Pan Damazy/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Józef Bliziński
Tytuł Pan Damazy
Podtytuł komedja konkursowa w 4. aktach
Pochodzenie Komedye
Wydawca H. Altenberg
Data wyd. 1890
Druk W. A. Szyjkowski
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
PAN DAMAZY
komedja konkursowa w 4. aktach
przez
Blizińskiego.


OSOBY:
PANI ŻEGOCINA.
PANI TYKALSKA jej siostra.
SEWERYN  ich siostrzeńcy.
ANTONI
DAMAZY ŻEGOTA.
HELENA, jego córka.
BAJDALSKI, rejent.
GENIO, jego syn.
MAŃKA.
JAN, lokaj.
Rzecz dzieje się na wsi w domu Żegocinej.



AKT I.
(Scena przedstawia pokój; drzwi główne w głębi, do przedpokoju; boczne po obu stronach; z lewej strony nieco na przodzie kanapa, po za nią biurko itd. po prawej zwierciadło stojące i okno.

SCENA I.
Seweryn (leży na kanapie z książką w ręku i pali papierosa). Antoni (także z papierosem wygląda oknem).

Seweryn (po milczeniu). Dobrze się bawimy! co?
Antoni (budząc się z zamyślenia, żartobliwie) Hm! napadło nas jakieś grobowe milczenie.
Seweryn. Co u ciebie jest rzeczą fenomenalną.
Antoni. Co tam! No słuchaj — mieliśmy iść na kaczki, zabieraj się.
Seweryn. Niechce mi się.
Antoni (biorąc dubeltówkę, stojącą w głębi). A niech cię też. — Jaką z ciebie babę zrobili, daję słowo... boisz się nóg zamaczać, czy co?
Seweryn. E nie plótłbyś.
Antoni. Nic innego, zapewne ciotka zabroniła swemu Benjaminkowi polowania z obawy, aby się nie zakatarzył, albo nie okaleczył, bo ona spazmów dostaje na sam widok broni. (Seweryn nie odpowiadąjąc, czyta, — Po chwili). Ja wyrzekłbym się i wszystkich dobrodziejstw pod takimi warunkami... być jak dziecko w powijakach... fe! no więc stanowczo nie idziesz?
Seweryn (ironicznie) Gdyby nas ta kto słyszał, wziąłby cię za zapalonego myśliwego, gotowego na skręcenie karku dla jednego krzyka albo dubelta, a tymczasem zamiast po polu, łazisz już trzeci dzień najprozaiczniejszym gościńcem upatrując innej zwierzyny. Myślisz, że niewiem.
Antoni. Może wiesz, ale nie wszystko, pójdź ze mną, a dopowiem ci resztę.
Seweryn. Wszakże to tym gościńcem ma przyjechać pan Damazy Żegota z Heleną? aha... rumienisz się?
Antoni. Nie myślę taić, że wyglądam ich przybycia z upragnieniem.
Seweryn. Aha! zgadłem.
Antoni. Ale zgadłeś, zgadłeś, (ogląda się). I jeżeli pragnąłem, ażebyś mi towarzyszył w pole, to dla tego, że chciałem, korzystając z paru godzin wolnych, wywnętrzyć ci się... Bo widzisz braciszku, potrzebuję twego zdania i porady...
Seweryn. A wiesz, że zaciekawia mię ten twój romans. Więc jakże tam daleko zaszło z tą gąską? Stary nie domyśla się niczego?
Antoni (żywo). Cóż to znowu za ton! Masz widzę najfałszywsze wyobrażenie o naszym stosunku. Ja kocham Helenę, rozumiesz, kocham i ożenię się z nią... naturalnie, jeżeli mi ją dadzą..
Seweryn. Ah! dla Boga, z pocałowaniem ręki. (wstając) Aleś ty bzika dostał.
Antoni (j. w.) Sewerynie!
Seweryn. Świetna partja, tobyś zrobił interes.
Antoni. Partja — partja... ja nie szukam partji, tylko żony. (siada i zwija papierosa).
Seweryn. Najprzód nie ładna... (Antoni śmieje się głośno). Ale pozwól no, niby w szczegółach, pojedynczo biorąc, nie można jej nic zarzucić, ale dla mnie ma coś antypatycznego...
Antoni. Nawet?...
Seweryn. Daję słowo... na serjo... Dalej, jak powiedziałem, gąska parafialna... tak na krótki stosuneczek, nie mówię, ale na żonę... A ojciec!... bój się Boga... szlagon ordynaryjny... co on mógł jej dać za wychowanie?
Antoni. Poczciwe i kwita. — A zręsztą pozwól sobie powiedzieć, że wyrokujesz na domysł. Czyż ty ją znasz tyle, żebyś mógł sądzić? Może nawet nie mówiłeś z nią nigdy.
Seweryn. Przyznaję, żem się o to nie ubiegał.. raz jeden byłem u nich z ciotką, w przejeździe naturalnie, bo wiesz, że ona niema do nich nabożeństwa, to też dziwi mię z kąd jej się wzięło ni ztąd, ni zowąd zapraszać ich.
Antoni. I ja tego nie pojmuję... Ale cóż? odstępujesz od rzeczy.
Seweryn. Więc znaleźliśmy się przypadkiem. Cóż to za dom! parafiańszczyzna!... Nie możną kichnąć żeby ci nie życzono setnych lat!
Antoni (z komiczną powagą). A któż kicha, przyjechawszy z wizytą.
Seweryn. Bądź co bądź, jako gość, czułem się obowiązany bawić pannę... Ale cóż... rozmowa nie szła i nawet nie wiedzieć o czem było gadać... zacząłem o literaturze, ani rusz...
Antoni. To już kłamiesz...
Seweryn. No liznęła tam coś — ale co to znaczy! Napomknąłem o Warszawie — nie była tam nigdy... Więc wszcząłem traktat o prosiątkach, o gąskach, o hodowaniu kurcząt i zdejmowaniu im pypcia, ale papie się to nie podobało i tak znacząco zaczął mrugać i krząkać, jakby się obawiał, żebym nie palnął jakiego ekiwoku.
Antoni. Musiałeś ty tam swoim zwyczajem palnąć co?
Seweryn. Ale nie, jak cię kocham... mówiliśmy najprzyzwoiciej. Po śniadaniu proponowano przechadzkę, a że tam niema ogrodu, więc poszliśmy do obory, z panną naturalnie... i z Dziubalską, zdaje mi się, czy jak się tam nazywa (śmiejąc się). Znasz ty ją?
Antoni. Najpoczciwsza w świecie kobieta, Helenkę wypiastowała.
Seweryn. Więc czy uwierzysz, że Dziubalsia kazała poodsadzać cielęta od krów, zapewne, żeby widok ssącego potomstwa nie wzbudził w pannie jakich zdrożnych myśli. Pokazuje się, że nawet dobrą gospodynią nie będzie. Niewiem na co ją chowają.
Antoni. Pleciesz jak na mękach. Gdybyś ją znał bliżej, tak jak ja, przekonałbyś się, co to tam za brylanciki umysłu i serca mieszczą się pod tą parafiańską, jak nazywasz, powłoką.
Seweryn (szyderczo). Aj!... aj!...
Antoni' (niecierpliwie wstając). A zresztą, kocham ją, no, i dosyć... a że jak się spodziewam, wyczerpałeś już całą serję zarzutów...
Seweryn. Zachowałem na ostatek najważniejszy.
Antoni. Naprzykład?
Seweryn. Goła.
Antoni. Oh!
Seweryn (przedrzeźniając) Oh! — dobre sobie to: oh!... powiadam romantyk jesteś, my się nigdy nie zrozumiemy, zanadto się różnimy w pojęciach...
Antoni. Nie moja wina, jeżeli zamiast serca, masz w piersiach kawał mięsa.
Seweryn (wstając). Mój drogi, czy mam, czy niemam serca, o tem nie możesz sądzić... kto wie, czy też w gruncie nie jestem innym, jak się wydaję...
Antoni. Więc maskujesz się, czy co?...
Seweryn. Wiesz, że zależę od ciotki, i że za obietnicę zapisania mi majątku, należy jej się coś odemnie.
Antoni. Więc cóż, to jakoś nie jasno dla mnie...
Seweryn. Gdy stanę na pewnych nogach, wtenczas i dla serca może się coś znaleść, a tymczasem...
Antoni. A tymczasem, ponieważ to co nazywasz sercem libertynie, jest poprostu temperamentem, masz dla rozrywki Mańkę, — rozumiem!
Seweryn (oglądając się). Cicho! co ty gadasz?
Antoni. Ej, ty będziesz miał na sumieniu tę dziewczynę.
Seweryn (z fanfaronadą). Ale ładna, co?
Antoni (ironicznie). Dobrą opiekę znalazła... a wszakże to nawet jakaś kuzynka podobno.
Seweryn (dowcipkując). Ciotka ją zaniedbuje cokolwiek, ale zato we mnie ma...
Antoni. Dobrodzieja...
Seweryn. Zapewne! Myślę o jej przyszłości...
Antoni. Żenisz się z nią?
Seweryn. (śmiejąc się, jakby usłyszał coś potwornego). Dobry sobie!... — tylko słuchajno, nie wygadajże się przypadkiem przed ciotką, bobyś tu narobił dopiero bigosu...
Antoni. Ładne zamiary, z któremi potrzebujesz się taić.
Seweryn. Cóż to? nie znasz ciotki i tak chciałaby się jej delikatnie pozbyć, namawia ją do szarytek... dziewczyna broni się pokusom jak może, ale dosyćby było najlżejszego podejrzenia, aby padła ofiarą...
Antoni. Wybierając z dwojga złego, skoro już zawsze ma być ofiarą...
Seweryn. Dajże pokój, nie żartuj. Ale wracając do tego, o czem mówiliśmy poprzednio, jakiejż to rady chciałeś odemnie?
Antoni. E, nic już...
Seweryn. Powiedz otwarcie, proszę cię.
Antoni. Oto, ponieważ mają tu przybyć, chciałem prosić ciotkę, aby mię oświadczyła panu Damazemu, a że ty masz łaski u niej, sądziłem...
Seweryn. Jużto, jeżeli się spodziewasz, że wam co udzieli, tobie albo Helenie...
Antoni. Widzę, że się dziś niedogadamy, do widzenia, (wychodzi głębią).

SCENA II.

Seweryn (sam, siada na kanapie). A jaki drażliwy... (po chwili) Jednak przysiągłbym, że on rachuje na jakieś dobrodziejstwa ciotki... ha... ha... grubo się myli... (po chwili) A zresztą, któż ma większe prawo do tego majątku? (wstaje) gdy go otrzymam, powiedzą, że pieczone gołąbki same mi wpadły do gąbki... a czyż kto zrozumie, ile mię to kosztowało przymusu, pracy nad sobą!... (szyderczo) On pracuje powiadają, to się nazywa pracą! że gospodaruje i robi co chce!... jeżeli to jest praca, to ja jestem umęczony.. czyściec przechodzę za życia! (łamiąc ręce i zaciskając zęby) dusić się pod maską, która cięży jak z ołowiu, całując rękę, którąby się gryzło do krwi!... i dziwią się potem, gdy człowiek, który przeszedł taką szkołę, szuka odwetu na innych!... (po chwili) Ktoś idzie! (kładzie się napowrót i bierze książkę).

SCENA III.
Seweryn, Mańka.
(Mańka wchodzi z prawej strony, następnie udając, że nie widzi Seweryna, idzie do zwierciadła i nucąc poprawia sobie włosy.)

Seweryn (wstaje z kanapy, obejrzawszy się, zbliża się do niej). Manieczko!
Mańka (krzyknąwszy z udanym przestrachem). Ah!
Seweryn (odskakując) Cicho! na Boga.
Mańka. Brzydki, jakżesz można tak straszyć ludzi.
Seweryn (z daleka). Tylko nie udawaj, proszę cię.
Mańka. Pokazałeś się pan w lustrze niespodzianie, jak jaka mara!
Seweryn (przysuwając się ostrożnie). Czyż wyglądam na straszydło?
Mańka. Ha, ha, ha!...
Seweryn. Cicho, czegóż się znów śmiejesz?
Mańka. Mnie się zdaje, żeś pan jeszcze więcej wystraszony, niż ja... No, no, nie bój się pan.... żadna z cioteczek nie zobaczy i nie usłyszy.
Seweryn (kwaśno). Nie dowcipkuj...
Mańka. Obie są w ogrodzie z tym gościem, co to dziś przyjechał (w oknie) O! proszę patrzeć.
Seweryn (przysuwając się). W ogrodzie? (bierze ją w pół i chce pocałować).
Mańka (usuwając się — serjo). No, no, cóż to znowu?
Seweryn (z ogniem). Mańka!
Mańka. Proszę się niezapominać.
Seweryn. Czego ty grasz komedję?
Mańka (uwalniając się z objęcia). Jakto?
Seweryn. Przyszłaś, bo wiedziałaś, że mnie tu zastaniesz.
Mańka (j. w.) Proszę, szukałam pana może?
Seweryn. Te raki o tem świadczą, zarumieniłaś się...
Mańka (kryjąc się z twarzą). Bardzo przepraszam.
Seweryn. A teraz udajesz surowość — znane sztuki.
Mańka. Udaję!
Seweryn (całując ją po rękach). Udajesz!.. czy twe oczy nie mówią mi to wyraźnie?...
Mańka. Choćbyś pan czytał w nich jaką słabość dla siebie, to jeszcze nie upoważnia do traktowania mię w podobny sposób.
Seweryn. Namiętność nie chce znać hamulca, a czyż nie wiesz, że cię kocham?
Mańka. Nie dałeś mi pan dotychczas żadnego dowodu.
Seweryn. Ty to mówisz?
Mańka. Kto kocha prawdziwie, ten się nie boi białego dnia i nie potrzebuje otaczać się tajemnicą.
Seweryn. Czyliżem ja winien, że niechcesz zrozumieć naszego położenia.
Mańka. Rozumiem, że pan nie zależysz od siebie i jesteś pod kuratelą...
Seweryn. Mańka! nie rozdrażniaj mnie.
Mańka. Mówię jak jest, czyż inaczej potrzebowałbyś się kryć z tem, co jak powiadasz czujesz do mnie...
Seweryn. Ja się z tego położenia wyzwolę... muszę się wyzwolić... dla ciebie...
Mańka. I cóż będzie?
Seweryn. Pójdę na swoje.
Mańka. I cóż dalej?
Seweryn. Raj ci stworzę.
Mańka. Chyba w sekrecie przed ciotką, boby nas z niego wygnała.
Seweryn (rozdrażniony). Mańka! Mańka. O! daj mi pan pokój!
Seweryn. Ja znajdę sposób pozyskania niezależności, to całe moje dążenie... (po chwili ciszej). Czy wiesz, że ciotka chce mnie ocenić bogato, obiecując w takim razie przeznaczyć mi majątek i od siebie...
Mańka (odpychając go i patrząc mu w oczy). Co? co?

Seweryn. Ale dajże mi mówić!... ciebie tylko jedną kocham, bo tyś mię chyba oczarowała... (gwałtownie). Nie uciekaj! nie drażnij mnie!... Jednego całusa tylko (n. s. spostrzegłszy Antoniego). Ten znowu! (puszcza Mańkę).

SCENA IV.
Poprzedzający, Antoni (głębią).

Antoni. Zagadawszy się, zapomniałem ładunków... (bierze je z krzesła w głębi; spostrzegając Seweryna i Mańkę.) Aha! a ci państwo nie tracili tu czasu.
Seweryn (siadając.) Cóż, zabiłeś co?
Antoni. Nigdy człowiek nie ma głupszej miny, jak kiedy się czuje gdzieś niepotrzebnym... ale stało się.
Seweryn'. Czy idziesz na powrót.
Antoni. A naturalnie... (zbliżając się do Mańki) ale korzystając ze sposobności, czuję się w obowiązku postawienia się na chwilę w roli moralizatora (bierze jej rękę.) Panno Marjo posłuchaj życzliwej rady, strzeż się pani słówek, których nie można powtórzyć przy świadkach.
Mańka (spostrzegłszy wchodzących, usuwa rękę.) Dajżesz pan pokój... idą.. (odchodzi w lewo.)

SCENA V.
Seweryn, Antoni, Tykalska (ubranie skromne z pończochą w ręku.) Żegocina (w czarnej sukni pół żałoba.) Rejent (wchodzą głębią)

Żegocina. Śliczne rzeczy! cóż to za nieprzyzwoite jakieś zaczepki? miałam rację, utrzymując, że pan Antoni był zawsze najgorszym przykładem dla Sewerynka; wykapany portret nieboszczyka ojca; ze swoją lekkomyślnością, wyjdziesz jak on, przepowiadam ci.
Antoni (seryo.) Prosiłem już cioci tyle razy, aby szanowała pamięć naszego ojca...
Żegocina. Doprawdy, więc nie wolno ciotce skarcić młokosa, który dopuszcza się w jej domu nieprzyzwoitości...
Antoni (j. w.) Owszem, wolno cioci upatrywać we mnie wszystkie złe skłonności, jak to zawsze robi, ale nie pomiatać pamięcią człowieka, którego wartości nie jest zdolny ocenić żaden rozum kobiecy...
Żegocina (do rejenta.) Słyszysz go pan?
Seweryn (n. s.) Upiekło mi się (szuka kapelusza.)
Tykalska (do odchodzącego Antoniego.) Anteczku, coś ty znowu zrobił kanaljo?
Antoni. E, daj mi cioteczka pokój, bo się cały trzęsę (wychodzi głębią.)
Tykalska (grożąc mu.) Oj, ty, ty, wisusie!

SCENA VI.
Seweryn, Tykalska, Żegocina Rejent.

Żegocina. Szkaradny chłopiec, instynktowo nie lubiłam go od najmłodszych lat.
Tykalska. Anteczka! a to za co?
Żegocina (tonem wyższości.) Moja Tykalska, tylko się nie odzywaj, proszę cię... już ty to taka jesteś łatwowierna.
Rejent. Pani musi być e.. e... e... zbyt sercowa.
Tykalska. Mój panie, ja tam na serce nie choruję... nie znam żadnych palpitacyj...
Rejent. Podobne usposobienie często sprowadza nam... e... e.. e... zawody... mogę to powiedzieć z własnego doświadczenia...
Żegocina. Tak z twarzy, jak całym charakterem Antoni przypomina szanownego mego szwagierka... panie odpuść mu tam jego grzechy... (do Seweryna, który wziąwszy kapelusz szedł ku drzwiom.) Gdzie idziesz Sewerynku?
Seweryn. Zajrzeć do gospodarstwa.
Żegocina (całując go w głowę.) To, bo czysty obraz mojej Amelki, która padła ofiarą tego związku... moje dziecko kochane, ty masz serce i nie będziesz takim jak twój ojciec nieprawdaż?
Seweryn (całując jej rękę.) Staram się zawsze postępowaniem wywdzięczyć się cioci, za jej przywiązanie do mnie.
Żegocina. Poczciwy chłopczyna; ty jesteś moją pociechą.. to też myślę o twojej przyszłości i pragnę, aby twój brat przekonał się, że nie wolno lekceważyć łask ciotki, gdy ta ma w ręku środki do uszczęśliwienia tych, którzy ją potrafią szanować. Ty go nie będziesz naśladował? nieprawdaż?
Seweryn. Niech ciocia będzie spokojną...
Żegocina. Pan Bóg ci pobłogosławi.
Rejent (zażywając tabakę n. s.) Piu! piu! e... e.. e... to ryba, panie...
Tykalska (cicho do Seweryna, który wychodzi.) Fe Sewerynku, wstydź się, złym bratem jesteś.

SCENA VII.
Ciż, bez Seweryna.

Rejent. Miły kawaler, bardzo miły... e... e... e... ale i tamten miły... obadwaj wcale e... e... e...
Żegocina. Ach! rejencie, bracia rodzeni, ale co za różnica... jak dzień do nocy...
Rejent. Pani dobrodziejka jako kobieta sercowa, możesz się uwodzić...
Żegocina. Ach, nie, nie, serce nie błądzi!
Rejent. Dobra pani bez przechwałek, mnie natura obdarzyła po macierzyńsku, tym zbytkownym, że się tak wyrażę, e... e... e... meblem, więc znam się na tem troszeczkę. Serce, jak prawdziwy mebel, powinniśmy nosić... e... e... e... w pokrowcu, zdejmowanym tylko na uroczyste chwile... inaczej zszarza się...
Tykalska (siedząca na boku z pończochą.) Mój panie, co też pan pleciesz,... serce w pokrowcu!
Żegocina (z politowaniem.) Oh! Tykalska... ona ma pretensję do dysputowania!... (do rejenta.) Ależ nie każdy może mieć tyle mocy nad sobą...
Tykalska (śmiejąc się.) Żeby chować do pokrowca...
Rejent. Ja bez przechwałek, dzięki tej właśnie mocy, wyrobiłem sobie pogląd filozoficzny na świat i ludzi... z politowaniem patrzę na walki staczane codziennie w imię interesów, które... e... e... e... w obec wielkich zagadek nieskończoności... są... tyle, co... o!... (dmucha w palce.)
Żegocina (nastrajając się do tonu rozmowy.) O! to prawda, zastanowiwszy się głębiej...
Rejent. Dobra pani... jako rejent... e... e... e... kapłan i stróż prawa, potrzebowałem tej filozofii... Co mię to kosztowało, pani się domyślisz... ale też człowiek z natury, bez przechwałek sercowy,... dziś w spełnianiu funkcyj mojego urzędu jestem bezstronny i nieugięty jak Kato!...
Żergocina. Mój mąż nieboszczyk pokładał w panu całe zaufanie...
Rejent. I nie zawiódł się nigdy... obecnie, mojem gorącem życzeniem jest, aby to przekonanie odziedzieczyła jego małżonka... (całuje ją w rękę) jako człowiek prawdomowny, wyznam otwarcie, że ta myśl... e... e... e... sprowadziła mnie tu.. sądzę, że w położeniu pani dobrodziejki, gdy pozostawioną jesteś samej sobie, rady człowieka bez przechwałek prawego i przyjaciela nieboszczyka męża, mogą nie być do odrzucenia...
Żegocina. Ach, rejencie, uprzedziłeś moje życzenie... nie wierzysz w jak stosowną chwilę przybyłeś...
Rejent. Jestem na usługi (całuje w rękę.)
Tykalska. Mój nieboszczyk Tobunio, umierając, nie zostawił mi nic, to też nie potrzebowałam żadnych rejentów.
Żegocina. Moja Tykalska, pozwól nam też raz swobodnie pomówić o interesach... taka nudna jesteś... łazisz za nami jak cień.
Tykalska. Ale moja siostruniu, nie wiedziałam, że wam przeszkadzam... oh, dla Boga... kiedy tak to idę sobie... (wychodzi na prawo.)

SCENA VIII.
Rejent, Żegocina.

