Przejdź do zawartości

Okręty zbłąkane/Rozdział XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Okręty zbłąkane
Wydawca Udziałowa Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1932
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział XII.
ŁOWCA DUSZ LUDZKICH.

Pitt Hardful już od dwóch tygodni pracował w swej zamiejskiej willi. Starał się nie wspominać dni, spędzonych w Saint-Jean-de-Luz, wszystko zdusił w swem sercu, cały pogrążył się w zawiłych sprawach „Północnego Złota“, jak ostatecznie nazwał organizowane przez siebie przedsiębiorstwo.
Tłumy ludzi przesuwały się przez parter willi, gdzie się mieściło biuro kapitana i gdzie w pocie czoła pracowało kilkunastu urzędników.
Prasa całego świata roztrząsała widoki przyszłej kampanji przemysłowej niezwykłego przedsiębiorstwa, a żadne pismo nie podawało już w wątpliwość ogromnych możliwości finansowych i ekonomicznych, żadne już nie posądzało „nadmiernie pomysłowego i rzutkiego północnego szypra“ o blagę, złą wolę lub spekulację. Komisja, złożona z najlepszych rzeczoznawców, uczonych i ekspertów rządowych, po powrocie z Tajmyru wydała entuzjastyczną i bardzo zachęcającą opinję o niewyczerpanem bogactwie złotonośnych złoży północy. Pisma, które niedawno jeszcze dość ironicznie odzywały się o „Północnem Złocie“ i umieszczały karykatury jego twórcy, teraz pisały pochwalne artykuły, zwiększając rzesze pragnących dostać się na niegościnny brzeg półwyspu Tajmyrskiego i wyzywając niezdrowy ażiotaż, przeciwko któremu Pitt zmuszony był wystąpić z całą stanowczością, co jeszcze bardziej podniosło go w niezależnej opinji społecznej.
Praca porwała kapitana całkowicie, niepodzielnie, tak, że chwilami czuł się zupełnie szczęśliwym. Surową i obojętną twarz jego rozjaśniał wtedy radosny, spokojny uśmiech, a z oczu tryskał szczery i potężny zapał.
Zupełnem przeciwieństwem zato stał się Juljan Miguel.
Zwykle wesoły i krotochwilny, Rudy Szczur, teraz chodził ponury i zły, a chwilami z nieukrywaną niechęcią spoglądał na kapitana. Pozostając sam, trzaskał w palce i klął, w myślach zwracając się do swego sztormana:
— Cóż ci więcej potrzeba, człowieku? — mruczał. — Znalazłeś na baskijskim brzegu stokroć większy skarb, niż ten, który ukrywa w sobie wiecznie zamarznięta ziemia Tajmyru, i cóżeś z nim uczynił? Ot, tak, z lekkiem sercem porzuciłeś go na pastwę innym? Jeżeli będziesz się tak ciskał i własnemi rękoma marnował własne szczęście, z torbami obaj pójdziemy — i ty, i ja, gdyż przyszył mnie do ciebie los-krawiec, jak dobry guzik do kiepskiej marynarki! Pokpiłeś sprawę, sztormanie, oj, pokpiłeś! Obawiam się, że nierychło teraz naprawisz swój błąd, a, może, nawet już nigdy... Och! Aż mi wściekłość do grdyki skacze, gdy pomyślę o tem! Sztormanie, ech, sztormanie!
Miguel omal że nie płakał z rozgoryczenia i rozpaczy, długo nie mógł się uspokoić i chodził chmurny, milczący i smutny.
Kapitan spostrzegł nastrój oddanego mu Juljana, lecz udawał, że nie zwraca wogóle uwagi na humory przyjaciela. Zresztą unikał teraz poufałych rozmów z nim i przebywania na osobności.
I nagle pewnego dnia piegowata twarz Hiszpana rozjaśniła się niezwykle. Miguel chodził roześmiany, tajemniczy, kręcił się ciągle przed kapitanem, nucił piosenki żeglarskie, a gdy Pitt nie zwracał na to uwagi, groził mu palcem i mruczał przez zęby:
— Tyś mądry i uparty, ale są mądrzejsi od ciebie i bardziej uparci! Aha!
Zaczął wkrótce znikać z domu, co mu się przedtem nigdy nie przytrafiało, a gdy powracał, miał oblicze tak tajemnicze i skupione, że Pitt śmiał się z niego w duchu.
— Z pewnością, nowa miłość ogarnęła mego rudego „Sanszo-Panszę“! — robił domysły, lecz o nic nie pytał wiernego famulusa, spodziewając się, że ten sam mu wszystko wypaple, bo Hiszpan gadatliwy był i nie lubił trzymać języka za zębami.
Do późnej nocy przesiadywał kapitan, przeglądając listę kandydatów na udziałowców „Północnego Złota“. Dziesięć tysięcy trzysta piętnaście nazwisk! Różne mniejsze i większe kwoty, od stu dolarów do piętnastu tysięcy, zgłaszane jako udział w przedsiębiorstwie! Pitt Hardful studjował te nieznane mu imiona uważnie i z przejęciem. Usiłował wyobrazić sobie postać człowieka, noszącego to lub inne nazwisko, odtworzyć twarz jego, wyraz oczu, przeniknąć do duszy, aby znaleźć tam istotne pobudki, skłaniające do awanturniczego i ciężkiego życia, wyczuć utajone myśli i zamiary.
Wzrok kapitana zatrzymał się na słyszanem niegdyś nazwisku:
— Ernst Swen... — odczytał Pitt na głos i podniósł ramiona. — Swen? Takie nazwisko nosił naczelnik więzienia, w którem trzymano mnie... Tak! Lecz tamten — czerwony, opasły, brutalny Swen — miał na imię Alwin? Dokładnie pamiętam, że Alwin! A może ten Ernst Swen jest synem mego dawnego dozorcy więziennego? To byłoby zupełnie zabawne!...
Pomyślał chwilę i zdjąwszy słuchawkę telefoniczną kazał urzędnikowi z biura sprowadzić sobie na rano Ernsta Swena.
Przebiegał oczyma nieskończone szeregi nazwisk. Twarz kapitana rozpromieniała się coraz bardziej. Przekonywał się, że zamiary jego i treść całego przedsiębiorstwa zostały zrozumiane przez ludzi inteligentnych, i z pewnością, ideowych.
— Ci są najpewniejsi, bo z ich strony nie mogę oczekiwać podstępu lub zawczasu obmyślonego spisku. Naprzykład ci trzej młodzi lekarze i czwarty — stary chirurg, chyba jedynie z powołania wstępują do moich szeregów? Kapitaliści mogliby podkupić i nasłać inżynierów, którzyby bruździli lub też prowadzili agitację wśród udziałowców, lecz lekarze! Niezawodnie są to idealiści, oddani swemu zawodowi i rozumiejący znaczenie medycyny w warunkach życia na północy. Muszę się zobaczyć z nimi i omówić różne szczegóły! Albo znowu te kobiety! Piszą, że mogą pracować, jak zwykłe robotnice, lecz dodają, że jedna zna się na pielęgnowaniu chorych, druga chciałaby założyć wieczorne kursy dokształcające, inna znów prowadzić zakład bieliźniarski, a jeszcze inna — niemłoda już kobieta, (gdyż sama pisze, że ma 48 lat), jako dawna i znana pianistka, mogłaby zorganizować klub rozrywkowy... Bardzo mnie to cieszy! Widzę, że są ludzie, którzy przedtem, nim się zapisali, długo i głęboko myśleli nad zamiarem założyciela i ideą, kierującą całem przedsiębiorstwem.
