Okręty zbłąkane/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Okręty zbłąkane
Wydawca Udziałowa Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1932
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


F. A. OSSENDOWSKI
OKRĘTY
ZBŁĄKANE
KRAKÓW — 1932
NAKŁADEM UDZIAŁOWEJ SPÓŁKI WYDAWNICZEJ






ODBITO CZCIONKAMI DRUKARNI NARODOWEJ








Rozdział I.
MIASTO PRZEMAWIA.

Miasto, o którem będzie mowa, stanowiło jeden z największych ośrodków pewnego państwa europejskiego. Zupełnie jest obojętne dla czytelnika i dla autora, czy było to miasto francuskie, angielskie, niemieckie lub polskie, albowiem z dniem każdym wszystkie znaczniejsze osiedla ludzkie stają się coraz bardziej podobne do siebie. Nie mówi się tego o zewnętrznym wyglądzie, bo w Nowym Jorku stoją dziwaczne drapacze nieba, w Paryżu pełna polotu i natchnienia katedra Notre Dame i nagi, stalowy szkielet wieży Eiffla, w Berlinie bogate, rozległe rezydencje Hohenzollernów, w Warszawie — urocze Stare Miasto i cytadela, gdzie moskiewscy najeźdźcy mordowali tych Polaków, którzy się ośmielali podtrzymywać w duszach braci i synów płomień miłości do kraju ojczystego.
Autor ma na myśli inne rażące podobieństwo.
Miasta tętnią gorączkowem życiem. Puls ich kilkakrotnie przewyższa normę; serce, zdaje się, zamierza wyskoczyć z ich kamiennej piersi; krew, w którą się zamienili ludzie, ni to czerwone, chyże ciałka, ni to białe, wszędzie zaglądające, mknie wartkiemi potokami, złożonemi z nieskończonych korowodów aut, pociągów, samolotów i coraz bardziej wzmaga trawiącą całe ciało miasta gorączkę.
Któż będzie spierał się o to, że tylko ilościowa różnica istnieje pomiędzy ulicą 27 Grudnia w Poznaniu lub Marszałkowską w Warszawie, a zbiegiem Fifth Avenue i 45 street w Nowym Jorku, Picadilly w Londynie i Wielkiemi Bulwarami lub Placem Opery w Paryżu. Zresztą rozpęd — ten sam i to samo tempo o wysokiem napięciu wszystkich sił żywotnych.
Najważniejsze podobieństwo, bijące w oczy, stanowi obojętność dużych, hałaśliwych, bogatych, rozpętanych w biegu miast dla nędzarzy, dla słabych i upadających ze znużenia, a jednocześnie najżywsze, niemal brutalne zainteresowanie się każdym człowiekiem, który nagle wybił się ponad tłum i od tego tłumu nic dla siebie nie żąda.
Tak też się stało w tem bezimiennem mieście, od którego autor rozpoczyna swoją opowieść.
Od kilku dni wszędzie rozpowiadano i wypytywano o Pitta Hardfula. Mówiono o nim wciąż i robiono najróżniejsze, nieraz zgoła fantastyczne domysły w bankach, w zarządach towarzystw akcyjnych i okrętowych, na nudnych zebraniach towarzyskich i na koncertach dobroczynnych.
Imię Pitta Hardfula raz po raz padało w biurach komisarzy policyjnych i po wspaniałych restauracjach, gdzie dla dobrego trawienia pokrzepiano ducha plotkami i drwinami ze wszystkiego i ze wszystkich; szeptano o Hardfulu po kątach ciemnych, cuchnących rybą i czosnkiem tawern portowych, gdzie tłoczyli się zawsze ponurzy i źli karownicy, marynarze i lud bezrobotny, zrozpaczony i zatroskany tak bezmiernie, a tak beznadziejnie, że nieraz sprzedawał ostatnią bluzę, aby pociągnąć duży łyk odurzającego alkoholu i chociaż przez godzinę zapomnieć o zapłakanej twarzy żony, o bladych, drżących wargach głodnych dzieci, na które czatowała śmierć, towarzyszka nieodstępna i wybawicielka miłosierna wszystkich nędzarzy całego świata.
Pitt Hardful stawał się najpopularniejszym człowiekiem wielkiego miasta, drażnił, zaciekawiał, wyprowadzał z równowagi, budził zawiść i nadzieję.
Opowiadano o nim nieskończone, mgliste a jeszcze bardziej otaczające go tajemniczością historje, których liczba rosła z każdym dniem.
