną i rozumną panią domu mego, wtedy, gdy napełni się on tém wszystkiém, co w jednéj z największych stolic świata jest najdostojniejszém i najświetniejszém, jako umiejętną i wierną spółpracownicę moję, w blaskach i zmiennościach świata... Błękitny ten ptak mój leciał zawsze przede mną... radość każdą zaprawiał mi tęsknotą, pomyślność każdą mącił ostrzem nie nasyconego pragnienia... Pani, proszę o przebaczenie, że trudzę ją tak długo spowiedzią swoją... ptak mój błękitny jest w ręku pani...
Tym razem, słuchając, zbladła, u spuszczonych jéj powiek drżały łzy. Szambelan stłumionym głosem, ale z żywością wielką, mówił daléj:
— Pani! jeżeli kiedy wyśniłem ideał kobiety, która-by z czarem piękności łączyła obietnice najwspanialszego rozwoju rozumu i charakteru, teraz... znalazłem go. Kobieta ta będzie kwiatem domu mego i perłą mego świata, i nie będzie błękitną, nie zaściele mi przed stopy błękitów swych, abym się o nie zahaczał. W oczach jéj wyczytałem inteligencyą, która pozwoli jéj zrozumiéć życie, i jego realne, realne warunki... a w uśmiechu jéj dojrzałem czar, którym podbije świat mój tak, jak mnie podbiła... Z mojéj strony... pani! być może iż wiek mój...
Pani Izabella uczyniła poruszenie żywe, ale nie mogła wyrzec ani jednego słowa.
— Upewnić tylko panią mogę, że będę piérwszym z jéj niewolników, że zaścielę jéj pod stopy wszystko, co posiadam i wszystko co majątek mój... położenie moje...
Głos urwał się mu w piersi. Śnieżną, cienką chustką powiódł po czole. W chwili téj, pomimo płomienia oczu i rumieńca, wybijającego się na policzki, twarz jego zmiętą była, zmęczoną, starą.
— Pani, — dokończył po chwili, — chciéj mi powierzyć przyszłość i losy panny Adolfiny... i jeżeli będę dość szczęśliwym, aby ona sama...
O! cóż się to stało? Panią Izabellę od stóp do głowy przebiegło drżenie konwulsyjne, wyprostowała się, powieki podniosła, i w twarz szambelana wlepiając oczy prawie nieprzytomne, krzyknęła:
— Adolfiny!... Adol... Adolfi...
Tu, wielka fala płaczu do gardła jéj podeszła, twarz zbladła i zarumieniła się naprzemian, dłońmi kurczowo splecionemi zasłoniła oczy i, chwila jeszcze, a zdawało się, że wybuchnie łkaniem, lub spazmatycznym, od łkań straszniejszym, śmiechem. Nie wybuchnęła jednak. Niedarmo żyła kiedyś w niedobraném małżeństwie, niedarmo przez długie lata nosiła pustkę w sercu, którą ukazywała tylko Bogu, i od czasu do czasu napotykanym pięknym duszom, niedarmo nakoniec była kobietą światową. Wszystko powyższe dziwnie naucza połykania łez, wpychania wewnątrz najgwałtowniejszych choćby wzruszeń. Zbrojna w umiejętność tę, w tę wprawę, mocowała się z sobą przez chwilę z całéj siły, aż podniosła twarz bladą bardzo, zmęczoną, drżącą, ale z cieniem uśmiechu na ustach.
— Przebacz pan... — zaczęła, — nie spodziewałam się... nie myślałam... wzruszenie... zdziwienie... jedyne, drogie dziecię moje... pozwól pan, że odejdę na chwilę... pozwól mi pan w samotności i u stóp krzyża... Chciéj pan tu na mnie chwilę zaczekać...
W samotności, to jest w budoarze, upadła istotnie do stóp domowego Ołtarza, i zaniosła się płaczem gwałtownym, lecz cichym, bo nikt nie powinien był go słyszéć, oprócz strzegących ołtarza koloryzowanych aniołków. Im to śród łez pani Izabella powierzała nową ranę, którą zadała jéj okrutna dłoń życia. Skarżyła się przed niemi na niezrozumiały a wiecznie ścigający ją fatalizm, na słabość serca swego, które także nie mogło dotąd w sposób żaden wyrzec się błękitnego ptaka. Ciszéj jeszcze, bardzo cicho wyznała przed niemi wstyd... którym napełniała ją tak wielka, popełniona przez nią, omyłka, i błagała ich, aby dali jéj moc dostateczną dla ukrycia najgłębszego wstydu tego przed wszelkiém okiem ludzkiém... A kiedy tak przez długie kilka minut skarżyła się, wyznawała i błagała, z pomalowanych na różowo, a u brzegów wyzłoconych skrzydeł aniołków wionęły na nią: ochłoda i uspokojenie. Podniosła czoło, otarła łzy i pozostała u stóp ołtarza, na ziemi, w postawie siedzącéj, z twarzą w dłoni, podobna do posągu smutnéj, lecz bardzo poważnéj, zadumy. Im dłużéj myślała, tém więcéj wypogadzała się wzburzona przedtém jéj twarz, ślady rzęsistych łez wysychały na policzkach, wyraz smutnéj lecz spokojnéj rezygnacyi napełniał oczy. Potem uklękła, splecione dłonie wyciągnęła ku kolorowym aniołkom i głośno prawie, z zapałem rumieniącym jéj lica, wymówiła:
— Panie! niech się stanie wola Twoja, a nie moja! Jeżeli w nieodgadnionych wyrokach Twoich postanowić raczyłeś, abym ja nie zaznała nigdy nędznego ziemskiego szczęścia, niechże córka moja szczęśliwą będzie!