Żegocina (extazując się często.) Ach! rejencie, wdowa to sierota!... pozbawiona w jednej chwili podpory, jaką miała w mężu, pozostawioną jest na łasce ludzi...
Rejent (całując ją w rękę, znacząco.) Dobra pani: w jej e... e... e... sytuacji, zapewne nie pozostaniesz długo osamotnioną...
Żegocina. Rejencie, co mówisz, nie widzisz mojej szaty?
Rejent. Ta szata jest tylko e... e... e.. symbolem położenia przejściowego, w właściwym czasie zbolała dusza potrzebuje i ma prawo pożądać pociechy... to się jej należy.
Żegocina. Oh rejencie, ja o tem nie myślę.
Rejent. W tej chwili... w tej chwili — pojmuję to.
Żegocina. Mam inne obowiązki... zadosyć im uczynić, jest całem mojem pragnieniem.
Rejent. Masz pani wszelką łatwość, nieboszczyk pan Żegota pozostawił żonę w pozycji zapewniającej jej niezależność: testament na przeżycie, który był zawsze jego ideą fixą...
Żegocina (żywo) Nieprawdaż, to było zawsze jego życzeniem, pan sam jesteś świadkiem...
Rejent. Pojmuję delikatne skrupuły pani, dają one e... e... e.. chlubne świadectwa o jej sercu... po śmierci nieboszczyka męża, brat jego pan Damazy ipso jure zagarnąłby cały niemal po nim spadek, a pani, jako bezdzietnej, przysługiwałoby tylko prawo do czwartej części.
Żegocina (niespokojnie.) Więc rzeczywiście to tak jest?
Rejent. Dziwię się, dlaczego państwo nie zeznaliście tego aktu przedemną: bez przechwałek, dołożyłbym najpilniejszej uwagi, ażeby moc jego była niewzruszoną. Zapewne sporządziliście go państwo prywatnie, a nie znając go, nie mogę osądzić, o ile jest ważny. Dochodziły mię wieści, że pan Damazy...
Żegocina. Co? co? mów?
Rejent. Odzywał się w sposób przekonywający, że zna prawa jakie miałby do spadku, gdyby testament na przeżycie nie był zrobiony i.. zarazem objawiał wątpliwość co do jego istnienia...
Żegocina. Ach rejencie zmiłuj się!...
Rejent. O nie obawiaj się pani, o ile będzie w mojej możności, wesprę ją mojemi radami, tylko przedewszystkiem otwartość i bezwarunkowe zdanie się na mnie (całuje ją w rękę.) Pani masz u siebie ten akt?
Żegocina (płacząc.) Pan byłeś świadkiem naszego pożycia, poświęcenia z jakiem pilnowałam schorzałego starca, cierpliwości, z jaką znosiłam jego popędliwość i grymasy.
Rejent. Dobra pani, czyż potrzeba mi mówić o tem? wiadomo było powszechnie, iż mimo znacznej różnicy wieku byłaś pani najlepszą, najwzorowszą e... e.. e... małżonką.
Żegocina. Cierpienia wszystkie ofiarowałam Bogu, w tej nadziei, że mi to policzonem będzie.
Rejent. I że nieboszczyk uzna te zasługi; jakoż e... e... e... dobre nigdy nie pozostaje bez nagrody. Jeszcze mi w uszach brzmią słowa, w których bez przechwałek pełen zaufania do mnie, komunikował mi swój projekt wzajemnego zapisu...
Żegocina. Pan mógłbyś świadczyć, nieprawdaż?
Rejent. Rzecz zupełnie zbyteczna, dosyć tylko będzie zaprodukować i ulegalizować ten akt. Zdaj się pani na mnie (trzyma jej rękę.)
Żegocina (wybuchając płaczem.) Rejencie, ratuj mnie, pan Bóg ci to wynagrodzi (opiera głowę na jego ramieniu.)
Rejent (z pożądliwą ciekawością.) Czy przewidujesz pani jaką nielegalność? przedewszystkiem prosiłbym o testament.
Żegocina (j. w. tragicznie.) Nie ma go wcale!
Rejent. A, a!... (uwalnia się z jej objęć i przechadza się poruszony.)
Żegocina (płacząc.) Niegodziwy! po tylu zapewnieniach, przysięgach... Czyż nie zmarnowałam przy nim najpiękniejszych moich lat... poszłam za niego, uwiedziona pozycją... i cóżem użyła?... skąpiłam, od ust sobie odejmowałam, byłam najlepszą żoną, siostrą miłosierdzia można powiedzieć i tak mnie zostawił!...
Rejent (zamyślony.) Hm! to zmienia postać rzeczy... masz pani e... e... e... tylko prawo do czwartej części majątku... wszystko zabiera pan Damazy...
Żegocina (gadatliwie.) Pan Damazy, który zawsze darł koty z nieboszczykiem mężem, który gdy jego brat miał się żenić ze mną, nie wstydził się przez brudną interesowność odradzać mu tego związku, malując mnie najczarniejszemi kolorami, mnie, która wychodąc za człowieka znacznie starszego od siebie, nie żądałam nawet żadnego zapisu...
Rejent (j. w.) Istotnie, bezinteresowność pani w tym razie...
Żegocina (j. w.) Szczęściem, że intrygi nie poskutkowały... mój mąż poróżnił się z tego powodu z bratem, chociaż była już chwila, że uwiedziony jego radami chciał zerwać i żądał odemnie zwrotu podarowanych mi brylantów po pierwszej żonie... ale zawiódł się pan brat! uparłam się i brylantów nie oddałam...
Rejent (ironicznie.) I tym sposobem małżeństwo przyszło do skutku...
Żegocina. Pomimo intryg braciszka... o... bo to intrygant!... nie uwierzyłbyś pan jaki intrygant.. a przytem gbur... prosty szlachcic, gdzieś za piecem chowany; uszy zatykać, gdy zacznie dowcipkować po swojemu... wystaw pan sobie, że nie był nawet na pogrzebie! i teraz ma się tłómaczyć, że odebrał list, dopiero w tydzień po ceremonii. Czyż to moja wina? niech sobie ma pretensje do poczty, że list szedł tak długo.
Rejent. Prawdę powiedziawszy... e... e... e... w takim wypadku należało dać mu znać umyślnym posłańcem.
Żegocina. Rejencie! nie oskarżaj mnie... (z emfazą.) w takiej chwili! gdy ręka Boska dotknęła mnie tak okropnym ciosem! mogłażem nie stracić głowy?
Rejent. Głowy tracić nigdy nie trzeba. (po chwili.) Cóż pani teraz zamierzasz?
Żegocina. Siadaj rejencie i posłuchaj mnie (siadają.) a najprzód powiedz mi, czy mię uważasz za chciwą?
Rejent. Dobra pani... e... e... e... każdy, mimo przykazań boskich, lepiej życzy sobie, niż bliźniemu swemu... jeżeli to jest wada... to wspólna wszystkim ludziom. Jednakże są wypadki...
Żegocina. Chcesz mi zapewne powiedzieć, że z tego co mi prawo naznacza, mogę żyć wygodnie?
Rejent. Hm... wyobrażenie życia wygodnego, zależy od wymagań, przywyknień.
Żegocina. Oh! rejencie, jeżeli kto, to ja jestem przywykłą do wygód, i powinnam mieć wymagania. Mój mąż kochając mnie szalenie, nie odmawiał mi niczego, pieścił, słuchał, psuł mnie... Pomimo to, jeżeli sądzisz, że mi chodzi o ten majątek dla siebie, to się grubo mylisz (rozrzewniając się stopniowo) straciwszy najpiękniejsze lata obok człowieka, dla którego się poświęciłam, zestarzała przed czasem, poprzestałabym na najmniejszej schedzie i ofiarowawszy swoją krzywdę panu Bogu, usunęłabym się od świata. Lecz idzie mi o mojego Sewerynka, o dziecię mojej rodzonej siostry...
Rejent. Czy e... e... e... ten drugi...
Żegocina. Muszę ci się wytłómaczyć z tej słabości. Moja siostra poszła z miłości za człowieka, który nie umiał jej szanować, chociaż na pozór kochał ją do zaślepienia, nie wahał się poświęcić jej dla urojonego obowiązku. Wszystkie jego czyny były szalone i nareszcie uciekł za granicę, przecinając sobie możność powrotu i zostawiając... (melodramatycznie.) ah, rejencie, zostawiając żonę i dwóch synów prawie w nędzy... (dawnym tonem.}. Mój mąż, kochając mnie szalenie, był tak poczciwy, że zajął się moją rodziną. Gdy siostra wkrótce umarła, Antoniego oddał do szkół, a potem dopomógł do wzięcia dzierżawy; młodszego Sewerynka wzięliśmy dzieckiem na wychowanie.
Rejent (obojętnie.) Czyn bardzo e... e... e... chwalebny.
Żegocina. Jeżeli w przypuszczeniu, że przeżyję męża, pragnęłam kiedy jego majątku, Bóg nie poczyta mi tego za grzech, bo to było dla tego chłopczyny, który mię kocha jak rodzoną matkę... (dramatycznie.) Rejencie zlituj się, jeżeli nie nademną to nad Sewerynkiem!
Rejent (n. s.) Sewerynek i Sewerynek (głośno.) Przyznam się pani, że e... e... e... gdybym znalazł jaki sposób, milejby mi było, bez przechwałek zrobić co się da, dla niej, niż dla tego młodzieńca... Lecz nie rozumiem, co ja tu...
Żegocina. Ah, bo nie powiedziałam panu nic jeszcze... posłuchaj mnie — pan Damazy ma córkę, jedynaczkę...
Rejent, A, ma córkę (n. s.) Hm, hm, Genio mógłby...
Żegocina. Tak jest, mój mąż, który pomimo niezgody, miewał chwile słabości dla brata, nieraz objawiał życzenie, aby Sewerynek ożenił się z nią, tym sposobem majątek pozostałby w rodzinie.
Rejent. Nie zła myśl... jeżeliby i ze strony obojga nie zachodziła i e... e... e... żadna przeszkoda... bo co do przymusu...
Żegocina. Otóż liczę na pana. Staraj się utrzymać pana Damazego jak najdłużej w nieświadomości co do testamentu; to człowiek prosty, nie będzie wchodził w stan rzeczy, i z pewnością przestanie na tem, gdy ofiaruję im dochód z pewnej części majątku, zapewniając resztę po mojej śmierci.
Rejent (wstawszy roztargniony.) Hm, hm, mogę z nim pomówić, wybadać... pojadę umyślnie...
Żegocina (wstając.) Nie potrzeba, tu się zobaczycie.
Rejent. Tn, sądzę, że byłoby lepiej...
Żegocina. Zaprosiłam ich do siebie, robiąc pierwsza krok do zgody.
Rejent (niespokojny.) Zaprosiłaś ich pani?... o!... (n. s.) to mi nie na rękę...
Żegocina. Powinni dziś przyjechać, bo posłałam konie jeszcze przed paru dniami.
Rejent. Dziś!

SCENA IX.
Rejent, Żegocina, Seweryn.

Seweryn (wchodząc głębią, ) Jadą... karetę widać na grobli (idzie do okna po prawej z miną obojętną.)
Żegocina. Ach jadą! Rejencie, nie opuszczaj mnie w tej stanowczej chwili... posłuchajno... (odprowadza go na bok i mówi do ucha.)
Seweryn (n. s.) Co oni za konszachty prowadzą, to mi się nie podoba.
Rejent. Pani dobrodziejko, co do samej myśli, muszę ją... e... e... e... pochwalić... ale przyznam się bez przechwałek, że chwile moje są drogie... to się nie da zrobić tak w dwóch słowach... notarjat, to moja rola... mam dziś właśnie kilka czynności, do których mię zamówiono.
Żegocina. Nie puszczę cię! pójdź pan, porozumiemy się wpierw, nim wyjdę do nich... ach jak mi serce bije... (składając ręce.) rejencie, bez ciebie ja sobie nie dam rady... ach!... zajeżdżają!...
Rejent (n. s.) Ha! będziemy manewrować (głośno.) Służę pani...
Żegocina (do Seweryna.) Mój aniołku, przyjmij ich tu... niech się rozgoszczą... bądź grzeczny, proszę cię... wytłómaczę ci dlaczego... o mnie powiedz, żem trochę słaba, że jak się ubiorę, wyjdę do nich (wychodzi z rejentem na lewo.)

SCENA X.
Seweryn, po chwili Damazy, Helena, Antoni.

Seweryn. W istocie, oni mają coś z sobą... (po chwili w oknie.) Aha! Antoni przykonwojował tych państwa... wysadza swoją boginię... ha, ha... wyskoczyła jak koza... pewnie to nie jeździło karetą jak żyje... (idzie do drzwi w głębi.) Trzeba ich przyjąć.
Antoni (wprowadzając przybyłych.) Niech pan dobrodziej pozwoli, wezmę to okrycie... (do Heleny) i pani także (pomaga jej zdjąć.) a kapelusik?... (odbiera go.)
Damazy (szlachcic łysy, z bujnym wąsem szpakowatym, zresztą ogolony, z fajką porcelanową w ręku;) Gdzież pani bratowa, panie mości dzieju?
Seweryn (kłaniając się.) Jest u siebie, nieco słaba.
Damazy. A, pan Seweryn, jeżeli się nie mylę...
Seweryn (z pewnością siebie.) W istocie, nie mylisz się pan.
Damazy. Poznałem kawalera od razu, chociaż raz tylko widzieliśmy się panie mości dzieju.
Seweryn (n. s. urażony.) Kawalera!
Antoni (który rozmawiał z Heleną.) Jakto? ciotka zasłabła?
Seweryn. Podobno... w tej chwili się dowiem i oświadczę o przybyciu państwa... (wychodzi na lewo)
Helena. Tatuńciu, to pan Seweryn?
Damazy. Cóż, nie poznałaś go? był przecie u nas.
Helena. To już tak dawno?
Antoni (do Heleny.) Wyglądałem pani od samego rana, liczyłem minuty, i z niecierpliwości wyszedłem aż na przeciw pod pozorem polowania.
Helena. Żebyś pan wiedział, jak mi serce biło, gdyśmy dojeżdżali...
Antoni (półgłosem.) Tak jak mnie, gdym zdaleka państwa ujrzał.
Helena. A ja spostrzegłszy pana, uspokoiłam się zaraz... (żartobliwie.) Jakoś pod taką opieką nabrałam śmiałości..
Antoni (j. w.) Ach pani droga!...
Helena Cicho! cóż to znowu... tacio usłyszy... (zagadując) Jak tu ładnie jest u stryjenki.
Damazy (który czesał łysinę, daje jej grzebień.) Na masz, popraw sobie włosy, bo wyglądasz jak czupiradło.
Helena (do Antoniego z uśmiechem.) Czy to prawda? no nie patrzże się pan na mnie, proszę się odwrócić (idzie do zwierciadła.)
Antoni. Nie przeszkadzam... (biorąc okrycia.) Zaniosę to tymczasem do pokojów państwa i zobaczę, czy tam wszystko przygotowane (wychodzi na lewo.)

SCENA XI.
Damazy, Helena.

Damazy. Nie wiem panie mości dzieju, zkąd się pani bratowej ze brało na takie czułości, że nas zaprosiła do siebie i przysłała po nas z taką paradą
Helena. To kareta tatuńciu, prawda?
Damazy. Pal ją tam szlak i karetę, bylibyśmy tak samo przyjechali i własną bryczką... ale to się w tem coś święci... to nie na darmo...
Helena (w oknie.) Jaki tu śliczny ogród!...
Damazy Więcej parady, niż pożytku panie mości dzieju... wolałbym sad.
Helena. Dlaczego?
Damazy (niecierpliwie.) Dlaczego? dlatego, że sad.
Helena. Ale tu tak ładnie, takie klomby... co tu musi być słowików na wiosnę?
Damazy. A jej! tego nie brak, jak się zaczną po nocy drzeć, jeden przez drugiego, panie mości dzieju to zasnąć nie dadzą Helena. Ach, tatunciu, jakże można tak mówić, słowiczek tak pięknie śpiewa, jabym go słuchała całe życie (tuli się do niego.)
Damazy. Bo ci pstro w głowie.
Helena. Kiedy to tak miło, tak miło! oh Boże!...
Damazy (spoglądając z pod oka i krząkając dla ukrycia wzruszenia.) Hm, hm, istny portret matki (po chwili, gładząc ją.) nabiegałaś ty się po tych klombach jeszcze małym dzieciakiem...
Helena. To też ledwo jak przez sen pamiętam.
Damazy. Od czasu, jak twój stryj ożenił się drugi raz, wszystko się skończyło... urwały się nasze wizyty.
Helena Dlaczego mój taciu?
Damazy (opryskliwie.) O! boś nudna z temi pytaniami. Wszystko dlaczego, dlaczego? Wiesz dobrze, dlatego właśnie, że się ożenił.
Helena. Czy na prawdę stryjenka taka zła?
Damazy. O, jak chce, to do rany ją przyłożyć, słodka jak miód, ale utłuc ją panie mości dzieju w moździerzu na proszek, toby tem wytruł połowę ludzi.
Helena (śmiejąc się.) Oh! tatuncio..
Damazy. No cóż tatuncio?... tatuncio zna ludzi i koniec, ho, ho! jestto ziółko, zawojowała całkiem męża panie mości dzieju... co on miał z nią, niech pan Bóg nie da; jeszcze też trzeba było głupstwa, że zrobili zapis na przeżycie, chociaż był ze dwadzieścia lat starszy. Gdyby nie to, ten cały majątek na nas by przypadł, bo nie mieli dzieci... (po chwili.) Ale co tam gadać (chodzi; do siebie.) jeżeli mi żal, to tylko dla tej sieroty.
Helena. Dlaczego tacio tak posmutniał?
Damazy. Dajżesz mi pokój, proszę cię... znowu dlaczego?... (po chwili, ostro.) Słuchajno, tylko zaprezentuj że mi się tu dobrze, niech nie powiedzą, żeś za piecem wychowana... śmiało, głowa do góry... ot tak, ze stryjenką grzecznie, ale bez żadnych uniżoności panie mości dzieju... gotowa by sobie pomyśleć, że ledwie palcem kiwnęła, przylecieliśmy tu w widoku jakich dobrodziejstw z jej strony... przydać by się przydało, ale jeżeliby miała pretensję, żeby ją po łapach za to całować, to dziękuję... Ale! Antoni tu się znalazł, coś mi w głowę zajechało, że kto wie, czy to nie jego robota, te zaprosiny...
Helena (zmięszana.) Wątpię... Zkądżeby znowu...
Damazy (patrząc na nią.) Co, nie zdaje ci się... ej Hela, nie udawaj.
Helena (bardzo zmięszana.) Alboż ja udaję.
Damazy. Daj no pokój! ja stary słuchaj no, to mnie nie zwiedziesz... (ostro.) więc jakże ty z nim jesteś? co?... (widząc że milczy, ostrzej.) chciałbym wiedzieć! bywa prawie co dzień, wysiaduje, i ani tak, ani siak; to mi się nie podoba! Gadaj! wyraźnie, czujesz co do niego?
Helena (n s.) O Jezus! tacio się znowu gniewa!
Damazy. Lubisz go, czy nie?
Helena Pana Antoniego?
Damazy (zniecierpliwiony.) Masz tobie, a o kogoż się pytam!
Helena (zawstydzona.) Boże mój alboż ja wiem..
Damazy (j. w.) Jakto! nie wiesz to idźże się spytaj kogo!
Helena. Ja kocham tylko tatunieczka.
Damazy. Tylko mi nie basuj, proszę cię, ja tego nie potrzebuję... do czego to podobne...
Helena. Tacio się zaraz tak unosi.
Damazy (łagodniej.) Ale bo, jakże się nie unosić, kiedy z tobą, to jak z dzieckiem, zbywasz mnie ni tem, ni owem, a ja przecie (patrząc jej w oczy.) uważałem, żeś mu rada zawsze jak przyjedzie.
Helena. No jakżeż proszę taci, on taki wesoły, miły...
Damazy (biorąc ją pod brodę.) I jak go długo nie widać, to ci markotno, co? prawda?
Helena (zakłopotana.) Oh! Boże, ja sama nie wiem, tatuncio mnie tak wyciąga na słówka..
Damazy. A, wiecie państwo, że ona dobra sobie! (niecierpliwie) powiedz mi jakże się to nazywa, i że ile razy spodziewasz się go, to chodzisz od okna do okna i wyglądasz?... widziałem to nie raz...
Helena (oczy spuszczone.) Jeżeli się kto obiecuje na obiad; to nie powinien dawać na siebie czekać aż do wieczora.
Damazy. No więc oczywiście tęsknisz za nim i kwita, co tu gadać!...
Helena (z płaczem prawie.) Ale gdzież znowu!... zaraz tam tęsknić... tacio tak mnie prześladuje...
Damazy (chodząc, do siebie.) E! to jeszcze głupi dzieciak, sama nie wie jak się ma, trzeba podobno zaczekać!... jeszcze jej też czas nie przyszedł...

SCENA XII.
Seweryn wchodzi z lewej. Damazy przechadza się. Helena w oknie zadumana.

Seweryn. No, więc ja się mam brać do tej dzierlatki... to dobre, ja co przyganiałem Antoniemu... jak to pójdzie, sam nie wiem... najgorzej, co on na to powie?... ha... trzeba brnąć... (głośno.) Ciotka w tej chwili będzie służyć... ale możebyście państwo woleli udać się wprzód do swoich pokojów...
Damazy. Mnie to wszystko jedno, ale Helusia (cicho.) Możebyś zmieniła sukienkę, bo ta ci się jakoś i pognietła... trzeba im się tu jakoś! pokazać, żeby nas panie mości dzieją nie wzięli na języki... ogarnijże mi się, słyszysz!... prosty kołek ociesać, to przecie szykowniejszy... (do Seweryna.) Gdzież to te pokoje?...
Seweryn. Zaprowadzę państwa (do Heleny podając jej ramię.) Służę pani (ona się wzdraga.)
Helena (do ucha ojcu.) Tatunciu, on mnie chce wziąść pod rękę.
Damazy. Moja kochana nie róbże mi wstydu...
Seweryn (n. s.) Odskoczyła, jakbym ją sparzył...
Damazy. No idźcież naprzód... (n. s. z zadowoleniem.) Jednak, to znać szkołę, dziewczyna wymusztrowana, jak...

SCENA XIII.
Poprzedzający, Żegocina, Rejent (wchodzą z lewej strony.)

Żegocina (wsparta na Rejencie, wchodzi zwolna z chustką na oczach; zbliżywszy się do Damazego, opiera głowę na jego ramieniu; z płaczem.) Bracie! mój bracie!
Damazy (n. s.) Masz babo redutę (zakłopotany.) A to mnie zajechała.
Żegocina. Nie spodziewałam się, żeby twoje przybycie, widok twój, tak mi żywo przedstawił na oczy, stratę, jaką poniosłam..
Damazy (całując ją w rękę.) No, toż nie moja wina panie mości dzieju.
Żegocina. Ach, czyż ja to mówię, owszem wdzięczną bratu jestem... takie łzy, to pociecha.
Damazy. Hm, hm.
Żegocina. Tyle lat przeżyliśmy razem... zeszły nam jak jeden dzień... bo nieboszczyk kochał mnie szalenie..
Damazy. Hm, hm! (Seweryn zamieniwszy z Heleną kilka słów ceremonjalnych wychodzi na lewo.)
Żegocina. Ach, przytomną mi jest zawsze ta chwila, gdy na łożu boleści, konający już, kłopotał się o moją przyszłość... nie mógł już mówić, a oczami żegnał mnie... ah! tego wzroku nie zapomnę!
Damazy (wzruszony.) Czy bardzo cierpiał?
Żegocina. W ostatnich kilku tygodniach szczególniej; starałam się osładzać mu te cierpienia, jak mogłam (po krótkiem milczeniu z emfazą.) Ale dajmy już temu pokój nie kładźmy piętna smutku, na tę chwilę naszego zbliżenia... (do Heleny.) Miło mi odnowić znajomość i bliższe daj Boże stosunki z Heleną (całuje ją.) jak ślicznie wyrosła.. pragnęłabym kochanie, aby ci tu było tak dobrze, żebyś nie tęskniła za domem (zwracając się do Rejenta i Damazego.) Panowie się znacie zapewne..
Damazy. Nie mam, panie mości dzieju przyjemności...
Rejent (kordyalnie podając rękę.) Jakto! rejent Bajdalski!
Damazy. Coś, niby tego... ale nie przypominam sobie.
Rejent. Przyjaciel bez przechwałek nieboszczyka pańskiego brata..
Damazy. Od dawna nie komunikowaliśmy się z bratem.. chyba bardzo rzadko, chociaż nie z mojej winy panie mości dzieju... (Żegocina n. s. rozmawia z Heleną.)
Rejent. Ale pomimo to, my się znamy e... e... e.. Wszak pan szanowny sprzedawałeś kiedyś wełnę Mortkowi w Tatarowie.
Damazy Ja jemu co rok sprzedaję.
Rejent. To właśnie, byłem przytomny jednej takiej transakcji, która się odbywała w sklepie u Icka... jeszcze potem wypiliśmy butelkę wina.
Damazy (usiłując sobie przypomnieć.) A prawda, prawda (ściskają się.) ale jaką to pan masz lokalną pamięć panie mości dzieju, bo ja sobie nic a nic nie przypominam.
Rejent. O! ja szanowny panie, gdy raz kogo widzę, to już nie zapomnę.
Damazy (n. s.) Kiedy to było? w łeb strzel, nie pamiętam (wchodzi Mańka i szepcze Żegocinej do ucha, obie z Heleną patrzą na siebie ciekawie.)
Żegocina. Dobrze, dobrze, (do Damazego) niech pan brat będzie łaskaw ze mną... po podróży, musicie się rozgościć, spocząć... chodź Helusiu. (bierze ją pod rękę.)
Damazy. Służymy (do rejenta, zatrzymując się przed drzwiami.) Ale przepraszam acana dobrodzieja, teraz, jakbym sobie przypomniał (stanowczo.) To nie pan byłeś wtenczas u Icka.
Rejent. Nie ja?
Damazy. Był nasz rejent okręgowy. Głowacz.. więc musiało być kiedy indziej.
Rejent. Może być, detalicznie sobie nie przypominam... ale wiem, że się znamy... tylko, że widać moje pospolite rysy nie utkwiły szanownemu panu w pamięci...
Damazy. Owszem panie mości dzieju, takie rysy, jak pan masz, nie zapominają się... to nie są rysy pospolite... to też tem mi dziwniej...
Rejent. Pan mi pochlebiasz... (u drzwi.) Proszę...
Damazy. Ale gdzie tam, pan masz coś w fizjognomii... (ceremonjując się.) Niechże pan będzie łaskaw...
Rejent. Panie ja tu jakby domowy...
Damazy. Za pozwoleniem, a czy to nie było czasem w Kołkowicach na jarmarku... kupowałem wtenczas woły...
Rejent. Właśnie, właśnie.
Damazy. A widzi pan, ja jednak wiedziałem, że to nie było u Icka.. (wychodzą na lewo.)