W tej chwili niecierpliwy sygnał telefoniczny przerwał myśli Pitta.
— Czy mógłbym porozumieć się z kapitanem? — zapytał młody, dźwięczny głos.
— O tak spóźnionej godzinie? — odezwał się Pitt.
— Niestety! — odpowiedział nieznajomy. — Zmusza mnie do tego bardzo nagła sprawa. Proszę zameldować kapitanowi, że prosi o parę minut rozmowy inżynier Paweł Gérome, członek komisji rzeczoznawców, badających Tajmyr.
Zdumiony nieco Pitt rzekł:
— Jestem przy telefonie. Czego pan inżynier sobie życzy?
— Przepraszam za telefon o tak niestosownej porze, lecz proszę o upoważnienie, abym mógł natychmiast przyjechać do pana. Doprawdy, te niesamowite odwiedziny mogą mieć ważne następstwa — mówił dźwięczny, energiczny tenor.
— Pan mnie intryguje! — zaśmiał się Pitt. — Proszę więc przyjechać, czekam na pana.
W kwadrans później do gabinetu kapitana wchodził wysoki, elegancki człowiek o śmiałych i badawczych oczach.
— Dziękuję kapitanowi, że chciał mnie pan przyjąć! — mówił, potrząsając ręką gospodarza. — Doprawdy, zdawało mi się, że do jutra nie mógłbym czekać! Taka nikczemność, — to już ponad moje siły!
Pitt zaśmiał się głośno i rzekł:
— Niechże pan usiądzie! Na Boga, nic nie rozumiem! Co pana do mnie sprowadza, panie Gérome? Jest pan, jak spostrzegam, bardzo wzburzony?
— Wzburzony?! — zawołał inżynier. — Jestem wściekły... chciałbym prać pyski tych rekinów, bandytów, nikczemnych, tchórzliwych zbrodniarzy. Eh! To na nich nie oddziała bynajmniej! Tu trzeba maszyny piekielnej o niewidzianej dotąd sile, aby taka bombonjerka rozprysła się na tysiące pocisków podczas niecnych, ohydnych obrad w lęgowisku tych władców świata!
— Przeraża mnie pan! — uśmiechnął się Pitt, domyślając się już, co sprowadziło do niego tak spóźnionego gościa.
Paweł Gérome zaczął chodzić po pokoju i mówił:
— Przeczytawszy ogłoszenie pana o „Północnem Złocie“, a potem wysłuchawszy sprawozdania na pierwszem zgromadzeniu, byłem przekonany, że widzę przed sobą genjalnie zręcznego, na dużą skalę oszusta międzynarodowego, doskonale orjentującego się w tem, czego jest warte nasze społeczeństwo i grającego na jego drapieżnych i chciwych instynktach...
— Wcale nieoryginalna hipoteza, gdyż wszyscy myśleli tak samo... — wtrącił z cichym śmiechem Pitt Hardful.
— Naczelna rada przemysłowców i związek bankierów zaprosił mnie do komisji, która miała zwiedzić Tajmyr i sprawdzić raport pana i jego kolegów — mówił dalej inżynier. — Ha! Musiały te wilkołaki zwrócić się do mnie, chociaż wiedzą, co o nich myślę! Ale trudna rada! Jestem jedynym specjalistą od złota, bo kawał życia spędziłem w Klondyke, w południowej Afryce i w Brazylji. Te oto ręce nie jedną tonnę złotej trucizny wyrwały z trzewi staruszki ziemi!
— Nigdybym pana nie podejrzewał o to! — przerwał mu Pitt. — Wygląda pan tak młodo... na dwadzieścia siedem lat najwyżej...
— Skończyłem trzydzieści pięć! — poprawił go inżynier. — Gdyby nie to, że w żyłach moich płynie odporna krew mojej matki, mieszkanki północnej Kanady, z fortu Providence, z nad brzegu Wielkiego Niewolniczego Jeziora, byłbym oddawna starcem, bo przeżyłem nie jedno, lecz trzy życia! Nie lubię zawracać głowy nikomu, więc powiem odrazu, z czem do pana przychodzę! Nie sądzę, żeby pan był dzieckiem, lub człowiekiem naiwnym. Chociaż co do naiwności pana, mam poważne zastrzeżenia!
— Masz tobie! — zawołał ubawiony Pitt. — To uważa mnie pan za oszusta, to znów — za naiwnego!
— Uważałem za oszusta, bo w głowie mi się nie mieściło, żeby człek uczciwy mógł poważnie myśleć o przeciągnięciu współczesnych drapichrustów na daleką północ w cudacznych celach pedagogicznych, aby przekształcić wilki na jagnięta... Jednak, gdym rozejrzał się po pańskim Tajmyrze i przekonałem się, że mógłby pan stamtąd, wprowadziwszy uprzednio poważną organizację przemysłową, wypompować trzy razy więcej złota, niż produkują wszystkie kopalnie świata, zdumiałem się naprawdę i po pewnym namyśle zdecydowałem, że jest pan albo dziwolągiem-idealistą, którego się trzymają fantastyczne pomysły, albo człowiekiem naiwnym do cna! Przepraszam za szczerość, kapitanie!
— Nic nie szkodzi, panie Gérome! — odparł w zamyśleniu Pitt. — Muszę jednak powiedzieć panu, że nie jestem ani idealistą, ani fantastą, ani tem mniej naiwnym... Jestem rewolucjonistą... rewolucjonistą, co prawda, innego typu, niż wszyscy moi poprzednicy.
— Rewolucjonista? — Pan — rewolucjonista? — zawołał inżynier.
— Tak! — kiwnął głową kapitan. — Wodzowie minionych rewolucyj uważali wzburzone przez nich masy za tłum porwanych buntem aniołów, albo też za stado rozjuszonych byków... Ja zaś nie ulegam takiej chimerze... Wiem, że w każdym z nas jest trochę z anioła i trochę z byka, a reszta stanowi strawę dla anioła lub dla byka... Jeżeli wzmocnię siły anioła, nie będę zrewoltowanemu tłumowi prawił o sześciu godzinach pracy, nie będę podsuwał mu Prudhomm’owskiej formuły „o własności, która jest kradzieżą“; jeżeli zaś ujrzę przed sobą setki, tysiące rozjuszonych byków, ani mruknę przed niemi o potędze ducha i imperatywach moralno-społecznych! Zresztą nie zamierzam rozpoczynać rewolucji z bykami, chociażby najbardziej rasowemi... Jest to pole do popisu dla innych amatorów i pewnego rodzaju fachowców. Przekładam prowadzić za sobą pół-aniołów, w tym właśnie celu zamierzam wychować sobie taką anielsko-buntowniczą armję, drogi panie Gérome!