Słowa te były tylko streszczeniem długiego szeregu jéj myśli. Znaczyły one: „jeżeli ja nie posiadłam téj tak głęboko wzruszającéj miłości, tego miłego i z wielką pozycyą człowieka, niechże posiada ją córka moja! Jeżeli ja nie będę panią i królową jednego z najwyżéj postawionych domów wielkiéj stolicy, niech-że nią będzie córka moja! Jeżeli ja nie będę nigdy przedstawiała się u dworu, niech-że świetność ta spotka córkę moję! i t. d.“
— Panie! przyjm tę ofiarę macierzyńskiego serca, i błogosławić racz dziecięciu memu! Ześlij jéj natchnienie swe, aby dojrzéć i zrozumiéć mogła drogę swoję... otwórz oczy jéj, aby poznała wolę Twoję!...
Chwilę jeszcze klęczała, ze wzrokiem i dłońmi wzniesionemi w górę. Usta jéj poruszały się cichą, niedosłyszalną modlitwą, parę łez stoczyło się jeszcze po bladém, lecz spokojném licu. Była prawdziwie wzniosłą.
W pięć minut potém, blada jeszcze i chwiejąca się, z uprzejmym uśmiechem i rzewném wejrzeniem, weszła do salonu i ruchem pełnym wdzięku, obie ręce szambelanowi podała. Potém rozmawiali z sobą całe pół godziny z cicha, poufnie, przyjacielsko, a gdy po rozmowie téj szambelan, wyprzedzony przez wołającego o powóz lokaja, wyszedł na ganek, twarz jego, zmęczona i zmięta doznawanemi wzruszeniami, pogodną przecież była, niemal rozpromienioną.
Pani Izabella, wnet po odjeździe gościa, udała się do sypialni swojéj, drzwi za sobą zamykając. Potrzebowała jeszcze zaczerpnąć męztwa i ukojenia na łonie samotności i u stóp krzyża.
Zmierzchało. Z ogrodu do ciemniejącego salonu weszła, i przez salon przesunęła się wysmukła i cicha postać kobieca. Prędkim lecz cichym krokiem przeszła wszystkie pokoje domu. Szukała może kogoś lub czegoś. Chciała może rzucić się w objęcia matki, albo usiąść w ciemnym jakim kącie i płakać. Matki nie znalazła; usiąść w ciemności, z głową pełną palących zapytań, nieznanych odpowiedzi, niepodobna. Wyszła znowu do ogrodu.
Jakto! zmierzcha już, wieczór nadchodzi, a on nie przyszedł? Wiedziéć musiał? że mówiono jéj o nim takie okropne rzeczy, i nie przyszedł, aby powiedziéć: nie wierz!
Okropne rzeczy, wprost niepojęte! On, który marzył o nauczaniu i pocieszaniu cierpiących braci, i kopalnie złota! On, który mówił o łamaniu się chlebem wiedzy z ciemnymi i nieświadomymi, i wspólne z Kołowiczem zbieranie pieniędzy! On, który tak wyniośle gardził kastą rozmiłowaną w zbytku i użyciu, i żądza bogactwa! Niepodobna!
Nie, niepodobna aby wyjechał tak nagle, wtedy gdy może jeszcze być z nią, wtedy gdy jeszcze nic, nic prawie nie powiedzieli sobie!
Dlaczegóż nie przychodzi, aby jedném słowem, jedném krótkiem słowem zaprzeczyć temu, co jéj o nim mówiono? Czy nie domyśla się, że ją to bardzo boli, że od kilku już godzin cierpi ona bardzo! O! bardzo. W głowie taki zamęt, na piersi taki ciężar!.. Gdyby mogła płakać, lepiéj-by jéj było, ale nie może. Musi tylko chodzić wciąż, chodzić, chodzić.
— Pojutrze wyjechać ma i... nie przychodzi!
Krzyknęła prawie, i w obie dłonie pochwyciła głowę. Spojrzała potém na niebo, błyskające już gwiazdami, na szczyty drzew, owinięte już w ciemną krepę zmroku i szepnęła:
— Jeszcze wcześnie!
O, jeszcze wcześnie... wieczory teraz długie już... tyle jeszcze czasu...
Trzeba wrócić do domu, bo on może przyjdzie tamtędy... przez dziedziniec.
Powiedziała to sobie, a jednak szła w głąb’ ogrodu. Całkiem machinalnie szła ku owéj brzozowéj altanie. Tęsknota niewysłowiona, wzmagając się jeszcze pod wpływem ciszy wieczornéj i przebiegających ją pełnych drżeń szelestów, ciągnęła ją ku miejscu temu. Głucho myślała, że tam zobaczy go pewnie. Szła prędko i cicho. Jak cień przesunęła się pomiędzy z rzadka rozstawionemi brzozami, weszła na wązką ścieżkę, kręto wbiegającą w gęstwinę zmieszanych z sobą drzew i krzewów, altana z darniową ławką i przezroczystym dachem ze splątanych gałęzi była tuż przed nią. Nagle, jak w ziemię wryta, stanęła. Usłyszała głos. Był to głos, zniżony aż prawie do szeptu, niemniéj poznała go. Nie od razu zapewne rozróżniła wyrazy, które wymawiał, bo, jak późniéj zdała sobie z tego sprawę, była w pierwszéj chwili niezupełnie przytomną. W uszach jéj szumiało, a serce uderzało z taką siłą, że, aby módz ustać na nogach, oparła się o drzewo. Potém jednak do świadomości jéj przedostało się słów kilka. Słowa te wszakże wymówił już głos inny, znany jéj także, kobiecy. Były to słowa skargi i wyrzutu, mówiły o odjeździe jego i niedoli kogoś, kto pozostawał...
Co to jest? Co to jest? Co to znaczy? Znowu głos jego... spokojny, żartobliwy trochę... mówi coś o pieniądzach, o tém, że przyśle dużo pieniędzy... Ona płacze.