SCENA XIV.
Mańka, potem Seweryn.

Mańka (ze smutnym uśmiechem ) A mnie, jakby nie było; jakbym wcale dla nich nie istniała (po chwili.) Nie wiem dlaczego, czuję jakąś obawę, serce mi się ściska, tak jakby z przybyciem tych gości czekało mnie coś przykrego... przed chwilą zszedłszy się z Sewerynem zagadnęłam go.... nie odpowiedziawszy, przeszedł... widocznie udał, że mnie nie widzi... Co mu się stało!... a to on...

(Seweryn wchodzi głębią, nie widząc Mańki, zamyślony chodzi po scenie.)

Mańka (zbliżając się i badawczo spoglądając mu w oczy.) Cóż to za chmura na czole?
Seweryn (bierze jej ręce, po chwili ) Nadeszła chwila
Mańka (niespokojna.) Jaka chwila?
Seweryn. Chwila, w której potrzebujemy męztwa... Mańka, powiedz, czy ty mnie kochasz?
Mańka (j. w.) Zkądże to pytanie.
Seweryn. Czy ty wierzysz, że ja chcę dla ciebie jak najlepiej, mów!
Mańka (z goryczą.) Alboż ja wiem, zkądżeż ja mogę być pewną, kiedy pan sam nim nie jesteś.
Seweryn (z ogniem.) Dziewczyno, gdybym był ograniczony uwierzył bym z pewnością, że wzięłaś w pomoc czary... ja bez ciebie wyżyć bym nie mógł, czuję to teraz dopiero.
Mańka. Dlaczegóż teraz dopiero?
Seweryn. Mańka, słuchaj mnie i zastanów się dobrze nad tem co powiem. My możemy być szczęśliwi do pozazdroszczenia, gdybyś tylko chciała zrozumieć swoje i moje położenie, i nie miała nierozsądnych skrupułów.
Mańka (zdziwiona.) Skrupułów?
Seweryn. Gdybyś się otrząsła z tych jakichś rojeń niepodobnych do urzeczywistnienia.
Mańka. Cóż ja roję, roję o twojem sercu, czyżbym się zawiodła?
Seweryn. O to serce twojem jest i będzie.
Mańka. Więc, cóż?
Seweryn (po chwili.) Całe nasze szczęście zawisło od naszej swobody, od wyzwolenia się z pod tej opieki, która mnie przygniata... a na to... jest tylko jeden sposób... (po chwili.) Mańka! ja się muszę żenić..
Mańka' (nie pojmując.) Jakto? z kim?
Seweryn. Domyśl się.
Mańka. Ah!... (po chwili nienaturalnym głosem.) Ha, ha, ha!
Seweryn. Ty się śmiejesz?
Mańka (pasując się z płaczem.) Cóż mam robić?
Seweryn. Manieczko!
Mańka. Nie, ty mnie doświadczasz, próbujesz... przyznaj się...
Seweryn. Moje dziecko, miej rozum...
Mańka (wybuchając płaczem.) Ja tego nie przeżyję?
Seweryn. Jest, już płacz, beki...
Mańka. Nie płaczę, nie... (chwyta się za piersi.) Ale serce, serce!...
Seweryn. Maniu, Manieczko! ja ci przysięgam na wszystko, co mam najświętszego, że ciebie jedną tylko kocham i że będziesz najszczęśliwszą...
Mańka. Ah! (tłumi płacz.) Jak się pan Boga nie boisz, mówiąc i to... (odsuwa się od niego.)
Seweryn. Mańka! nie przyprowadzaj mnie do ostateczności... (rejent wchodzi z lewej strony.) Słyszysz! nie płacz, będziesz panią... ja dla ciebie niczego nie poskąpię...
Mańka. Daj mi pan spokój!... nie masz litości... (wychodzi na prawo.)
Seweryn. Mańka! (wychodzi za nią.)

SCENA XV.
Rejent sam, potem Seweryn.

Rejent (śpiewającym tonem.) Hm, hm, hm!... hm. hm, hm!.. powiadają, że ze wszystkich bydląt sam człowiek ma duszę, reszta tylko e... e... e... instynkt... kto wie co lepsze?... instynktu słucha każde bydlę... a człowiek?... ani instynktu, ani tego głosu... e.. e... e... wewnętrznego, który zwą głosem duszy.. Ho... ho... paniczu, za pozwoleniem, chcesz zrobić szelmostwo.. z tamtą cię chcą żenić, a tę bałamucisz... i ja mam do tego przykładać rękę?... o nie!.. jestem człowiek uczciwy, chodzący prostemi drogami... Telegrafuję natychmiast do Genia.. musi zaraz jutro tu się stawić... panna posażna; bo cokolwiek ta baba mówi, pan Damazy ma prawo do majątku... (siada przy biórku) piszę telegram.. Genio pozytywista, to zrozumie rzecz praktycznie i da sobie radę... (po chwili.) Ale może to tak sobie tylko żarciki... nie wiem, jak daleko są z sobą zaawansowani... (idzie do drzwi, któremi wyszli i patrzy przez dziurkę od klucza; w tej chwili drzwi otwierają się nagle, uderzając go w nos, wchodzi Seweryn bardzo poruszony.)
Seweryn (gwałtownym tonem nagle stanąwszy.) Co pan tu robiłeś pode drzwiami?!
Rejent (trzymając się za nos.) E... e... e...
Zasłona spada.



AKT II.
Ogród, po lewej stronie altana, w niej stół i krzesła; po prawej ławka; w głębi mur albo sztachety z furtką po środku.

SCENA I.
Pan Damazy chodzi z fajką, Mańka stoi z oczyma spuszczonemi i rękoma splecionemi, potem Helena.

Damazy Hm, hm, nic nie wiedziałem panie mości dzieju... przyznaję, że mi z głowy wywietrzało.. od czasu tego głupiego ożenienia się brata, nie byłem u niego ani razu... Więc powiadasz, że cię trzymano z daleka...
Mańka. Krzywdy nie miałam, ale pani obchodziła się ze mną, jak z obcą...
Damazy (opryskliwie) Pani, pani, dlaczegóż ty jej mówisz pani?... przecież to ona twoja wujenka... co prawda, niewiem w którym stopniu, ale zawsze wujenka.. przecież ja i mój nieboszczyk brat byliśmy ci... czekajno... Anzelm ożenił się panie mości dzieju z ciotką Balbiną, a kiedyśmy ją nazywali ciotką, no, toć musiała być ciotką.. siostra rodzona Anzelma... zaraz!... siostra Anzelma poszła panie mości dzieju za Paterkowskiego, a wszakże to był twój ojciec?
Mańka. Takie noszę nazwisko.
Damazy. A no to widzisz — jest kuzynostwo, nawet dosyć bliskie.. mówże mi wuju, proszę cię moja... jakże ci na imię?
Mańka. Mańka.
Damazy. Co to jest „Mańka“? nie rozumiem.
Mańka. Marja.
Damazy. No, to Marynia, a wreszcie, Marynka, panie mości dzieju, a nie jakaś Mańka... także cię przezwali.... (gładząc ją) więc powiedzże mi moja Marychna... a brat nieboszczyk, jak z tobą wychodził?
Mańka. On był dobry, ale... tylko jakieśmy byli sami, przy pani...
Damazy (tupnąwszy nogą). Przy wujence!...
Mańka. Przy wujence udawał obojętnego, ale mi nigdy nic złego nie powiedział.
Damazy. Słaby — szlamazara — pantofel!
Mańka. Owszem, brał nieraz i moja stronę...
Damazy (opryskliwie). Cóż, katowała cię... biła?
Mańka. Nie, ale była ze mną zawsze tak zimną, tak odpychającą...
Damazy. No, muszę ja w to wejść, panie mości dzieju, koniec końcem, jesteś naszą siostrzenicą i kwita.
Mańka. Jaki pan dobry!
Damazy (ostro). Wuj... powtórz!
Mańka. Jaki wuj dobry!
Damazy. I przyzwyczajaj się do tego... Wstyd, lhańba, żeby nasza krewna, panie mości dzieju, była traktowaną jak popychadło z kredensu, Mańka jakaś... tfy!...
Helena (wchodzi z prawej strony, nucąc i układając bukiet). Tra la la la! la la! co za róże, co za róże!... (zrywa z krzaka).
Damazy. Heluś, pójdź no tu!
Helena. Patrz tatuńciu, jaki będzie prześliczny bukiet... tra la la!...
Damazy. Dla kogóż to?
Helena (śpiewając). Dla stryjenki, dla stryjenki.
Damazy. Hm!... (niecierpliwie) Pójdźże! (popychając ją do Mańki) Pocałujcie się!
Helena (nie rozumiejąc, spogląda na niego). Ha, ha, ha... tatuncio...
Damazy. Cóż, niepotrafisz?
Helena (niby urażona). Proszę! (z zabawnym dygiem, sznurując usta, całuje ją na powietrzu). Czy tak?
Damazy. Nie tak... serdecznie... bo to twoja siostra...
Helena. Siostra! ah! to co innego... (rzuca się na szyję i całuje) ja tak lubię całować! całowałabym wszystkich... i tatuńcia także... dobrze? (rzuca mu się na szyję).
Damazy. No, no, bez tych..
Helena (do Mańki). Jeszcze raz! (całuje ją).
Damazy. Dosyć, dosyć — zostaw też trochę na później... (opryskliwie) Wy kobiety, to wszystko tak... bez umiarkowania.... hm.... hm.... Bawcież się tu sobie i poznajcie się bliżej, (odchodzi na lewo, Helena odprowadza go i szepce na stronie, poczem wraca).

SCENA II.
Mańka. — Helena.

Mańka (n. str.) Czyż to nie jest szyderstwem losu, mój Boże!... znaleść siostrę w tej, która nam zadaje najboleśniejszą ranę... (znękana) Serce mi pęka.
Helena (wracając w podskokach i biorąc jej ręce). Więc ty jesteś moją siostrą... ah! jak to dobrze... jaka ja jestem kontenta, że mam z kim rozmawiać poufale; nigdy nie miałam towarzyszki, przyjaciółki... u nas, powiadam ci, jak w klasztorze, z nikim nie żyjemy, i gdyby nie Dziubalska... ale cóż.. bardzo dobra kobieta, ale taka zabawna... wiecznie kładzie kabałę dla ranie... ja jestem dama kierowa, a król kierowy, mój przyszły mąż!... (śmieje się) i tak zawsze wyobraź sobie, poszachruje, że ten król wiecznie przy mnie.
Mańka (smutnie). To też wywróżyła ci.
Helena. Ho, ho, to jeszcze może być rozmaicie.. trzeba się powzdragać... słuchajno, czy ty lubisz kwiaty? pomożesz mi ułożyć bukiet? pójdź!... (zrywają) Ach! jakie śliczne dwa motylki gonią się...! czekaj.. czekaj — czekaj.. usiadły, nie spłosz ich... (czai się) jeden pan Antoni, drugi pan Seweryn... który się da złapać, tego będę wolała. (śmieje się) Ach, uciekły obadwa, dobryś!
Mańka (złośliwie). Zwykłe następstwo uganiania się za dwoma.
Helena. Cóż to szkodzi! jeden ładny i drugi ładny.
Mańka (j. w.) Ale podobno jednego tylko wolno wybrać.
Helena (figlarnie). Motylka?
Mańka. Albożeś o motylkach myślała?
Helenka (zawstydzona). Jakaś ty szkaradna!
Mańka. Wszak jeden miał być pan Antoni, drugi pan Seweryn.
Helena Otóż widzisz, kiedyś ty moja siostra, to mam ochotę zwierzyć ci się, powiedzieć ci coś w wielkim sekrecie, tylko mnie nie wydaj... siadajno... (sadza ją przy sobie) Niema tu kogo? nie podsłucha nas kto?
Mańka. Niema.
Helena. Wiesz naturalnie, że pan Antoni mieszka niedaleko nas, w sąsiedztwie, jeszcze nieboszczyk stryj wziął dla niego nie wielką dzierzawkę, na której podobno dosyć dobrze mu idzie... Otóż zaczął bywać u nas, i podobno myśli o mnie.
Mańka (patrząc jej w oczy). A ty zato cierpieć go nie możesz.
Helena. Cóż ty znowu pleciesz?
Mańka. Więc kochasz go?
Helena. Zdaje mi się, że go! bardzo lubię... (po chwili, naiwnie) Słuchaj no, czy to może się zdawać?...
Mańka (ironicznie, chcąc wstać). Samo to pytanie...
Helena (przytrzymując ją). Czekajno, posłuchaj... on taki poczciwy, u nas nikt a nikt prawie nie bywa, a on zagląda prawie co drugi dzień... przywozi mi książki do czytania... takie śliczne, powiadam ci... czy ty czytujesz książki?
Mańka. Nie mam czasu, rzadko kiedy.
Helena. O to żałuj... nie uwierzysz jak to przyjemnie... to takie ciekawe rzeczy...
Mańka. Więc cóż pan Antoni?
Helena. Bywa bardzo często... Dziubalsia, w której ma wielką przyjaciółkę, powiada, że on kocha się we mnie...
Mańka. Czy to wiesz tylko od niej?
Helena (spuszczając oczy). Naturalnie. (po chwili) Ach! żebyś wiedziała jak mi serce biło, gdy się oświadczył...
Mańka. A więc oświadczył się!
Helena. Tak... na wpół... ojciec nawet nie wie o tem, wstydziłam się powiedzieć, tobie pierwszej się przyznaję... a powiadam ci, jaki był wzruszony!... cały drżał, a mnie zaś, jakby kto gorącą wodą oblał. Wyobraź sobie, tak się zmięszałam, że nie wiedziałam co z sobą zrobić... a jednak tak mi było przyjemnie, tak jakoś błogo... Czy tobie oświadczył się kto kiedy?
Mańka. W mojem położeniu... uboga sierota, czyż mogę marzyć o tem?
Helena. O tylko nie przesadzaj... a ja, czyż jestem milionerką?... Jeżeli Antoni mnie kocha, to przecie z interesu tego nie robi.
Mańka (gorąco). A ty nawet nie cenisz tego przywiązania!
Helena. Kiedy widzisz, od wczoraj. jakieśmy tu przyjechali... tylko moja droga, nie mów o tem nikomu... ojciec, jakoś, co byt widocznie przychylny Antoniemu, i nieraz, jak był w dobrym humorze, dokuczał mi dwuznacznikami, teraz jakby się zmienił.. inaczej mówi.... (po chwili) po prostu.... nie wiem.. ale zdaje mi się, że życzy sobie pana Seweryna.
Mańka. I cóż ty na to?
Helena. Ja? Boże drogi — czy ja wiem sama co robić... podobno stryjenka pragnie, żebyśmy się pobrali.
Mańka (n. s) Boże! Boże!
Helena. Oddaje nam jakąś część majątku, ojciec, niby nic wyraźnie nie mówiąc, daje do zrozumienia, że tym sposobem nastąpi zgoda familijna... teraz sama nie wiem co począć?...
Mańka. Poradź się serca, jeżeli ono przemawia za panem Antonim..
Helena. Naturalnie, ale jak nie będą na to uważać?...
Mańka. Przecież niepodobna, żeby cię zmusili.
Helena. Ah! ja się tęgo okropnie boję... ten projekt zdaje się tak cieszyć ojca i stryjenkę...
Mańka (wstając wzruszona). A gdyby też ten, którego ci przeznaczają, kochał inną?
Helena (wstając). Ah! jakby to było dobrze!... czy wiesz co o tem?
Mańka. Mogę ci powiedzieć, że tak jest.
Helena. No proszę!... jakżeż to można!... e to chyba nic takiego — pocóżby ta komedja...
Mańka. Będzie ją odgrywał z woli ciotki, udając starającego się... O! patrz mu dobrze w oczy, bo gdy będzie mówił że cię kocha — skłamie, zgotowałabyś sobie męczarnie na całe życie — ostrzegam cię!
Helena. Ach w jakim ja strachu jestem! Mańka Najlepiej było powiedzieć wyraźnie ojcu — odkryć mu swoje uczucia...
Helena. Czy ja się odważę? żeby tak matce, to co innego.. tacio zacznie drwić ze mnie, dwuznaczniki mówić, chociaż kocha mnie, bardzo kocha!
Mańka. To też tem łatwiej ci pójdzie.
Helena. Ale tak ci się zdaje... chociaż to tacio, ale zawsze mężczyzna, jakże mu tak poprostu powiedzieć, n. p. „kocham pana Antoniego“... ah, dla Boga, jabym się spaliła ze wstydu...
Mańka (obejrzawszy się). Patrz, to on, przekonamy się zaraz...

(odchodzi w głąb).

Helena Ach! nie odchodź.... gdzie ty idziesz?... (wchodzi Seweryn, ona udając że go nie widzi, zrywa kwiaty, zbliżając się powoli ku wyjściu).

SCENA III.
Mańka ukryta. Helena, Seweryn. Później Antoni. Później Damazy.

Seweryn (wchodząc z prawej strony, przystaje i spogląda na Helenę, robiąc gest lekceważący — po chwili n. s.) Myślałem, że to rzecz prosta ożenić się z pierwszą lepszą, byle się oswobodzić... zapomniałem o małej rzeczy, to jest o konieczności odgrywania roli konkurenta... żadna nić sympatyczna nas nie wiąże... ha! trudno! (głośno) Dzień dobry pannie Helenie.
Helena (zajętą kwiatami). Dzień dobry panu.
Seweryn. Pani wyszła na spacer?
Helena. Tak panie.
Seweryn. Pani się nie spodziewała mi® tu zastać?
Helena. Nie panie.
Seweryn (n. s. powtarzając) Tak panie — nie panie.. (po chwili głośno). Jakże się pani tu podobało u nas?
Helena. O bardzo!
Seweryn (z sztucznem uniesieniem). Ach jak mię to uszczęśliwia!
Helena. Dlaczego?
Seweryn. Dlaczego? (n. s.) co jej powiedzieć... (głośno roztargniony). I pani się pytasz?
Helena. Naturalnie.
Seweryn. Nie! ja się robię idjotą... (po chwili głośno) a ja byłbym ciekawy, dla kogo przeznaczony ten prześliczny bukiet, tem piękniejszy, że te rączki go układały... (n. s.) No jakoś poszło!
Helena. Dla stryjenki mój panie.
Seweryn. Czy mógłbym prosić o jedną chociaż z niego różyczkę?
Mańka (która się zbliżyła bardzo wzruszona). Ja panu wybiorę.

(Seweryn zmięszany).

Helena (podsuwając bukiet, wesoło) Patrz tę... (Seweryn machinalnie bierze z rąk Mańki). Widzisz pan jaka przepyszna... Mania własną ręką ją zerwała.
Seweryn. A!... (n. s. nie wiedząc co z różą robić). Miła sytuacja — ani słowa.
Mańka (wzruszona, cicho, podczas gdy Helena usunęła się). Czy panu przykrość zrobiłam? (drżąc, ze łzami w głosie). Jeżeli masz rzucić, oddaj mi... schowam jako pamiątkę, że była w twoim ręku...
Seweryn (cicho). Wiesz, że dla tego samego powodu ma cenę dla mnie... (po chwili) ale walczyć z koniecznością, gdy jest nieubłagana, niepodobna... Mańka! zaklinam cię, panuj nad sobą!
Mańka (z boleścią) Ah! (powstrzymuje łzy. — Z prawej strony wchodzi Antoni, zbliża się do Heleny i gestem podziwia bukiet).
Helena (dając mu wąchać) Pochwal pan!.... (przechadzają się w głębi rozmawiając).
Antoni. Prześliczny! (po chwili) Jakto my na wszystko patrzymy przez szkiełko zabarwione, według własnego widzenia... dom ciotki był mi zawsze obojętnym, atmosfera tutejsza ciężyła mi; dziś, gdy pani w nim bawisz, stał mi się rajem...
Helena (dając mu różę, żartobliwie). Masz pan za komplement.
Antoni. Dziękuję za kwiatek, ale oponuję przeciwko definicji, czyż to był komplement?
Seweryn (zbliżając się do nich). O czemże państwo?
Antoni. Cóż ci przyjdzie z tego; choćbyś wiedział... nie zrozumiałbyś nas...
Seweryn. A to dlaczego?
Antoni (znacząco). Masz pewne uprzedzenia... a przeciwko tym trudno walczyć... to co dla jednego jest świętością, drugiemu może się wydawać czemś śmiesznem...
Antoni. A przepraszam. (n. s.) Oboje będą mi przeszkadzać — fatalne położenie, (oddala się i rzuca niechętnie na ławkę; z drugiej strony w altanie siadła Mańka, oparłszy głowę na ręku).
Damazy (przechodząc w głębi z fajką, z lewej strony ku prawej, zatrzymuje się i pykając patrzy kilka chwil na Helenę i Antoniego). Ho, ho, cóż to za interesująca panie mości dzieju rozmowa..
Helena. Ach! tacio! (biegnie ku niemu).
Damazy. Coś mi się panna zanadto puszczasz.
Antoni (nieco zmięszany, nadrabiając humorem). Rozmawialiśmy właśnie o...
Damazy (nie patrząc na niego). Chodźno asińdźka ze mną na sprawę...

(wychodzą na prawo).

Antoni (patrzy za nimi, po chwili, niespokojny). Co to znaczy? nie spojrzał na mie... zaczynam się obawiać... od wczoraj już uważam u pana Damazego jakąś zmianę... mój Boże! ja ją. tak kocham!... czyżbym się łudził napróżno. (idzie zwolna za nimi.

SCENA IV.
Mańka. — Seweryn.
(Ta scena powinna być graną bardzo żywo).

Seweryn (wstaje, idzie do Mańki i prowadzi ją, gwałtownie naprzód sceny). Mańka! słuchaj mnie...
Mańka. Słuchałam niestety może zanadto i teraz za to pokutuję.
Seweryn. Wszak wytłumaczyłem ci o co chodzi.
Mańka (chwytając się za skronie). Ja nic nie wiem... nic nie rozumiem... rób ze mą co chcesz, ale nie żądaj, abym własną ręką wydarła to, co tam utkwiło tak głęboko.
Seweryn. Ależ... nie rozumiesz mnie! ja cię zawsze kocham!
Mańka (gorzko). Kochasz?
Seweryn. Kocham, szalona, wiesz dobrze o tem; — przez to właśnie, że chcę się poświęcić, daję najlepszy dowód czem jesteś dla mnie.
Mańka (unosząc się). Za co mnie masz? za co? — powiedz!
Seweryn (porywając jej rękę). Za istotę, do której jakieś złe duchy przywiązały mnie... jabym nie wyżył bez ciebie.... ja cię mieć muszę!... dla siebie, stworzyć ci życie, o jakiem nie marzyłaś... (gwałtownie). Nie płacz, bo mię doprowadzisz do ostateczności!
Mańka. Czyż może być większa, jak kazać mi słuchać podobnych słów.
Seweryn. Więc cóż począć, wiesz i że nie mam nic swojego, a gdy się ożenię podług woli ciotki, da mi majątek... to wszystko będzie twojem!...
Mańka (z płaczem). I on nawet nie widzi całej potworności tego co mówi! to trzeba być bez sumienia!
Seweryn. Ale któż winien temu wszystkiemu? powiedz! ja nie!
Mańka. Tem mniej ja. Któż tu kogo złudził i oszukał?
Seweryn. Tyś winna, (chwytając ją w objęcia i patrząc namiętnie w oczy). Pocóż w tych oczach siedzi jakiś szatan, który mię kusi, odbiera rozum i z człowieka robi idjotę... widziałaś! ja przy tej gąsce języka nie mogłem odnaleść, plotłem jak żak..
Mańka (uwalniając się z jego objęć). Nie, ja tego pojąć nie mogę, to niegodziwość...
Seweryn (unosząc się, grozi jej pięściami). Mańka!
Mańka. Mówię ci, wybij mnie, skatuj! do nóg ci padnę!... (z mocnym płaczem) ale nie depcz, nie pomiataj!..
Seweryn (znękany). Ha! to oszaleć przyjdzie! więc co robić? co? mów! radź!... jakiż jest środek?... (biorąc ją znowu w objęcia, czulej). Daj mi miliony, a dziś pójdę z tobą do ołtarza...
Mańka (po chwili, popatrzywszy mu w oczy, kładąc głowę na jego piersiach). Cóż nam po milionach?
Seweryn (ogląda się niespokojny, n. s.) Jeszcze nas kto podpatrzy...
Mańka (usuwając się, z łagodnym wyrzutem). Boisz się... wstydzisz uczuć, które mi zaprzysięgałeś..
Seweryn (tonem perswazyi). Zastanów się!... cóżby to za życie było... miłość o głodzie... weź na rozum...
Mańka. Nie miałam go, gdym i słuchała twoich zaklęć... dziś go już nie odnajdę, sam temu winieneś...
Seweryn (zaciskając pięści). Oh!
Mańka (z krzykiem, porywając się za głowę). Ja oszaleję!
Seweryn. Cicho — na Boga!... (ogląda się) Nie unośże się, nie rób scen (chce wziąść jej rękę, ona się usuwa) wszakże wiesz, że co robię, to tylko dla ciebie, że po prostu poświęcam się... mojego serca nikt ci nie odbierze, nawet żona... (Mańka robi gest głową). Znowu się unosisz, posłuchaj... sam wiem, że to jest może niegodziwością, że oszukuję ją, że zdradzam rodzonego brata, ale to właśnie dowód ślepej namiętności ku tobie, Mańko, nie utrudniaj mi i tak już ciężkiego zadania, raz zrozumiej dobrze nasze położenie... byle tylko raz wyzwolić się, potem się z nią rozwiodę...
Mańka Ja się jeszcze boję pana Boga; może mnie doprowadzisz do tego, że o nim zapomnę, ale dotychczas jeszcze nie.
Seweryn. Mańka!
Mańka. Już i tak zrobiłeś ze mnie przewrotną obłudnicę, muszę się kryć, grać komedję, kłamać, lecz przynajmniej mogę się jeszcze czemś usprawiedliwić. Ale potem, jakiem ja czołem przyjęłabym co od ciebie, jakiem czołem oszukiwałabym tę, która do wszystkiego tego będzie miała prawo, tak do majątku, jak do ciebie samego, (z płaczem.) Ah! jabym co chwila obawiała się kary boskiej.
Seweryn. Ale nie przesadzaj, nie poetyzuj (n. s.) jak jej to wybić z głowy?... (głośno.) tyle ludzi żeni się bez przywiązania i to na całe życie, a ja mówię ci, że się rozwiodę, powiem, że nasze usposobienia nie zgadzają się... toż to prosta rzecz, winuj o to ciotkę, która pod pozorem dobrodziejstwa frymarczy nami... (mocniej) ja mam prawo zresztą do tego majątku, prędzej czy później... to moje!
Mańka (z obawą patrzy mu w oczy.) Więc słuchaj, choć będę szła jak na stracenie, padnę jej do nóg i wyznam wszystko... może nam co udzieli tymczasem, chociaż cokolwiek, a przy Boskiej pomocy...
Seweryn (gwałtownie.) Czyś ty przy zdrowych zmysłach, czy szalona?
Mańka (z bólem.) O mój Boże!
Seweryn (rzucając w nią różą, którą ciągle miał w ręku.) Chcesz, mnie zgubić (chodzi wielkiemi krokami, nareszcie w poruszenia odchodzi, Mańka, chcąc podnieść różę, przyklęka i tak pozostaje nie widząc nikogo, osłupiała.)