— Rozumiem... — szepnął inżynier, — rozumiem i cieszę się, że udało mi się spotkać z panem! Nie wątpię, że pan się obawia wrogich wystąpień kapitalistów i socjalistów przeciwko sobie?
— Nie obawiam się, lecz wiem napewno, że wystąpią. Pierwsi z nich pędzą przed sobą stado byków, które nawet bez znanej operacji automatycznie stają się wołami, drudzy usiłują też bez operacji z wołów porobić okrutnych byków andaluskich — zaśmiał się Pitt Hardful.
— Doskonałe określenie! Musi pan wiedzieć, że ci i tamci, nie mogąc pana przeciągnąć do swoich obozów i żłobów, postanowili zadać mu cios na samym terenie robót. Wiem o tem z pewnością niezachwianą! Ba! Naradzali się nawet ze mną o tem i owem... Rekiny, bandyci!...
— Ma mi pan jeszcze coś do powiedzenia? — spytał Pitt.
— Poto tu przecież jestem o drugiej w nocy! — zawołał inżynier. — Chcę prosić, aby kapitan wziął mnie na głównego kierownika robót na Tajmyrze. Lepszego pan nie znajdzie, bo zamarzałem na Makenze i Yukonie, a zwyciężałem wszystko! Będziemy milczącymi spiskowcami... Dopomogę panu, bo już widziałem słabe miejsca „Północnego Złota“, w które uderzą niezwłocznie wrogowie! Mogę wnieść dziesięć tysięcy dolarów, jako udziałowiec...
— Nie! — potrząsnął głową Pitt. — Pieniędzy nie przyjmę. Biorę pana chętnie, a jego udział pokryję z osobistych kapitałów, bez żadnego rewersu. Chcę, żeby pan był zupełnie niezależny... Wnosząc znaczną sumę, będziesz drżał o nią, a więc mimowoli osłabnie pańska swoboda działań. Z drugiej strony... przypuśćmy, że jest pan posłany do mnie przez kapitalistów lub socjalistów, którzy dali panu te dziesięć tysięcy dolarów... Jeżeli pan nie przyjmie od nich tych pieniędzy — nie będą panu ufali... Pan będzie wolny, a ja — spokojniejszy do czasu, póki nie poznam pana dobrze...
— Uważa mnie pan za płatnego agenta?! — wybuchnął Gérome.
Pitt spokojnie spojrzał na niego.
— Pan mnie miał za pospolitego oszusta, a ja nie obraziłem się o to! — odparł. — Nie znam pana, panie inżynierze. Kto wie? Będziemy może walczyć przeciwko sobie, a może staniemy się przyjaciółmi aż do śmierci...
— Tego ostatniego życzę sobie i panu! — mruknął Gérome, hamując gniew.
— A więc all right, zrobione! — zakończył Pitt. — Jutro pofatyguje się pan do mego biura, gdzie podpiszemy deklarację, oraz prywatną ze mną umowę. Dobranoc, panie Gérome!
— Dobranoc! Chociaż po takiej rozmowie spać nie będę! — odpowiedział inżynier i szybko wyszedł.
Pitt śledził odchodzącego i myślał:
— Jeżeli jesteś sprytnym łotrem i najemnym zdrajcą, zginiesz! Jeżeli w głowie twojej świtają pokrewne moim myśli, — niech będzie błogosławiony dzień twego przybycia do mnie!...
Kapitan usiadł do biurka i znowu pochylił się nad spisem udziałowców.
Przeważały niewielkie sumy, zadeklarowane przez przyszłych uczestników: sto, pięćset, tysiąc, dwa i trzy tysiące dolarów.
Biuro na rozkaz Pitta obliczyło, że takich udziałów było pięć tysięcy, a kapitał, złożony przez nich stanowiłby około siedmiu miljonów dolarów.
To wystarczy, aby założyć dobrą osadę, zaprowadzić kulturalny ład i zorganizować życie kolonji. Na resztę starczy złota, składanego do skarbca przedsiębiorstwa jako jego udział, — myślał Pitt. — Przyjmując drobnych, a wykwalifikowanych udziałowców, uformuję dobre kadry pracowników i wyzbędę się wrogich działaczy i szpiegów, podesłanych przez moich przeciwników. Tak zrobię i zaraz jutro ogłoszę listę nowych członków przedsiębiorstwa „Północne Złoto“!...
Z tą myślą pogasił lampy w gabinecie i skierował się do sypialni. W holu natknął się na Miguela. „Rudy Szczur“ widocznie czekał na wyjście kapitana.
— W dzień się włóczysz gdzieś, a po nocach snujesz się po domu, jak zjawa, chociaż, co prawda, do zjawy wcale nie jesteś podobny! — zauważył ze śmiechem Pitt.
— Chciałem pomówić z wami, sztormanie... — niezwykle uroczystym głosem zaczął Juljan.
— A to rychło w czas się wybrałeś, przyjacielu! — zawołał Pitt. — Wpół do czwartej, a ty przychodzisz z rozmówkami? Zresztą, sądząc z twojej wzruszonej miny i nader poważnego głosu, już się domyślam. Chcesz mi oznajmić, że się żenisz... Podejrzewałem cię o to od pewnego czasu, Migu. No, to żeń się, płódź dzieci, rozwódź się, bądź szczęśliwy i daj mi święty spokój, do stu piorunów!
Miguel przestąpił z nogi na nogę i wypalił:
— Proszę o pozwolenie...
— Czego ci brakuje?
— Niech sztorman pozwoli mi płynąć na Tajmyr... nie na „Witeziu“...
— Ach, przecież wybierasz się na północ?!... Myślałem, że tu rzucisz kotwicę ze sztaby i rufy, a w dodatku zacumujesz się na wieczne czasy... — mruknął kapitan i uważnie przyjrzał się „Rudemu Szczurowi“.
Nic jednak nie odczytał Pitt Hardful na tej piegowatej twarzy, więc machnął ręką niedbale i dodał:
— Płyń sobie na podwodnej łodzi, lub leć samolotem, nic mi na tem nie zależy!
Rumieniec okrył twarz Miguela, w oczach mignęła mu rozpacz, jednak pohamował się i przez zaciśnięte zęby syknął:
— Muszę tak zrobić, bo inaczej nie mogę, sztormanie!
— Nie mam ci tego za złe i nie czuję żalu do ciebie — odparł kapitan, obrzucając sługę i powiernika zimnem spojrzeniem.
Gdy w głębi domu zamilkły kroki Pitta, Juljan Miguel upadł na sofę, podparł stroskaną głowę rękami i kiwając się z boku na bok, mruczał:
— Ej, sztormanie... ej, sztormanie! Gdybyś wiedział prawdę, nie skrzywdziłbyś mnie tak boleśnie...
W oczach Rudego Szczura błysnęły łzy.
Nazajutrz nie udało się Pittowi Hardfulowi ułożyć listy wybranych przez się kandydatów i oddać jej do druku.
Od rana porwały go w swój wir różne sprawy, związane z „Północnem Złotem“.
Najpierw wpadł, jak burza i omal nie rozwalił całej willi, olbrzymi Mikołaj Skalny.