— No, Franko, przestań! Śliczna jesteś dziewczyna! oto, zamiast beczéć, pocałuj mię lepiéj raz jeszcze, na pożegnanie.
Dziwna to rzecz, jakie jaskrawe, straszne błyskawice przebiegają czasem przed oczyma ludzkiemi śród pogodnego wieczora! jak nagle świat, pogrążony w mroku, staje cały w łunie krwistego płomienia, i jak potém robi się ciemno, zupełnie ciemno i zimno od zroszonéj wieczorną wilgocią ziemi...
W pół godziny potém pani Izabella, ujrzawszy córkę, wchodzącą do oświetlonego już salonu, rzuciła się ku niéj, porwała ją w objęcia, posadziła obok siebie na najbliższéj kanapce, i śród pacałunków, szeptem przerywanym wykrzykami, opowiadać jéj zaczęła o oświadczeniu się szambelana o jéj rękę. Nagle spostrzegła wielką, bladość twarzy téj, którą ku piersi swéj garnęła, martwą nieledwie sztywność kibici, którą ramionami swemi obejmowała, i obłąkany wyraz oczu, w które, aby zbadać wrażenie, przez słowa swoje wywierane, zajrzéć usiłowała. Wnet osypała córkę czułemi i trwożnemi zapytaniami. Usta Adolfiny poruszyły się kilka razy, nie mogąc wydać z siebie żadnego dźwięku. Uczuciem górującém nad wszystkiémi temi, które zdradzała powierzchowność jéj, było przerażenie. Powiodła dłonią po czole, szeroko rozwartemi oczyma wpatrzyła się w matkę i wymówiła: Straszno!
Pani Izabella zupełnie prawie pewną była, że córka jéj, przechadzając się wieczorem po ciemnych alejach ogrodu, przelękła się czegoś: cienia jakiegoś może, czy obcego człowieka. Kto wié? Miała ona może widzenie jakieś, ujrzała jakie widmo? Nic w świecie niemożliwém nie jest, a o Odropolu, tak jak zresztą o wszystkich starych i mało zamieszkiwanych dworach, opowiadano zawsze różne rzeczy. Zaczęła więc tulić córkę do piersi, i łagodnie wyrzucać, że wbrew jéj upomnieniom, odbywa samotne późne przechadzki. Adolfina wpatrywała się w nią ciągle jednostajnym, osłupiałym, przerażonym wzrokiem. Nagle, zawołała:
— Nie będę już... o! nigdy nie będę...
— Ależ uspokój się, proszę cię. Dlaczego takim dziwnym głosem powiedziałaś to: nie będę! Co nie będziesz? czego robić nie będziesz?
Głuchym ciężkim szeptem odpowiedziała:
— Wierzyć.
— Co mówisz? jakże można nie wierzyć? w co nie będziesz wierzyć?
— W nic.
Chwilę jeszcze rozmawiały tak z sobą, nie rozumiejąc się wzajem. Adolfina zaczęła drżéć całém ciałem ale zarazem i odzyskiwać przytomność. Wysunęła się z objęcia matki i cicho szepnęła, że pójdzie do swego pokoju, bo potrzebuje pomówić...
— Z kim? — zawołała pani Izabella, — z kimże ty w swoim pokoju mówić będziesz?
— Z sobą. — Lecz zaraz, wracając znowu do przytomności, powiedziała, że ją bardzo głowa boli, i że chce położyć się.
— Niech mi mama nie wierzy, — dodała prędko, — ja kłamię. Głowa mię nie boli, tylko mi bardzo zimno...
W kilka minut potém pani Izabella własnemi rękoma rozpinała suknią córki i z włosów jéj wyjmowała szpilki. Przywołana głosem dzwonka, do sypialni Adolfiny z twarzą obrzękłą od płaczu, wbiegła Franusia. Adolfina chmurnie na nią spojrzała, i gwałtowny rumieniec twarz jéj oblał:
— Idź sobie, idź, obejdziemy się bez ciebie, — powtórzyła pani Izabella, pragnąc uspokoić córkę dogadzaniem jéj we wszystkiém.
Lecz zaledwie Franka była na progu, gdy Adolfina zawołała ją.
— Franetko... — zaczęła, i urywając nagle, a bardzo blednąc, zwróciła się do matki. — Mamciu, proszę jéj dać piękny jaki prezent i dużo pieniędzy... Ona biedna!
Tu, drżąca, drobna ręka podniosła się ku głowie spłakanéj dziewczyny i pieszczotliwie przesunęła się po jéj włosach:
— Ja nie gniewam się na ciebie, Franetko... ale widzisz... po cóż było kochać i... wierzyć?
Dziewczyna wydawała się przestraszoną. Pani Izabella, słowa córki poczytując za wynik przechodzącéj już zresztą nieprzytomności, odprawiła co prędzéj pokojówkę. Adolfina z objęć matki zsunęła się na ziemię, i gwałtownie, głośno zapłakała. Płacz jéj gwałtownym był, głośnym, ale krótkim. Ulżył jéj zresztą widocznie i całkiem już do przytomności ją przywrócił. Wstała, otarła z twarzy łzy, pocałowała rękę matki i powiedziała, że nic już jéj nie jest, że tam... w ogrodzie, przelękła się bardzo, ach bardzo! nie może powiedziéć czego, ale że to już przemija, tylko chce położyć się i spać... Herbaty za nic pić nie chciała. Pani Izabella wypiła swoję przy jéj łóżku, gdzie téż, z roztargnieniem przerzucając karty najnowszéj powieści pani Craven, przesiedziała jeszcze całą godzinę. Czuła się jednak dnia tego zmęczoną doznanemi wrażeniami. Przytém Adolfina wydawała się spokojną. Wprawdzie na twarz jéj, zatopioną w bieli poduszek, występować poczęły silne rumieńce, ale oczy miała zamknięte, dłonie jéj z silnie splecionémi palcami nieruchomie na kołdrze spoczywały. Nie płakała już i nie zdawała się niczego lękać. Kilka razy podniosła powieki i patrzała przed siebie roztargnionym jakby i kędyś daleko patrzącym wzrokiem. Zegar w salonie wybił północ. Pani Izabella czule uścisnęła córkę, powiedziała jéj, że jutro pomówi z nią obszernie o nadzwyczaj ważnych sprawach, a gdy ona pocałowała znowu jéj rękę i szepnęła: dobranoc! zupełnie prawie uspokojona, odeszła.