SCENA V.
Poprzedzający. Tykalska, Rejent, potem Jan.

Tykalska (z pończochą, do Seweryna żartobliwie, zastępując mu drogę.) No, no, no, czegożeś się tak zaczypurzył... zaczekajno!...
Seweryn (opryskliwie.) O! dajże mi ciotka pokój (wychodzi.)
Tykalska. Co to, Mańka aż padła na ziemię, co się to tu porobiło...
Rejent (n. s.) Zaczynają się skandaliczne sceny to dobrze...
Tykalska (podnosząc ją.) Manieczko, co ci? czyś ty zasłabła?
Mańka (śmiejąc się z wysileniem.) Ha, ha, ha... nie!
Tykalska. A czegóż klęczysz?... czyście się tu przemówili?...
Mańka (j. w.) Nie! opuściłam różę i chcąc ją podnieść... przyklękłam...
Tykalska. A Seweryn co tu robił?
Mańka. Nie wiem... przechodził tędy...
Tykalska (kiwając głową.) Hm, hm, hm... ejże, tu między wami coś było... (przygląda się jej.) płakałaś... ale co tam, otrzyj oczki... nie kłopocz się... (do ucha.) kto się lubi, ten się czubi... poprztykaliście się, to się i pogodzicie, ja ci powiadam... (całuje ją w głowę, Mańka ją w rękę.)
Rejent (do odchodzącej Mańki.) Brawo, brawo!... trzymać się ferm, bronić swoich praw...
Mańka (zatrzymując się.) Nie rozumiem pana...
Rejent. Najgorsza broń w ręku kobiety, powolność i zbytek poświęcenia... nic prędziej nie znudzi i nie odstręczy...
Mańka. Pan widocznie żartujesz ze mnie (odchodzi.)
Jan (spotykając się z nią przy wyjściu.) Proszę panienki...
Mańka (zirytowana.) Czego chcesz?
Jan. Pani kazała nakryć do śniadania tu w altanie...
Mańka (j. w.) Więc cóż, to nakrywaj.
Jan. Ale pani kazała powiedzieć, żeby... (idąc z nią, mówi cicho.)
Mańka (n. s. przyciskając ręką i czoło.) Ah! Boże! Boże!... (wychodzą.)

SCENA VI.
Rejent, Tykalska, potem Mańka, Jan.

Rejent (n. s.) Żeby też jedna powiedziała to co myśli... jeżeli ona nie zrozumiała, to ja nie jestem rejentem i to jeszcze Bajdalskim...
Tykalska (z westchnieniem.) Biedaczka!
Rejent. Kto?
Tykalska A któżby?... ta sierotka... (robiąc pończochę, siada na ławce.) jużto muszę powiedzieć, że póki żył nieboszczyk, było jakoś inaczej... kochał ją jak własne dziecko...
Rejent. A może też rzeczywiście... e... e... e...
Tykalska (zgorszona.) A mój panie, fe... fe!...
Rejent (siada koło niej.) Ale cóż tak dziwnego, ludzie są ludźmi dobra pani...
Tykalska. Ale cóż znowu...
Rejent. Ładna panienka... (po chwili.) Pan Seweryn... e... e... e...
Tykalska (patrząc mu w oczy.) Co, pan Seweryn? mój panie, dlaczego pan przytykasz do niej Sewerynka? ciekawam bardzo.
Rejent. Tak mi jakoś przyszło na myśl...
Tykalska. Nie ładnie (po chwili.) Chociaż, żebyś pan wiedział to, co ja wiem... ho!... ho!... tylko że nie mogę powiedzieć.
Rejent. Jakto? tajemnica?
Tykalska. A nie inaczej. Powiadają, że kobiety mają długie języki, ale to bajki mój panie, nie jeden mężczyzna większy papla, niż dziesięć kobiet...
Rejent. I to się trafia, dobra pani.
Tykalska. Już nie trzeba, jak mój Tobunio nieboszczyk, co to była za poczciwa dusza, powiadam panu... ale taki baba, niech Bóg broni!... jak co wiedział, to zachorowałby, żeby w ten moment nie wypaplał... Ja bym panu zresztą powiedziała, ale gdzież to!...
Rejent (ironicznie.) Jeżeli sekret, nie narzucam się wcale... e... e... e... bądź co bądź, kobieta umiejąca dochować tajemnicy jest rzadkością, którą umiem uszanować...
Tykalska. Kiedy tak, to panu powiem, bo wiem, że nikomu nie powtórzysz (po chwili tajemniczo.) Trzeba panu wiedzieć, że Sewerynek z Mańką mają romans...
Rejent (udając zdziwienie) Pfiu, proszę!...
Tykalska. Jakem poczciwa!... oho, mnie nie oszukają... tylko cicho... na miłość boską... bo jakby to doszło do siostruni...
Rejent. Pani Żegocina ma zapewne inne plany?..
Tykalska. Nie mówię nic na to, że zapewne wszystko mu zapisze, bo to gagatek mój panie... niech sobie ma... i owszem! ale właśnie cóżby to szkodziło, żeby się niebożątka pobrali.. powiedz pan sam...
Rejent. Już to panie lubicie swatać, to rzecz wiadoma..
Tykalska. Ładnie patrzeć, jak się takich dwoje dzieciuchów kochają... (po chwili) ja poszłam za Tobunia tylko z przywiązania i nie skarżyłam się nigdy, chociaż był goły, jak kapucyn... bieda była taka, żeby siekierą nie urąbał...
Rejent. Dobra pani, wzajemna miłość, to skarb największy, miałem żonę, to wiem.
Tykalska. Jeżeliby siostrunia nie chciała o nich wiedzieć, to ja jednak znajdę na to sposób... znajdę, jakem poczciwa!...
Rejent. Miałabyś pani zasługę przed Bogiem, ale jakiż to sposób?
Tykalska. O, mój panie, co tam będę się legitymować.. (więcej do siebie.) kiedy powiadam, że znajdę, to znajdę... Co miało być dla samego Anteczka, to podzielę na dwoje.
Rejent. Czy pani masz jakie kapitały?
Tykalska. Może i mam (zamyśla się i uśmiecha do siebie.)
Rejent (n. s wstając.) Domyślałem się, że baba gra komedję... ów kapucyn... Tobunio musiał jej zostawić coś grosza... procenciki sobie ciuła a siostruni siedzi na karku (głośno.) Nie wkradam się w zaufanie pani, ale zwrócę uwagę, iż może fundusze jej są źle ulokowane, niepewne... jako prawnik, a z zasady człowiek bez przechwałek bezinteresowny, mógłbym może dać jaką radę...
Tykalska. Nie, nie mój panie, ślicznie dziękuję, to tam nie warto nawet mówić o tem, to się nie da.
Rejent (n. s.) Babska natura, jak wypaplać co na kogo, to język świerzbi, a jak chodzi o to, żeby się nie wygadać co ma zaszyte gdzieś w spódnicy, to zaciśnie zęby... (po chwili patrząc na zegarek.) Genia tylko patrzeć... pociąg już musi być na stacyi (przed końcem tej sceny, weszła Mańka z Janem, który pod jej nadzorem zastawia stół w altanie.)

SCENA VII.
Poprzedzający, Żegocina pod ręką z Heleną, Pan Damazy, po chwili Antoni.

Żegocina (do Rejenta, do którego zbliżyła się, puściwszy Helenę.) Cóż rejencie... pójdzie to.. jakże ci się zdaje? mówiłeś z nim od siebie?
Rejent Zwolna, zwolna dobra pani, przygotowuję grunt... o!... w interesach tego rodzaju, przedewszystkiem cierpliwości... pospiech może zgubić wszystko...
Żegocina. Polegam na panu... mnie dotychczas dosyć się udaje... moje insynuacje przyjął bardzo dobrze (do Damazego, który stanąwszy przy stole, spogląda na zastawione jedzenie.) brat patrzysz że taka skromna zastawa...
Damazy. Wolne żarty panie mości dzieju... dziesięciu głodnych by się najadło.
Żegocina. Bo to tylko maleńka przekąska... z apetytami schowajcie się panowie na obiad... (stojąc za stołem.) A tymczasem, proszę na to co jest... (oglądając się.) Ale gdzież to jest Sewerynek? (do Heleny, która pozostawszy w głębi, rozmawia z Antonim.) Heleńciu, prosimy.
Damazy (idąc po nią.) Moja kochana, nie chowajże się po kątach... siadaj tu razem..
Helena. Tatunieczku, kiedy ja wcale nie głodna, jak tatuncię kocham...
Damazy. To nie racja, siedź tu. Cóż to znowu (poruszenie Antoniego.)
Helena (z dąsem.) Oh! Boże! (siada obok Żegociny.)
Damazy (spostrzegłszy Mańkę stojącą na boku) A Marynka?
Żegocina. Kto taki (nieukontentowana widząc, że pan Damazy idzie po nią.) A, ona ma zatrudnienie.
Damazy (przyprowadza ją.) Siadaj także (sadza ją obok Heleny, Żegocina wzrusza ramionami, do Tykalskiej, która przechadzając się z pończochą, zbliżyła się do stołu, robiąc jej miejce.) Proszę...
Tykalska. Dziękuję mój panie (wraca na ławkę.) Ja o tej porze nie jadam (zasiedli w tym porządku, z lewej strony Rejent, w głębi za stołem Żegocina, Helena, Mańka, z prawej strony pan Damazy)
Żegocina. Ale panowie zwykliście przed jedzeniem pić wódkę (nie cierpliwie oglądając się.) Gdzież i się podział Seweryn?
Damazy. Tak, niby, gwoli zalania robaka, panie mości dzieju.
Żegocina. Janie! idź poproś pana Seweryna, nie wiesz gdzie jest?
Jan. W swoim pokoju. (odchodzi.)
Antoni. Jeżeli ciotka pozwoli, ja go tymczasem zastąpię (nalewa, do Damazego.) Czy można do pana?
Damazy. W niezawodne ręce, panie mości dzieju.
Żegocina (do rejenta, który oparłszy łokcie na stole, złożywszy ręce, spogląda pożądliwie po talerzach.) Cóż pan rejent tak się zamyślił?
Rejent. Mnie dobra pani, widok tego, co jej podobało się nazwać maleńką przekąską, nasunął sporą wiązkę uwag filozoficznych...
Damazy (przed wypiciem do rejenta.) W ręce acana dobrodzieja!
Rejent (dziękując schyleniem głowy.) I gdybym miał talent nieboszczyka biskupa Warmińskiego, napisałbym bajeczkę pod tytułem: Ludzie i Wilcy (bierze kieliszek.) Kiedy zgłodniały wilk porwie barana, albo cielę, oburzenie nie ma granic... (wypija szukając oczyma przekąski) robią obławy, ścigają go, trują, bez względu, że jest w swojem prawie, bo natura nie stworzyła go trawożernym...
Żegocina. Może kawałek pasztetu?
Rejent (nakładając na talerz.) Całuję rączki. Ale gdy ten sam człowiek, mając chleb na zaspokojenie głodu, dla zbytku morduje cielęta, prosięta, ściga po barbarzyńsku zwierzynę, na to, żeby z tego zrobić w ostatku ot taki pasztet, to nikt mu tego nawet nie weźmie za złe.
Damazy. Przyznam się acanowi dobrodziejowi, że ja pierwszy.
Jan (wchodząc.) Pan Seweryn słaby, powiada, że nie przyjdzie.
Żegocina. Słaby? cóż mu się stało? Mańka, proszę cię, idź dowiedz się...
Tykalska (wstając.) Ja pójdę (n. s.) ta siostrunia, to nie ma zastanowienia... jakżeż można!... (wychodzi.)
Damazy (do Mańki.) Ale czyś i ty nie słaba, kolory wystąpiły ci na twarz.
Mańka (cichym głosem.) Głowa mnie boli (kładzie dłoń na czole.)
Rejent (bardzo zajęty jedzeniem.) Na przykład, czy państwo nie znacie pana Tadeusza Mickiewicza?
Damazy. Tadeusza? ja znałem, ale Marka panie mości dzieju.
Helena. Ale tatuńcio! pan mówi o poemacie Mickiewicza, przecie czytałam tacie wyjątki (ze spojrzeniem na Antoniego.) Pan Antoni mi przywiózł.
Damazy. A prawda — bodajże cię!... no — przepraszam (do rejenta.) Tam jest także rejent.
Rejent. Więc państwo znacie i jego Zosię.
Damazy. A tak. jest i Zosia.
Rejent. Czy uwierzycie mi, że widząc na wystawie w Warszawie obraz wyobrażający tęż Zosię, jak: (deklamuje.)
Czerpie z sita i sypie na skrzydła i głowy
Ręką jak perły białą gęsty grad perłowy...
ja w tej sielance dostrzegłem najkrwawszy dramat!
Antoni (który stoi za nim oparty o kulisę wpatruje się w siedzącą na przeciw Helenę.) A to jakim sposobem?
Rejent (obejrzawszy się nań.) Jakim sposobem? bardzo prostym. Na pozór jest to scena najidealniejsza... (z pełnemi ustami.) te gąski, kury, kaczęta, wszystko to prześliczne, słyszymy jak ta Zosia woła: tiu, tiu, tia, taś, taś, taś... Ale wniknąwszy głębiej w sytuację umysłem filozofa... (wypija kieliszek wina.) w jakimże celu owa sielankowa Zosia sypie im ziarna?... żeby je utuczyć... e... e.. e... a utuczywszy, tym samym białym paluszkiem skazać najpiękniejsze swoje faworytki pod nóż... i to tak sobie, z zimną krwią, jakby jej dał kto prawo do tego!
Damazy. Jakto, więc nie mam prawa panie mości dzieju zabić wołu, kiedy go utuczę? to ładnie! po djabłażbym mu dawał osypkę...
Rejent (z uśmiechem wyższości.) Panie łaskawy... na to nie mam mu co odpowiedzieć.
Damazy. Spodziewam się (spogląda nań z politowaniem.)
Żegocina (do Antoniego, którego uważała, niecierpliwie.) Mój Antosiu, kiedy zastępujesz Seweryna, to bądźże uważniejszym... uplasowałeś się umyślnie tak, żeby oczkować z Mańką...
Damazy (spojrzawszy na Antoniego.) Hm, hm!... (Mańka spogląda na nią zdziwiona.)
Żegocina. A nie uważasz, że rejent ma talerz próżny.
Rejent (któremu Antoni podał talerz.) Rzodkiewka! o, nie! ślicznie dziękuję, ja jestem mięsożerny... jeżeli łaska, kawałek majonesu... (nabiera.)
Damazy (n. s.) Teraz znowu ta się zaczerwieniła.. (głośno.) Heluś co ci to?
Helena (n. s) Ah Jezus Marya z tacią! (podnosząc się, do Mańki.) Wstańmy.
Żegocina. Nic nie jadłaś.
Helena. Dziękuję stryjeneczce (całuje ją w rękę i odchodząc od stołu n. s.) byłabym się pod ziemię schowała... przecież on na mnie patrzał, nie na Manię... (przykładając rękę do twarzy) aż mię twarz pali.
Żegocina. No to nie przeszkadzajmyż tym panom, (odchodzi od stołu, dając znak Antoniemu, żeby nalał kieliszek rejentowi.)
Antoni (do rejenta z ironją, nalewając.) W samej rzeczy, poglądy pańskie są wielce oryginalne i tak głębokie...
Rejent. We mnie panie leży... bez przechwałek... e... e... e... ogromny materyał na reformatora społeczeństwa, dobroczyńcę ludzkości... (nabiera jeszcze raz.)
Antoni. Nie tylko ludzkości... a gęsi, kaczki, cielątka...
Rejent. Żart, żartem, ale gdybym tak miał lżejsze pióro...
Antoni (odchodząc po nalaniu.) A cięższą głowę (idzie do Heleny.)
Rejent. Tak jest (po chwili zastanowienia.) jakto?.. (n. s.) cięższą głowę... to zakrawa na kpiny.
Żegocina (n s.) Goni za nią wyraźnie, a Seweryna nie ma... (do Antoniego, biorąc pod rękę Helenę.) Pan Antoni zanadto sobie pozwala, zapomina, że jest w domu ciotki, i że ten pan jest jej gościem.
Antoni. Nie wiedziałem, że to obowiązuje do cierpliwego słuchania bredni...
Żegocina. Za młody jesteś, żebyś poprawiał ludzi... (do Heleny.) pójdź Heleńciu, przejdziemy się po ogrodzie... (do Antoniego.) Proszęż tu spełniać zastępstwo gospodarza przyzwoicie (odchodzą na prawo.)
Damazy (który oglądał się za nimi, wypija spiesznie kieliszek.) Idę i ja panie mości dzieju (wychodzi za niemi.)
Antoni (n. s.) To wyraźna jakaś manifestacja przeciwko mnie... nie dadzą mi się do niej zbliżyć.
Rejent (wypija wino, zapala cygaro, n. str.) Z takiemi smarkaczami to nie warto się poufalić.. a gdybym ja też był prędki? (wychodzi na prawo, rzucając na Antoniego pogardliwe spojrzenie).

SCENA VIII.
Mańka. Antoni. Jan sprząta.

Antoni. Nie jestem awanturnikiem, a szukałbym z każdym zaczepki... nie cierpię deklamacji, a deklamowałbym całe tyrady o przewrotności ludzkiej. (chodzi). Oni popsują w głowie temu dziecku!
Mańka (gorączkowo do Jana). Sprzątaj prędzej... (siada zamyślona).
Antoni (siada machinalnie przy niej, po chwili). Panno Maryo, zdaje mi się, że możemy sobie wzajemnie winszować, na jednej drodze, a raczej bezdrożu jesteśmy.
Mańka (budząc się z zamyślenia). Co pan mówisz?
Antoni. Wspólne nam grozi niebezpieczeństwa, nasze serca...
Mańka (wstając). Daj mi pan pokój, ja nie wiem już sarna, czy mam serce...
Antoni. Masz pani, masz... dowodem to, że odczuwasz...
Mańka. To co odczuwam, jest wstanie podobno wyrwać ze szczętem wszystko, co tam tkwi... (po chwili, stając przed nim). Powiedz mi pan, czy kochając prawdziwie, można stłumić w sobie uczucie?
Antoni. Trzeba na to bardzo wzniosłych celów; dla mężczyzny podobnym celem jest sprawa ogółu, dobro ojczyzny, (z ironią) dla kobiety, świetna partja.
Mańka. Fałsz!
Antoni. (z gorzkim uśmiechem). Fałsz?
Mańka. Jesteś pan zbyt stronnym sędzią, abyśmy się mogli zrozumieć...
Antoni (chodząc także). Pani mówiłaś o miłości prawdziwej; chodzi o to, jakie są cechy, po których możnaby ją poznać.
Mańka. Jak naprzykład nazwać, gdy mężczyzna przysięga jednej, przemawia do niej namiętnie, a sięga po rękę innej?
Antoni. Egoizmem. To najlepszy dowód, że nie kocha żadnej.. Pożycie z osobą obojętną wówczas, gdy w sercu panuje inna, byłoby męczarnią nie do zniesienia.
Mańka. Kochając, nie odważyłby się na to.
Antoni. Nie przypuszczam.
Mańka. Nie zdeptałby, nie sponiewierał uczucia, które natchnął...
Antoni. Miłość bez delikatności, jest paradoxem.
Mańka. Zwłaszcza, gdy był bardzo kochanym.
Antoni. To mu wszystko jedno.
Mańka (po chwili). Na taki zawód, jakież lekarstwo?
Antoni. Zapomnieć.
Mańka. A czy pan znasz co okropniejszego, jak myśl, że to co nam przepełnia serce, ma być złudzeniem, które się rozwieje?
Antoni. Prawda, ale ta myśl jest lekarstwem uzdrawiającem.
Mańka. Jeżeli nie zabije.
Antoni. I to się trafia, ale w powieściach... ludzie są wytrzymali.
Mańka (do siebie). Więc nie kocha!
Antoni. W każdym razie, im wcześniej, tem lepiej... mniejsza doza wyleczy.
Mańka (do siebie). O! nienawidzę go! (dobywa z za gorsu różę i po chwili walki, rzuca ją).
Antoni. W co się też obrócą moje marzenia?... wszystko podobno jest bańką mydlaną... tyle szczęścia, co się przemarzy!

SCENA IX.
Genio. Mańka. Antoni.

Genio (wchodząc głębią z parasolem i okryciem zawieszonem na i ręku). Tu przecie znajduję kogoś... (przystępuje). Jakaś parafianka i młody szlagon... że nie kochankowie, idę w zakład, bo nie patrzą na siebie; więc albo brat z siostrą, albo mąż z żoną... (po chwili). Nie widzą mnie.
Mańka (po chwili otrząsając się z zamyślenia). Panie Antoni!...
Genio. Hm. hm..
Mańka. Ach!
Genio. Szczególny zbieg okoliczności zmusza mnie do zaprezentowania się samemu... (n. s.) bardzo ładna... (głośno). Jestem Eugeniusz Bajdalski, przybywam umyślnie...
Antoni. Genio!... Bajduś!... patrzę, patrzę, cóż u licha, żem cię od razu nie poznał.
Genio. Pii... Antoś... a wiesz, że to dobre.. jak się masz.
Antoni. Jak się masz? (ściskają się).
Genio (do Mańki). Koledzy szkolni z jednej ławki, łaskawa pani...
Antoni. Ale z kądżeś się tu wziął w domu mojej ciotki?
Genio. A, to my tu jesteśmy u twojej cioci? nic nie wiedziałem... (n. s.) Mocno ładna. (głośno) Wystaw sobie, przybywam prościusieńko koleją, jak śledź pocztowy...
Antoni. Zkąd?
Genio. No z Warszawy — naturalnie.
Mańka. Jeżeli tak, to pan zapewne głodny?
Genio. Ach jak pani umiesz czytać w moim... w mojej... (n. s.) zbajałem się, ale mniejsza o to. (głośno) Rzeczywiście, jeżeli mi wolno prawdę powiedzieć..
Mańka W tej chwili każę przygotować. (odchodzi).
Genio (n. s.) Ananasik, jak sobie dobrze życzę.

SCENA X.
Genio. — Antoni.

