Pieśń przerwana (proza)/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Pieśń przerwana
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1896
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Julian Maszyński
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.

Był to jeden z tych domków, które wydają się uśmiechami wsi, albo jej echami, spadłemi pomiędzy ulice i kamienice miejskie. Maleńki, biały, z ganeczkiem na dwóch słupkach, stał w ogrodzie zaniedbanym, któremu właśnie zaniedbanie nadawało pozór gęstwiny zielonej i świeżej. Dziedzińca nie miał wcale; od ulicy przedzielała go część ogrodu i parkan z desek, taki wysoki, że ani domku z ulicy, ani ulicy z okien domku zupełnie widać nie było. Z dala — kątek cichy i ładny; z blizka — ruderka, której ściany powyginane od starości, niedbale pobielone, ukrywały się do połowy w splotach fasoli, wijącej się na tykach. Oprócz fasoli, trochę kwiatów rosło na klombie, pod ganeczkiem, na którym stały dwie ławki wązkie i stare.
Wewnątrz domku pokoiki były małe, sufity nizkie, podłogi grube, piece niezgrabne z zielonych cegieł.
Do jednego z tych pokoików Klara Wygryczówna wbiegła z kuchenki żwawo i nucąc, bo nuciła zawsze, gdy była zadowoloną. Miała na sobie suknię perkalową w różowe i szare paski, fartuch płócienny i rękawy aż do łokci zawinięte.
Rękoma świeżo umytemi, jeszcze zaczerwienionemi od zimnej wody, prędko zdjęła fartuch, zwinęła go i schowała do szuflady starej komódki, myśląc: »Trzeba go już wyprać! jest bardzo poplamiony«. Potem odwinęła rękawy i zaczęła do koszyka wkładać kawałki pokrajanego perkalu, nożyczki, naparstek, nici. Obejrzała się po pokoju i ze stojącej w kącie etażerki wzięła książkę, którą także włożyła do koszyka. Wybiegła jeszcze do kuchenki, i przyniósłszy niedużą kromkę chleba, wsunęła ją pod perkal, napełniający koszyk. Wtedy już zaśpiewała głośno na nutę walcową: — La, la, la! la, la, la! — i wybiegła na ganek. Tu, zatrzymała się, spojrzała na fasolę i klombik z trochą kwiatów.
Fasola miała już trochę strąków, ale tu i owdzie wychylały się jeszcze z pośród jej ogromnych liści kwiaty czerwone jak ogień. Jeden z nich Wygryczówna zerwała i wsunęła we włosy. Były to włosy czarne, kręcące się nad czołem, a z tyłu głowy zwinięte tak luźno, że mnóstwo krętych pasemek rozsypywało się po karku i ramionach. Kwiat fasoli wyglądał w nich jak płomyk.
Dziewczyna nie była doskonale piękną, ale miała świeżość lat dziewiętnastu i wdzięk żywości niezwykłej, odbijającej się w ruchach, w oczach, w uśmiechach. Uśmiechała się i teraz, patrząc na ogród. Czuła się wesołą. Zrobiła już wszystko, co trzeba było zrobić, i miała przed sobą parę godzin swobody zupełnej. Ojciec był w biurze, brat w szkole, siostra w szwalni; obiad zgotowany oczekiwał na ich powrót w piecu kuchennym.
Po uprzątnięciu mieszkania i zgotowaniu obiadu, czuła się trochę głodną. Dlatego wzięła do koszyka kawałek chleba.
Zje go szyjąc w miejscu bardzo ulubionem, to jest w altanie z bzu koralowego, która znajdowała się w końcu ogrodu, u samych sztachet, otaczających ogród książęcy. Ilekroć mogła przesiedzieć w tej altance godzinę albo dwie sama jedna, z robotą i swemi myślami, wpadała zawsze w humor wesoły.
Ta iskra lubiła samotność. Ta główka młoda miała o czem myśleć. Nigdzie zaś nie czuła się tak samotną, nie myślała tak dobrze, jak w tej altance bzowej. Tam, za sztachetami nizkiemi ciągnęła się alea cienista z drzew bardzo starych, które rozstępowały się naprzeciw altanki, ukazując za trawnikiem rozległym pałac nieduży, ale piękny, z dwiema basztami i trzema szeregami okien wysokich a wązkich.