Wtedy Adolfina szybkim bardzo ruchem usiadła na łóżku, chwilę nasłuchywała w stronę pokoju matki, poczém porwała się z pościeli i, w białą odzież owinięta, z krwistemi na policzkach rumieńcami, poczęła sypialnią swą przebiegać. Nieruchomość była jéj snadź w chwili téj nieznośną. Mękę tę przetrwała w obecności matki, teraz nic już nie krępowało burzy, która wrzała w piersi jéj, uzdolnionéj przez naturę do uczuwania największych rozkoszy i najsroższych mąk. W organizacyi prostéj, ubogiéj i słabéj, jedna tylko struna odzywa się pod palcami nieszczęścia, w dziewczynie téj, bogatéj w zdolności i wrażenia, zagrał naraz cały akord rozczarowań i rozpaczy. Inna płakała-by tylko nad utraconém kochaniem swém; ona nie mogła rozłączyć z niém swéj wiary. Gdy myślała że nigdy już więcéj nie zobaczy go, że gdyby nawet zobaczyła, nie był-by to już ten, o którym... śniło się jéj tak cudownie; zakrywała twarz dłońmi, a z pomiędzy palców jéj płynęły na białą odzież potoki łez. Lecz potém odejmowała dłonie od twarzy i, osłupiałym wzrokiem, patrząc w przestrzeń, głucho zapytywała: więc cóż?... pytanie to suszyło łzy w jéj oczach, a zapalało w nich ponure płomię nieledwie szału. Porwała z gotowalni lichtarz z palącą się świecą, i po chwili była już w sali jadalnéj. Tam obszerniéj było, więcéj przestrzeni i powietrza... przestrzeń, w środku zaledwie obszernéj sali słabo oświetlona płomieniem świecy, po brzegach opływała grubym mrokiem. W kręgu słabego światła, dziewczyna w bieli, ze spływającemi na piersi potarganemi kosami, stanęła i wpatrzyła się w głębie grubych mroków. Pamiętała, że nie były one puste, że owszem były one zaludnione przez malowane twarze i postacie, którym z razu, po przybyciu do rodzinnego domu, przypatrywać się lubiła. Pamiętała, że nieraz, znudzona i stęskniona, stawała przed wizerunkami temi i snuła sobie o nich w wyobraźni swéj różne dziwne historye. Pochwyciła znowu świecę i, zbliżywszy się do jednéj ze ścian, podniosła ją wysoko. Migotliwy, żółty blask upadł na ciemne płótno, z którego, w mętnych nieco zarysach, wychyliła się postać i twarz kobieca. Nie była młodą, ani piękną, ani strojną. Na czarnéj, surowéj sukni, bielały ręce jéj, splecione z wyrazem spokojnéj rezygnacyi; z pomiędzy fałd szerokiéj krepy wychylała się głowa, w białym wysokim czepcu, z pasmami siwych włosów nad czołem i u skroni. Czoło jéj było tak zmięte i pomarszczone, jak w gniewnéj dłoni zgnieciona karta zżółkłego papieru. I policzki także, ściągłe, zżółkłe, pełne były bruzd i załamań, które dosięgały ust bladych, zwątlałych, a w zarys słodkiego uśmiechu wygiętych. Uśmiech na twarzy téj, któréj zmarszczki i fałdy opowiadać zdawały się o mnóztwie przecierpianych bólów i poniesionych trudów, o gorzkim a zwolna sączącym się napoju z czary życia wychylonym aż do dna? Tak; była to twarz stara, stérana, zbolała, a jednak nietylko usta jéj uśmiechały się łagodnie, prawie wesoło, ale i duże błękitne oczy, z zagłębień swych i z pod żółtéj powieki, zdawały się spoglądać na świat z miłością i spokojem. Połączenie to starości z uśmiechem, śladów burz i trudów — z blaskiem słodyczy i ukojenia, miało w sobie majestat, piętnujący każdą wielką moralną siłę. Z utkwioném w majestat ten okiem, z ramieniem wysoko podnoszącém chwiejne płomię świecy, dziewczyna w bieli, z potarganemi kosami i wzburzoną twarzą, szeptała coś z cicha. Zdaje się, że zapytywała: Zkąd pogoda twoja? dlaczego patrzysz tak spokojnie i uśmiechasz się tak słodko? Musiałaś przecie wiele cierpiéć! Jakim sposobem spokojną być i uśmiechać się możesz?
Wizerunek milczał. Świeca zaczęła drżéć w zmęczonéj ręce dziewczyny, a ona sama zaczęła uśmiechać się gorzko.