Z polecenia kapitana kursował pomiędzy Londynem i Hamburgiem, szukając mocnych i szybkobieżnych statków dla przewiezienia nowych kolonistów na Tajmyr. Trudno mu z tem szło, bo wszyscy armatorowie byli zawaleni zamówieniami i słuchać nie chcieli Skalnego, gdy prawił im o mocnych i szybkobieżnych parowcach.
— My dear, — kiwali głowami Anglicy i Niemcy — nie zawracaj nam głowy! Gdybyś nawet prosił tylko o dziurawe, skrzypiące kutry, to i tych nie dalibyśmy! Wszystko, do ostatniego przerdzewiałego „trunka“ zakontraktowane! Z pewnością ludziska spodziewają się wojny, bo zwożą bawełnę, saletrę, miedź i żywność. Nic nie znajdziesz w tym sezonie!
Jednak, ponieważ olbrzymi szyper otrzymał rozkaz od „Białego Kapitana“, to raczej napadłby na jakąś flotyllę, wyrzucił za burtę ładunek, statki przywiódłszy do Hawru, niż miałby powrócić do Pitta Hardfula z pustemi rękoma.
Pokręcił się więc jeszcze tydzień i nagle dowiedział się, że stocznia „E. L. Holtz und M. E. Wuertel“ w Hamburgu kończy budowę trzech nowych parowców po dziesięć tysięcy ton każdy. Pomknął więc szyper do Hamburga i tu sprawę ubił.
Teraz stał przed Pittem Hardfulem i meldował tubalnym głosem:
— Muszę mieć natychmiast odpowiedź, sztormanie, bo za godzinę Holtz i Wuertel oczekują mego telefonu. Bierzemy te trzy nowe statki? Oglądałem je — piękne, pojemne i chyba „bieżne“, bo to dla „Express-linji“ budowane.
— Czy dostatecznie mocne? To nie „Express-linja“, lecz północna pływanka, całkiem odmienna ryza, o której zresztą możesz sądzić najlepiej, bo krążysz tam od kilku lat! — mówił kapitan.
— Właściciele przysięgali mi się, że budowali te statki nato, aby mogły pływać do Labradoru i na Alaskę — huczał Skalny. — Zresztą niema innych, zrozumiejcie, sztormanie, niema!
— Bierz, podpisuj umowę, zgódź na akord załogę, aby tylko prędko, bo za tydzień musisz szwartować się w Hawrze! — rzekł kapitan. — W biurze zażądaj czeku, który dla ciebie sporządzą. Bądź zdrów!
Mikołaj Skalny poszedł na stację telefoniczną, a obok niego biegł Miguel i coś opowiadał, wymachując rękami i potrząsając rudą głową.
Widać ciekawych rzeczy dowiadywał się ogromny szyper, bo aż przystawał i ramiona w podziwie rozkładał, a Hiszpan podskakiwał i wykrzykiwał cienkim głosem:
— Kret-by zrozumiał, stara, zbutwiała gafla popłakałaby się, a sztorman nic nie skapował i bez słowa odjechał! A teraz, słuchaj dalej, maszcie, bo to najważniejsze....
Poszli dalej, lecz niedługo, bo szyper znowu stanął, jak wryty, potem porwał Miguela, podniósł go wysoko i ryknął:
— No, toż to ucieszy się sztorman!
— Ucieszy się?! — odpowiedział Miguel. — Któż przewidzieć może, co uczyni sztorman?! Ale ty, superdrednocie, zatkaj wszystkie kominy i luki, żeby ani be, ani me nie mruknąć, inaczej wszystko na nic, bo, wiesz, że z tymi ludźmi trzeba obchodzić się jak z palącą racą... delikatnie!
— Rozumiem... rozumiem! — mruknął olbrzym.
— Wątpię, czy rozumiesz, ale jeśli milczeć możesz, to — milcz, baobabie! — pogroził mu pięścią Miguel.
Podczas, gdy pomiędzy przyjaciółmi odbywała się ta rozmowa, całkiem inną miał Pitt Hardful w swoim gabinecie.
Stawił się do niego wezwany telefonicznie Ernst Swen. Kapitan przyglądał mu się uważnie, niemal natarczywie. Ze zdumieniem studjował postać młodzieńca. Niewysoki, bardzo szczupły, nieco przygarbiony, miał bladą twarz, jakgdyby zachwyconą i porwaną jemu tylko znaną myślą, łagodne, piwne oczy, patrzące z ufnością, chociaż okryte mgiełką zadumy i troski.
— Niech pana nie dziwi moje zaproszenie! — zaczął Pitt. — Jako kierownik przedsiębiorstwa, chciałbym poznać jaknajwiększą część moich przyszłych współpracowników.
Ernst Swen z łagodnym uśmiechem skinął głową.
— Przepraszam, czy nie jest pan synem niejakiego Alwina Swena? — zapytał Pitt.
— Tego pytania obawiałem się najwięcej! — zawołał młodzieniec, podnosząc rękę, jakgdyby do obrony. — Tak, jestem synem Alwina Swena... Myślę, że już mogę odejść, gdyż po przyznaniu się do pokrewieństwa z osobą, którą przechował pan w swej pamięci, spodziewam się, bez żadnej wdzięczności, będę skreślony z listy kandydatów?
Pitt Hardful zaśmiał się cicho.
— Myli się pan, panie Swen! — rzekł po chwili. — Wspominam ojca pańskiego bez żadnej przykrości, a nawet, powiem więcej, z odcieniem wdzięczności, gdyż pan Alwin Swen mimowoli stał się moim dobrym genjuszem, wzbudzając we mnie protest przeciwko jego opinji o mojej osobie. Był to dobry bodziec, jak pan widzi, bo oto zaledwie kilka lat upłynęło, a już mogę wywdzięczyć się za to jego synowi... Doprawdy, sprawia mi to wielką satysfakcję!
Młody Swen wyprostował się i słuchał zasępiony, nie rozumiejąc jeszcze, czy kapitan mówi poważnie, czy drwi z niego.
— Niech pan siada, panie Swen! — powiedział Pitt Hardful, wskazując na fotel. — Tu są cygara, tam papierosy. Otóż powiedział pan, że tego pytania obawia się najwięcej? Znaczy, istnieją obawy co do innych jeszcze? Niechże pan, po załatwieniu pierwszej sprawy, jak najszczerzej wyspowiada się przede mną.
Ernst Swen podniósł głowę i w jego łagodnych oczach zaszkliły się łzy.
— Najpierw mam obawę co do swego fachu, kapitanie! — zaczął mówić, bezradnie rozkładając ręce. — Nie jestem ani ślusarzem, ani elektrotechnikiem, ani górnikiem, jestem świeżo upieczonym doktorem prawa... To może pana zrazić do mnie... Pozatem nie odznaczam się nadmiarem sił fizycznych — to znowu źle w oczach pańskich! Zato, zapewniam pana, mam dużo uporu i niezłomnej woli... Przez tyle lat przecież sprzeciwiałem się woli mego ojca, woli, popieranej nieraz namacalną siłą pięści...