Ciemno-popielata ściana pałacu, jego okna i balkony wysuwały się z nad krzewów rozrzuconych po trawniku wspaniale i tajemniczo.
Tajemniczość pochodziła z milczenia, panującego zawsze w pałacu i dokoła niego. Okna tam były wiecznie zamknięte, ogród wiecznie pusty. Czasem na drogach i trawnikach pracowali ogrodnicy, ale nikt nigdy po nich się nie przechadzał. Nieopodal altanki znajdowała się w sztachetach bramka, także wiecznie zamknięta. Miejsce to, utrzymywane starannie, było jednak opuszczone.
Klara wiedziała ze słyszenia, że właściciel pałacu książe Oskar, nie mieszkał tu nigdy. Nie obchodziło jej w stopniu najmniejszym, czy pałac miał, albo nie miał mieszkańców. Lubiła patrzeć i patrząc doświadczać uczucia piękna, którego miała w sobie instynkty silne.
Teraz, siedząc na wązkiej ławeczce, z jednym krzakiem bzu koralowego za sobą, a drugim przed sobą, jeszcze nie patrzała na pałac, ani cieszyła się jego pięknością. Szyła pilnie. Przed nią na stole malutkim, z jedną nóżką, wkopaną w ziemię, stał koszyk z kawałkami perkalu i wyglądającą z pomiędzy nich książką. Na czytanie i na zachwycanie się jeszcze pora nie przyszła. Robota była pilną. Kupiła niedawno perkalu na sześć koszul dla małego brata; szyła zaledwie czwartą. Kiedy wszystkie uszyje, przyjdzie kolej na reparowanie bielizny ojca, a potem będzie musiała uszyć dla siebie nową suknię, bo te dwie, które posiada, już się kończą.
Niestety! wolałaby, aby inaczej było, ale już się kończą i trzeba zrobić nową. Najtańsza nawet coś kosztuje, a gdy w którym miesiącu zdarzy się sprawunek podobny, musi dobrze połamać głowę, aby pensyi ojcowskiej na inne rzeczy nie zabrakło. Dotąd jakoś nie zabrakło nigdy, ale ojciec nie zawsze ma wszystko, czego mu potrzeba. Bo potrzebowałby ze swojem słabem zdrowiem jedzenia pożywniejszego, zwłaszcza owoców...
Myśl o jedzeniu przypomniała jej kawałek chleba, wzięty z domu. Wyjęła go z koszyka, ugryzła trochę, i położywszy na stole, szyła dalej.
W tej samej chwili, aleą, która z trzech stron obejmowała duży ogród sąsiedni, szedł od strony pałacu mężczyzna dość wysoki i bardzo zgrabny, w ubraniu domowem z materyału kosztownego i skrojonym wykwintnie, w małym kapeluszu pilcowym na ciemnopłowych włosach. Z pod kapelusza widać było owal twarzy delikatny i blady, policzki gładko wygolone i wąsik złotawy, ocieniający wargi cienkie, mające wyraz trochę ironiczny, trochę znudzony. Mógł mieć lat trzydzieści kilka; ruchy były młodzieńcze, zgrabne, trochę niedbałe.
Szedł zrazu ze spuszczoną głową, a potem przypatrując się drzewom i podziwiając ich wspaniałość. Stały one nieruchomo w powietrzu cichem i w złocie słońca już prawie jesiennego, gdzieniegdzie przeświecając liściem zżółkłym lub zarumienionym. Kiedy niekiedy zeschłe liście z małym trzaskiem kruszyły się pod stopami idącego, który coraz zwalniając kroku, wodził wzrokiem po dwóch zielonych ścianach alei, od szczytów, natykanych złotem i czerwienią, do pni grubych, okrytych porostami, jak szmatami koronek zielonawych.
Myślał, że wcale uroczym kącikiem jest ten ogród, choć nieduży i znajdujący się w mieście niedużem. Ale może dlatego właśnie jest uroczy, że napełnia go cisza taka, jakiej prawie niepodobna znaleźć w miastach wielkich i nawet w rezydencyach wiejskich, ale wielkich.
Długo żyć w takiej ciszy mógłby tylko Kameduła; ale na czas jakiś może być ona bardzo przyjemną. Wydziela się z niej coś kojącego i zarazem obudzającego marzenia niewyraźne. Chciałoby się w tej ciszy i śród tych drzew starych widzieć idyllę. Czy tylko widzieć? Może także brać udział w sielance naiwnej, jak baśnie o pasterzach zakochanych, tajemniczej, jak gniazda ukryte w zielonych gęstwinach.
