Strona:F. A. Ossendowski - Okręty zbłąkane.djvu/227

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czny! — w najwyższym pośpiechu odpowiedział wzruszony ksiądz. — Dzieło zbożne, czcigodny...
Nie skończył, bo Pitt wskazał mu ruchem głowy na wejście i rzekł:
— Przyjmę księdza, chociaż mogę mu poświęcić zaledwie pięć minut...
Gdy się drzwi zamknęły za wchodzącymi, Hiszpan zatrzepotał rękami, jak obalony na grzbiet hipopotam i jął bełkotać, znowu bez skutku usiłując wstać z kanapy, na której ugrzązł, jak w pułapce.
— To był... „Złoty Kapitan“? Sam „Złoty Kapitan“?! Dios mio! A te perros, correnas pestilentes, ani mru-mru o tem! O, estupidos!!
Groził pięścią w stronę wystraszonego lokaja i przybyłego mu z pomocą portjera. Po chwili zaczął szperać krótkiemi palcami w kieszeni kamizelki, a, wyciągnąwszy monetę, podał ją George’owi, rzuciwszy:
— Dzielić się sprawiedliwie! Cha-cha-cha!
Długo rechotał i wykrzywiał mięsistą twarz, ni to potworny, opasły goryl, ni to straszliwy, ohydny manekin z muzeum Grevin.
— Słucham księdza — rzekł Pitt, gdy gość, otarłszy spoconą twarz i obciągnąwszy sutannę, usiadł przed nim.
— Czcigodny panie kapitanie, — zaczął ksiądz i nagle spoważniał i uspokoił się. — Myślałem o pańskiej idei i uznałem ją za zbożną i sprawiedliwą. Chciałbym dopomóc panu, bo chyba nie jest pan wrogiem Kościoła i wiary chrześcijańskiej? Pan nie będzie negował wielkiego wpływu wiary i głoszonej przez nią zrozumiałej dla każdego śmiertelnika moralności?
— Istotnie! — przytaknął Pitt, nie rozumiejąc, do czego zdąża księżyna.