— Istotnie, — odparł Pitt, — fach pański nie może być łatwo zastosowany na Tajmyrze, chociaż, chociaż, kto wie? Teraz, gdy będziemy tam mieli pięć tysięcy zbiegów z cywilizacji europejskiej, może i to się przydać... Dobrze, że pan jest świeżo upieczonym prawnikiem, a nie już wytrawnym, z „bukietem“ tradycyj! Czy pan myśli, że prawo jest rzeczą nienaruszalną i nietykalną?
Pitt utkwił wzrok w łagodnych oczach młodego człowieka i zdumiał się, bo oczy te nagle zmieniły wyraz i stały się surowe, pełne ognia i stanowczej śmiałości.
— Tak, kapitanie! — odparł twardym głosem. — Prawo jest nietykalne w danym okresie, przy istniejącej ideologji i warunkach rozwoju ludzkości. Gdy one się zmieniają gruntownie, to artykuły prawa powinny być do rdzenia przerobione. Nowy kodeks powstaje, stary wyrzucamy do kosza ze śmieciami. Le roi est mort, vive le roi!
— Rozumiem, — szepnął Pitt — nie wyjaśnił pan jednak, czy są jakieś kamienie węgielne, na których budować mamy każde prawo przez wieki istnienia ludzkości?
— Tak! Prawo ma w założeniu kilka prawd przedwiecznych, stanowiących podwalinę etyki! — odpowiedział natychmiast młody doktór.
— Czyżby etyka była jednakową dla każdego członka społeczeństwa i obowiązującą go? Naprzykład etyka biedaka, kradnącego z głodu, i bogacza, wrzucającego złodzieja do więzienia? — wypytywał Pitt.
— Różnice są pozorne i błędne! — zawołał Ernst Swen. — Pochodzi to stąd, że chrześcijaństwo oskarża Żydów, iż, sfabrykowawszy Talmud, skazili czyste prawo Boga z Synai, a tymczasem wyznawcy nauki Chrystusowej mają nie jeden, lecz dziesięć, sto Talmudów! Jeden — dla rodaków silnych i bogatych, drugi — dla biednych i słabych, Talmud — dla wrogów i inny — dla przyjaciół; Talmud — dla ludzi tej samej rasy i całkiem odmienne Talmudy — dla ludzi żółtych, czerwonych, czarnych, bronzowych i tak dalej i coraz głębiej! Poprawka nad poprawką, nadbudówka nad nadbudówką, coś nakształt gniazda termitów!
— Tymczasem pan twierdzi, że etyka jest jedyna? — zapytał kapitan.
— Twierdzę! — wykrzyknął Swen. — Twierdzę z całem przekonaniem, chociaż dlatego, że aby to zrozumieć, należy myśleć i czuć tak, jak to brzmi w Kazaniu na Górze, kapitanie! Zresztą pan wie o tem lepiej ode mnie, bo pan to przemyślał oddawna i poparł dowodami, zaczerpniętemi z życia, którego ja nie znam... Niestety, ojciec mój nie wypuszcza mnie ze swoich rąk i nalega, abym się stał prokuratorem... chyba jedynie po to, abym zaludniał opróżnione cele w jego więzieniu...
Pitt milczał długo, wreszcie podszedł do młodego doktora i, kładąc mu rękę na ramieniu, rzekł przyjaźnie:
— Panie Swen, cieszę się, że pan jedzie ze mną! Będzie pan tam miał wdzięczne pole do pracy uczciwej i natchnionej! W Hawrze wsiądzie pan na kuter „Witeź“. Popłyniemy razem, gdyż mamy dużo spraw do omówienia i opracowania w drodze. Do widzenia zatem na „Witeziu“!
— Do widzenia, kapitanie! — odpowiedział radosnym głosem młodzieniec i, potrząsnąwszy rękę Pitta, wybiegł z pokoju, drżąc ze wzruszenia.
Kapitan długo chodził po gabinecie i myślał. Zmarszczki na czole prostowały mu się powoli.
Klasnął w dłonie, a gdy wszedł lokaj George, rzekł do niego:
— W poczekalni musi czekać na przyjęcie niejaki Szymon Rouvier. Ten, który pisał do mnie dwa razy... Sprawdź to i wprowadź go do mnie!
— O, monsieur! — załamał ręce gadatliwy Francuz. — Szymon Rouvier siedzi już od godziny. Cóż to za straszny typ! Patrzy z podełba i wszystko maca oczami. Na krok nie odchodzę, bo obawiam się, że skradnie szafę z książkami lub fortepian!... Ale ten drugi — jeszcze straszniejszy! Ten znów maca wszystko łapskami i odrazu ocenia, jak komornik sądowy, proszę kapitana! Gada sam do siebie, po francusku nic nie rozumie, śmieje się głośno i kłapie zębami, jak aligator...
— Któż to jest? — spytał Pitt.
— Oto jego bilet, proszę pana!
Pitt odczytał:
— Esuperanzo Gradaz, Barcelona.
— Wprowadź najpierw Rouviera, a po nim — tego aligatora z Barcelony. Czy Miguel nie porozumiewał się z nim?
— Pana Juljana niema w domu. Wyszedł z kapitanem Skalnym...
— Wałęsa się ten twój pan Juljan, zamiast siedzieć w domu! — wybuchnął Pitt.
— Pozwoliłem sobie wczoraj zwrócić na to uwagę panu Juljanowi, lecz on tak na to zaśpiewał: „Mądry George, odrynguj dziesięć metrów linki stalowej i łykaj ją powoli, metr na godzinę“. No, i poszedł sobie! — skarżył się lokaj.
— A ty pozostałeś i łykasz? — spytał Pitt. — Dawaj tu Rouviera, maszyno gadająca!
Po chwili do gabinetu wszedł chwiejnym krokiem wysoki, straszliwie chudy mężczyzna o wyniszczonej twarzy i wytartem ubraniu. Wprawne, badawcze oczy kapitana odrazu ustaliły fakty. Ten człowiek o steranem ciele, skamieniałej, zastygłej w rozpaczy i nienawiści twarzy, o oczach ponuro, groźnie patrzących z pod gęstych brwi, doszedł do kresu, poza którym rozpoczynają się czyny, nie kierowane rozumem: zbrodnia lub obłędne samobójstwo. Człowiek ten jednak walczył jeszcze resztkami sił. Widział to Pitt wyraźnie, jakgdyby czytał z wyniszczonego ubrania, na którem nie spostrzegł ani jednej dziury, ani brakującego guzika. Nawet gumowy kołnierzyk był świeżo wymyty.
Gospodarz i gość badali się wzrokiem i milczeli.
Wreszcie kapitan rozpoczął rozmowę:
— Nazywacie się Szymon Rouvier, macie czterdzieści pięć lat i jesteście z zawodu kamieniarzem... Pamiętam, bo pisaliście mi o tem, zaznaczając, że macie mi coś ważnego do powiedzenia w cztery oczy. Słucham was, panie Rouvier.
Chudy człowiek poruszył się gwałtownie, targnął głową, a skurcz przebiegł mu po nieruchomej twarzy. Tysiąc słów — może strasznych, bluźnierczych, może — żałosnych i rozpaczliwych cisnęło mu się do gardła, lecz nie mógł wykrztusić żadnego. Po kilku chwilach zmagania się ze wzruszeniem padł nagle na kolana i wydał jęk:
— Weźcie mnie ze sobą, inaczej — zginę!...