Antoni. Więc przybywasz z Warszawy?
Genio. A jakże, w nader ważnym interesie, wszak tu jest podobno mój stary?
Antoni'. Jaki stary?
Genio. No, fater.
Antoni. Jakto? aha — to rejent Bajdalski jest twoim ojcem?
Genio. I na odwrót, ja jestem jego synem.
Antoni. Tak?
Genio. Czy cię to dziwi? cóż w tem nadzwyczajnego..
Antoni. Któż powiada...
Genio. Chociaż rzeczywiście, na oko niktby nie przypuścił... stary zapleśniał na prowincji. A ty co porabiasz? (z politowaniem). Pleśniejesz także...
Antoni. Mam gospodarstwa, pracuję...
Genio. Pracuję, pracuję... oni są dobrzy z tą swoją pracą na wsi, byle nam imponować... Bartek z orze, Bartek zasieje i samo tak sobie potem rośnie... i to się nazywa praca... daj buzi...
Antoni. Zawsze byłeś i jesteś bajduś.
Genio. Bajduś z Bajdusiów, chlubię się z tego... a zresztą, cóż ty sobie myślisz? Bajdalscy to stara szlachta, tak stara, że nie ma ich już nawet w herbarzach.
Antoni. Sowizdrzale!

SCENA XI.
Poprzedzający. Rejent.

Rejent (zadyszany). Kiedyżeś ty przyjechał, żem nic nie słyszał.... jak się masz...
Genio (całując go w ramię). Jak się mam, przedewszystkiem głodny jestem jak pies, ale znalazło się już bóstwo opiekuńcze, które ukazało mi promyk nadziei.
Rejent (do ucha). Odebrałeś telegram?
Genio (podobnież — drwiącym tonem). Nie.
Antoni. Panowie zapewne mają z sobą do pomówienia — nie przeszkadzam. (odchodzi).
Rejent. Jakto? nie odebrałeś?
Genio. Ojciec odzwyczaił się widzę od kategorycznego myślenia... a gdzież logika?... z kądżebym się wziął, gdybym nie odebrał telegramu?
Rejent (niecierpliwiąc się). Tylko proszę cię, nie błaznuj... od tego widzę już się nie odzwyczaisz...
Genio. Ależ ojciec wyraża się nieparlamentarnie.
Rejent (j. w.) Słuchaj, schowaj raz do kieszeni wszystkie twoje koncepta... to dobre w waszych knajpach, ale nie tu, i nie w chwili, gdzie idzie o rzeczy pierwszorzędnego znaczenia, (po chwili, oglądając się). Czy wiesz, po co cię tu sprowadziłem?
Genio. Wiem.
Rejent (zdziwiony). Wiesz, a to z kąd?
Genio (śmiejąc się). Znowu ojca złapałem.
Rejent (niecierpliwie). Nie błaznuj... jak cię kocham... nie błaznuj!...
Genio. No, więc słucham — o cóż idzie?
Rejent (ogląda się). Jest tu panna posażna...
Genio. Wiem, wiem.
Rejent. Już i to wiesz?
Genio. To jest, wiem, że jest panna, ale że posażna, nie wiedziałem... tem lepiej...
Rejent (niecierpliwie). Ale z kąd wiesz? z kąd? gadaj?
Genio. Widziałem ją... cudo!...
Rejent. Co ty pleciesz? gdzie ją widziałeś? dopiero zostawiłem ją w ogrodzie.
Genio No to muszą być dwie, bo tu była przed chwilą jedna, i...
Rejent. Głupcze — ta się nie rachuje.
Genio. O! zapozwoleniem! a to dla czego?
Rejent. Ta jest goła, i sierota jakaś, podrzutek...
Genio. Cóż to ma do tego? przesądy! fi! — nie poznaję ojca.
Rejent (płaczliwie). Co ten plecie! Co ten plecie!...
Genio. Jeżeli są dwie, to mój wybór już zrobiony... chyba, gdyby mi się tamta więcej podobała, co wątpię..
Rejent (pogardliwie). I ty jesteś pozytywistą! tfy!...
Genio. Czystej wody tatku.. przed niewodem ryb nie łapię, i gdym głodny, mam wstręt do dysertacyj... o widzę tam jakieś towarzystwo. (wychodzi na prawo).
Rejent (idąc za nim). Ale czekajno, warjacie!... e... e... e. on pozytywista!...

(Zasłona spada).




AKT III.
(Inny pokój — troje drzwi — jedne w głębi — dwoje po bokach. — Na przodzie z prawej strony kanapa, w głębi z lewej oranżerja pokojowa.

SCENA I.
Seweryn, Helena (siedzą obok siebie na kanapie) potem Żegocina, Rejent.

Seweryn (rozparty, bawiąc się sznurkiem od binokli; obejście lekceważące). Widocznie pani niechcesz mnie rozumieć.
Helena (zajęta kwiatkiem, który trzyma w ręku). Przepraszam pana, już sama ciekawość, którą przypisują nam kobietom, mogłaby sprawić, iżbym chciała.. ale są rzeczy których nie można zrozumieć.
Seweryn. Czepiasz się pani słówek; być może, że się źle wyraziłem; powinienem był powiedzieć: pani udajesz, że mnie nie rozumiesz.
Helena (urażona) Udaję!
Seweryn Porzućmy więc tę szermierkę dyalektyczną i pozwól mi pani wytłumaczyć się jaśniej.
Helena (zasiadając się lepiej w drugim końcu kanapy i patrząc mu śmiało w oczy). Słucham!
Seweryn. Wiadomo pani, że tak jej ojciec jak i moja ciotka powzięli myśl... połączenia nas...
Helena. Podobno...

(W tej chwili drzwiami z lewej wchodzą Żegocina i Rejent; spostrzegłszy rozmawiających, Żegocina robi gest ukontentowania wstrzymuje rejenta, który chce iść dalej; nareszcie pociąga go za sobą i wychodzą napowrót na palcach. Rejent odchodząc niechętnie, rzuca na nich niespokojnem okiem. — Ta akcja odbywa się niezależnie od prowadzonej rozmowy).

|Seweryn. Skoro pani wiesz, więc powinnaś zrozumieć, że wszystko to, co mówiłem, odnosiło się do tej głównej kwestji.
Helena. Tego domyśliłam się bardzo łatwo; ale ja zupełnie czego innego nie mogę pojąć.
Seweryn. Naprzykład?
Helena. Naprzykład, w czem ten projekt naszych opiekunów może nas krępować i wpływać na nasze postanowienie.
Seweryn (zdziwiony). Jakto?
Helena (drwiąco) Sądzę, że przedewszystkiem powinniśmy się zapytać naszych serc, czy one mogą sympatyzować z sobą.
Seweryn. Czy pani zadawałaś sobie to pytanie?
Helena (j. w.) A pan?
Seweryn. Ja? (n. s.) Czy taka naiwna, czy cięta? (głośno). A to dobre — zdaje mi się, że rozpoczynając rozmowę o tym przedmiocie, już tem samem odpowiedziałem za siebie.
Helena (z uśmiechem ironicznym, skubiąc kwiatek). To szczególna — znamy się dopiero od dwóch dni...
Seweryn. Czy pani nie wierzysz... już nie powiem w miłość, ale w pociąg od pierwszego spojrzenia?
Helena. Oh! dlaczegóż nie.
Seweryn (z ukłonem). W takim razie powinnaś sobie pani łatwo wytłumaczyć mój krok, na który zdecydowałem się tem pochopniej, że to zgadzało się z wolą ciotki.
Helena (po chwili milczenia). Możebym wytłumaczyła sobie ten dziwny pociąg, gdyby...
Seweryn. Dziwny?
Helena. Przepraszam pana za wyrażenie, ale istotnie on dla mnie jest dziwnym.
Seweryn. Dlaczego?
Helena. Dlatego, że o ile mi się zdaje, ulegać mu może serce... tylko zupełnie wolne...
Seweryn (spoglądając na nią z pod oka). Zkądże pani wnosisz, że moje zajęte?
Helena (po chwili, uderzając dłonią w poręcz kanapy). Więc daj mi pan słowo honoru, że tak nie jest.
Seweryn (po chwili ironicznie). Honoru, a wie pani, że pierwszy raz zdarzyło mi się słyszeć, aby w sprawach serca żądać podobnej gwarancji.
Helena (wstając). Więc możnaby z tąd wnioskować, że to są jedyne sprawy, w których on nieobowiązuje.
Seweryn (n. s., wstając). U! źle, to już widzę sprawka Mańki.
Rejent (wchodząc spiesznie środkowemi drzwiami, n. s.) Ledwom się baby odczepił... (idąc prosto do Seweryna). O, o, o! przepraszam, mocno przepraszam, nie wiedziałem że przerywam tak miłe e... e... e... sam na sam. (bierze go pod rękę).
Helena (obrażona) Z kądże sam na sam? — żartujesz pan chyba!
Rejent. Pani daruje, że zabieram pana Seweryna... ale dość ważny interes...
Helena. Ale zabieraj pan sobie.. to doskonałe...
Rejent. Wiem, że pani sprawiam tem przykrość... ale...
Helena. Mój panie, ani mię to ziębi, ani parzy,... cóż znowu!... (wzruszając ramionami, idzie do kwiatów).
Rejent (do Seweryna). Pomagam wam jak mogę.
Seweryn (chmurno). Raczej umyślnie pan psujesz.
Rejent (dobrodusznie). No, albo co?...
Seweryn. Na to zakrawa... cóż tam za interes?
Rejent Maleńka konferencyjka z ciocią, do czego potrzebujemy pana Seweryna, (do Heleny) Przepraszam panią najmocniej. (wychodzą na lewo).

SCENA II.

Helena (sama, — spogląda za nimi i wzrusza ramionami). Oryginał. (po chwili). Ażem urosła na parę łokci w własnych oczach.. zdaje mi się, żem się dobrze znalazła... dałam mu za Manię!... O mój paniczu, zdawało ci się, żeś! trafił za wiejskie trusiątka. które łatwo obałamucisz!... emhe!... zapewne!. (po chwili) Ale naprawdę, zkąd mnie się to wzięło?... sama i siebie nie poznaję.. bo z początku; przeczuwając o czem zacznie mówić, przelękłam się naprawdę, jak mamę kocham... tak samo jak wtenczas, gdy Antoni mi się oświadczał.... ale co za różnica.... wtenczas oboje drżeliśmy jak listeczki... on — niewiem, ale ja nic nie widziałam przed sobą... nawet jego... ale ten... chłód wiał od niego!.. komedjant przebrzydły!... (po chwili). Cha! ha! ha! on mówił o pociągu od pierwszego spojrzenia... myślał, że mię tem rozbroi... e! pokazuje się, że na zimno mężczyzna nie jest wcale niebezpieczny. (z rękami założonemi na piersiach przechadza się dumnym krokiem wzdłuż sceny).

SCENA III.
Helena. — Damazy.

Damazy (z fajką, — wchodzi drzwiami środkowemi i spostrzegłszy Helenę, staje i prowadzi za nią oczyma, ona przechodzi parę razy, nic nie widząc, spostrzegłszy go, gdy się podsunął bliżej, staje przed nim, dygając i klaszcząc w ręce z oznakami ukontentowania, on ją bierze za rękę). Bardzo dobrze, żem cię tu przydybał samą, mamy z sobą panie mości dzieju na pieńku.
Helena (n. s.) Oho!
Damazy. Siadajno. (idą do kanapy).
Helena (rozsiadując się w tem samem miejscu gdzie poprzednio (n. s.) Będzie druga scena.
Damazy. Muszę się raz rozmówić z tobą, raz, jak pan Bóg przykazał.
Helena (z żartobliwą powagą.) O cóż idzie?
Damazy (ostro, tupnąwszy nogą.) Cóż to za miny jakieś! słuchać co powiem! tak! o! (bierze ją za rękę i sadza bliżej siebie.)
Helena (n. s.) O! z tatunciem będzie gorzej (całuje go potulnie w rękę.)
Damazy. Moja kochana, wolałbym mieć dziesięciu chłopców, jak jedną dziewczynę, panie mości dzieju.
Helena (z przymileniem) Jakto? mnie? mnie?... i tatuncio to mówi?
Damazy. Tak, ja mówię i nie cofnę!
Helena (j. w.) Dlaczegóż to?
Damazy. A bo tyle mam z tobą kłopotu, sam nie wiem jak zrobić i czego się trzymać... to pan Antoni... to pan Seweryn, to znowu pan Antoni!...
Helena. Jakto? taka ze mnie bałamutka?
Damazy. O! dajno pokój, bo z tych karesów, będę taki mądry jak byłem... a ja muszę raz wiedzieć co po czemu... Najprzód zaczął bywać u nas pan Antoni... spostrzegłem zaraz, że to nie na darmo i że ty niby jakoś miałaś się ku niemu (Helena spuszcza oczy) pomyślałem sobie: hm, chłopiec poczciwy, nie wiele wprawdzie ma, ale pracowity, rządny... jakby przyszło do czego, to niechże się dzieje wola Boża! (Helena całuje go w rękę.) Za pozwoleniem!... Chciałem cię tedy wybadać; pytam się prosto z mosta; jakże ten Antoś panie mości dzieju? a ta: (przedrzeźnia) fiu! fiu! ach dla Boga! czy ja wiem! jeszcze czego i bądźże tu mądry.
Helena (z żalem.) Tacio zawsze tak ze mną.
Damazy (niecierpliwie.) Cicho! słuchać! więc wyperswadowałem sobie, że to z twojej strony tak sobie tylko... faramuszki panie mości dzieju i że łatwo sobie wybijesz z głowy, gdyby się coś lepszego trafiło. Dlatego, jak stryjenka dla świętej zgody zaproponowała mi część majątku i Seweryna za zięcia, przyjąłem.
Helena. Jakżeż można było!
Damazy Jak? tak, że pytałem ci się i przystałaś.
Helena. Jakto? mnie się tato pytał?
Damazy. Patrzcie państwo! nie pytałem się wyraźnie: „jakże ci się podobał Seweryn?“ temi słowy... i cóżeśmi odpowiedziała?
Helena. Cóż miałam odpowiedzieć?
Damazy. Widzisz to tak z tobą, — nie powiedziałaś, że przystojny? gadaj!
Helena. No, bo przystojny, nie garbaty, nie ślepy, nie kulawy...
Damazy. A no!
Helena. Ale cóż z tego, tacio powinien był się zapytać wyraźnie: czy go chcesz za męża?
Damazy (kręcąc palcem.) Hm, hm, hm... tybyś się też nie domyśliła po co się pytam?
Helena. Przepraszam, tacio się tylko pytał po prostu, czy przystojny, tak jakby o każdego innego, a jeżeli powiedziałam, że przystojny, to wielkie rzeczy! tylu jest przystojnych (pieszczotliwie) albo to i tatuncio nie przystojny?
Damazy. No, no (n. s.) na jakie to ona sposoby się bierze (głośno.) Koniec końcem, ja myślałem, że ci się podobał i dla tego nie byłem przeciwny, panie mości dzieju... tymczasem, wczoraj, przy kolacyi patrzę, a ta mu się krzywi, jakby się octu napiła... Ale to jeszcze nic; dziś znowu rano...
Helena (rzucając mu się na szyję zawstydzona.) Tatuncio!
Damazy. A widzisz, wstyd ci... zszedłem was w ogrodzie z Antonim i widziałem, jak cię całował po rękach...
Helena. Raz tylko, czy dwa..
Damazy (łagodniej.) Jakże można było na to pozwolić...
Helena (po chwili kryjąc głowę na jego piersiach.) Kiedy ja jego kocham...
Damazy (po chwili.) Aha, kochasz, to co innego... (wstając.) No widzisz, nie mogłaś mi tego od razu powiedzieć.
Helena (wstając n. s.) A jej! odetchnęłam!... znowu niewiem, zkąd mi się wzięła taka odwaga.
Damazy (chodząc.) Hm, hm... ciekaw jestem jak teraz zrobić...
Helena (proszącym tonem.) Jedźmy do domu.
Damazy. Doprawdy! było po co przyjeżdżać... (chodzi, po chwili.) Ale moje dziecko, bo to się warto zastanowić... hm, hm... widzisz, ten majątek, toby się przydał...
Helena. I cóż tam majątek!
Damazy. Ale! zapewne! tak się to niby mówi, a później, rób co chcesz... usiąść i płakać... (po chwili) a zresztą, jak tu stryjence tak wręcz odpowiedzieć, kiedy już na pół przyjąłem... zabiłaś mi tęgiego klina...
Helena. Ja poradzę tatuńciowi, przedewszystkiem dyplomatycznie.
Damazy. No, naprzykład?
Helena. Ze stryjenką grzecznie, ładnie, ale ani tak, ani siak...
Damazy (ironicznie.) Aha!...
Helena. A tymczasem, jak się tylko da, nogi za pas! i niech sobcie robi co chce.
Damazy (j. w.) Piękna dyplomacja, wymyśliła jak Bismark panie mości dzieju...
Helena. A dopiero z domu tatuńcio napisze ładny list...
Damazy. Oho! na to mnie nie złapiesz...
Helena. Będziemy wspólnie komponować, poprosimy pana Antoniego (patrząc mu w oczy.) Zgoda. (Damazy nic nie mówi, tylko zamyślony, kręci wąsa.) No, więc wszystko dobrze... (klaszcze w ręce) teraz tylko saken paken.
Damazy. Czekajno, czekaj! zwolna, zobaczymy.
Helena Jakto zobaczymy?
Damazy No, zobaczymy (chodzi.)
Helena. Nie, nie, zaraz... tatuńcio gotów się jeszcze rozmyśleć... nic z tego... (wybiega na prawo, spotkawszy rejenta, który jej się kłania, robiąc gest ręką.)

SCENA IV.
P. Damazy, Rejent z lewej strony.

Damazy (zamyślony.) Biedactwo moje! co ja się nakłopoczę jej przyszłością... (po chwili.) I powiadają, że pieniądz głupstwo, a jednak, gdybym miał dla niej dobry posag, zdaje mi się, że byłbym spokojniejszy.
Rejent (który zatrzymał się chwilę w głębi, patrząc z afektacją za Heleną, zbliżając się.) Cóż to za pociecha mieć taką córeczkę!
Damazy. Hm! pociecha! ale więcej kłopotu panie mości dzieju.
Rejent. Z zachwyceniem patrzę na pannę Helenę, coś tak harmonijnie, e... e... e... ładnego, dawno nie zdarzyło mi się widzieć...
Damazy (zadowolony, jowialnie.) Pan się znasz na tem?
Rejent. Stary kompetent, panie łaskawy... bez przechwałek..
Damazy. Powiadają, że do mnie podobna.
Rejent. Rzeczywiście, o ile młoda panienka może być podobną do dojrzałego mężczyzny, to panna Helena przypomina e... e... e... papkę... mianowicie tak coś z nosa..
Damazy. A tak i ja to zawsze powiadam panie mości dzieju.
Rejent (po chwili.) I to tak się chucha na to, patrzy jak w obrazek, a potem...
Damazy. No cóż potem?
Rejent. Ktoś porwie jak swoje i Bóg wie, jak będzie.
Damazy. No, widzisz pan, a powiadasz, że to pociecha... gdzie tam, kłopot... zmartwienie!
Rejent. Hm! i to prawda, ani słowa!... o! bo i ja jestem ojcem, panie łaskawy... rozumiem to dobrze...
Damazy. Pan masz także córkę, winszuję.
Rejent. Tylko syna.
Damazy. Tego kawalera, co wczoraj przyjechał? Rejent. Tak jest, jakże się panu podobał?
Damazy. Dosyć, nie mogę powiedzieć... żwawy chłopiec... a wie pan co, szlamazarnych ja nie lubię.
Rejent. Starałem się go wykształcić, bez przechwałek, od ust sobie odejmując, ma urzędowanie przy towarzystwie ubezpieczeń, a obok tego literat.
Damazy. Literat! fiu!.., gazety pisze?
Rejent. Ajakże! artykuły z dziedziny ekonomii politycznej i filozofii pozytywnej.
Damazy. Proszę, a to bardzo ładnie z jego strony taki talent. Co prawda, ja się tego domyślałem; wczoraj przy kolacyi jak zaczął panie mości dzieju o imiesłowach, przyimkach, zgłupiałem... a to tak mu szło panie mości dzieju, jakby woda na młyn.
Rejent. Ma już ładny dochód, bo oprócz pensji płacą mu w redakcjach od wiersza...
Damazy. Od wiersza, proszę!... (po chwili zastanowienia.) Niby, jakto, od wiersza?...
Rejent. Za każdy wiersz co napisze (robi giest, jakby rachował pieniądze.)
Damazy. Proszę, proszę, a to ładnie!... (n. s.) jabym nie wiele zarobił.
Rejent. W Warszawie ciągną go gwałtem do panny mającej pół miljona posagu... (po chwili.) Jakże pan rozmyślił się względem propozycji pani bratowej?
Damazy. Nie wiem o żadnej propozycyi.
Rejent. Nie dziwię się pańskiej ostrożności... ale ja panie wiem daleko więcej niż pan sądzisz... wszak pan Seweryn ma być pańskim zięciem...
Damazy. Pierwsze słyszę...
Rejent (ogląda się, idzie do drzwi, potem tajemniczo.) Daj mi pan słowo honoru...
Damazy (zdziwiony.) A to na co?
Rejent. Daj mi pan słowo honoru, że nie powtórzysz nikomu, tego, co powiem...
Damazy. A cóż to takiego?
Rejent. Ale daj pan słowo honoru; wolno panu będzie zrobić z tego użytek dla siebie... chodzi tylko o to, aby nie wiedziano, że ostrzeżenie wyszło odemnie.
Damazy. Ostrzeżenie?
Rejent. Sumienie mi nakazuje tak postąpić. No dajesz pan słowo?...
Damazy. Jeżeli to coś tak ważnego, to daję... ale...
Rejent. Więcej nie żądam. Bez przechwałek, ocenisz pan moje postępowanie z faktów... (po chwili tajemniczo do ucha, robiąc tubę z obu dłoni.) Czy pan wiesz o jego stosunku z tą Mańką, wychowanką pańskiej bratowej?
Damazy (żywo.) Jakto? jakim stosunku?
Rejent (z znaczeniem.) Domyślasz się pan...
Damazy (gwałtownie.) Romans, czy co?
Rejent. Phh! i to gruby!
Damazy. Ale co się panu śni, to niepodobna!
Rejent. Nie mówiłbym, gdybym nie miał dowodów...
Damazy. Jakto? są i dowody?!
Rejent. Moralne tylko wprawdzie, ale są...
Damazy. Ależ toby była ostatnia niegodziwość!
Rejent (ciszej.) Podłość panie!...
Damazy. Pod nosem dwóch bab, które nie mają nic do roboty! więc tak się nią opiekowano?!
Rejent (do ucha.) Szanowny panie, przez szpary patrzono... rzecz widoczna.
Damazy. To o pomstę woła! przecież to nasza krewna!...
Rejent. Krewna, tego nie wiedziałem.
Damazy. Nieboszczyk, jako wuj, nie powinien był w żaden sposób zostawiać jej na łasce żony, musiał zrobić jakieś rozporządzenie... pokażcie mi testament.
Rejent. Testament? (jakby do siebie.) kto wie nawet czy jest?
Damazy. Zrobili podobno zapis na przeżycie... ale nie podobna, żeby zapomniał zupełnie o tej dziewczynie... pokażcie mi testament!
Rejent. Masz pan święte prawo zbadać... e... e... e... stan rzeczy... przy czem zwrócę uwagę... że w razie jakich trudności, zawiłości, komplikacyj... (z wyciągniętą ręką chodząc za nim) jestem na usługi... że pan zyskasz na tem, mogę bez przechwałek zapewnić...
Damazy. Co mi tam! — mój interes na bok! idzie mi tylko o to, czy zrobił co dla niej! A jeżeli zapomniał i tak nią się tu mają opiekować, zabieram dziewczynę z sobą, tak mi panie Boże dopomóż (odchodząc.) A to śliczne rzeczy! panie mości dzieju! (odchodzi na prawo.)

SCENA V.

Rejent (sam, zaciera ręce, prztyka palcami i robi rozmaite gęsta zadowolenia.) Udało mi się, chociaż trochę dalej zajechał, niż było w moim planie... nie myślałem, żeby z powodu tej dziewczyny chodziło mu o testament... dowie się trochę za prędko.. Ale nic nie szkodzi, potrafię stać mu się potrzebnym, przekonawszy, że bez moich rad nie dojdzie do niczego... (po chwili.) Udaje teraz bezinteresownego, ale niechno mu tylko coś zapachnie, w inną skórę się oblecze... znam ja ludzi... (siada na kanapie.) No, panie rejencie, teraz tylko mądrze! bądź dobrym dyplomatą i strategikiem... byleby ten łobuz Genio mi nie skrewił... nie widziałem, żeby się do niej przysiadł choć raz... a dziś od samego rana lata gdzieś..