Tymczasem z niezbitą pewnością wiedziano o nim tyle tylko, że przybył z północy, chociaż nie był Skandynawczykiem, że włożył do najsolidniejszego banku ogromną sumę w złocie i otworzył rachunek bieżący, że kupił sobie piękną willę za miastem i samochód dobrej marki, że w krótkim czasie rozejrzał się na giełdzie i za tanie pieniądze zgromadził w swoich rękach niemal wszystkie akcje pewnego przedsiębiorstwa, które stanęło w obliczu niechybnej plajty, gdy nagle otrzymało jakieś zamówienie rządowe i odrazu odżyło, wzbogacając zarazem Pitta Hardfula, swego faktycznego właściciela.
Dowiedziano się też wkrótce, że tajemniczy przybysz był marynarzem, bo jego sługa, czy towarzysz, — rudy jak płomień, wyga, Juljan Miguel, tytułuje Pitta Hardfula, kapitanem lub sztormanem.
Dziwiono się, że oprócz banku, zarządu wspomnianego przedsiębiorstwa i kościoła, nieznany przybysz nigdzie nie bywał, siedząc w swojej willi lub odbywając dalekie przejażdżki samochodem.
Reporter jednej z najruchliwszych gazet usiłował wydobyć jakieś sensacyjne szczegóły od dyrekcji banku i fabryki, lecz ci panowie, podziwiając handlowe zdolności Pitta Hardfula, nic więcej o nim nie wiedzieli.
Poinformowany o niepowodzeniu kolegi, reporter konkurencyjnego dziennika wpadł na pomysł zrobienia wywiadu u proboszcza kościoła, do którego każdego ranka uczęszczał tajemniczy człowiek.
Ksiądz, uśmiechnął się radośnie, oznajmił, że dobrze poznał pana Hardfula i może twierdzić, że jest on prawdziwym chrześcijaninem, mającym jak najlepsze i najsprawiedliwsze zamiary na przyszłość.
— Jakież to zamiary? — spytał bez żadnej oględności reporter i poślinił już ołówek, lecz natychmiast opuścił go i ze źle ukrytą ironją i niechęcią spojrzał na proboszcza, bo ten ręce złożył pobożnie i odparł spokojnie:
— Szlachetny ten człowiek przyrzekł mi, że odrestauruje boczną kapliczkę z ołtarzem „małej świętej“ — Teresy z Lisieux! Taki jestem teraz szczęśliwy!
Pitt Hardful pozostawał wciąż tajemniczym cudzoziemcem, chociaż całe miasto patrzyło na niego miljonem oczu, bacznych a zawsze nieprzychylnych, podpatrujących i krytykujących.
Tajemniczość, otaczająca nowego obywatela miasta, zgęściła się jeszcze bardziej po pewnym wypadku.
Wspomniany już rudy Miguel odwiedził pewnego razu dużą tawernę, zawsze zatłoczoną pijącą, grającą w karty i kości lub wprost gwarzącą gawiedzią, wśród której przypadkowo znalazł się klerk jakiegoś banku.
Piegowaty Miguel, gestykulujący zawzięcie i wyraziście, zawsze roześmiany, popijał coś mocnego w towarzystwie kilku majtków.
Nagle jeden z nich zawołał:
— Powiodło ci się, żeś pływał z Pittem Hardfulem, Migu!
Miguel zaśmiał się jeszcze głośniej i odparł:
— Biały kapitan byle kogo nie brał ze sobą na tę pływankę! Ho, ho! Musiałem świadczyć swojem słowem za każdego. Kapitan wie, że ja go nie zdradzę i zawodu nie sprawię!
— Gdzieżeś, Migu, poznał Hardfula? — rozległy się pytania.
Rudy wyga spoważniał i przenikliwym wzrokiem zajrzał kompanom w oczy.
Po chwili skrzywił grube wargi w uśmiechu i rzekł wymijająco:
— Poznaliśmy się właśnie w tem mieście...
— Gdzie? — pytano Miguela.
— Na ulicy... na tej, która jednym końcem zaczyna się przed bramą pałacu prezydenta państwa, a drugim opiera się o mur więzienia...
— Gadasz zagadkami, przyjacielu! — wołali zawiedzeni słuchacze.
— Przepraszam... — wtrącił nagle pytanie siedzący przy sąsiednim stoliku chudy jegomość o posępnej, znudzonej twarzy i bystrych, świdrujących oczkach. — Przepraszam, czy ta znajomość została zawarta bliżej pierwszego, czy też drugiego ze wskazanych przez szanownego pana punktów?
Miguel szybko zwrócił piegowatą, zawadjacką twarz ku nieznajomemu i nagle parsknął śmiechem, wołając na głos:
— To pan, panie Pink, jeszcze drepcesz po tej ziemi? Przyjechałem tu właśnie z jedynym zamiarem sprawienia sobie tej przyjemności, aby złożyć wieniec na grobie tak czcigodnej i wielce pożytecznej osoby.