— Od malowanych ludzi nie można dowiedziéć się nic, tak samo, jak od żywych, — szepnęła, i zwolna oddaliła się ku stołowi, po środku sali stojącemu. Gdy szła jednak, wydało się jéj, jakoby z grubych mroków błysnęły ku niéj groźne jakieś oczy. Drgnęła, stanęła, i znowu ramię z lichtarzem podniosła. Nie omyliła się. Błysk świecy przeleciał po malowaném obliczu męzkiém i zapalił mu w oczach dwie przelotne iskry. Nie były to jednak oczy groźne, tylko bardzo surowe. Patrzała z nich myśl smutna i poważna, ogarniająca sobą szerokie widnokręgi miejsc może nawet czasu, zadumana nad niemi i wpatrzona w nie bacznie z pod chmurnie ściągniętych brwi. Nad chmurnemi brwiami było czoło otwarte, szerokie i dumne, dumą téż i siłą tchnęła postać z szeroką piersią, któréj dłoń zdawała się podnosić, drgać, zrywać się nieledwie do obrony jakiéjś, czy groźby, czy rozkazu.
— Zkąd siła twoja i duma? Taką chmurę masz na czole, tyle przepaścistego smutku w twych oczach! Jakim sposobem silnym jeszcze być możesz? Z czego jesteś tak dumnym?
Wizerunek milczał.
Postawiła świecę na stole, obu dłońmi powiodła po czole, a topiąc w napełniającéj salę mrocznéj przestrzeni pełne łez oczy, z głębokim płaczem mówiła:
— Jednakże... wyście wszyscy żyli, i was oszukiwano pewnie, i wam rozdzierano serca, i wyście cierpieli bardzo... tak jak ja teraz... jakże mogliście żyć? co was pocieszało? gdzie było szczęście wasze?
Pytającém, tém wiecznie pytającém, choć w łzach teraz utopioném, okiem swém dokoła sali wiodła.
Mroczna przestrzeń milczała.
Pochyliła głowę nizko i, zmęczona, bezsilna prawie, do sypialni swéj wróciła. Była tak zmęczoną, że nogi chwiały się pod nią, a jednak czoło jéj i policzki gorzały, myśli i uczucia kipiały w głowie i piersi. Stanęła przed klęcznikiem swym, gdzie u stóp obrazu Ś-téj Elżbiety Węgierskiéj stał duży i piękny krucyfix. Przypomniała sobie, że kiedy była dzieckiem, w każdem z małych zmartwień swoich klękała przed tym samym obrazem i tym samym krzyżem. Wzrokiem pełnym żalu wpatrzyła się w krucyfix, po chwili wyciągnęła doń oba ramiona i głośno prawie zawołała:
— O Jezu! jakże szczęśliwy ten, kto spocząć może u stóp twoich!
Upadła na klęczki i pochyliła głowę aż ku ziemi. W postawie téj pozostała minut kilka. Nagle zerwała się i wymówiła:
— Nie mogę!
Nie mogła istotnie. Nie mogła już spocząć u stóp krzyża, ani siły zaczerpnąć w modlitwie, którą usta jéj wymawiały machinalnie, a któréj nie powtarzały ani serce, ani myśl.
Obie dłonie niosąc ku głowie, zapytała znowu:
— Więc cóż?
I po długiém milczeniu, z oczyma ponuro utkwionemi w ziemię, z twarzą bladą jak chusta, odpowiedziała sama:
— Nic!
W téj chwili dokoła niéj roztworzyła się taka pustka, o jakiéj pani Izabella wyobrażenia nawet nie miała; nie ta bowiem, którą zapełnić może miłosne słowo, lub spojrzenie, lub uścisk męzkiego ramienia, lecz ta, która panuje w miejscach, opuszczonych przez wszystkie wielkie myśli i pragnienia ludzkie, w przeklętych miejscach, nad któremi nie świeci żadne słońce miłości ni wiedzy.
Pośród takiéj pustki, zimnéj, bezbrzeżnéj, ponuréj, stała teraz dziewczyna ta, któréj za oparcie jedyne przeciw burzom i grozom życia dano „kotwicę, na któréj wspiera się statek cywilizacyi“. Niestety, jedyna kotwica kruszyć się zaczęła dawno już, aż przybył człowiek, który z łatwością niesłychaną zdmuchnął ją z pod stóp jéj, bez śladu... Zdmuchnął on, kruszącą się już i bez tego, kotwicę i nic nie dał w zamian, nic, prócz zwątpienia w prawdę i możliwość téj nawet najpospolitszéj, najdostępniejszéj zda się miłości, która uszczęśliwia i udostajnia serc dwoje. W tę miłość uwierzyła ona i przyczepiła do niéj wszystkie inne marzenia swoje i tęsknoty. Oszukana, wstydem i oburzeniem zjęta, daremnie teraz zapytywała wszystkiego, wszystkich i siebie saméj: cóż więc?
Jedynéj kotwicy już nie było. Zresztą dokoła, na wszystkich punktach widnokręgu, widnokręgu dziecka tego, które przecież ku wszystkim słońcom tak pożądliwie wyciągało dłonie — nic!

Upadła na pościel swą i zaniosła się, nie płaczém, lecz długim, spazmatycznym szalonym śmiechem.
∗                ∗

O twarda, sroga, niezłomna rzeczywistości! dlaczego nie sprawiłaś, aby ta szlachetna, a tak przez los i ludzi skrzywdzona istota, wnet, wnet, w samym paroksyzmie bólu swego umarła, albo przynajmniéj aby dostała suchot, czy rozszerzenia żyły jakiéj, czy téż organicznéj choroby serca i, po długiém wahaniu się pomiędzy życiem a śmiercią, także umarła? Albo zresztą dlaczegóż nie zachorowała, choćby na gorączkę jaką, na chwilowe pomieszanie zmysłów, anemią, hysteryą, lub cokolwiek podobnego w tym rodzaju?
O prawdo życia! nie mogę kłamać. Nie mogę przedstawiać cię pobłażliwszą i lepszego serca, niż jesteś istotnie. Alboż ty zabijasz, alboż natychmiast w niemoc ciała wprawiasz tych, na których najciężéj szorstką swą dłoń opierasz?