Nie są to zapewne marzenia bardzo mądre, ale w tem miejscu rodzą się w wyobraźni same przez się, niby sny nikłe, po których zostaje przez parę godzin trochę tęsknoty na dnie serca. A cóż zresztą na świecie jest mądre?
Gwar i ścisk ludzki, każdy bez wyjątku, ciecze takąż ilością głupstwa, co mądrości; a nawet, jest to proporcya ustanowiona zbyt optymistycznie. Owszem, w gwarach i ściskach ludzkich mądrość do głupstwa znajduje się w stosunku szczupłego odsetka. I prawda do fałszu także.
Ta cisza i te drzewa nie kłamią przed nikim, ani przed samemi sobą. A proszę mi pokazać wśród ludzi takie cudo, któreby nie znało udawania, obłudy, pochlebstwa, zalotności! Mężczyźni są pochlebcami, kobiety zalotnicami, a nieraz spotkać można oba te piękne przymioty połączone w osobnikach płci każdej. Przyjaźń mężczyzny i miłość kobiety — żart natury, ukazujący ludziom ideały dlatego, aby przez całe życie byli dziećmi, goniącemi motyle.
Ale nie każdy pozwoli aż do końca wyprowadzać siebie w pole. Są tacy, którym doświadczenie nawet niezbyt długie, udziela przekonania, że z motyla pochwyconego wkrótce pozostaje na dłoni trupek dość obrzydliwy. Takim miło jest odetchnąć niekiedy ciszą i samotnością, z których wydziela się zapach idylli, — będącej blagą poetów. Bo w rzeczywistości idylla miewa ręce czerwone, a w sercu pociąg magnetyczny do kieszeni pasterza zakochanego.
Tu, zdala od ludzi, korzystnie byłoby czytać Rochefoucauld’a. Co za penzel ciemny i wierny prawdzie życia — ciemnej! Trzeba koniecznie przyjść do tej alei z Rochefoucauld’em, i pod drzewem usiadłszy... Czy są tu jakie ławki?
Dla zobaczenia czy w alei starej i cienistej jest jakie miejsce, w którem mógłby usiąść z Rochefoucauld’em, podniósł głowę i stanął jak wryty. O kilka kroków przed sobą, tuż za sztachetami zobaczył dziewczynę w sukni perkalowej w różowe i szare paski, na wązkiej ławeczce, pod krzakiem bzowym, szyjącą pośpiesznie. Kwiat fasoli gorzał jak płomyk w jej czarnych włosach; czarne kędziorki wiły się po karku schylonym nad robotą i po białej szlarze, obejmującej szyję u brzegu stanika. Średniego wzrostu, wątła i zgrabna, z cerą bladawą i ponsowemi usty, miała pozór delikatny i zarazem bardzo świeży.

Szybkość, z którą szyła, nie przeszkadzała jej sięgać kiedy niekiedy po kromkę chleba, leżącą na stoliczku zbitym z dwu desek grubych i od starości popękanych. Odgryzała kawałek i przeżuwając go szyła znowu. Chleb był ciemny, zęby, które się w nim zatapiały, białe i równe, jak perły. Dwie, trzy minuty szycia, i znowu ręka, błyskając naparstkiem, wyciąga się po kromkę, coraz mniejszą. Za to roboty już wykonanej przybywa. Zszywanie dwu kawałków perkalu zbliża się do końca. Jeszcze jeden kęs chleba i jeszcze ściegów kilkanaście, jeszcze jeden i jeszcze kilkanaście, aż białe ząbki, zamiast chleba, przecinają nitkę zaprawioną: dziewczyna wyprostowywa kibić, z przechyloną nieco głową przypatruje się robocie wykonanej i snadź uznaje, że robota jest dobrze wykonaną, że chleb był smaczny, że pogoda piękna, bo z ust jej wybiega wesoła nuta walca: — La, la, la! la, la! la, la, la!

Młodzieniec postąpił kilka kroków i wyszedł z za drzew, przez których gałęzie dość długo przypatrywał się dziewczynie. Suche liście zaszeleściły mu pod stopami.
