Strona:PL Bliziński - Komedye.djvu/95

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Helena. Cicho! a to co znowu! (wzrusza ramionami, oglądając się na Mańkę.)
Antoni. Owszem, im dłużej ojciec marudzi, tem lepiej... pani się niecierpliwisz, dąsasz, a ja na panią patrzę...
Helena (w oknie.) Dlaczego pan patrzysz?
Antoni. Bo pani tak ślicznie z temi minkami.
Helena (niby z dąsem, rzucając! mu spojrzenie przez ramię.) Do prawdy!
Antoni. I tak patrząc, zapominam o wszystkiem, co mnie otacza, nie wiem nawet, gdzie się znajdujemy... dosyć mi na tem, że jestem z panią... (po chwili.) A nie dawniej jak wczoraj gotów byłem oddawać się rozpaczy.
Helena. Aj, jej! rozpaczy... myślałby kto, że prawda, nie tacyście wy łatwi moi panowie do tego... ach ci mężczyźni! brzydcy, szkaradni egoiści!... czemu to pan Bóg samych kobiet nie stworzył!
Antoni. Proszę, taka ogólna klątwa... na nas wszystkich!
Helena. No, nie na wszystkich... ale... (do siebie odchodząc od okna) postawiłabym mu za przykład braciszka, tylko nie chcę mu robić przykrości... (siada na powrót przy Mańce i szepcze z nią.)

SCENA II.
Poprzedzający, Genio (z kapeluszem w ręku, wchodzi na palcach, kłania się pannom, poczem idzie do Antoniego, który siadłszy na lewo i patrząc na Helenę ciągle, dobywa woreczka z tytoniem i zwija cygaretkę.)

Antoni. Cóż ty się tak skradasz?

Genio (siadając przy nim.) Nie poznaję sam siebie... chodzę na palcach i szepczę półgłosem, jakbym miał co na sumieniu.. atmosfera tego domn oddziaływa na mnie...
Antoni. Czy tylko atmosfera?
Genio. Coś szczególnego stało się ze mną.
Antoni. Smętne oczy... oj te oczy!...
Genio (z westchnieniem.) Co to za dziwna potęga...
Antoni (żartobliwie podchwytując.) W tym tak wątłym na pozór organie, jak wzrok.
Genio. Oh! zapewne!
Antoni. Więc ty widzę na prawdę?
Genio (patrząc na Mańkę.) Rozmaicie definiują miłość, najbliższymi prawdy, są podobno ci, co ją nazywają chorobą, w którą się popada bezwiednie.
Antoni (j. w.) I której miło uledz!...
Genio. Oh! zapewne!
Antoni (po chwili.) Czy ty także odjeżdżasz?
Genio. Cóżbym tu już robił?
Antoni. Ale przyjedziesz przecie do mnie?
Genio. A czy nie będę natrętnym?
Antoni (śmiejąc się.) Jakto, u kolegi?
Genio. Nie o tem mówię, wiesz dobrze, wszak ona z wami jedzie, i ma tam bawić...
Antoni. Tak jest.
Genio. A ty mieszkasz podobno bardzo blisko.
Antoni. Sąsiaduję.