Wszak gdyby tak było, wszystkie duchy wielkie, silne i bogate pogasły-by szybko na ziemskiéj przestrzeni pod ciosami twemi, które one tylko w całéj pełni od ciebie otrzymują i w całéj pełni odczuwać są zdolne. Jednakże widzimy je, jak wychodzą z uścisków swoich na długie jeszcze wędrówki, zatrute może, żyjące wszakże, niekiedy mocniejsze jeszcze niż były, niekiedy złamane, lecz nie tém złamaniem, na które ludzie wymyślili leczące napoje i gojące maście.
Prawdo życia! Ona nie umarła, nie zachorowała nawet, nie dostała najmniejszych suchot, ani cienia anewryzmu, ani najkrótszego choćby ataku obłąkania. Lekarz, przyzwany przez strwożoną matkę, wbrew wszelkim prawidłom romantyzmu i tragiczności, oświadczył, że jest zupełnie zdrową, i że na podrażnione trochę nerwy najlepszym środkiem będą przechadzki, świeże powietrze, kwiat pomarańczowy i od czasu do czasu trochę laurowych kropel.
W dwa dni niespełna, około południa, wsparta na ramieniu matki, wyszła ze swego ocienionego pokoju. Przed wyjściem u drzwi zawahała się i uczyniła poruszenie takie, jak gdyby w głąb’ cieniów na nowo rzucić się zapragnęła, jak gdyby zlękła się światła i szerszéj przestrzeni; pomyślała może, że za temi otwartemi drzwiami rozpościera się świat brzydki, nagi, ponury, pustynia, po któréj spalonych piaskach pełzają tylko tłumy gadów. Pomyślała tak może i zlękła się, i do ciemnego pokoju wracać chciała. Ale pani Izabella przemocą ją prawie pociągnęła za sobą i, otuloną ciepłym wzorzystym szalem, wyprowadziła na ganek, z ganku pomiędzy kląby kwiatów ku ławce. Dzień był jesienny, z powietrzem przezroczystém jak kryształ, z niepokalanie błękitném niebem, pośród którego jaśniało słońce, ciepłe, lecz łagodne. Kwiatów na klombach żyło jeszcze wiele. Gęstwinę różnobarwnych aster otaczały pachnące rezedy i gibkie powoje, krzaczyste floxy rosły u stóp krzewów, obwieszonych szkarłatnemi gronami głogu, a od kwiatka do kwiatka, od gałęzi do gałęzi, w powietrzu, jak w krysztale, snuły się srebrne tkanki pajęczyny. Tu i owdzie złota brzoza strząsała na ziemię rój liści, w słońcu podobnych do iskier, jodły zaś i modrzewie, zawsze jednostajnie, ciemne, zamyślone, rzucały w obraz ten, w którym przemagały jasne i błyszczące tony, odcień łagodnéj i smętnéj powagi. Od czasu do czasu w drzewach i pomiędzy kwiatami ożywały się przyciszone, przeciągłe szelesty. Lekki wiatr przelatywał w gałęziach, małe ptaki fruwały ze szczytu na szczyt, zeschłe liście zrywały się z ziemi i nizko nad nią, niesione niewidzialném tchnieniem, leciały, raczéj sunęły, aż więzły w objęciach powoi lub więdnących srebrzystych traw. Spokój, pogoda, pieszczące ciepło, kojąca cisza, harmonijna gra barw, woni i dźwięków...
Adolfina, ułożona przez matkę w najwygodniejszą postawę, z głową o poduszki wspartą, patrzała w górę, to znowu dokoła siebie zdumionemi oczyma. Dziwiła się może, że świat jest tak pięknym i że jéj pośród niego tak dobrze jeszcze i miło. Przyszło jéj może na myśl, że była szaloną, gdy przed chwilą uciec chciała od świata do ciemnego pokoju swego. Myślała może jeszcze, że jednak wiele jest na świecie rzeczy pięknych i rozkosznych, których zdobywać nie trzeba ani trudem głowy, ani bólem serca, bo są gotowe... Przychodzić tylko, brać i używać. Używać! Czy istotnie ludzie, czyniący sobie ze słowa tego prawidło życia, mylą się tak bardzo, tak bardzo niegodnymi są naśladowania, jak o tém mniemała dawniéj? Teraz przestała całkiem myśléć. Przymknęła oczy, odpoczywała.
Pani Izabella, umieściwszy się na żelazném krześle tuż obok córki, przypatrywała się jéj dość długo z wyrazem troskliwości, ale także i pewnego zakłopotania. Być może, iż nie wierzyła już teraz, aby przyczyną dziwnego stanu, w jakim Adolfina przebyła dni kilka, było ujrzane w ogrodzie widmo. Być może, iż zanadto znała świat i różne przytrafiające się na nim dopuszczenia Pańskie, aby nie wpaść na domysł, z jednéj stropy przynajmniéj prawdy blizki. Zachodził tu zbieg okoliczności i wypadków, wiele dający do myślenia... Zawsze jednak łagodna i tkliwa, nie uczuwała względem córki cienia gniewu. Co więcéj, mimowiednie może miała dla niéj współczucie. Alboż sama nie doświadczała ran serca i ciosów życia? Z tém wszystkiém musiała, powinna była spełnić swój obowiązek; leżał on i na sumieniu jéj, i na sercu, i na głowie, w któréj snuły się już tysiące najpiękniejszych projektów i marzeń.
— Adolfinko, — ozwała się z cicha i łagodnie, — czy pamiętasz choć trochę to, co mówiłam ci o szambelanie wtedy... tego wieczora...
Adolfina, nie otwierając oczu, jak przez sen odpowiedziała:
— Trochę... coś... szambelan oświadczył się o kogoś. Czy o mamę?