Nie były to słowa, obliczone na efekt i wzbudzenie współczucia, wyrwały mu się bowiem z głębi duszy.
Pitt milczał, przyglądając się gościowi.
— A jeżeli nie wezmę? — spytał, pochylając głowę. — Wstańcie z kolan, nie lubię tego!
Potwornie martwa twarz, jak maska wykuta w szarym, bezbarwnym kamieniu skurczyła się nagle, cienkie wargi obnażyły żółte zęby i szeptem odpowiedziały:
— Rzucę się pod koła waszego samochodu, a może cisnę bombę w tłum największy, aby długo pamiętano Szymona Rouviera!
— O! — zawołał kapitan, zdumiony tym wybuchem. — To, widzę, zakrawa na rzecz poważną? Siadajcie, Rouvier, i opowiedzcie mi, co was do mnie sprowadza!
Blady człowiek o martwej twarzy nie usiadł jednak. Stał przy progu i przez zaciśnięte zęby wyrzucał zdanie po zdaniu. Była to dość zwykła historja, nic osobliwego, za wyjątkiem stosunku tego człowieka do zjawisk, tak często powtarzających się w naszym wieku cywilizowanym.
Wyrobnik w firmie kamieniarskiej. Właściciel wyzyskiwał pracowników. Robotnicy ogłosili strajk i wygrali sprawę. Mściwy kapitalista oskarżył jednak kilku robotników, przedstawiając ich, jako podszczuwaczy i anarchistów. Wydalono ich na żądanie władz i wpisano na czarną listę. Odtąd Rouvier nie mógł znaleźć pracy w żadnem przedsiębiorstwie. Mógł był zaryzykować i udać się na emigrację, lecz miał rodzinę. Chorowitą żonę, starego ojca-ślepca i pięcioro dzieci. Pracował więc dorywczo, chwytał się wszystkiego, co się nawijało pod rękę, lecz to nie mogło zaradzić nędzy, coraz bardziej szczerzącej zęby. Pogrążył go w rozpaczy, pchnął na skraj przepaści pewien wypadek.
— Mam córkę — najstarszą, siedemnastoletnią dziewczynę... pracuje od pięciu lat w fabryce koronek. Przystojna dziewczyna! — mówił Rouvier. — Przyszła do nas przed tygodniem sąsiadka i zdaleka, ostrożnie napomknęła, że Lizeta (tak ma na imię moja córka) mogłaby się urządzić dobrze, a nawet rodziców z nędzy wyciągnąć... Jakiś stary adwokat poszukuje dla siebie młodej kochanki, skromnej, niewymagającej... O, sto djabłów kłami wgryzło mi się w samo serce; zawołałem dziewczynę i z oburzeniem i wstydem powtórzyłem jej słowa staruchy... Lizeta wysłuchała ze spokojem i odparła, że sama już o tem myślała nieraz. Widzi przecież i rozumie, że nic nas z nędzy nie podźwignie, a tu trzeba młodsze dzieci uczyć, aby choć jakieś okruszyny broni do walki o życie miało to biedactwo; zresztą ona ma tego wszystkiego już po samo gardło; jest młoda; ma prawo na jakieś jaśniejsze jutro, na uśmiech losu... Hańba? Cha-cha! Nędza nie zna hańby, gdy ma nóż na gardle. Niech się w to bawią piękne panienki i panowie, co obrzucają nas błotem z pod kół swoich samochodów! Tak powiedziała Lizeta... Wtedy postanowiłem, że ja pierwszy ucieknę się do zbrodni... Niech rodzina coś ma, ten jakiś tam „uśmiech losu“, a mnie niech czarci zawloką do więzienia, a potem do piekła! Miałem już nawet upatrzoną ofiarę, gdy ktoś wspomniał przy mnie o panu... Opowiadano mi później o tem, że nie tylko w takim oto pałacu płynęło życie kapitana... Ostatnia to deska ratunku dla mnie. Pojechać na złote tereny, zarobić choć trochę, aby dać Lizecie uśmiech losu, ochronić ją i rodzinę od hańby, zapracować się na śmierć, a swoich wydobyć z ohydnej, ciemnej nory, pokazać im słońce i to, co nazywamy życiem! Chodziłem z tem kilka dni, a tak pragnąłem tego, że zapomniałem o obmyślonej zbrodni i zrozumiałem, że jeżeli odejdę stąd, posłyszawszy straszne słowo „nie“ — to stanie się rzecz straszna... Nie powrócę już do rodziny... rzucę się pod koła pańskiego samochodu, gdy będzie pan odjeżdżał do swego złota, a może, werwę się do teatru, do parlamentu, do fabryki lub na giełdę i machnę w sam środek obojętnej, drapieżnej tłuszczy ludzkiej taką bombę, że zgasi ona nie jeden „uśmiech losu“, lecz tysiące... A gdy mnie później będą wlec na pomost gilotyny, ryczeć będę ze śmiechu... „Uśmiech losu!... Jaśniejsze jutro!...“
Rouvier zakaszlał, przyciskając ręce do piersi.
Kaszlał długo, a gdy się uspokoił nieco, Pitt Hardful, nie patrząc na niego, mówić zaczął twardym, surowym głosem:
— Zaraz napiszę dla was kartkę, Szymonie Rouvier; pójdziecie z nią do biura mego i podejmiecie pewną sumę, która pozwoli wam wywołać „uśmiech losu“ w waszym barłogu. Przyjmę was do przedsiębiorstwa „Północne Złoto“ i zadeklaruję w waszem imieniu pięćset dolarów udziału. W przeddzień wyjazdu musicie się stawić tu po rozkazy.
— Kapitanie!... kapitanie!... — szlochał Rouvier, nie ruszając się od progu i rękami przecierając sobie oczy.
— Milczcie, Rouvier! — szorstko przerwał mu Pitt. — Za przysługę, żądam od was przysługi... Będziecie płynęli razem z inżynierem Pawłem Gérome... Musicie go mieć na oku i w Bergen donieść mi, co mówił i co zamyśla. Ludzie, gotowi do samobójstwa i zbrodni, posiadają wybujały dar obserwacji i jasnowidzenia... To jeszcze nie wszystko! Musicie przysiąc mi tu w tej chwili na swoją rodzinę i na jej szczęście, że nie zawahacie się zgładzić tego, kto zdradzi sprawę mego i waszego „Północnego Złota“, chociażbyście nawet mieli podnieść rękę na mnie... Czekam, Szymonie Rouvier!
— Przysięgam na szczęście mojej rodziny, że spełnię wszystko! — ponurym głosem odezwał się blady człowiek, stojący przy progu i wpatrzony w surową twarz Pitta Hardfula.
Kapitan szybko napisał dwie kartki i, wyciągając je do Rouviera, mruknął:
— Zróbcie tak, jak mówiłem. Idźcie teraz do biura!