Ona szybko obróciła twarz, okrytą wyrazem zadziwienia. W oczach jej ze źrenicą złotawą i błyszczącą było nieco przestrachu. Odkąd przychodzi tu, więc od lat trzech przeszło, pierwszy raz widzi kogoś przechadzającego się po tym ogrodzie. Ale przestrach trwał krótko.
Powierzchowność człowieka, zobaczonego niespodzianie, sprawiała wrażenie miłe. Był też widocznie grzeczny, bo spotkawszy się oczyma z jej spojrzeniem, podniósł nad głową kapelusz, co odsłoniło czoło pięknie wykrojone i mające pomiędzy brwiami zmarszczkę pionową. Ta zmarszczka, wobec młodości postawy i twarzy, od pierwszego wejrzenia rzucała się w oczy, zarówno jak podłużny kształt i białość ręki, podnoszącej kapelusz.
Przez parę sekund zdawał się wahać, czy namyślać; potem szybko przystąpił do sztachet i z kapeluszem ciągle podniesionym nieco, bardzo grzecznie wymówił:
— Czy mogę zapytać panią, kto mieszka w tym ładnym domku?
Oczyma wskazywał białą ruderkę, topiącą się w splotach fasoli.
Ona, zmieszana trochę, odpowiedziała:
— My tam mieszkamy...
Zaraz jednak poprawiła się.
— Ojciec mój, Teofil Wygrycz, ja i rodzeństwo moje...
Układ jej i sposób mówienia objawiały, że była nawykłą do uprzejmego obchodzenia się z ludźmi, i że zmieszana zrazu, prędko odzyskiwała śmiałość.
— Miłe ustronie, — zauważył.
— O, bardzo! — potwierdziła z oczami pełnemi zachwytu; — tak zielono tu jest i spokojnie...
— Gniazdko zaciszne, — dodał i zaraz zapytał jeszcze: — Któż to zasadził przy domku te piękne rośliny, które ocieniają go w sposób tak malowniczy?
Uradowana pochwałą, odpowiedziała z żywym blaskiem oczu:
— Nie prawdaż, że ślicznie fasola wyrosła nam w tym roku? Sadzimy ją z siostrą każdej wiosny, ale nigdy jeszcze nie była tak wysoka i gęsta...
— Jest istotnie wysoka i gęsta na podziw. Na klombie też widzę kwiatki. Czy także są przez panią zasiane lub zasadzone?
— Trochę lewkonii i rezedy... tylko trochę, ja i siostra moja nie mamy czasu uprawiać więcej...
— Siostrzyczka pewnie starsza?...
— Owszem, młodsza ode mnie o lat cztery...
— Więc ma lat?
— Piętnaście...
Umilkli; ona, znowu zmieszana, spuściła twarz nad robotą i szyć zaczęła; on, oparty o sztachety, patrzał na nią i nie odchodził. Zmieszanie, które ją ogarnęło, pochodziło właśnie ze sposobu, w jaki patrzał na nią.
Zdjął był przed chwilą kapelusz i oczy jego w oprawie podłużnej, duże, bardzo szafirowe, miały pod czołem, przekreślonem zmarszczką głęboką, uśmiech żartobliwy. W tym uśmiechu oczu, w postawie, w sposobie mówienia, trochę powolnym i rozdzielającym sylaby wyrazów, nie było wcale niegrzeczności, ale z całej osoby nieznajomego uderzała pewność siebie i wytworność, które ją mieszały. Przytem wiedziała, że młoda panna nie powinna wdawać się w długie rozmowy z ludźmi nieznajomymi, ale paliła ją poprostu ciekawość: kto to taki? Skąd i jakim sposobem znalazł się w tem miejscu, zazwyczaj bezludnem? Myślała: jakby to się zapytać? — ale żadna forma zapytania nie przychodziła jej do głowy. Szyła tedy, a przez głowę jej mknęły myśli: Może odejdzie sobie? Może ja powinnam wstać i odejść? Ale byłoby to niegrzecznie. Po cóż mam uciekać? Jestem przecież w swojej altance. Niech on sobie idzie skąd przyszedł! Któż to taki? Kto to być może? Przystojny... głos szczególnie ma bardzo miły...
On, pomilczawszy parę minut, głosem istotnie bardzo miłym, mającym w sobie coś z miękkości aksamitu, przemówił znowu:
— Co to pani robi?
Nie podnosząc głowy ani oczu, odpowiedziała;
— Szyję koszulę dla brata...