— Niedobre dziecko, co ci do głowy przychodzi! o mnie? Ależ nie! o ciebie, o ciebie! i w jaki sposób!... można-by myśléć, że mu trzydzieści lat ubyło. Doprawdy, jest on jeszcze młodym i bardzo miłym, a jaka żywość uczuć, jaka ognista imaginacya!...
Zarumieniła się nagle i po chwili milczenia z widocznym niepokojem, zapytała:
— I cóż ty na to?
Adolfina z bladym uśmiechem odpowiedziała:
— A ja myślałam zawsze, że on stara się o mamę...
— Proszę cię, przestań! co za przypuszczenie! Takie rzeczy, moje dziecko, już nie dla mnie. Serce moje należy do Boga, a po Bogu tylko do ciebie. Ja chcę nadewszystko szczęścia twego, a pewną jestem, sercem macierzyuskiém przeczuwam, że z nikim, z nikim tak szczęśliwą być nie możesz jak z szambelanem. On cię tak kocha... przytém, pomyśl tylko, taka pozycya! Wyznaję, że to dla mnie prawdziwa niespodzianka. Marzyłam zawsze dla ciebie o dobréj partyi, ale taka na myśl mi nawet przyjść nie mogła. Wiész? majątek jego liczą, na nie wiem już ile milionów... Taka rezydencya w Pominach, pałacyk w stolicy, stosunki w najwyższym świecie... cóż? W kilka miesięcy po ślubie zaprezentuje cię u dworu...
Pochwyciła obie ręce córki.
— Moje ty życie! — zawołała, — kiedy o tém wszystkiém myślę, chcę zaraz upaść na klęczki i dziękować Bogu!... jam nigdy sama szczęścia nie zaznała, bądź-że choć ty szczęśliwa!
Wpatrywała się w córkę błyszczącemi oczyma, czekała na jéj odpowiedź z przyśpieszonym oddechem. Adolfina długo nie odpowiadała, potém, nie podnosząc powiek, w echowy sposób powtórzyła:
— Szczęśliwa!...
Pani Izabella posmutniała. Oparła twarz na dłoni i ze smutkiem, ale téż i z powagą, mówić zaczęła:
— Moje dziecko, jestem matką twoją i obowiązkiem moim jest mówić ci prawdę. Być może, iż do młodéj twéj główki przychodziły jakieś marzenia, o czémś... o czémś... wzniosłem, poetyczném, nieziemskiém. O! ja najpewniéj gromić cię za to nie będę. I ja marzyłam... ale obowiązkiem moim jest powiedziéć ci, że żyjemy na ziemi i do warunków téj biednéj doliny płaczu powinniśmy się stosować. Ty może nie kochasz szambelana miłością taką, o jakiéj marzyłaś. Może jest w nim coś, co nie odpowiada ideałowi twemu? Rozumiem to... o mój Boże! i ja także miałam ideały swoje... miłość doskonała, harmonia dusz, dwa serca, wspólnym lotem wznoszące się ku niebu, są to sny cudowne, sny, któreśmy z raju na dolinę płaczu przynieśli z sobą, ale... biedne dziecko moje... sny tylko... sny, sny!
Tęsknie, prawie żałośnie westchnęła i parę razy głową wstrząsnęła, lecz wnet uśmiechnęła się wesoło i dodała:
— Szambelan bardzo dowcipnie mówił o tém wszystkiém: błękity, błękity, błękity...
Teraz dopiero Adolfina otworzyła oczy i chwilę na matkę patrzała.
— Co szambelan uważa za błękity? — zapytała zwolna.
Pani Izabella, z roztrzepaniem już nieledwie i śmiejąc się, odpowiedziała:
— O! czy ja wiem? Wieś, ciszę, samotność, poezyą, książki, to wszystko słowem, w czém zakochaną była zmarła jego żona, i czém zepsuła życie sobie i jemu. Pomiędzy nami mówiąc, biedny szambelan! ta jego zmarła żona była straszną gęsią!
Adolfina milczała i zdawała się coś ważyć w myśli. Pod wpływem słonecznego ciepła i rzeźwych powiewów, bladość twarzy jéj zmniejszała się, usta rumienić się zaczęły. Pani Izabella obie ręce jéj trzymała w swych dłoniach.
— Czy ty mię kochasz, Adolfinko? — pieszczotliwie zapytała.
Bez wahania się, poważnie odpowiedziała:
— Bardzo.
Potém dodała:
— Ciebie jednę, mamo... jednę tylko! Zresztą, wszystko na świecie... błękity... sny... sny błękitne!
Na długiéj ciemnéj rzęsie jéj łza zadrżała i wnet oschła. Pani Izabella, pochylona nad nią i ramieniem ją otaczając, szeptać zaczęła:
— Jeżeli więc kochasz mię... jeżeli pragniesz zagoić rany te, które zadało mi życie... zapełnić pustkę, którą noszę w sercu... zgódź się z wolą Boga... przyjm z ręki Jego...
W tém na dziedzińcu zaturkotały koła, za przezroczystemi sztachetami, oddzielającemi ogród od dziedzińca, mignął mały powozik, unoszony prawie przez parę dzielnych koni.
— Opuszczam cię na chwilę, dziecko moje. Muszę powitać hrabinkę i sam na sam z nią pomówić. Zaraz obie tu przyjdziemy.
Pobiegła w głąb’ domu. Adolfina pozostała w leżącéj i nieruchoméj postawie, i zamyślonym wzrokiem przypatrywała się srebrnym niciom pajęczyn, drżącym i migocącym w powietrzu, na trawach i krzewach. Myślała zapewne o tém, że dla rzeczy, o których wszyscy dokoła niéj mówili: abstrakcye... błękity... sny! zdobywa sobie w téj chwili własne, oryginalne nazwanie. Ona mówić o nich będzie i pajęczyny... pajęczyny!...
