Strona:F. A. Ossendowski - Okręty zbłąkane.djvu/203

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i obojętną twarz jego rozjaśniał wtedy radosny, spokojny uśmiech, a z oczu tryskał szczery i potężny zapał.
Zupełnem przeciwieństwem zato stał się Juljan Miguel.
Zwykle wesoły i krotochwilny, Rudy Szczur, teraz chodził ponury i zły, a chwilami z nieukrywaną niechęcią spoglądał na kapitana. Pozostając sam, trzaskał w palce i klął, w myślach zwracając się do swego sztormana:
— Cóż ci więcej potrzeba, człowieku? — mruczał. — Znalazłeś na baskijskim brzegu stokroć większy skarb, niż ten, który ukrywa w sobie wiecznie zamarznięta ziemia Tajmyru, i cóżeś z nim uczynił? Ot, tak, z lekkiem sercem porzuciłeś go na pastwę innym? Jeżeli będziesz się tak ciskał i własnemi rękoma marnował własne szczęście, z torbami obaj pójdziemy — i ty, i ja, gdyż przyszył mnie do ciebie los-krawiec, jak dobry guzik do kiepskiej marynarki! Pokpiłeś sprawę, sztormanie, oj, pokpiłeś! Obawiam się, że nierychło teraz naprawisz swój błąd, a, może, nawet już nigdy... Och! Aż mi wściekłość do grdyki skacze, gdy pomyślę o tem! Sztormanie, ech, sztormanie!
Miguel omal że nie płakał z rozgoryczenia i rozpaczy, długo nie mógł się uspokoić i chodził chmurny, milczący i smutny.
Kapitan spostrzegł nastrój oddanego mu Juljana, lecz udawał, że nie zwraca wogóle uwagi na humory przyjaciela. Zresztą unikał teraz poufałych rozmów z nim i przebywania na osobności.
I nagle pewnego dnia piegowata twarz Hiszpana rozjaśniła się niezwykle. Miguel chodził roześmiany, tajemniczy, kręcił się ciągle przed kapitanem, nucił