Nie widziała uśmiechu, który przemknął po ustach nieznajomego.
— Braciszek dorosły?
— O nie, o dziesięć lat młodszy ode mnie...
— Więc pani jest najstarszą z rodzeństwa?
— Tak.
— Ale ja w jednem powiedzeniu pani spostrzegłem pewne opuszczenie... pewien brak... Mówiła pani: mój ojciec, ja i rodzeństwo moje... A mama?
Po kilku sekundach milczenia odpowiedziała z cicha:
— Od czterech już lat nie mamy matki... umarła...
— I pani zastępuje ją rodzeństwu...
Wciąż szyjąc z głową pochyloną, cicho odpowiedziała:
— Staram się o to... pragnę bardzo... o ile podobna...
Z ust i z oczu nieznajomego zniknął uśmiech żartobliwy, ramię jego silniej oparło się o sztachety, po chwili też przemówił:
— Widzę książkę w koszyczku... pani lubi lekturę?
— Tak, bardzo lubię czytać...
— Cóż to jest... ta książka?
Wyciągnął rękę nad sztachetami, ona, nie zaraz i z wahaniem, jednak podała mu przedmiot żądany.
Cóż on sobie myśli, doprawdy? Stoi i stoi! Rozmawia i rozmawia. I nie mówi kim jest! To niegrzecznie, choć z drugiej strony... jest bardzo grzecznym!
Książka miała okładkę grubą i zniszczoną, cała zresztą była zniszczona, czytana zapewne po wiele razy i przez wiele osób. Nieznajomy otworzył ją, zaczął przewracać kartki i zatrzymał wzrok na wierszach, przy których znajdował się znak zrobiony ołówkiem.
— Czy to pani podkreśliła te wiersze?
— Tak, — cichutko odpowiedziała.
— Tak się pani podobają?...
Półgłosem zaczął czytać wiersze podkreślone:

— ...Przenoś moją duszę utęsknioną
Do tych pagórków leśnych, do tych łąk zielonych,
Szeroko nad błękitnym Niemnem rozciągnionych,
Do tych pól malowanych zbożem rozmaitem...

Jakkolwiek półgłosem tylko, czytał jednak pięknie. Dziewczyna doświadczyła wrażenia szczególnego. Nigdy w życiu nie słyszała poezyi czytanej głośno, a ten głos był taki aksamitny, przejęty pieszczotą z czemś jeszcze na dnie, jakby z trochą smutku...
On głos ten swój zawiesił na chwilę i pomyślał: — Jednak daleko znalazłem się od Rochefoucaul’da... w stronie zupełnie przeciwnej... I czytał dalej:

— ...Gdzie bursztynowy świerzop, gryka jak śnieg biała,
Gdzie panieńskim rumieńcem dzięcielina pała.
A wszystko przepasane, jakby wstęgą, miedzą
Zieloną...

Jej, nie wiedzieć skąd i dlaczego, łzy zaczęły cisnąć się do oczu. Bywało z nią tak zawsze, ilekroć słuchała muzyki, co zdarzało się niezmiernie rzadko. Zawstydziła się ogromnie, a obok wstydu, uczuła trochę gniewu.

Cóż znowu? Nie tylko rozmawia z nią, ale nawet czyta sobie głośno jej książkę, jakby od stu lat byli z sobą znajomymi! a nazwiska swego nawet nie powiedział.
Zebrała się na śmiałość i, ręce z robotą na kolanach składając, z poważnym, nawet surowym wyrazem twarzy, zapytała:
— Pan daleko stąd mieszka?
Czuła sama, że wymówiła to pytanie głośniej, niż chciała, i że zanadto już brwi ściągnęła. Ale to tak zawsze: kiedy trzeba zdobyć się na wielką śmiałość, zawsze się coś przesadzi!
On podniósł oczy z nad książki i trochę niedbale odpowiedział:
— Bardzo blizko...
Potem przeczytał jeszcze dwa wiersze:

— ...Śród takich pól przed laty, nad brzegiem ruczaju,
Na pagórku niewielkim, we brzozowym gaju...

Ale jakby w czasie czytania tych dwóch wierszy namyślił się, zamknął książkę i rzekł z ukłonem:
— Dotąd jeszcze nie przedstawiłem się pani. Nie przypuszczałem, aby rozmowa nasza mogła się tak przeciągnąć. Ale teraz, widzę, że będę pragnął, aby mogła się powtarzać...