Nie wyrzekłszy słowa, Szymon Rouvier, stąpając na palcach i wstrzymując oddech, wyśliznął się z gabinetu. W chwili, gdy otworzył drzwi, dobiegły kapitana odgłosy ożywionej rozmowy i spierania się lokaja z kimś, kto chciał wejść do gospodarza.
— Ależ, proszę księdza! — wołał George. — Wejść do pana kapitana bez uprzedzenia? — to niemożliwe! Muszę poprzednio zameldować, chociaż nie wiem, jak to zrobić? Pan kapitan miał dziś przyjąć tylko dwóch panów, a tymczasem...
George urwał, gdyż w tej chwili jakiś ochrypły, basowy głos, sypiący mieszaniną hiszpańskich i francuskich słów z szybkością i dychawiczną wściekłością kulomiotu, wtrącił się do rozmowy:
— Dios mio! Mówiła: jestem Esuperanzo Gradaz z Barcelona... En nombra del amor! Nie przyjmować Esuperanzo Gradaz? Eso es monstruoso! Nie chcieć puszczać do ten „złoty“ kapitan, do ten nowy Kortez? Que canalla! Nie przyjmować Esuperanzo! Hę? Mil veces-no, estupidos, animales! Meldować senor Gradaz z Barcelona... En seguida, perro!
Już sam głos i brutalne słowa, wyrzucane z plugawej, widać, gęby, nie spodobały się Pittowi. Zerwał się od biurka i stanął na progu poczekalni.
— Cicho... powoli, senor! — zaczął szyderczym tonem, przyglądając się natarczywemu gościowi.
Ujrzał zwał mięsa i tłuszczu, wtłoczonego w brudny, szary garnitur i rozwalonego na kanapie. Na ogromnym kadłubie widniała okrągła, krótko ostrzyżona głowa o twarzy bezczelnej, mięsistej i złych, nalanych krwią oczach, kryjących się w zwisających powiekach i w ciemnych workach oczodołów. Mokre, grube, wywinięte wargi mlaskały, wyrzucając wyzwiska i przekleństwa:
— Ahora hablaras, perro, mas que perro!
Pitt Hardful z nagłą wściekłością tupnął nogą i jął mówić dobitnie, jak zwracał się niegdyś do zdziczałych od dżynu majtków i karowników portowych.
— Halsuj jęzor, na lorę ściągnij gębę, drabie!
— Dios mio! — ryknął Hiszpan, zaciskając pięści i robiąc wysiłek, aby się podnieść. — Que se pudra!
— Halt! — Spokojnie, bratku, — syknął Pitt, — bo gdy jeszcze rzygniesz jednem bodaj słowem, każę ciebie wyrzucić, jak tłomok cuchnących śmieci, a, chociaż jesteś Esuperanzo, wytoczysz się na ulicę, jak baryła zbutwiała. Stul paskudną gębę, zaciśnij plugawe gardło, milcz i czekaj, albo się wynoś do stu tysięcy gnijących śledzi!
Pitt mówił biegle po hiszpańsku, a że od marynarzy przejął sporo dosadnych wyrażeń, senor Esuperanzo Gradaz z Barcelony zrozumiał, iż w tej pięknej willi nie lubią tracić czasu na żarty.
Sapał potężnie i usadowił się wygodniej, mrucząc:
— En nombre del amor! Senor Gradaz skarżyć się przed „złoty“ kapitan taka przyjęcie...
Długo jeszcze ruszał ciemnemi, wywiniętemi i mokremi wargami. Z pewnością żuł przekleństwa, lecz już nie śmiał wypowiadać ich na głos.
Tymczasem, kapitan, odwróciwszy się plecami do Hiszpana, pytająco patrzył na młodego księdza, straszliwie zakłopotanego, spoconego i wystraszonego.
Co chwila obciągał na sobie sutannę i czerwoną chustką wycierał szyję, na której kroplił się pot.
— Chciałbym otrzymać posłuchanie u kapitana... W nader ważnej... ważnej dla mnie sprawie, czcigodny panie! — bełkotał księżyna. — Bardzo proszę o zameldowanie mnie kapitanowi. Bóg stokrotnie wynagrodzi... Czcigodny panie!...
— Czy ta ważna sprawa ma jakiś związek z „Północnem Złotem“? — zapytał Pitt.
— O, tak! Bardzo bliski, powiedziałbym konieczny! — w najwyższym pośpiechu odpowiedział wzruszony ksiądz. — Dzieło zbożne, czcigodny...
Nie skończył, bo Pitt wskazał mu ruchem głowy na wejście i rzekł:
— Przyjmę księdza, chociaż mogę mu poświęcić zaledwie pięć minut...
Gdy się drzwi zamknęły za wchodzącymi, Hiszpan zatrzepotał rękami, jak obalony na grzbiet hipopotam i jął bełkotać, znowu bez skutku usiłując wstać z kanapy, na której ugrzązł, jak w pułapce.
— To był... „Złoty Kapitan“? Sam „Złoty Kapitan“?! Dios mio! A te perros, correnas pestilentes, ani mru-mru o tem! O, estupidos!!
Groził pięścią w stronę wystraszonego lokaja i przybyłego mu z pomocą portjera. Po chwili zaczął szperać krótkiemi palcami w kieszeni kamizelki, a, wyciągnąwszy monetę, podał ją George’owi, rzuciwszy:
— Dzielić się sprawiedliwie! Cha-cha-cha!
Długo rechotał i wykrzywiał mięsistą twarz, ni to potworny, opasły goryl, ni to straszliwy, ohydny manekin z muzeum Grevin.
— Słucham księdza — rzekł Pitt, gdy gość, otarłszy spoconą twarz i obciągnąwszy sutannę, usiadł przed nim.
— Czcigodny panie kapitanie, — zaczął ksiądz i nagle spoważniał i uspokoił się. — Myślałem o pańskiej idei i uznałem ją za zbożną i sprawiedliwą. Chciałbym dopomóc panu, bo chyba nie jest pan wrogiem Kościoła i wiary chrześcijańskiej? Pan nie będzie negował wielkiego wpływu wiary i głoszonej przez nią zrozumiałej dla każdego śmiertelnika moralności?
— Istotnie! — przytaknął Pitt, nie rozumiejąc, do czego zdąża księżyna.
— Jakże się cieszę z tego! — zawołał ksiądz. — Chciałem wprosić się do towarzystwa i wspólnej pracy na północy! Nie mogę nic zadeklarować, bo nie posiadam nic! Ot, taki sobie zwykły, szeregowy wikary wiejski, któremu to i owo chodzi po głowie! Myślałem, że w surowych warunkach egzystencji na północy, podczas nocy podbiegunowej, w okresach tajemniczych zórz polarnych, dusza człowiecza częściej i goręcej zwraca się ku Królowi Wszechświata w trosce, męce i lęku... Któż lepiej od oddanego wierze kapłana zrozumie ją, podtrzyma, wzmocni i nauczy? Chciałbym być tym przewodnikiem dusz ludzkich... ja — biedny księżyna wiejski, który, poza gorącą wierzącą i miłującą ludzi duszą, nic nie posiada!
