Strona:F. A. Ossendowski - Okręty zbłąkane.djvu/226

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Dios mio! — ryknął Hiszpan, zaciskając pięści i robiąc wysiłek, aby się podnieść. — Que se pudra!
— Halt! — Spokojnie, bratku, — syknął Pitt, — bo gdy jeszcze rzygniesz jednem bodaj słowem, każę ciebie wyrzucić, jak tłomok cuchnących śmieci, a, chociaż jesteś Esuperanzo, wytoczysz się na ulicę, jak baryła zbutwiała. Stul paskudną gębę, zaciśnij plugawe gardło, milcz i czekaj, albo się wynoś do stu tysięcy gnijących śledzi!
Pitt mówił biegle po hiszpańsku, a że od marynarzy przejął sporo dosadnych wyrażeń, senor Esuperanzo Gradaz z Barcelony zrozumiał, iż w tej pięknej willi nie lubią tracić czasu na żarty.
Sapał potężnie i usadowił się wygodniej, mrucząc:
— En nombre del amor! Senor Gradaz skarżyć się przed „złoty“ kapitan taka przyjęcie...
Długo jeszcze ruszał ciemnemi, wywiniętemi i mokremi wargami. Z pewnością żuł przekleństwa, lecz już nie śmiał wypowiadać ich na głos.
Tymczasem, kapitan, odwróciwszy się plecami do Hiszpana, pytająco patrzył na młodego księdza, straszliwie zakłopotanego, spoconego i wystraszonego.
Co chwila obciągał na sobie sutannę i czerwoną chustką wycierał szyję, na której kroplił się pot.
— Chciałbym otrzymać posłuchanie u kapitana... W nader ważnej... ważnej dla mnie sprawie, czcigodny panie! — bełkotał księżyna. — Bardzo proszę o zameldowanie mnie kapitanowi. Bóg stokrotnie wynagrodzi... Czcigodny panie!...
— Czy ta ważna sprawa ma jakiś związek z „Północnem Złotem“? — zapytał Pitt.
— O, tak! Bardzo bliski, powiedziałbym konie-