Spuścił na chwilę oczy, pomyślał, potem dokończył:
— Jestem Juliusz Przyjemski, mieszkam w tym dużym domu...
Wskazał pałac książęcy. Dziewczyna poweselała; czuła, że przyzwoitości towarzyskiej stało się zadość; ale była trochę zdziwiona.
— Myślałam, że w tym pałacu nikt nie mieszka...
— Dotąd, oprócz służących, nikt w nim nie mieszkał, ale wczoraj przybył tu, na czas jakiś, jego właściciel.
— Książe?! — zawołała.
— Tak; książe, który z powodu interesów majątkowych zabawi tu czas jakiś...
Ona pomyślała chwilę i z wahaniem zapytała:
— A pan przyjechał z księciem?
— Tak, — odpowiedział — przyjechałem z księciem Oskarem.
— Pan jest zapewnie u księcia Oskara w gościnie?
— Bynajmniej, pani. Jestem domownikiem księcia, jeżdżę i przebywam z nim wszędzie i zawsze...
Zastanowił się chwilę i dodał jeszcze:
— Jestem domownikiem i zarazem przyjacielem najbliższym księcia.
Pomyślała, pewno sekretarz albo plenipotent księcia! Wiedziała o tem, że wielcy panowie miewają plenipotentów i sekretarzy. Co ona tam zrestą wiedzieć mogła, jakie urzędy znajdują się przy dworach książęcych! Pewno są liczne i rozmaite. Ale uczuła zadowolenie z tego, że świeżo poznany człowiek nie był gościem książęcym. Wcale nie wiedziała, dlaczego ją to ucieszyło, ale ucieszyło.
— Czy książe jest młody? — zapytała.
Przyjemski zawahał się chwilę, a potem z uśmiechem, który wydał się jej trochę dziwnym, odpowiedział:
— Tak i nie; żyje niezbyt długo, lecz doświadczył wiele...
Potakująco wstrząsnęła głową.
— O, tak! Wyobrażam sobie, ile szczęścia i przyjemności doświadczyć musiał!
— Pani tak myśli?
— Naturalnie. O, Boże! Będąc tak bogatym, może robić zawsze co mu się tylko podoba!
Cienkimi palcami przerzucając od niechcenia karty książki, odpowiedział:
— I nieszczęście jego w tem tylko... że mnóstwo rzeczy przestało mu się podobać.
Zastanowiła się chwilę.
— Pewno, — rzekła — wiele rzeczy może okazać się nie takiemi dobremi, jak z początku, albo zdaleka...
— Pani to już rozumie? — z niejakiem zdziwieniem zapytał.
Z wesołym uśmiechem odpowiedziała:
— Żyję niedługo, ale już wiele doświadczyłam...
— Naprzykład? — zapytał żartobliwie.
— Miałam już kilka albo i kilkanaście takich wypadków, w których czegoś bardzo chciałam, o czemś bardzo marzyłam, a potem przekonałam się, że nie warto było chcieć i marzyć...
— Naprzykład? — powtórzył.
— Naprzykład, pragnęłam mieć przyjaciółkę, ale taką serdeczną, serdeczną, z którą moglibyśmy żyć prawdziwie razem.
— Co to znaczy: żyć prawdziwie razem?
— To znaczy: nie mieć nic osobnego, tylko wszystko wspólne. Wspólnie myśleć o wszystkiem, wzajemnie pomagać sobie we wszystkiem, wspólnie cieszyć się i biedować...
— Piękny program! czy udał się pani?
Spuściła oczy nad robotą.
— Nie udał się. Już ze dwa razy myślałam, że mam taką przyjaciółkę i byłam ogromnie szczęśliwą, a potem...
— Pani pozwoli dokończyć?... potem przekonała się pani, że po pierwsze: te przyjaciółki były daleko mniej mądre od pani, więc niepodobna było razem z niemi myśleć; po drugie: że prawdziwie nie kochały pani... Tak?...
Szyjąc ciągle, twierdząco skinęła głową.
— Nie wiem, czy były mniej mądre ode mnie, ale że nie kochały mię prawdziwie, to pewna.
On mówił zwolna:
— Ogadywały panią... kopały przed panią dołki... za byle drobnostkę obrażały się na panią, a same co moment obrażały...