Pitt siedział zamyślony. Zdawał sobie sprawę z tego, że plan jego poruszył tak różne umysły, serca i dusze — Ernsta Swena... Pawła Gérome... Szymona Rouviera, z pewnością też tego wstrętnego Esuperanzo Gradaza z Barcelony, a teraz znów — śmiesznego, zapalającego się co chwila, ubogiego wikarjusza.
— Ilużto ludzi nieznanych, a mocnych lub barwnych można wyciągnąć na światło dzienne, wetknąwszy kij w mrowisko ludzkie?! — myślał kapitan i, spojrzawszy w rozszerzone, gorejące oczy księdza, odpowiedział mu:
— Istotnie, ma ksiądz rację... Jest to konieczne, jednak powstaną znaczne trudności...
— Pieniądze? — szepnął ksiądz.
— Nie, to nie jest konieczne w danym wypadku... — uspokoił swego gościa Pitt i nagle zaśmiał się głośno. — A co ksiądz powie na to, że wśród osadników będą nie tylko katolicy, lecz protestanci różnych odłamów kościoła reformowanego, wyznawcy kościoła greckiego, może nawet Żydzi, muzułmanie?... To przeszkoda nielada!
Księżyna znowu obciągnął sutannę i uśmiechnął się wesoło, a nawet chytrze.
— Myślałem już i o tem! — szepnął. — Mam wyjście z kłopotliwej sytuacji...
— Ciekaw jestem? — zaśmiał się Pitt.
— Najprostsza droga — dać mi możność, a więc środki, abym mógł znaleźć duchownych oddanych sprawie misjonarskiej, bo to stanie się misjonarstwem wśród Europejczyków, naogół zupełnie obojętnych na zagadnienia religijne! — objaśnił ksiądz.
— Niech i tak będzie! Powiedzmy, że dam na ten cel pewną sumę — odparł kapitan. — Co ksiądz uczyni, jeżeli nie znajdziemy takich ludzi?
Ksiądz uśmiechnął się już zupełnie chytrze i, pochylając się ku Pittowi, szepnął:
— Sam będę kapłanem wszystkich wyznań! Doprawdy! Przecież jestem wykształcony, znam ogólne punkty styczności kościołów chrześcijańskich i potrafię znaleźć w Ewangelji miejsca, jednakowo drogie dla wszystkich, wierzących w Chrystusa Pana! Wiem też, że Tora formowała się przed chrześcijaństwem i że jej zasady weszły do nauki Syna Bożego. Koran?! Mój Boże! Uznaje on proroka Jezusa z Galilei, a, wykreśliwszy z suratów prawa Mahomedowego wszystko, co podyktowała polityka, ujrzymy tę samą treść istniejących kodeksów moralnych! Trochę rozwagi, namysłu i dobrej woli, a wszystko pójdzie gładko, czcigodny, dobry panie!...
Pitt dotknął ramienia księdza i zapytał ze śmiechem:
— Co powie Rzym, gdy się dowie, że ksiądz katolicki wzniósł za kołem polarnem dom Boży, nabudował w nim ołtarzy innych Bogów i nabożeństwa odprawia dziś temu, jutro innemu?
— Rzym jest mądry! — westchnął ksiądz. — Namiestnik Chrystusa wie, że największą świątynią Pańską jest wszechświat, świątynią bez murów i potężnych oddrzwi, zamykających wstęp niewiernym. Ten kościół posiada tylko kopułę — niebo lazurowe, które słyszy głosy wszystkich ludów, błagających Twórcę i Pana, a wysławiających Go w różnobrzmiącej mowie przez wieki nieskończone!
— A więc?... — szepnął Pitt, coraz bardziej zdumiony.
— A więc — odparł ksiądz pewnym głosem. — Rzym rozumie, że lepiej jest, gdy uczciwy kalwin, luteranin lub schyzmatyk wschodni modli się podług swego rytuału do Boga Prawdziwego, niż jeżeli nominalny katolik rzymski, zapomniawszy o wszystkiem, stawia ołtarze złotemu Molochowi! My duchowni jesteśmy „łowcami dusz ludzkich“ i zdziałamy wiele, jeżeli zwrócimy je — zgubione, zatrute, słabe, zbłąkane — do stopni tronu Najwyższego, do Królestwa Bożego, o którem nauczał Jezus... Reszty dokonają Wielkie Moce, One to nauczą, doradzą i doprowadzą do Prawdy przedwiecznej.
Skromny wikary wiejski mówił z natchnieniem i siłą, a Pitt słuchał go z podziwem i mimowolnem wzruszeniem.
— Tak! tak! — ciągnął ksiądz. — Wzniosę świątynię Panu, a w niej umieszczę ołtarze katolicki, grecki, protestancki, „deir“ starozakonny i „mihrab“ muzułmański... Przy każdym będę kapłanem Jedynego Boga i Syna Jego, którego, jak wszyscy wierzą, Ojciec Niebiański posłał był na naszą grzeszną ziemię, lub miał posłać kiedyś... kiedyś... Dla chrześcijan byłoby to po raz wtóry, dla innych — po raz pierwszy!
Ksiądz zaśmiał się cicho i szepnął:
— A gdy będę wychodził z naszą mszą katolicką, — w wyobraźni zacznę wznosić mury, które z samotnego ołtarza uczynią wnet wspaniałą bazylikę, gdzie na frontonie palą się zbożne słowa świętego Franciszka o miłowanie ludzi, zwierząt, ptaków, owadów, nawet płazów wszelakich, — słowa, uznane przez Papieży, siedzących na Stolicy apostolskiej! A z czemże innem, jeśli nie ze słowem miłości dla ludzi — braci, chcę wybrać się do krainy złota, mrozów, wichrów, srogich i lękiem przejmujących zórz polarnych? Jam łowca dusz, prosty rybak, nieudolny sługa Chrystusa-Zbawiciela, pouczającego wieśniaków Judei i Galilei, poganów, Samarytan, mieszkańców Tyru i Sydonu, rozgrzeszającego Marję z Magdali!...
Zapanowało długie milczenie.
Przerwał je Pitt, mówiąc:
— Niechże ojciec...
— Ojciec Seweryn Leduc... — podpowiedział ksiądz.
— Niechże ojciec Leduc pośpieszy się z wynalezieniem kolegów innych wyznań, na co wyasygnuję potrzebną kwotę, jak to uczyniłem dla lekarzy i nauczycieli. W każdym razie proszę być pewnym, że nic nie będzie krępowało działalności księdza w osiedlu „Północnego Złota“.
To mówiąc, wyciągnął do niego rękę, a, gdy uradowany księżyna wiejski ze łzami w oczach mocno potrząsnął ją, kapitan pochylił się z szacunkiem, ucałował go w ramię.
— W imię Boże!... — szepnął wzruszony ksiądz.
— W imię Boże! — powtórzył, jak echo, Pitt Hardful.
Odprowadził księdza do drzwi i skinął na lokaja.
— Powiedz temu Hiszpanowi, żeby przyszedł wieczorem — szepnął do George’a. — Teraz nie mogę go przyjąć.
Po wizycie kapłana o tak gorącem, czystem sercu, kapitan nie miał ani siły, ani ochoty rozmawiać z senorem Esuperanzo Gradazem z Barcelony.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.