Strona:Eliza Orzeszkowa - Pierwotni.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 53 — 

zostaje jak czuwać nad dobrem duszy własnéj i dziecka mego!
— O ty... święta!
— Ale co to znaczy, że on nie przyjeżdża? — ozwał się donośny głos gospodyni domu.
— Kto, pani? — zapytała pani Izabella.
— Ależ pan Kamerherr... wczoraj przysyłał przecież...
— Pan Pomieniecki! — zawołała Sanicka i na twarz jéj wybił się, pod warstwą pudru nawet widzialny, rumieniec. — Czy pan Pomieniecki ma być dziś u państwa? doprawdy? wczoraj był u nas na obiedzie i nic nam o tém nie mówił!
— Ależ naturalnie! ma być, z pewnością, ma być! będzie! nie pojmuję dlaczego... Pawełku — zawołała głośniéj jeszcze — co to znaczy, że pan Kamerherr nie przyjeżdża?
Żytnicki, który w oddaleniu pewném od kanapy z Sanickim rozmawiał, zainterpellowany przez żonę, ze zwykłą sobie flegmatycznością odpowiedział:
— Pan Kamerherr nie przyjedzie..
Krótkie wyrazy te wywarły na trzech kobietach, w różny sposób objawiające się lecz silne wrażenie. Gospodyni domu aż podskoczyła na fotelu.
— Nie przyjedzie? jakto? a tyż zkąd wiesz o tém?
Krótkiemi słowy Żytnicki objaśnił, że, gdy był w polu, spotkał rządcę z Pomiń, który oznajmił mu, że pan Kamerherr nie wyjedzie dziś nigdzie z domu, ponieważ ma gościa. Przyjechała do niego w odwiedziny, na miesięcy parę podobno, synowica jego, pani hrabina Wielogrońska.
— Hrabinka! — z giestem żywego zadowolenia zawołała pani Izabella — zkądże ona tu spadła?
— Cezia w naszych stronach! o jakże to dobrze! Cezia z Paryża tu przyjechała... wiem o tém, bom ją widziała parę miesięcy temu, przed samym wyjazdem... Panie Żytnicki —