Zdziwiła się ogromnie i podniosła głowę:
— Skąd pan wie?
Zaśmiał się.
— Książe doświadczał tego samego, tylko na bardzo szeroką skalę. Był z początku niezmiernie czułym i naiwnym, wierzył w przyjaźń, w miłość, w szczęście... un tas des choses w tym rodzaju, a potem przekonał się, że jedni ludzie jego nudzą, a innych on nudzi, że każde serce ma na dnie interes, a każda radość zdradę... Dlatego jest zarazem i młodym i starym...
Słuchała uważnie, a potem ze współczuciem szepnęła:
— Biedny! Taki bogaty, a taki biedny!
Przyjemski zamyślił się. Stał ciągle oparty o sztachety, wzrok spuścił ku ziemi, i zmarszczka pomiędzy brwiami, stając się głęboką, rzucała mu na twarz wyraz znużenia i cierpienia. Ona przez chwilę patrzała na niego z zamyśleniem, a potem z żywem błyśnięciem oczu zawołała:
— Jednak są rzeczy zawsze miłe, piękne, dobre, i książe, chociaż tyle doświadczył, musi być jednak bardzo szczęśliwym...
Podnosząc powieki, zapytał:
— Jakież to rzeczy?
Żywym gestem wskazała ogród za sztachetami:
— Naprzykład, taki ogród! O, Boże, ileż razy siedząc tu myślałam, jakie to szczęście módz sobie zawsze, gdy tylko się podoba, chodzić i siedzieć pod takiemi drzewami, patrzeć na piękne kwiaty, mieszkać w domu z taką piękną architekturą... Ja szczęśliwą już jestem, ile razy siedzę tu i tylko patrzę na linie tego pałacu, takie zgodne i eleganckie, na te drzewa, na ten trawnik... Wie pan, w kwietniu tyle fiołków bywa na tym trawniku, że trawa znika prawie pod nimi i robi się on cały fioletowy, a zapach idzie od niego tak silny, że aż do naszego domku dochodzi...
— Pani jest bardzo wrażliwą na piękność...
Ona ożywiła się teraz ogromnie. Z żywymi gestami, wesoło odpowiadać zaczęła:
— Co ja się też napracowałam i nastarałam o to, aby w tym domku zamieszkać!... Zobaczyłam go raz wypadkiem. Przechodziłam ulicą, brama w parkanie była otwarta i przy niej stał stragan z owocami. Zaszłam, aby kupić trochę owoców dla ojca. Patrzę, taki śliczny domek stoi w ogrodzie jednym, a tuż obok drugi ogród, daleko większy, z takiemi pięknemi drzewami. Tak mi się zachciało, aby ojciec i dzieci mieszkały w tym domku, pomiędzy tą zielonością, w takim spokoju miłym... sama też Bóg wie co dałabym była za to, aby tu mieszkać... Ale było bardzo trudno... Musiałam wynaleźć właściciela, dobić się do niego, bo jest to bogaty człowiek i mieszka w środku miasta, w kamienicy ogromnej. Kilka razy do niego chodziłam, nim zechciał rozmówić się ze mną. Potem okazało się, że to dla nas trochę za drogo, że trzeba było czekać, że przenosiny kosztują wiele!... Mnóstwo było bied i trudności rozmaitych, ale przezwyciężyłam wszystkie, i dzięki Bogu przenieśliśmy się tutaj... Już przeszło trzy lata temu...
— Więc pani miała lat szesnaście, kiedy dokazywała takich czynów bohaterskich.
Zaśmiała się.
— Do bohaterstwa to daleko, ale trzeba było silnego postanowienia. Jestem też przekonana, że zdrowie ojca podtrzymuje się jako tako tylko przez to, że mieszka w takiem powietrzu i w takiej ciszy. Gdybyśmy byli pozostali na dawnem mieszkaniu, w zaułku brudnym i krzykliwym, kto wie, coby było? A tu, ojciec ma się nie lepiej wprawdzie, ale i nie gorzej, i wszystkim nam dobrze...
— Dobrze! — z zamyśleniem powtórzył Przyjemski, — więc pani czuje się zupełnie szczęśliwą, odkąd tu mieszka?...
Szyjąc, smutnie wstrząsnęła głową.
— Niezupełnie; bo wcale, wcale nie jestem spokojną o zdrowie ojca i przyszłość dzieci...