Ktoś przyjeżdżał znowu. Był to tym razem nie turkot kół, ale tentent konia. Za sztachetami przesunął się, przeleciał raczéj, na ślicznym koniu śliczny jeździec. W kryształowém powietrzu, w złotawych blaskach słońca, koń i jeździec przemknęli, jak świetne zjawisko elegancji, zaprawnéj rycerskością. W dwie minuty potém hr. Ireneusz zbiegał ze wschodów ganku. Adolfina zawstydziła się leżącéj swéj postawy, wstała prędko, lecz, słaba jeszcze, powoli iść zaczęła na spotkanie gościa. Długa, luźnie opływająca ją suknia, z szelestem ciągnęła po ścieżkach zwiędłe liście; spuszczone jéj warkocze wiły się i lśniły na plecach jéj i piersi; w obu rękach trzymała bladą astrę, którą przed kwadransem zerwała jéj matka. Hrabia przyśpieszył kroku i drobne ręce, trzymające astrę, w dłoniach swych uścisnął. Na twarzy jego malował się szczery niepokój.
— Jakże? — zaczął, — czy lepiéj już? Jaka pani jesteś okrutna! Przez trzy dni nabawiać przyjaciół swoich taką trwogą! na całe trzy dni odebrać im siebie! Ale teraz lepiéj... prawda? zupełnie już dobrze?
— Lepiéj, — odpowiedziała z uśmiechem.
Siwe, błyszczące oczy hrabiego, tonęły w jéj twarzy.
— A jednak, — zaczął ciszéj, — jesteś pani tak bladą, jak ta astra, którą trzymasz w swéj ręce... proszę o tę astrę...
Machinalnie cofnęła ku sobie rękę z kwiatem.
— Daj mi ją pani — nalegał, i w chwili téj przechodząc w ton wesoły, mówił daléj. — Spowiadam się przed nią... prosiłem o kwiatek ten dla siebie; chciałem miéć coś, czego dotknęła ręka pani; ale teraz jestem skruchy pełen... spłynęło na mnie święte natchnienie... zapragnąłem być dobrym... synowcem i zawieźć astrę tę...
Umilkł. Na policzki Adolfiny wybił się lekki rumieniec.
— Doprawdy! — zawołał hrabia, — natchnienie moje rozkazuje mi być synowcem... bohaterskim i przedstawić pani całą grozę sprawionego przez nią położenia... Robisz pani cuda, ale cuda okropne. Za sprawą pani szambelani przemieniają się w Salamandry, i jeżeli tak dłużéj potrwa, świat postrada najpewniéj jednę z ozdób swoich, która spłonie i rozsypie się w marny proch!...
Siwe, piękne oczy jego migotały wesołością i mgliły się dalekiém jakby, dalekiém marzeniem. Uśmiechy przelatywały mu po ustach, źrenicach i czole, a miały zaraźliwość taką, że Adolfina zaśmiała się tśż z cicha. On w zamian zachmurzył się.
— Jeżeli tak dłużéj potrwa — powtórzył, — znam pewnego szambelana, który zrujnowanym zostanie... Schudnie tak, że będzie zmuszonym sprawiać sobie nowy mundur szambelański, który, nie masz pani wyobrażenia, jak drogo kosztuje...
W téj saméj chwili przechodząc w ton poważny, zaczął:
— Pani! śmieję się z rozpaczą w duszy... bo... gdy się to już stanie, a stać się musi nie prawdaż? stanie się najpewniéj?... czém ja dla pani będę? synowcem? o horror! A pani dla mnie ciotką czy stryjenką? nigdy! Jedyną nadzieją moją jest to, że pozwolisz pani, abym cię nazywał kuzynką. Zresztą niech się dzieje wola nieba! Chciéj pani nie wierzyć ani trochę w bohaterstwo moje. Jestem bohaterskim synowcem dlatego tylko, że oddał-bym z zapałem jedno moje oko, aby módz drugiém widywać cię jak najczęściéj!
Byli u stopni ganku, na którym ukazała się pani Izabella i hrabina Cezarya. Hrabinka zbiegła ze wschodów i wprowadzała na nie Adolfinę, ramieniem ją obejmując.
— Chorowałaś więc naprawdę, moja najpiękniejsza! Cóż znowu? Alboż wieszczki chorują? Jesteś przecie prawdziwą wieszczką, przędącą w paluszkach swych szczęście i cierpienie ludzkie. Przyjechałam tu dlatego, aby cię zapytać: jaka niteczka spłynie dziś z czarodziejskiéj prząśnicy twéj: szczęścia, czy cierpienia? powiedz?
Trzymała ręce jéj w obu dłoniach i patrzała w jéj twarz swemi turkusowemi i iskrzącemi się oczyma. Hrabia Ireneusz stanął nieco za Adolfiną i do ucha jéj prawie szepnął:
— Zlituj się pani nad Salamandrą i ratuj téż mnie nędznego sługę swego, bo jeżeli powiesz: nie! wyjmę sobie z głowy oboje oczu; nie będą już miały na co patrzéć.
Tu pani Izabella zbliżyła się, a białą dłoń składając na głowie córki i z czułością w oczy jéj spoglądając, z cicha, drżącym głosem wymówiła:
— Cóż, Adolfinko? Niech przyjedzie... niech dziś przyjedzie? tak czy nie?
Blednąc bardzo i naprzemian szkarłatnie rumieniąc się, z pochyloną głową i spuszczonemi powiekami, stała pośród otaczających ją osób i w drżących palcach mięła bladą astrę. Potém podniosła głowę, patrzała na matkę długo, aż powolnym ruchem szyję jéj ramieniem swém otoczyła i głową skinęła w sposób mówiący: tak!

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.