SCENA VI.
Mańka z koneweczką pokojową i Genio, wchodzą środkowemi drzwiami; Rejent na kanapie.

Genio (prowadząc w dalszym ciągu rozmowę.) Panno Marjo, w każdym razie dłużną mi pani jesteś odpowiedź... gdy ją usłyszę, przestanę być natrętnym...
Mańka (idąc do kwiatów.) Ależ najfałszywiej pan sobie tłómaczysz moje słowa... czyż ja to nazywam natrętstwem?
Genio. Nie? — no to dziękuję pani... uważam to już za pół odpowiedzi na moje zapytanie...
Mańka. Reszty pan nie usłyszysz.
Genio. Dlaczego? pani sama nie zdajesz sobie sprawy z tego co doznajesz, a z mojej strony byłoby zuchwalstwem pozwalać sobie badań w tym jej stanie. Ja stawiam tylko thezę ogólną, w formie zagadki psychologicznej, którą musisz mi pani rozwiązać, choćbyś miała nieco główkę potrudzić.
Mańka. Pan przemawiasz do mnie tak dziwnie...
Genio. Językiem, do którego pani nie przyzwyczajono? tem lepiej... lekarstwo, do którego organizm nie przywykł, działa skuteczniej.
Mańka. Czy pan mnie chcesz leczyć?
Genio. Nie inaczej.
Mańka. Trudne pan postawiłeś sobie zadanie.
Genio. Tem większą cenę będzie miał dla mnie pomyślny skutek.
Mańka. Więc pan sądzisz, że się panu uda?
Genio. Zdaje mi się, że mogę na to rachować.
Mańka. I na czemże pan opierasz tę nadzieję?
Genio. Na tym odwiecznym pewniku, że prawda prędzej, czy później odnosi tryumf! (odbierając jej koneweczkę) pozwól pani, ja panią wyręczę... (podlewa tam, gdzie ona nie może sięgnąć) na tem, że działając otwarcie, zostaję z odkrytą twarzą, na której pani wyczytasz każdą myśl moją, bo nie przywdziewam maski jak ci, co za broń używają fałszu... (wchodzi na wyższy stopień.)
Rejent (który od kilku chwil, z otwartemi usty przypatrywał im się z kanapy.) On jeszcze kark skręci.
Mańka. To wszystko nowe rzeczy dla mnie... pan mi nowy świat odkrywasz.
Genio (zeskakując.) Czegóż mogę spodziewać się za to?
Mańka (odbierając koneweczkę.) Wdzięczności... w każdym razie.
Genio. Na początek, przestaję na tem... (Mańka odchodzi środkowemi drzwiami, on jej się kłania z uszanowaniem.)

SCENA VII.
Genio, Rejent.

Rejent (wstając, do Genia.) Co to było?
Genio. Aha!
Rejent. Cóż to za łotrowstwo, lamparcie ty!...
Genio. Tylko parlamentarnie.. bardzo ojca proszę!
Rejent. Znowu błaznujesz, ale uprzedzam, że wybrałeś się nie w porę...
Genio. Czyli, że usposobienia nasze prawdopodobnie są w tej chwili o sto mil od siebie... a ponieważ nie zrozumielibyśmy się, więc odchodzę.
Rejent. Proszę zostać!
Genio. Cóż to będzie? (bierze krzesło i siada przodem do poręczy.)
Rejent (stając nad nim.) Powiedz mi najprzód co ty jesteś e... e... e... bo ja cię nie mogę zrozumieć... pozytywista? ideolog? czy co?
Genio. W tej chwili jestem lekarzem.
Rejent. Lekarzem?
Genio (elegijnie.) Lekarzem duszy zbolałej i srodze zranionej; jeżeli moja metoda mi się uda, będę szukał w tej duszy dźwięków pokrewnych mojej.
Rejent. Warjat... e... e... e.. czysty warjat! nie doprowadzaj mnie do niecierpliwości i słuchaj co ci powiem: kazałem ci tu przyjechać w twoim własnym interesie...
Genio. Pospieszyłem na wezwanie, jak syn posłuszny.
Rejent. Więc słuchajże dalej: jest w tym domu panna posażna...
Genio. Po poezji, najpospolitsza proza!
Rejent (powściągając gniew.) Proszę cię, schowaj poezję do kieszeni i nastrój się na prozę, bo ja inaczej mówić nie potrafię... (po chwili) jest panna posażna, do której ręki ułatwiłem ci drogę, a ty, nie wiem dla czego nawet nie patrzysz na nią... (szyderczo) Czy ci brak odwagi ze względu, że cyfrę posagu uważasz za zbyt wysoką, w stosunku do twojej wartości?
Genio. Ha! ha! ha! wątpię, żebyś mi ojciec znalazł człowieka, któremuby miłość własna nie podszeptywała dobrego o sobie mniemania. Jakto? cyfra posagu miałaby stanowić o wartości panny i jej wyższości nademną? fi! byłoby to stawiać pieniądz na ołtarzu, którego nie godzien.
Rejent. Godzien, czy nie godzien, ale jakiż wniosek z tego co powiedziałeś?
Genio. Że wszelki podobny skrupuł uważałbym za przesąd niewczesny.
Rejent. Pierwsze mądre słowo, widzę, żeś pozytywista.
Genio (z uśmiechem). Ale na odwrót, ubieganie się wyłącznie za pieniądzem, mam za nonsens, który zostawiam ludziom tak niepraktycznym, jak idealiści.
Rejent (desperacko.) Czy ty nie wyrzekniesz się nigdy czapki błazeńskiej?
Genio (z humorem). Jako zwolennik metody pozytywnej, powinieneś ojciec wiedzieć, że ona przedewszystkiem szuka faktów.... a musimy przyznać za fakt, że jest w człowieku serce, które stanowi skarbnicę uciech moralnych, i że przytłumiając jego bicie, skazujemy się z samowiedzą na szereg zboczeń, mogących nas poprowadzić na manowce.
Rejent. E.. on zgłupiał!...
Genio (j. w.) Spekulowanie na rękę kobiety w widokach dobrobytu, jest dowodem niedołęztwa, do którego dochodzi się bujając po obłokach. Ja uważam serce i miłość za drogocenny kapitał, który w pożyciu z osobą wybraną, przynosi procenta wysokości, o jakiej żaden żyd nie śmiałby marzyć.
Rejent. Słuchajno, czy ty kpisz ze mnie?
Genio (wstając). Powiedziałem, że jeżeli się nie rozumiemy, mogę odejść!...
Rejent. Czekaj nieszczęśliwy, mówmy jak ludzie, nie jak półgłówki.... czy córka tego szlachcica nie podobała ci się?
Genio. Owszem, ładna panienka i gdybyśmy oboje byli wolni, kto wie...
Rejent. Jakto, oboje wolni? co to znaczy, ona jest wolną, a i ty spodziewam się że...
Genio. Przepraszam ojca, ma narzeczonego.
Rejent. Nie ma, to już zerwane.
Genio. Co? zerwane z Antonim, temu nie wierzę...
Rejent. Z jakim Antonim?
Genio. Z bratem tego, którego chciano jej narzucić dla jakichś widoków familijnych...
Rejent. To ten dowcipniś kroi na nią, nic z tego!
Genio. Zwierzył mi się jako kolega szkolny. Jakże, pozytywnie, kiedy ojciec lubi to wyrażenie, możnaby nazwać mój postępek, gdybym wiedząc o tem, wchodził mu w drogę?
Rejent. Ma bzika: daję słowo! Ależ mówię ci, że to nigdy nie przyjdzie do skutku!
Genio. To już nie moja rzecz... a zresztą, mnie się podobała ta panienka, którą tu ojciec widział przed chwilą.
Rejent. Co? ten podrzutek, rozpustnica, która bałamuci Seweryna?
Genio (surowo). Proszę ojca, wszystko ma swoje granice, nawet żarty.
Rejent. A tom się doczekał pociechy! ależ nieszczęśliwy... zamydlono ci oczy!..
Genio. Wiem o wszystkiem od Antoniego... jego brat chciał nadużyć jej położenia w tym domu, a teraz w widokach nikczemnych porzucił ją, bez względu na stan jej serca.
Rejent. Tak jest, bo zadurzona w nim bez pamięci (szydersko). I ty pomimo to, chcesz mu ją zdmuchnąć, tak na prędce? to już nie wiem, czy głupota, czy zarozumiałość!...
Genio (dotknięty). Wspomniałem że występuję tylko w roli lekarza... gdybym chciał przybrać inną w tej chwili, byłbym głupcem prawdziwym, a pozytywizm uczy, że to jest najgorszą kwalifikacją do dopięcia jakiegokolwiek celu...
Rejent. Idźże do djabła raz z twoim pozytywizmem! (chodzi, po chwili). No więc koniec końcem, jestem zrujnowany, zarznięty przez własnego syna!
Genio. Rozmówimy się, jak ojciec będzie w stanie słuchać z zimną krwią.
Rejent. Przeklnę cię!
Genio. Po głębszem zastanowieniu, ojciec tego nie zrobi.
Rejent. Zrobię!
Genio. W każdym razie namysł nie zawadzi. (wychodzi środkiem.)

SCENA VIII.

Rejent (sam). Otóż to są skutki, gdy się takiemu mędrkowi we łbie przewróci... ręczę, że w własnem przekonaniu ma się za kolos prawości i cnoty... a ojciec naturalnie zbłażnił się... dlaczego? dla tego, że chciał szczęścia dziecka... (po chwili). Wielki kryminał, którego na sto kojarzących się par, przynajmniej z jakie dziewięćdziesiąt dopuszcza się bez skrupułu!

SCENA IX.
Helena, Rejent, potem Tykalska, potem Antoni, potem Damazy.

Helena (z okryciem i kapeluszem w ręku wbiega z lewej strony.) Panie Antoni! Gdzie jest pan Antoni? (do Rejenta) Nie widziałeś pan pana Antoniego?
Rejent. Szpital warjatów, czy co? (spogląda zdziwiony).
Helena. Ja go potrzebuję koniecznie! (wybiega na chwilę drzwiami środkowemi.)
Rejent. Czego ona chce od niego?... Podobno Genio miał rację.
Tykalska (wchodząc spiesznie także z lewej strony i przypinając pończoszkę do gorsu) Helenko! (do Rejenta) Cóż pan stoisz, jak malowany... idź pan za nią, tu się coś zrobiło.
Rejent (niecierpliwie). Co się zrobiło? (Helena wróciwszy, wybiega na prawo).
Tykalska. Nie wiem, jakem poczciwa... pan Damazy zamknął się z siostrunią i kłócą się podobno... Helenka wybiegła jak oparzona i szuka Anteczka, nie wiem po co.. trzeba ich pilnować, mój panie.
Helena (z prawej strony prowadząc Antoniego i odbierając mu książkę którą czytał.) Rzuć-że pan tę książkę i biegnij kazać zaprzęgać (kładzie na siebie zarzutkę.) Wszak pan masz tu swoje konie?
Antoni. Mam. Co to, zasłabł kto? posłać po doktora?
Helena. Ale gdzież tam! Każ pan zaprzęgać czemprędzej... tatuńcio taki zły!....
Antoni. Na kogo... o co?
Helena. Musisz nas pan odwieść bo my tu nie mamy koni (niecierpliwie) przecie pan wiesz, żeśmy przyjechali stryjenki ekwipażem...
Antoni. Ale dobrze! tylko dokąd? do domu?
Helena. Do domu... do nas... razem pojedziemy, z panem będę spokojniejszą.
Tykalska. Ależ Helenko, zastanów się, (do Rejenta) mój panie, idź pan tam, zobacz o co to poszło?..
Rejent. A dajże mi pani spokój! kto mi każe kłaść palce między drzwi.
Helena. Mój złoty panie Antoni! ja tylko do pana mam zaufanie... (ciszej) powiedziałam ojcu, wszystko będzie dobrze, każ pan zaraz zajechać, potem wyprowadzimy ojca z tamtąd.
Antoni. Z kąd?
Helena. Od stryjenki... tak jej tam coś wymawia... o jakiś testament... stryjenka zaczęła mdleć, ale dała pokój.
Antoni. (z uśmiechem.) No, to nic strasznego.
Helena. Jakiś pan szkaradny, śmiejesz się, a ja się cała trzęsę...
Antoni. Ale uspokój się pani.. jedziemy zaraz, skoro pani sobie tego życzysz, (ciszej) wywiozę mój skarb.
Helena. Jaki skarb? a! dobrze, dobrze, tylko prędzej mój panie kochany... już ja taka będę panu wdzięczna...
Antoni (cicho). A ojciec?
Helena. Już na wszystko przystał... (popycha go) prędzej... prędzej... (Antoni wychodzi środkiem, do Tykalskiej) moja paniusiu, ja tam w paniusi pokoju zostawiłam rozmaite rzeczy. (słychać podniesione głosy Żegociny i Damazego.)
Damazy (za sceną). Proszę natychmiast o konie!
Helena. Ach! dla Boga! idą tutaj, i tak się kłócą!
Damazy (wchodząc z lewej) Hela! pójdź... jedziemy!... nie mamy już tu co robić, (wychodzi z nią środkowemi drzwiami.)
Tykalska. Chryste Jezu! (chce wyjść za nimi, ale wraca zobaczywszy siostrę).

SCENA X.
Rejent, Tykalska, Żegocina, z lewej strony, wsparta na Sewerynie, potem Mańka, potem Genio.

Żegocina (melodramatycznie) W moim domu, w moim własnym domu, słyszeć takie inpertynencje! za tyle lat poświęceń, doczekać takiej nagrody!... o! ale jeszcze mnie nie wypędzili z tąd (do Seweryna) gdzie mój flakonik?...
Seweryn. Zaraz Mańka przyniesie...
Żegocina. Mańka!
Mańka. (wchodząc z lewej) Oto jest...
Żegocina (ze złością ucinanym głosem) Precz! precz z mego domu!
Tykalska. (łamiąc ręce) Siostruniu! (do Seweryna). Sewerynku brońże ją....
Seweryn. (n. str.) Dobrzebym się wybrał!...
Żegocina (j. w.) Jaszczurkę, jaszczurkę wychowałam... nic poczciwego teraz nie ma! na nic nie można rachować!... precz!...
Tykalska (płacząc). Ale gdzież ona pójdzie?
Żegocina. I ty mi jeszcze dokuczaj!.. to twoja wina... powinnaś była uważać na nich.
Tykalska (do Mańki). Pójdź, pójdź jej z oczu (bierze ją w objęcia).
Mańka (drżącym głosem) Chciałabym wiedzieć najprzód, o co mię pani obwinia...
Żegocina (z zjadliwą złością). O co cię obwiniam! ty zalotnico przebrzydła!... a cóż znaczył ten wasz stosunek, który mi teraz wyrzucają, plują nim w oczy, który stanął na przeszkodzie moim najuczciwszym zamiarom, zakłócił zgodę w rodzinie?
Mańka (j. w.) Zapytaj pani o to tego pana, który milczy jak student, obawiający się kary...
Seweryn (przechodząc koło niej, cicho.) Mańka!... czyś ty oszalała! tem nic nie wskórasz...
Mańka (z pogardą). Nikczemny!
Seweryn (n. str.) A to miłe sceny!...
Żegocina (w najwyższej złości). Zuchwalstwo do tego! milczeć sługo, to jest twój pan, rozumiesz!... jeżeliś o tem zapomniała, nie dziw, że przewróciło ci się w głowie. (Mańka wybucha płaczem, zakrywszy twarz rękami.)
Tykalska (rzucając się na Żegocinę). Siostruniu, na miłość boską! (Żegocina wydaje spazmatyczne jęki.)
Genio (który wszedł przed chwilą z prawej strony, z najwyższą wzgardą do Seweryna manewrującego ku wyjściu). Panie! co to? rejterada? może to wygodnie ale nie koniecznie honorowo.
Seweryn. Co?
Genio (ciszej i dobitnie.) Podle!
Seweryn (zmięszany). Wytłómaczysz mi się pan z tych słów.... (Genio odpowiada śmiechem pełnym wzgardy, na str.) A tom wlazł!... dobrze mi tak!... (wychodzi na prawo.)
Mańka (głosem przerywanym do Żegociny). Pani, miej litość na demną.
Żegocina (przyskakując do niej z zaciśniętemi pięściami) Precz! precz!...
Genio (stając pomiędzy niemi i zasłaniając Mańkę łokciem od Żegociny; z najwyższym oburzeniem). Za pozwoleniem, zbytek uniesienia może pani zaszkodzić (do Mańki, podając jej ramię). Proszę!...
Rejent (n. str.) Czego się ten osiół do tego mięsza? także rycerz!
Żegocina (po chwili osłupienia). Co to jest? Czego chce ten pan?
Genio. Ten pan robi pani przysługę... nic więcej (do Mańki) Służę pani. (wyprowadza ją w głąb.)
Tykalska. Pójdźcie! pójdźcie! Matko najświętsza, co się to porobiło!... (idzie za niemi osłaniając ją rękami, wychodzą środkowemi drzwiami).

SCENA XI.
Żegocina, Rejent.

Żegocina (chodząc prędkim krokiem). Co to było, Co to było? Rejencie!...
Rejent (n. str. z ironją). Ona nie wie, co to było.
Żegocina (silniej, stając przed nim z rozłożonemi rękami). Rejencie!
Rejent (usuwając się). Przedewszystkiem radzę niech się pani uspokoi, (na stronie) jaka ona teraz miła!
Żegocina. Uspokoić się! ja się mam uspokoić, gdy wszystko stracone!... jakiż zły duch otworzył oczy temu brutalowi.. wołał o testament... odgrażał mi się zjazdem sądowym... opieczętowaniem... tak mi się odwdzięcza za to, co chciałam zrobić dla niego!
Rejent. Dobra pani, wierzyć w uczucia ludzkie, jest to spiskować przeciwko sobie.
Żegocina. Podli! podli!
Rejent. Na własną krew rachować nie można!
Żegocina. Zgubiona! odarta ze wszystkiego. (pada w jego objęcia i spazmuje).
Rejent (na str.) Piżmo!... w nosie mi kręci...
Żegocina (po chwili, uwalniając się po trochu z jego objęć, na str.) Ach! co za myśl... (namyślając się) to jest jedyny środek ratunku (czule) Rejencie, teraz w tobie cała nadzieja.
Rejent (niechętnie.) A cóż tam ja....
Żegocina. Przy takiej znajomości prawa... z twoją głową, podołasz temu... wszakże najsłuszniejszych pretensyj trzeba dochodzić, procesować się... o! ty ocalisz ten majątek z rozbicia.
Rejent (n. str.) Emhe, dla twoich pięknych oczu (gł.) Chętniebym zrobił... e.. e... e... cobym mógł... ale dobra pani, człowiek przy tylu zajęciach... e... e... e... obowiązkach...
Żegocina. Siadaj pan.... (siadają na kanapie) przecież to nasz wspólny interes.
Rejent (zaintrygowany). Jakto, wspólny?...
Żegocina (łamiąc ręce.) Czyżbyś się pan cofał?... opuszczał mnie w tej chwili....
Rejent. (nie wiedząc co powiedzieć) Dobra pani... e... e...
Żegocina. (nagle) Czy może ja pana źle zrozumiałam (po chwili spuszczając oczy). Przypominasz sobie gdy przyjechawszy tu, robiłeś mi propozycje!...
Rejent Propozycje?
Żegocina. (j. w.) Nie odpowiedziałam na nie, bo któraż kobieta zdecyduje się w jednej chwili...
Rejent. (nagle zrozumiawszy, n. str.) No... no., no... a wiecie państwo, że to może być najlepsza kombinacja.
Żegocina. Nic nie mówisz? ah! nie zmuszaj mnie abym się musiała rumienić tych przypomnień.
Rejent (gorąco.) Dobra pani, zawsze byłem twoim wielbicielem... e... e... e... i sługą... słowa jej będą dla mnie świętem prawem... (n. str.) Nie daruję sobie nigdy, żem otworzył oczy temu szlagonowi... teraz będzie trudniej...
Żegocina (spuszczając oczy.) Zapytywałeś mię, czy nie myślę o nowych związkach?...
Rejent (przysuwając się.) Pani odpowiedziałaś wymijająco...
Żegocina (skromnie.) Postaw się pan w mojem położeniu, jakże miałam uczynić...
Rejent. A ja o mało tego nie przechorowałem.. chodziłem jak struty, (bierze jej rękę i całuje).
Żegocina. Dziś, po głębokim namyśle...
Rejent. (klepiąc jej rękę ) He, he, he!...
Żegocina (tragicznie.) Zwłaszcza po tej scenie, która mię przekonała, że kobieta bez opieki mężczyzny jest...
Rejent (j w.) Anomalją.. e... e... e...
Żegocina (składając głowę na jego piersi.) Rejencie, pracuj dla siebie... powierzam ci...
Rejent (na str. otwierając lista i ściągając nos dla powstrzymania kichnięcia) Piżmo!
Żegocina. Siebie i całe interesa (n. str.) Jakiż zatabaczony, kichnę! (gł). Czy pan zażywasz?
Rejent. Cokolwiek... na oczy (znowu jak wyżej robi usiłowania, po chwili). Więc zgoda...
Żegocina. Za pozwoleniem (kicha po nadaremnem wysileniu) Zgoda...
Rejent. (kichnąwszy potężnie). I pakt zawarty... (całuje ją w rękę).
Żegocina. Do śmierci!

Zasłona spada.




AKT IV.
Ten sam pokój co w poprzedzającym akcie.

SCENA I.
Mańka, Helena, (ubrane do drogi, siedzą w głębi, Antoni podobnież z kapeluszem w ręku chodzi po pokoju.)

Helena (siedzi jakiś czas w milczeniu po chwili.) Jaki ten tacio jest, to ja nie pojmuję, wołał o konie, kazał się zabierać (naśladując jego ton) duchem, na jednej nodze! a teraz siedzi tam...
Antoni. Rejent go przytrzymał... mają jakąś naradę... cokolwiek cierpliwości!
Helena. Ale cierpliwości! jabym chciała jednej minuty tu już nie być, tak mi jakoś ciężko, duszno... (wstaje i idzie do okna na prawo). Konie stoją, już z godzinę... Mateusz zasnął na koźle, a tacia nie widać (tupie z niecierpliwością nogą).
Antoni (żartobliwie.) O, o! panna Helena nie umie panować nad sobą...
Helena. Nie przekomarzaj że się pan ze mną, bardzo proszę, widzisz pan, że ja stoję jak na gorących węglach.. ach jak ja nie lubię takich scen!... byłabym się nie wiem gdzie schowała... jeszcze tatuncio taki raptus! zdaje mi się, że się na świat narodzę, gdy już stanę w domu.
Antoni. A ja chciałbym, aby ta podróż mogła trwać do nieskończoności
Helena. Więc i panu się to podoba, że jedziemy?... proszę! myślałam, że panu wszystko jedno i że niechętnie dajesz nam koni...
Antoni. Czy pani to wyczytałaś w moich oczach? ja sądziłem, że kobiety są przenikliwsze
Helena. To dlaczegóż się pan nie niecierpliwisz, jak ja?
Antoni. Bo ja już w tej chwili jestem szczęśliwy... samą nadzieją... mieć na swoim wózku, pod swoją opieką to co się kocha, uwielbia czci..
Helena. Cicho! a to co znowu! (wzrusza ramionami, oglądając się na Mańkę.)
Antoni. Owszem, im dłużej ojciec marudzi, tem lepiej... pani się niecierpliwisz, dąsasz, a ja na panią patrzę...
Helena (w oknie.) Dlaczego pan patrzysz?
Antoni. Bo pani tak ślicznie z temi minkami.
Helena (niby z dąsem, rzucając! mu spojrzenie przez ramię.) Do prawdy!
Antoni. I tak patrząc, zapominam o wszystkiem, co mnie otacza, nie wiem nawet, gdzie się znajdujemy... dosyć mi na tem, że jestem z panią... (po chwili.) A nie dawniej jak wczoraj gotów byłem oddawać się rozpaczy.
Helena. Aj, jej! rozpaczy... myślałby kto, że prawda, nie tacyście wy łatwi moi panowie do tego... ach ci mężczyźni! brzydcy, szkaradni egoiści!... czemu to pan Bóg samych kobiet nie stworzył!
Antoni. Proszę, taka ogólna klątwa... na nas wszystkich!
Helena. No, nie na wszystkich... ale... (do siebie odchodząc od okna) postawiłabym mu za przykład braciszka, tylko nie chcę mu robić przykrości... (siada na powrót przy Mańce i szepcze z nią.)

SCENA II.
Poprzedzający, Genio (z kapeluszem w ręku, wchodzi na palcach, kłania się pannom, poczem idzie do Antoniego, który siadłszy na lewo i patrząc na Helenę ciągle, dobywa woreczka z tytoniem i zwija cygaretkę.)
Antoni. Cóż ty się tak skradasz?