— A o swoją?
Tym razem podniosła na niego oczy ogromnie zadziwione:
— O swoją przyszłość? A cóż mi się stać może? Jestem już przecie dorosłą i w każdym wypadku dam sobie radę...
— To pani szczęśliwszą jest od księcia, bo on nie może dać sobie rady...
— Z czem?
— Ze wszystkiem. Sam nie wie co ma robić z sercem zrażonem, bo powielekroć zranionem, z dniami i godzinami, które nie mają celu.
— Biedny! — westchnęła znowu, ale po chwili, bardzo żywo mówić zaczęła:
— Mnie się jednak zdaje, że książe mógłby być szczęśliwym, tylko albo nie chce, albo nie umie. Doprawdy, może jestem zarozumiałą, ale zdaje mi się, że będąc na jego miejscu, wiedziałabym, co zrobić z sercem i z życiem.
— Doprawdy? Cóżby pani robiła?
— Weszłabym na szczyt tej baszty, widzi pan... tej... na sam szczyt... i obejrzałabym z niego caluteńkie miasto. Zobaczyłabym wszystkich, którzy tylko w niem żyją, cierpią, czegokolwiek potrzebują i...
Urwała i najniespodzianiej zapytała:
— Widział pan kiedy medalik z Matką Boską Paryską?
— Zdaje mi się... zapewne... dobrze sobie nie przypominam...
— Matka Boska Paryska stoi, a z obu Jej rąk leją się potoki promieni, które pocieszają, oświecają i od złego bronią... Gdybym była na miejscu księcia, weszłabym na tę basztę, spuściłabym ręce i lałabym z nich potoki, potoki promieni... O, Boże, jaka byłabym szczęśliwa!...
Mówiąc, czyniła gesta odpowiednie. Ukazywała szczyt baszty, potem spuściła ręce i wstrząsała niemi, jakby coś z nich sypała na ziemię.
Przyjemski słuchał, oczy jego pod zmarszczką głęboką, nabierały blasku i miękkości.
— Ładnie, bardzo ładnie! — szepnął do siebie.
Ale zaraz, z trochą ironii przemówił głośno:
— Święta wiara w zbawienne skutki filantropii! Nie będę jej pani odbierał. Nie trzeba pani nic odbierać i... nic dodawać... Nie wiem jak tam z księciem, ale co do mnie...
Z lekkiem uchyleniem kapelusza, który przed chwilą włożył był na głowę, dodał:
— Szczęśliwy jestem, że traf pozwolił mi panią poznać...
Twarz jej okryła się rumieńcem karminowym. Zaczęła prędko, prędko wkładać robotę do koszyka.
— Pora mi już do domu...
— Już? — zapytał z żalem.
Spojrzał na książkę, którą trzymał w ręku.
— Czy pani będzie łaskawa pożyczyć mi tej książki do jutra?
— Owszem, z przyjemnością, — uprzejmie odpowiedziała.
— Oddam ją pani jutro... gdy pani znowu o tej porze przyjdzie do tej altanki. Dobrze?
— Dobrze — bez wahania odpowiedziała, — ja tu codzień przychodzę, kiedy tylko pogoda piękna...
— Oby jutro była piękną!...
Od strony domu głos dziecinny zawołał:
— Klarciu! Klarciu!
Na ganeczku z dwoma słupkami stał malec w mundurku gimnazyalnym, trochę więcej niż dziesięcioletni, i obu ramionami machając ku altance, na cały ogród wołał:
— Klarciu! Klarciu! Już przyszedłem! Ojciec też idzie, i Frania zaraz z magazynu przyleci... Chodź prędzej i daj obiad! Okropnie jeść chce się!...
— Idę, idę! — odkrzyknęła, i skinąwszy głową nowemu znajomemu, odbiedz miała, gdy on zatrzymał ją jeszcze słowami:
— Niech pani mi na pożegnanie rączkę poda...
Bez wahania, z uprzejmem dygnięciem wyciągnęła rękę, i wtedy dopiero, gdy ta ręka zgrabna, ale ze skórą trochę zgrubiałą i szorstką, znalazła się w dłoni białej, miękkiej i obejmującej ją uściskiem miękkim, długim, rumieniec karminowy oblał twarz jej od czarnych kędziorków nad czołem do białej szlarki, otaczającej u szyi brzeg stanika.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.