Strona:Eliza Orzeszkowa - Pierwotni.djvu/66

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 58 — 

— Niezapominajki — podpowiedziała Sanicka.
— Tak! Oswoił téż dla mnie parę gołębi, które ja tak lubiłam, że płakałam, żegnając się z niemi... Czasem pan Eugeniusz pomagał mi uczyć się moich lekcyi...
— Ale bocianek, Adolfino; wróć do swego bocianka — upominała ją pani Izabella.
— Z bociankiem było tak...
Urwała. Blady rumieniec okrył twarz jéj i spłynął pod okalające szyję puchy tiulu i koronek. W różowym obłoku tym, usta jéj drgały zmieszaniem i uśmiechem, a ciemne źrenice migotały złotawemi błyski. Postawa i giesty były takie, jak gdyby, skrępowaną będąc, wyrywała się ku swobodzie. Mowa jéj, żywa i prędka, zahaczała się téż przez trudności wyrażania Się po polsku.
— Z bociankiem było tak... raz szliśmy drogą, około łąki, niedaleko jakiejś wsi, i zobaczyliśmy kilku chłopców, którzy schwycili, nie wiem gdzie, młodego bocianka i bardzo go męczyli, wiązali mu skrzydła, a kiedy wyrywał się im z rąk, uderzali go takim... jak się to po polsku nazywa?... takim...
— Kijem — podpowiedziała pani Julia.
— Kołkiem, kołkiem — zawołała Żytnicka.
— Tak! mnie taki żal zrobił się tego bocianka, że zaczęłam płakać, a pan Eugeniusz pobiegł, chłopców rozpędził, bociankowi skrzydła rozwiązał i puścił go...
— I cóż? i cóż? — z najwyższém zajęciem dopytywały się kobiety.
— Poleciał! — odpowiedziała Adolfina.
Sanicka, pochylona ku pani Izabelli, szeptała:
— Cóż to za anielskie serce téj twojéj jedynaczki! a jaka śliczna... skromna... pełna wdzięku!
Żytnicka nie posiadała się z radości, śmiała się, mrugała filuternie oczyma, biegała około stołu, zapraszała, mięsiwo krajała, herbatę roznosiła, dzieciom Sanickich serwety wkoło