Genio (siadając przy nim.) Nie poznaję sam siebie... chodzę na palcach i szepczę półgłosem, jakbym miał co na sumieniu.. atmosfera tego domn oddziaływa na mnie...
Antoni. Czy tylko atmosfera?
Genio. Coś szczególnego stało się ze mną.
Antoni. Smętne oczy... oj te oczy!...
Genio (z westchnieniem.) Co to za dziwna potęga...
Antoni (żartobliwie podchwytując.) W tym tak wątłym na pozór organie, jak wzrok.
Genio. Oh! zapewne!
Antoni. Więc ty widzę na prawdę?
Genio (patrząc na Mańkę.) Rozmaicie definiują miłość, najbliższymi prawdy, są podobno ci, co ją nazywają chorobą, w którą się popada bezwiednie.
Antoni (j. w.) I której miło uledz!...
Genio. Oh! zapewne!
Antoni (po chwili.) Czy ty także odjeżdżasz?
Genio. Cóżbym tu już robił?
Antoni. Ale przyjedziesz przecie do mnie?
Genio. A czy nie będę natrętnym?
Antoni (śmiejąc się.) Jakto, u kolegi?
Genio. Nie o tem mówię, wiesz dobrze, wszak ona z wami jedzie, i ma tam bawić...
Antoni. Tak jest.
Genio. A ty mieszkasz podobno bardzo blisko.
Antoni. Sąsiaduję.
Genio (całując go.) Będziesz mi robił interesa?
Antoni. Z całego serca.
Genio. Pojmujesz, że w stanie jej duszy, niewczesna obcesowość byłaby nie na miejscu. Polegam na tobie.
Antoni. Rachuj jak na Zawiszę! Będę badał grunt i składał ci sprawozdania.
Genio (wstając.) Weselszy odjeżdżam.
Antoni (ściskając jego rękę.) Więc mogę się spodziewać?
Genio. Najprędzej jak się da. Tylko ostrożnie, błagam cię!... i tajemnica do czasu.
Antoni. Ha, ha, ha! co to się z tego człowieka zrobiło... W Warszawie cię nie poznają.
Genio. Cicho, dajżeż pokój!... (zbliża się do panien.) Pozwolą się panie pożegnać
Mańka. Pan odjeżdża?
Genio. Mam obowiązki... muszę, ale odjeżdżam z nadzieją, że spotkamy się w przyjaźniejszych okolicznościach (n. s.) czy nie zanadto powiedziałem...
Mańka. Pan zapewne odwiedzi pana Antoniego?
Genio. Pragnąłbym.
Helena. W takim razie, może ujrzemy pana i u nas?
Genio. Jeżeli panie pozwolą...
Helena (z żartobliwą ceremonialnością.) Oh! panie!... (do Mańki n. s. trącając ją łokciem.) powiedz że co.
Genio (podając rękę Mańce.) Więc do widzenia
Mańka. Do widzenia. (Genio całuje w twarz Antoniego i na palcach odchodzi, Helena trąca Mańkę kilkakrotnie.)

SCENA III.
Antoni, Mańka, Helena.

Helena. On tak patrzał na ciebie, ścisnął ci nawet rękę zdaje mi się, a tyś milczała jak zaklęta.
Mańka. Daj pokój, proszę cię.
Helena (całując ją.) Rozchmurz że czoło, masz minę, jakbyś chciała płakać.
Mańka. Nie żartuj; zdaje mi się, że gdybym jeszcze parę scen takich przebyła jak nie dawno, nie umiałabym już nawet płakać i stałabym się obojętną na wszystko. (Antoni siada na dawnem miejscu i zwija drugą cygaretkę.)
Helena Ale kiedy ty to wzięłaś zaraz tak do serca... ileż to razy tacio uniesie się, naburczy, (poufnie) nieraz powiadam ci, tak się ze mną obejdzie, że to...
Mańka. Gdyby mnie podobne obejście spotkało z jego strony, do nóg bym mu padła!
Helena. Ale! żebyś tylko słyszała.
Mańka. Poczciwa jesteś, że mnie chcesz pocieszyć, ale wiesz dobrze, że to zupełnie co innego. Gdy ojciec uniesie się i zburczy cię, jak powiadasz, to w tem odzywa się serce; do mnie jeżeli kto przemawiał, to z obelgą, a mnie się zdaje, że życie bym dała za odrobinę serca.
Helena. No, no, skończyły się twoje nieszczęścia, kiedy tacio cię zabiera.
Mańka. Służyć mu będę na klęczkach!
Helena (śmiejąc się.) A tobyś się wybrała!.. zobaczysz, jak ci będzie dobrze... tylko żeś to ty przyzwyczajona do parady, a u nas..
Mańka (z wyrzutem.) Helenko, to boli...
Helena. No, no, już nic nie mówię... Tylko tacię bliżej poznasz, to się przekonasz... a jak się uspokoisz (ciszej) to może go sprowadziemy jakim sposobem i będziesz go miała.
Mańka. Kogo, Seweryna, żartujesz chyba.
Helena Więc nie kochasz go już? (głośniej.) Bardzo dobrze robisz.
Mańka. Alboż ja wiem sama, co teraz czuję dla niego.
Antoni (zapaliwszy cygaretkę, z uśmiechem.) Czy wolno wiedzieć, co panna Helena tak stanowczo aprobuje? (wstaje.)
Helena (żywo.) Siedź pan tam sobie, nie wtrącaj się do nas...
Antoni. Oh! sekreta (siada na powrót, spoglądając na nie.)
Helena. Mów no, mów, bo ja ciekawa jestem?...
Mańka (po chwili.) Powiedz mi, kochasz ty? go (wskazuje oczyma Antoniego)
Helena (cicho.) Ale jak! tylko nie chcę zanadto tego okazywać... trzymam go krótko... moja droga nie patrz na niego, bo się domyśli, że o nim mówimy.
Mańka. I szczęśliwa jesteś, gdy go masz przy sobie.
Helena. Spodziewam się.
Mańka. Widzisz ze mną i z Sewerynem było tak samo, szukałam sposobności, żeby go widzieć, to było największą dla mnie rozkoszą, a dla jej pozyskania, stawałam się obłudną, fałszywą... a teraz... ja truchleje na myśl, znalezienia się z nim sam na sam. Boję go się jak trupa, bo też dla mnie on już a jest tylko trupem. Ta obawa, to koniec miłości...
Helena Patrzcie państwo, ja tego samego doświadczałam, ale z początku. Obawiałam się zostać z nim, gdy nie było nikogo... sama nie wiem dlaczego, jakiś strach mnie przejmował. Teraz go się nie boję... oho! (patrzy na niego.)
Mańka. Szczęśliwaś, on już twój.
Helena. Mój, mój... ach jak to miło powiedzieć, mój! (tuli się do niej.)
Mańka. Ale gdybyście się przestali kochać!
Helena. Ah! nie mówże tego, zimno mi się robi.
Mańka. Wtenczas unikałabyś go, nieprawdaż?
Helena (zamyśliwszy się.) Zdaje mi się... (po chwili) niezawodnie... (po chwili.) Patrzajże, jakto jest dziwnie na świecie... początek i koniec wszystkiego, widać podobne do siebie... (po chwili z naiwnem zastanowieniem) jak sobie pomyśleć, że wszystko skończyć się musi... że nie ma nic pewnego... oh! Boże!.. (obie siedzą w zamyśleniu.)

SCENA IV.
Poprzedzający, pan Damazy, Tykalska za niemi, Rejent wchodzą z prawej strony.

Damazy. Dajże mi pani święty spokój, panie mości dzieju.
Tykalska. Ale nie puszczę, jakem poczciwa... coby na to siostrunia powiedziała... macie państwo kilka mil przed sobą, a po drodze nigdzie nic nie dostanie... kazałam upiec na prędce kurcząt.
Damazy. Żebyś mi pani płaciła, nie przełknąłbym, jak pana Boga kocham.
Tykalska. Tak się panu zdaje... zresztą panienki głodne.
Helena (prędko, wstając.) Ale gdzieżtam.. ja nie..
Mańka (wstając.) Ani ja.
Damazy. No więc dalej, zabierać się panie mości dzieju i w drogę!
Tykalska. Nic nie pomoże, tego przecie państwo siostruni nie zrobicie.
Damazy. Siostruni, siostruni! Siostrunia patrzy na mnie jakbym jej ojca zjadł!
Tykalska. Co też to pan mówisz!
Rejent. Nie skończyliśmy... e... e... e... konferencji.. gdyż szanowny pan nie chciałeś mię zrozumieć... a raczej nie zwracałeś uwagi na e... e... e...
Damazy. To wszystko, co pan mówiłeś, to.. ot, wycisnąć tak, to się zostanie panie mości dzieju... tyle o... (pokazuje figę.)
Rejent. Ale za pozwoleniem (n. s. do Tykalskiej) nie puszczaj go pani, bo w tem jest nasz interes.
Tykalska. Ale ani myślę... w tej chwili będzie gotowe (cicho do Damazego.) Ja także chciałam jeszcze z panem pomówić (Damazy siada na kanapie i stuka laską z niecierpliwością.)
Rejent. Nie dałeś mi szanowny pan dojść do ostatecznej konkluzji e... e... e... którą jestem pewny, że zaaprobujesz.
Damazy. No więc słucham tej konkluzji, ale żeby to było krótko i węzłowato.
Tykalska. Pójdźcie dziewczęta, musicie koniecznie przegryść coś na drogę.
Helena. Ale dziękujemy paniusi.
Tykalska. Nie ma gadania, pójdźcie, nie przeszkadzajcie tutaj (zabiera je gwałtem.)
Helena (n. s.) Ah! Boże! my dzisiaj ztąd nie wyjedziemy (biegnie do ojca.) Tatunciu, czy to długo będzie?
Damazy (stuknąwszy laską, z fukiem.) Dajże mi ty pokój przynajmniej
Helena. Dla Boga! pójdźmy już (wychodzą na prawo wraz z Antonim, który z Heleny żartuje.)

SCENA V.
Pan Damazy, Rejent.

Rejent (n. s) Ten tylko jest sposób zatkania mu ust.
Damazy. No, gadajże pan teraz... słucham!
Rejent. Przedewszystkiem zwrócę uwagę..
Damazy. Ale krótko, proszę pana Rejent. E... e.. e... musisz pan przyznać, że myśl aktu pojednania przez połączenie córki pańskiej z domniemywanym sukcesorem bratowej, panem Sewerynem, była na wskróś chrześciańską..., panie! to było szczytne!
Damazy. To było szelmostwa panie! (wstaje).
Rejent. Ależ zwrócę uwagę..
Damazy (popędliwie). Niegodziwość, frymark! Jakto, patrzycie przez szpary, jak ten chłystek, panie mości dzieju, bałamuci dziewczynę, nad którą macie opiekę, rzucacie mu ją na pastwę i pomimo to stręczycie mi go na zięcia!
Rejent. Nie wiedzieliśmy o tem, jak pana szanuję!
Damazy (patrząc mu bystro w oczy.) Cóż mi pan głowę zawracasz... a któż mię o tem ostrzegł?
Rejent (oglądając się). Ts! dałeś pan słowo honoru..
Damazy. Sam mi pan otworzyłeś oczy na te, panie mości dzieju brudy i w skutek tego zerwałem, a teraz nazywasz to szczytną myślą...
Rejent (zakłopotany.) Kiedy mówię: my, to właściwie rozumiem przez to mojego klienta, to jest pańską bratowe... to już nasz zwyczaj... e... e... e... prawników.. Najlepszy dowód że od pana dopiero dowiedziała się. (Damazy siada na kanapie, sapiąc — po chwili). Zresztą, właśnie do tego zmierzałem.. zerwałeś pan, i niema już co do tego wracać... Ile panią Żegocinę to kosztowało, nie potrzebuję mówić; jej serce.... e.... e.... niezaspokojone, czuje potrzebę uczynienia jakiejś ofiary, któraby mogła choć w części wynagrodzić tamten zawód...
Damazy (porywczo — wstając.). Nie potrzebuję żadnych ofiar, panie mości dzieju, stanęłyby mi kością w gardle. (chodząc) Gdybym miał prawo do całego majątku po nieboszczyku, zabrałbym go jak swój, bez najmniejszego skrupułu, jak mię żywym widzicie, jeżeli nie dla siebie, to dla mojego dziecka. Ale skoro to nie było jego wolą... mniejsza o to, obejdę się, a łask nie potrzebuję...
Rejent (n. s.) Trzeba koniecznie żeby skwitował z wszelkich pretensyj... (głośno) Szanowny panie, wspominałeś o woli nieboszczyka... wdowa znając tajniki tej wzniosłej duszy, i skryte zamiary, których... e... e... e... przez szaloną miłość dla żony i znając jej serce, nie chciał... e... e...
Damazy (z niecierpliwością.) Zlituj się pan, bo się roztopię z rozczulenia, jak masło w tygielku, i nie będziesz pan miał z kim gadać!
Rejent. Otóż, krótko mówiąc, pańska bratowa, wiedząc, że nieboszczyk miał myśl wyposażenia jakimbądź sposobem pańskiej córki, przeznacza dla niej 50.000 złotych polskich czyli 7 500 rubli. (ociera czoło).
Damazy (mięknąc) Hm! 50.000...
Rejent (prędko). Obowiązując się wypłacić je za lat trzy, gdy się interesa trochę uregulują.. a tymczasem ofiarując procent w stosunku pięć od sta. — (po chwili — oddychając). Cóż pan na to?
Damazy (po chwili). 50.000 — hm... wiesz pan co? — niech was djabli wezmą... dobra psu mucha, jak to powiadają... dla siebie, nie dbałbym i o to, ale, że to dla córki, więc... (machnąwszy ręką) przyjmuję i jechał was sęk!
Rejent (podając rękę). A więc zgoda!... (n. s.) Nadto się posunąłem, łatwo przystał. (głośno) Więc tylko dasz nam szanowny pan mały skrypt, akceptujący tę umowę i kwitujący pańską bratowę z wszelkich możliwych i niemożliwych pretensyj... czysta forma, jak pan widzisz, skoro bezsprzecznie ma prawo do całego majątku.
Damazy (nagle). Ale! za pozwoleniem, a sierota?
Rejent. Jaka sierota?
Damazy Marynka. — Piękneby były rzeczy, gdybym przyjął coś dla córki, a za tamtą się nie dopomniał!...
Rejent. Ależ szanowny panie!...
Damazy. Inaczej nie gadam, dostanie tyle co Helena, albo kwita z przyjaźni.
Rejent. Zwrócę uwagę...
Damazy. Na nic się nie zdało, chcecie, to dobrze; nie chcecie — — drugie dobrze... ma isć na udry, to niech idzie... Ta dziewczyna musi coś dostać, i jeżeli w dobry sposób się nie da, poradzę się prawników...
Rejent (n. s.) Dobryś (głośno) Zechciej szanowny pan... e... e... e...
Damazy. Nie gadam!
Rejent (desperacko podnosząc glos.) Uwzględnić, że to przechodzi moją kompetencyę, miałem upoważnienie tylko co do sumy dla panny Heleny.
Damazy. Nie, to nie... dajcie mi pokój i bądźcie zdrowi.
Rejent. Ależ za pozwoleniem... (ocierając czoło) muszę się pierwej porozumieć z moją... e... e.. e... mocodawczynią. (n. s.) Trzeba zrobić jeszcze tę ofiarę... trudno!...
Damazy. No to prędzej, raz, dwa, trzy!... zaczekam chwilkę... proszę się pospieszyć...
Rejent (głęboko oddychając.) Phhh!... co to z takim brutalem nieoskrobanym mieć do czynienia!.. (wychodzi na lewo.)

SCENA VI.
Damazy, później Tykalska.

Damazy. Farmazeusze!! panie mości dzieju!... prosto nie pójdą, tylko to tędy, to owędy!... nibyto ofiary jakieś robią, gdy wszystko zagarniają... (p. chw.) Ale co tam! kiedy jej nieboszczyk zostawił, niech im tam pan Bóg sekunduje! był człowiek słaby i kwita!....
Tykalska (zaglądając przez drzwi z prawej strony.) Już się rozprawili... (wchodzi, p. ch.) Za pół godzinki będą.
Damazy. Kto? co?
Tykalska. Kurczęta.
Damazy (niecierpliwie). A wiesz pani, że temi kurczętami, to jużem się najadł póty... wreszcie, to każże już pani raz dawać... zawinę sobie w papier i będzie spokój.
Tykalska Nieboszczyk Tobunio za siódmą pokutę nie byłby się puścił w drogę naczczo.
Damazy. Musiał mieć z przeproszeniem babską naturę, panie mości dzieju... bo to tylko wy kobiety potraficie jeść na zawołanie, czy wam się chce, czy nie chce... No, ale cóż to mi pani miałaś powiedzieć? słucham póki mam czas. (dobywa wielki srebrny zegarek).
Tykalska (po chwili siadłszy). Ah, mój panie... na tym świecie... to niech Bóg broni!...
Damazy. Święta prawda, ale cóż dalej?
Tykalska. Co się to tu porobiło... Chryste Jezu!
Damazy (popędliwie). Już to, żeś i pani temu winna, to tak mi Panie Boże dopomóż!..
Tykalska. A słowo boskie! ja?
Damazy. Jakżeż można było panie mości dzieju pozwolić na to, żeby pod waszemi oczami doszło do takiej ostateczności...
Tykalska. A! panie Damazy! ja, jak to powiadają, oczu z nich nie spuściłam... do żadnej ostateczności, nie przyszło, zgrzeszyłabym, gdybym inaczej powiedziała.
Damazy. O bo pani zaraz rozumiesz to inaczej... głodnemu chleb na myśli...
Tykalska (zgorszona). Ah! dla Boga!
Damazy. Cóż? Ah, dla Boga?! przecież się pani nie zgorszysz.
Tykalska. Fi, cóż znowu!
Damazy. Więc pani powiadasz, że nie było nic złego?
Tykalska. Ale panie Damazy, jakem poczciwa!... przecież ja nie dziecko, nie trzeba panu powiadać, widziałam ci ja, że się te dzieciuchy mają ku sobie, ale myślałam sobie, niechże się kochają, będzie para.
Damazy. Hm, pani tak myślałaś?...
Tykalska. A nie inaczej! Bóg świadkiem!.. jeszcze tak sobie kalkulowałam: siostrunia ma mu zapisać, jako faworytowi swój majątek, będzie miał aż nadto i nie potrzebuje szukać posagu, a że jego brat dorabia się na małem, więc to co mam, przeznaczę dla Anteczka.
Damazy (zdziwiony.) To co pani masz?... więc dusimy grosze panie mości dzieju?
Tykalska. A! wypluńże pan... ja też do duszenia, Boże kochany! złamanego grosza nie znajdziesz pan przy mnie... gdyby mi dziad na drodze zastąpił, nie miałabym się czem wykupić.
Damazy. Tere fere, panie mości dzieju... więc cóż pani chcesz rozdawać... kiedy nic nie masz?
Tykalska (cicho.) Widzi pan, mam zapis.
Damazy. Zapis?... od kogo?
Tykalska. Od nieboszczyka.
Damazy. Mojego brata? zapisał co pani?
Tykalska (tłómacząc się) Jakem poczciwa, o niczem byłabym nie wiedziała, ale krótko przed śmiercią zawołał mnie i w sekrecie oddał pismo.
Damazy. Proszę! i nie chwaliłaś się pani z niem do tej pory?
Tykalska. Byłoby sobie leżało w kuferku do mojej śmierci, a potem komu bym tam przeznaczyła, toby sobie wziął.
Damazy. Baj baju! ale trzeba wprzódy odebrać dla siebie.
Tykalska. Ah dla Boga! czyż mnie to u siostruni zginie?
Damazy. Ale trzebaż jej powiedzieć o tem.
Tykalska. A!... jabym za nic w świecie tego nie zrobiła!
Damazy. Dobryś! więc jakże będzie? a przytem, któż pani każe być w zależności, kiedy możesz mieć swoje?
Tykalska. A mój panie! cóż mi to tu złego u siostruni... chleba mi nie zbraknie... a i ona by się bezemnie nie obyła... całe kobiece gospodarstwo na mojej głowie.... Zresztą mój panie, czy to człowiek dla siebie tylko żyje?
Damazy. Hm, hm... bardzo pięknie ani słowa, ale... I dużo to tam tego?
Tykalska. Kilkadziesiąt tysięcy, bo ja tam nie umiem na te ruble.
Damazy. A no, to winszuję, panie mości dzieju... I cóż pani myślisz zrobić z tym fantem?
Tykalska. Otóż właśnie mój panie, o to chciałam się poradzić... ja tego nie chcę niech Bóg broni odbierać.. Ah, Jezus, ja miałabym siostrunię szykanować, pfe!... ale zawsze to moje, więc chciałam zapisać komuś po mojej śmierci... myślałam o Anteczku, bo byłam pewna, że Sewerynek ożeni się z Mańką.. ale kiedy siostrunia oddaliła to biedactwo...
Damazy. No, ja ją przecie zabieram panie mości dzieju.
Tykalska. Bardzo pięknie, ale u was się też nie przelewa mój panie.. mnie pan nie powiesz...
Damazy. Oj, że nie, to nie!
Tykalska. Widzisz pan, wiec chciałam to rozdzielić pomiędzy nich oboje. Jakże mi pan radzisz?
Damazy. Ale pani, święte słowa!... (całuje ją w rękę) moja bratowa nie warta panie mości dzieju, wody za panią nosić.
Tykalska. A! cóż znowu!... to jest dama... a ja sobie prosta kobieta, chociaż rodzona siostra. Nieboszczyk Tobunio był poczciwości człowiek, ale swojego chowu, nie trzeba panu mówić i ja też tak przy nim skisłam.
Damazy. Ale co mi tam pani gadasz, jesteś święta kobieta i basta! A gdzież pani masz ten zapis? czy to tam aby formalne?... nie mógł nieboszczyk brat zrobić nic mądrzejszego...
Tykalska (sięgając za gors.) Tylko mój panie złoty, poradźże mi pan dobrze, jak ja mam zrobić? żeby siostruni nie ambarasować bezpotrzebnie. (chroni się z gorsem przed Damazym, który niecierpliwie sięga ręką.) Pozwólżeż pan, fe!... jeszcze potem by ludzie powiedzeli, żem się tak wywdzięczyła za przytułek, żem baba stara a chciwa.
Damazy. Moja pani, zwykle na starość ludzie robią się najchciwsi.
Tykalska. Oto jest, przeczytajże pan.
Damazy (wziąwszy okulary). Własnoręczne jego pismo.
Tykalska. A tak, swoją własną ręką niebożątko napisał.
Damazy. Ręka mu już drżała, (uderzając palcem w papier) ale taki testament panie mości dzieju, jest najważniejszy... więcej znaczy niż gdyby był napisany przez rejenta przy stu świadkach... ja to wiem... chociaż świstek, byle własnoręczny i data była.. o!...
Tykalska. A jestże tam aby data?
Damazy. Jest, a jakże!... i podpis panie mości dzieju wyraźny... (czyta z początką mrucząc, potem głośno) „siostrze mojej żony Dorocie z Rumiankiewiczów Tykalskiej, wdowie po ś. p. Tobiaszu Tykalskim, rubli srebrnych osiem tysięcy“...
Tykalska (ocierając oczy). Pamiętał i o Tobuniu!
Damazy. Jakto! czy i jemu co zapisał?
Tykalska. Bodaj pana i z żartami!... mój Boże! Tobunio tam już pomiędzy aniołami... cóż tam już dla niego na tym świecie... chyba msza święta i przypominki w zaduszki...
Damazy (czyta). „Chcąc jej zabezpieczyć korzystanie z zapisu, a zarazem ograniczyć w jej własnym interesie, rozporządzam, aby suma ta 8000 rubli pozostała na hipotece; obdarowana, nie może jej podnosić, tylko ma się kontentować procentem po pięć od sta aż do śmierci“... (mówi) I to mądrze, bo pani byś porozdawała... on panią widzę znał dobrze!
Tykalska. Ale przecie mnie wolno tem rozporządzić?
Damazy. Zaraz, zaraz... (czyta) A jakże!... „spadkobierca, którego taż Dorota testamentem naznaczy, będzie miał prawo podnieść w całkowitości tęż sumę.“ Bardzo chwalę tę myśl nieboszczyka brata; nie jesteś pani przynajmniej na niczyjej łasce... (po chwili) Co? co? co? (czyta) „Jest to jedyny legat jakim obciążam prawa mojego naturalnego spadkobiercy, którego proszę i obowiązuję, aby żonie mojej nie odmawiał opieki.... (gwałtownie) Ależ to panie mości dzieju, wykrywa się nowe łajdactwo!... więc żadnego zapisu na przeżycie pomiędzy niemi nie było... w takim razie, to wszystko moje!... moje!... a!! widzicie państwo! oliwa wyszła na wierzch!... dla tego to oni tak mi mydlili oczy!... ha! czekajcież!
Tykalska Chryste Jezu! com ja zrobiła, mój panie! wolałabym się była wyrzec i tego zapisu.
Damazy (mocno poruszony.) Głupiec! wierzyłem ślepo, nie pytając się o nic, a oni korzystali z mojej dobroduszności... No! ale czyż ja mogłem przewidywać, żeby tak bezczelnie przyznawali się... A, to, panie mości dzieju, szachraje! żydzi! dla tego mizernego grosza!
Tykalska. Mój panie! mój panie! co to będzie? kiedy tu w tem znalazło się coś przeciwko siostruni, co ja pocznę! ja się w ziemię zakopię!.. najlepiej oddaj pan to; nie chcę nic, nie chcę!
Damazy. O! za późno, panie mości dzieju... nauczę ja ich teraz po kościele gwizdać!
Tykalska (płacząc.) Fe! wstydź się pan!
Damazy. Ha, ha, ha! czego? a to dobre!
Tykalska. Wywołujesz klątwy na chciwych, a sameś nie lepszy.
Damazy. Ha, ha, ha!... ja chciwy!
Tykalska (całuje go w ramię.) Mój panie!
Damazy (chodząc.) Wola nieboszczyka... wola nieboszczyka... wyjeżdżali z nią, niechże się stanie jego wola!...

SCENA VII.
Poprzedzający, Rejent wprowadza pod rękę Żegocinę, która ma minę na pół uroczystą na pół bolejącą i rękę z chustką do nosa trzyma na czole; wszedłszy, pada jakby bezsilna na kanapę; Tykalska się żegna i w kącie szepce modlitwy; Rejent staje obok Żegociny; w końcu Seweryn.

Damazy. No, teraz będzie komedja, panie mości dzieju... (chodzi spoglądając na nich z pod oka.)
Żegocina (po chwili, bolejąca na stronie do Rejenta.) Któż ma zacząć?
Rejent (cicho.) Możesz i pani... nawet tak będzie najlepiej... (jakby zwracając uwagę Damazego) Hm, hm!
Żegocina (j. w. słabym głosem.) Rejent zakomunikował mi... pańskie pretensje..
Damazy (przez zęby.) To nie są pretensje, panie mości dzieju... (Żegocina milczy okazując giestem że nie daje jej mówić.) No słucham, słucham..
Żegocina. Cios był dobrze wymierzony... ja, która całe życie moje dawałam dowody bezinteresowności, muszę dziś poniżyć się do targów ubliżających nam w ostatnim stopniu... Sądziłam, że odgadując domyślną tylko wolę nieboszczyka mojego męża i dając dowód pamięci o jego synowicy, będę zrozumianą... niestety! stało się przeciwnie! wytłomaczono to sobie jako słabość z mojej strony, i chciano ją wyzyskać...
Damazy (który dawał oznaki niecierpliwości.) To jest, że podług pani bratowej, panie mości dzieju ja kładę rękę do cudzej kieszeni...
Żegocina (z ironicznym uśmiechem!) Nie wiem, jak to nazwać... występujesz pan brat w obronie urojonych praw dziewczyny, która swojem postępowaniem.
Damazy (popędliwie). Jakto! więc pani nie czujesz, że masz na sumieniu, tę dziewczynę!
Żegocina. Ja! ją na sumieniu!... (wznosi oczy w niebo i składa ręce.)
Rejent (cicho.) Nie drażnić go!... (głośno) wchodzicie państwo na niebezpieczną drogę... e... e.. e... wzajemnych wymówek... najświętsza rzecz, puścić wszystko w niepamięć i zawrzeć zgodę... co tam! (uderzając w dłonie z giestem pojednawczym) pani zrób ofiarę, pan opuść cokolwiek z swoich wymagań, podpiszemy skrypcik, i będzie koniec!... (do Damazego.) Ileż pan ostatecznie żądasz dla tej panienki?
Damazy (drwiąco.) Oho! to już poleciało z wiatrem! panie mości dzieju...
Rejent. Jakto, poleciało z wiatrem?
Damazy. Trzeba było decydować się prędzej... rozmyśliłem się inaczej..
Żegocina (bolejącym głosem.) Mówiłam ci rejencie, że to napróżno, pan brat znęca się tylko nademną...
Rejent (niespokojny.) Więc jakież jest pańskie ultimatum?
Damazy (chodząc.) Nieboszczyk brat, zostawił panie mości dzieją fortunę, której na jedną osobę cokolwiek za wiele... (giest Rejenta i Żegociny) jest nas tu kilkoro, którzybyśmy także nie pogardzili jakąś cząstką...
Żegocina. Nie, to zanadto... rejencie, pójdźmy... widzisz, na co mnie narażasz przez swoje ustępstwa...
Rejent (cicho.) Ale dajże pani pokój... trzeba zbadać co to wszystko znaczy...
Damazy. Oprócz mnie i dziecka, jest jeszcze Marynka, jest pani Tykalska siostra pani bratowej...
Żegocina. Co? i Tykalska występuje z pretensjami! koniec świata!
Tykalska. Ja? siostruniu, ja nic nie chcę, jakem poczciwa... dajcież mi pokój!... (n. s.) okropny człowiek.
Damazy. Wreszcie pomijając gagatka, o którym już sama pani sobie pamiętaj, jest jeszcze drugi rodzony pani siostrzeniec Antoni...
Żegocina (śmiejąc się spazmatycznie.) I to wszystko tak poobdzielać!... myśl cudowna... dzieło tak bujnej imaginacyi, że nie spodziewałam się jej po panu bracie... ale weźmy jedno małe, maleńkie przypuszczenie, tojest, że ja na to nie przystanę?
Damazy. Ze mną jak z dzieckiem, panie mości dzieju.. ustąpię i przeproszę w dodatku.... ale na to trzeba jednej małej, malutkiej rzeczy, to jest... pokażecie mi państwo testament!
Rejent (n. s.) Aha! zmądrzał... no, bądźże zdrów!
Żegocina (po chwili wybuchając i wstając jak sprężyną podniesiona.) Tak! więc nareszcie spadła maska!... testament!... a zatem gdyby go nie było, pan byłbyś gotów korzystać z przypadkowego zapomnienia się chorowitego starca, aby wydrzeć ostatni kawałek chleba biednej wdowie!
Damazy (nie wierząc uszom.) Co!?
Rejent (n. s.) Na taki argument tylko kobieta się zdobędzie.
Żegocina. Więc niczem wszelkie względy! niczem obawa sprawiedliwości niebios!... o! kto jest zdolny wyzyskiwać sytuację w jakiej znalazł się przypadkiem, po takim człowieku wszystkiego spodziewać się można... (z płaczem) oddaję wszystko Bogu!... pójdźmy rejencie...
Rejent (cicho.) Ale cóż będzie?
Żegocina. Zostawmy go jego sumieniu (odchodzi ku drzwiom, wsparta na rejencie, który się ociąga z wyjściem.)
Damazy (osłupiały.) A wiecie państwo, że to wątroba może się przewrócić do góry nogami, panie mości dzieju! (bijąc się w piersi) więc ja ją wyzyskuję! ja jestem wydziercą cudzej własności! A! co tego to zanadto!... (biegnie za niemi.) Za pozwoleniem pani!... (porywa ją za rękę i prowadzi na przód sceny.)
Żegocina. Cóż to? gwałt?
Damazy (trzęsąc się za złości.) Gwałt! jak mi Bóg miły, gwałt! A! moja pani! czy myślisz, że ta pontyfikalna mina zaimponuje mi! że się uderzę w piersi i przeproszę! (Żegocina spazmuje.)
Rejent (n. s.) No, to już przepadło!... zostaję wdowcem... trzeba się zwrócić w inną stronę... z wiatrem...
Żegocina. Boże! Boże! znęcać się nad bezbronną i słabą kobietą!
Seweryn (zaglądając ostrożnie środkowemi drzwiami.) Co się tu dzieje?
Damazy. Ja się znęcam! ależ na rany Chrystusa, czy nie jestem w swoim prawie? czyż nie szedłem prostą drogą, wówczas gdy pani wraz z swoim doradcą...
Żegocina. Rejencie!... gdzież on jest? (rejent unika jej; spostrzegłszy Seweryna, wyciąga doń ręce; z płaczem.) Sewerynku! (Seweryn idzie do niej.)
Damazy Wiedząc jak rzeczy stoją, kopaliście podemną dołki i chcieliście mnie podstępnie oszukać!...
Żegocina. Obelgi! (płacze rzewnie, do Seweryna.) Moje dziecko, słyszysz?
Seweryn. Wyjdźmy.
Damazy (w pasji.) Jakie obelgi!... a to wściekłość bierze... (po chwili.) Należy się pani dożywocie na czwartej części, a mnie cały spadek; taka była wola nieboszczyka i byłoby głupotą zrzekać się tego... mam dziecko...
Rejent (stojący blizko Damazego, półgłosem.) No, jużcić co prawda, to prawda!
Żegocina. Weź pan sobie! weź! nasyć się!...
Damazy. Naturalnie, że wezmę! wezmę! jak mię żywym widzicie... (po chwili miękcej.) A zresztą, pal djabli! zamiast dożywocia, odstępuję, pani czwartą część na własność... niech was!...
Żegocina. Nie chcę nic! zabierz sobie wszystko! ostatnią koszulę ze mnie ściągnij! weź mi i życie, bo cóż mi po niem!
Damazy. No, widzicie państwo! zrobi mnie jeszcze rozbójnikiem... (chodzi.)

Żegocina (zanosząc się od płaczu.) O Boże! Boże! Boże!... (wychodzi w szlochach, wsparta na Sewerynie.)

SCENA VIII.
Pan Damazy, Rejent, Tykalska, Helena i Mańka które weszły przed chwilą z prawej strony i zalęknione pozostały w głębi; z niemi wszedł Antoni, potem Seweryn.

Tykalska (szlochając ) O Boże! Boże! Boże!...
Damazy. A to co? czegóż ta beczy, niech mi kto powie! to tak z babami... (chodzi.)
Rejent (zwyciągniętą ręką chodząc za Damazym, który nie słucha i nie uważa nań.) Spodziewam się, że szanowny pan nie masz do mnie żadnej... e... e... e... pretensji.. Jako pełnomocnik jego bratowej, walczyłem do ostatniego tchu... pokonany, kapituluję z honorami wojskowemi... (n. s.) niema co, trzeba robić interesa Geniowi... to będzie najmądrzej... (po chwili, głośno) teraz gdyby moja znajomość rzeczy... e... e... e... mogła się przydać...
Tykalska (jak wyżej.) To ja wszystkiemu winnam!
Damazy (ironicznie.) A naturalnie!... paniś winna, to rzecz jasna! a może i ja także?
Tykalska. A nie inaczej! (objaśnia na stronie Antoniemu o co chodzi.)
Damazy. Jak pana Boga kocham, to pękać ze śmiechu!
Tykalska (jak wyżej). Pękaj pan sobie! pękaj! a nas nie prześladuj!
Rejent. Któż tu prześladuje? (Ile razy rejent się odzywa, nikt nań nie uważa.)
Helena (na pół z płaczem.) Tatuńciu, dajmy pokój wszystkiemu, jedźmy z tąd... Maniu, proś i ty!
Mańka. Jedźmy już wujaszku!
Helena. Panie Antoni... (daje mu znaki). No!
Damazy (wściekły). A, a... a!... (powściągając się) albo ja mam bzika, albo oni wszyscy... Czy ja co złego robię?... zorjentujmy się... W głowie mi się mięsza... Słuchaj Antoni, boś ty przecie nie baba, masz loikę... a przytem, chodzi tu o twoją ciotkę... Czy ja co złego zrobiłem? powiedz!
Antoni. O ile zrozumiałem, to tylko, do czego pan miałeś prawo.
Rejent. A naturalnie.
Damazy. Co tam prawo, prawo.. ale czy mam słuszność?
Antoni. Granica pomiędzy tem co prawne a słuszne, jest tak subtelna...
Rejent. Za pozwoleniem, niema żadnej... to przesąd.
Damazy (odpowiadając Antoniemu). Co?... ależ postaw się na mojem miejscu... gdybyś ty był w tem położeniu, cóżbyś zrobił?...
Antoni. Alboż ja wiem? delikatna materja...
Damazy. Jakto! nie wiesz?
Rejent. Bez znajomości prawa nikt nie wie.
Antoni. Zresztą jako przyszły zięć pański, byłbym stronnym doradcą... mimowoli interes materjalny mógłby mieć jakiś wpływ na moje zdanie.
Damazy. Jakto? więc jeżeli kto np. wyciąga komu z kieszeni chustkę, to nic mu o to nie mówić, jeszcze mu się może nadstawić?
Tykalska (zapłakana). Także porównanie!... (odchodząc) Ona to przychoruje!... (wychodzi na lewo.)
Helena. Ale tatuńciu, to wcale co innego...
Damazy. E! głupiaś, siedź cicho.. nie do ciebie mówię... (do Antoniego). No, gadajże... cóż takiemu rzezimieszkowi zrobić?
Antoni. Rozumie się, że ukarać. (giest potakujący Rejenta).
Damazy. Jakaż więc jest różnica pomiędzy małą a wielką kradzieżą? dla czego, gdy chodzi panie mości dzieju o krocie i miliony, najbezecniejsze podstępy nazywają się zręcznością? dyplomacją? dla czego? powiedz!
Antoni. Odpowiedzi mojej pan się domyślasz... ale w tej chwili nie oto idzie...
Damazy. A o cóż?
Antoni. O to, jak pan masz postąpić... pytanie to zadajesz pan sam sobie, a nie mogąc go na razie rozwiązać, udajesz się do mnie. Ale pan masz lepszego doradcę, który ci wystarczy...
Rejent (stosując to do siebie.) Bez przechwałek...
Damazy. Kogóż to?
Antoni. Własne serce!
Damazy. Serce! ha, ha, ha!... serce zawsze wystrychnie rozum na dudka, panie mości dzieju... nie rządzę się nigdy sercem.
Antoni (całując go w ramię). Pan mówisz tak, jak każdy mąż zawojowany, który wiecznie buntuje się przeciw władzy żony, a przecież robi to, co ona chce...
Damazy. Idźże do djabła z przypowieściami.. (na stronie, chodząc) Hm! hm!... skończy się na tem, że mnie okrzyczą za chciwca, człowieka bez serca, prześladowcę wdowy! baby będą kląć! jeszczeby na marne poszło... nie chcę! nie chcę nic sam dla siebie! (po chwili głośno) słuchaj mnie Antoni!... nie mogę zapomnieć o tem, że twoja ciotka żyła kilkanaście lat panie mości dzieju z moim bratem, że przywykła do wygód; pozbawiać jej wszystkiego nie chcę... oddaję jej połowę, idźże jej to powiedz.
Rejent (na stronie). Połowa! to jeszcze dobry interes... (idzie na lewo, do Seweryna z którym spotyka się we drzwiach.) Ciotka jest tam?
Seweryn. Jest. (rejent wychodzi).
Damazy. Niechże z tego spłaca siostrę, niech pamięta o swoim Sewerynku, zresztą jak sobie chce... dosyć że ma połowę Drugą odstępuję tobie... jej rodzonemu siostrzeńcowi... nie będą gadać...
Antoni (zdziwiony). Mnie?
Damazy. Sam, do ręki nie wezmę, zarzekam się... i tak Heli się dostanie, skoro się z nią żenisz... tylko z tego wyposażycie Marynkę...
Seweryn (na stronie). A! więc wyposażają... rzeczywiście to jest jedyny dla mnie środek ratunku.
Antoni. To najchętniej, ale...
Damazy. Żadnego ale... idź zaraz do ciotki i powiedz jej to...
Antoni. Ale mnie nie wypada... niech pan zechce zauważyć, że gdy tu idzie o mnie...
Damazy. Nic mi nie gadaj. Chcesz idź, chcesz nie idź, ale jak nie pójdziesz, nie dostaniesz Heli i kwita!
Helena (popychając go). Idźżeż pan! prędzej!
Antoni. Więc to warunek konieczny?
Damazy. Jeszcze tu jesteś?

(Antoni wychodzi na lewo.)


SCENA IX.
Damazy (chodzi), Seweryn, Helena, Mańka.

Seweryn (n. s.) Ciotka głupstw narobiła i mnie je każe naprawiać... ciekaw jestem jak się tu wziąść teraz... (zostaje na boku; po chwili). Wprawdzie innego wyjścia niema.
Helena (do Mańki, wskazując oczyma Seweryna). Patrz no! patrz, jak on szuka twojego spojrzenia... to jest znaczące.
Mańka Byłby to zbytek naiwności, jeżeli nie bezczelność.
Helena. Magnetyzuje cię wyraźnie... (żartobliwie) czekaj, ustąpię wam, może się pogodzicie...
Mańka. Wiecznie żartujesz. (Helena odchodzi na bok do lustra.)
Seweryn (na stronie) Ułatwiają mi, to dobrze... (przybliżywszy się do Mańki, cicho.) Mańka, szukałem napróżno sposobnej chwili, żeby się z tobą rozmówić...
Mańka (ironicznie). Czyż przystęp do mnie tak trudny?
Seweryn. Nie chcesz mnie rozumieć... (po chwili) Wiem, że mogłaś mieć urazę... i słuszną... (chce wziąść jej rękę).
Mańka (nie dając ręki, wyniośle.) Nigdy większej, jak w tej chwili.
Seweryn. Jakto?
Mańka. Jeżeli pan sam tego nie pojmujesz, próżnoby było tłómaczyć. (przyzywa spojrzeniem Helenę.)
Seweryn. Ależ nie uwzględniasz położenia w jakiem się znajdowałem... wyjaśnię ci wszystko... tylko udziel mi chwilkę rozmowy sam na sam..
Mańka (rozśmiawszy się ubliżająco, do Heleny.) Proszę cię Helenko...
Seweryn (ciszej, zaciskając zęby.) Jakto, czy nic więcej mi nie powiesz?
Mańka (szyderczo, biorąc pod rękę Helenę.) Przez pamięć na dawne złudzenia, oszczędzę, panu tej przyjemności.. (idą ku drzwiom na prawo.)
Helena (cicho). Dałaś mu odprawę?
Mańka. Pójdźmy, pójdźmy...
Helena. Ślicznie zrobiłaś. (Odchodząc, Helena rzuca na niego spojrzenie sznurując usta, jakby mówiła: „dobrze ci tak!“; wychodzą na prawo.)
Seweryn (na stronie.) Więc wszystko przepadło!... trzeba znosić dalej to jarzmo!... czy ja się nigdy nie wyzwolę?... (po chwili po wejściu osób następującej sceny, wychodzi w poruszeniu środkowemi drzwiami.)

SCENA X.
Pan Damazy, Żegocina, Rejent, za niemi po chwili Antoni.

Żegocina (wpada zasłaniając uszy rękami, za nią Rejent.) Nie chcę, nie chcę, nie nie chcę! daj mi pan święty pokój! (Biorąc obie ręce Damazego, który chodził przez całą poprzedzającą scenę.) Braciszku, jesteś człowiek, jakich mało... pół świętego... teraz wiem, a że z początku nie poznałam się na tobie, moja wina. Ale nie chcę (cicho) i ty nie chciej, aż on sobie pojedzie...
Damazy (na stronie). Sfiksowała, czy co? (głośno) Czego mam nie chcieć? nic nie rozumiem.
Rejent (zaperzony). Za pozwoleniem... e... e... e... ja układać się będę za panią... mam do tego prawo.
Żegocina. Jakie prawo? jakie prawo?
Rejent. Pani postępujesz ze mną nie lojalnie.
Żegocina. Zbyt cenię własną niezależność. (na stronie). Ten człowiek mnie przeraża.
Rejent. Więc w cóż się obróciła nasza umowa?
Żegocina (zatykając uszy.) Jaka umowa? nie chcę!...
Rejent. Umowa dobrowolna, której pani nie zaprzeczysz...
Żegocina. Wyłudziieś ją pan w chwili rozdrażnienia... nie zastanowiłam się... (n. s.) Pięknie byłabym się wykierowała!
Rejent. Byłaś pani pełnoletnią... i zdrową na umyśle...
Żegocina (nagle stając przed nim i rozkładając ręce). No, zresztą ja nie mam nic... i cóż mi pan zrobisz?...
Rejent (gorączkowo). To się pokaże... nie wolno się pani zrzekać...
Damazy. Ale za pozwoleniem panie mości dzieju... o cóż chodzi? bo może pani nie zrozumiałaś... Posłałem Antoniego... cóż on pani powiedział?
Żegocina. Nic.
Damazy (do Antoniego.) Jakto, nic?
Antoni. A nic.
Damazy. Nic!
Antoni. Pańskiego postanowienia na moją korzyść nie mogłem uważać za nieodwołalne... zbyt pan byłeś rozdrażnionym, a co większa, to byłoby niesprawiedliwością; więc powiedziałem ciotce, że co do podziału majątku, wspólnie się państwo porozumiecie.
Damazy (kręcąc palcem) Co wiedział, to powiedział!
Żegocina. Tak jest... więcej ani słówka... tylko Rejent przed nim; przyszedł z wiadomością, że brat odstępujesz mi połowę...
Damazy. O! za pozwoleniem, panie mości dzieju, to było warunkowo... jest legat...
Rejent. Legat! jaki legat!
Żegocina (cicho do Damazego). Wybornie! (do Rejenta). A widzisz pan! niema nawet połowy..
Damazy. Zapis dla pani Tykalskiej.
Żegocina. Tak, dla mojej siostry. (n. s.) Jaki on dowcipny! (bierze pana Damazego na bok i rozmawia z nim na stronie.)
Antoni (szukając kapelusza; do siebie.) A zresztą, róbcie sobie co chcecie, układajcie się, jak wam serce dyktuje, a mnie dajcie pokój.... Ja wiem, że mam moją Helenkę, i o więcej nie dbam!... (znalazłszy kapelusz wychodzi na prawo, przesławszy im giest żartobliwy.)
Żegocina (do pana Damazego cicho.) Mój braciszku, zlituj się, broń mnie przed tym człowiekiem... już wolę ci wszystko powiedzieć... wystaw sobie, on ma pretensję... (mówi mu do ucha; Damazy parska śmiechem) Tak mi się jakoś wymówiło, i on z tego skorzystał, ale ja nie chcę!...
Damazy (spoglądając na Rejenta, który chodzi z kwaśną miną). Spodziewam się.. a to psu na budę by się nie zdało...
Żegocina (na stronie.) Dostałabym się pod kuratelę, w jakiej jak żyję nie byłam... (do Damazego cicho) Ja bratu wierzę, wiem że mi krzywdy nie zrobisz... twój postępek otworzył mi oczy... więc dziel jak ci sumienie każe...
Damazy (na stronie). To mnie zajechała mądrze, panie mości dzieju...
Żegocina. Tylko nie mówmy już wcale o interesach, dopóki on tu będzie... dobrze?
Damazy (całując jej rękę). Ale owszem, z największą chęcią... (składając ręce, prostodusznie) Widzisz pani... trzebaż to było tyle harmidru, o ten głupi pieniądz!... mój Boże kochany! czy może być większa przyjemność, jak zgoda.. jeszcze w rodzinie!... przecież to na dukacie napisane, panie mości dzieju... (z palcem do góry) Concordia... czy jak tam!... (Żegocina mówi do niego cicho). Dobrze! zgoda! jak sobie tylko pani życzysz... (głośno do rejenta). Oboje zamawiamy sobie pomoc acana dobrodzieja, gdy przyjdzie do regulowania działów.. ale za to teraz, panie mości dzieju...
Rejent (kończąc z ironią). Teraz... uważam żem tu zbyteczny.
Damazy. To, nie... broń Boże! a gościnność? (jowialnie) Ale widzi pan... te pańskie konferencje tak zmęczyły panią bratowę, że chciałaby sobie troszeczkę odpocząć, mieć wolną głowę od tych interesów...
Rejent (z urazą). O! i owszem, i owszem... (n. s.) Przynajmniej że Gucio zrobi niezły interes, jeżeli się ożeni z tą dziewczyną.. (głośno) Nie narzucam się bynajmniej... e... e... e... Ale kiedy tak, (biorąc Damazego na bok) miałbym jeszcze tylko jedno słówko do powiedzenia...
Damazy. Cóż takiego?
Rejent. Przemawiam już nie jako rejent, ale jako człowiek... (tonem pełnym namaszczenia) Pamiętajcie o sierocie!...
Damazy. No, albo co?
Rejent. Wszystkie prawodawstwa opiekują się sierotami. Gdy przyjdzie do działów, nic skrzywdźcie jej!...
Damazy (zdziwiony). Jakiż to duch przez pana przemawia?
Rejent. Głos... z tąd!... (uderza się w piersi).
Damazy. A! to powinszować!... (podaje mu rękę).

(Zasłona spada.)

KONIEC





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Bliziński.