Chudy jegomość uśmiechnął się uprzejmie i poruszył cienkiemi wargami, szepcząc jakgdyby w zachwycie:
— Poznałbym pana zawsze, Juljanie Miguel, chociażbym dreptał na tym padole jeszcze sto lat, ma pan...
— Tak, czerwoną czuprynę — wtrącił Miguel.
— Nie! Ma pan tyle szczerej wesołości w głosie, ruchach i w błyskach oczu — objaśnił chudy jegomość, składając ręce tak, jakgdyby miał zamiar uciąć sobie dłuższą pogawędkę z dobrym znajomym.
W tej chwili jednak, Miguel pochylił mu się do ucha i szepnął:
— Poznałeś mnie, stary filarze więzienny? Opowiedz swemu pryncypałowi — temu opasłemu Alwinowi Swenowi, żeś spotkał jego dawnego pupila, Juljana Miguela, który w więzieniu waszem znany był jako nr. 253, a nie stulaj pyska, bo możesz gadać, kogoś dziś poznał w tawernie „Czarnej Mewy“. Papiery, sumienie i ręce mam czyste, a do tego książeczkę czekową na własne nazwisko, panie Pink, więc ani granatowe mundury, ani dozorcy więzienni nic już na mnie nie zarobią. Gadaj, gadajże sobie, ile się zmieści, dżentelmenie!
— Hm... hm... — mruczał Pink, macając wzrokiem każdą zmarszczkę na twarzy Miguela, każdy włos i każdy guzik jego tużurka. — Jeżeli pan już tak łaskaw dla mnie, to chciałbym wiedzieć, kim jest ów tajemniczy Pitt Hardful?
— Zawołaj pan kata i każ się powiesić! — zaśmiał się Miguel i jął żegnać marynarzy, nie skinąwszy nawet w stronę wpatrującego się weń chudego, posępnego jegomościa.
Wtedy to po mieście gruchnęła wieść oszałamiająca, że sługą, a raczej powiernikiem i przyjacielem Pitta Hardfula, jest zbrodniarz, który odbył karę w więzieniu.
W społeczeństwie, które starannie udaje chrześcijan, zerwała się burza. Najbardziej szanowani w mieście obywatele z pianą na ustach krzyczeli:
— Teraz wszystko się wyjaśniło! Niezawodnie Pitt Hardful jest też aferzystą, którego czyny równają się zbrodni, zbrodni tymczasem jeszcze nie wykrytej. Boże wielki, co to za czasy, co za moralność, co za ludzie?!
— Jakież dowody posiadamy, aby nazywać pana Hardfula zbrodniarzem? — zapytał nagle jakiś adwokat.
— Dowody! — oburzył się pewien szanowny obywatel. — Dowody są jasne, niezbite! Nikomu nieznany człowiek przybywa do naszego miasta, otwiera w najsolidniejszym banku jakiś homeryczny rachunek, coś nabywa, z nikim nie nawiązuje stosunków i ma pomocnika — dawnego aresztanta! Co za czasy?! Co za czasy?!!
Adwokat chciał dowieść, że „dawny aresztant“ może być najgodniejszym zaufania i szacunku człowiekiem, że nikt nie ma moralnego prawa zarzucać mu przeszłości i otaczać pogardą.
— Sąd usprawiedliwia, lub oskarża obywatela i członka społeczeństwa, — mówił adwokat, zapalając się coraz bardziej, — jeżeli więc usprawiedliwił go, to wszystko pozostaje w porządku, podobnie jak przydarzyło się szanownemu panu, gdy prokurator oddał go pod sąd za nadużycie zaufania klientów. Prokurator pociągał pana do odpowiedzialności, lecz sąd nie znalazł dostatecznych dowodów zbrodni w działalności jego. Pan prezes został uniewinniony i dotąd piastuje swój wysoki urząd.
— Mój panie... — usiłował przerwać drażliwe rozumowanie adwokata czcigodny obywatel, lecz młody człowiek już nie mógł wstrzymać potoku swych myśli i mówił dalej.
— Jeżeli sąd wyznacza zbrodniarzowi karę, a ten ją odbędzie, wtedy tem samem wina jego zostaje zmazana, zmyta, a oczyszczony człowiek powinien stać się i być uznanym za normalnego obywatela społeczeństwa! Jeżeli tak jest, sąd ma rację bytu, jeżeli — inaczej, sąd musi być uważany za instytucję szkodliwą i niemoralną!
— Phi! — pogardliwie wzruszając ramionami, wtrącił czcigodny pan. — Poco tyle elokwencji i ta powódź strasznych słów!?
— Dlatego, żeby nauczyć ludzi oszczędzać dobre imię bliźniego i żadnych oskarżeń bez dowodów nie rzucać! — zawołał młody adwokat i, wykręciwszy się na pięcie, odszedł od czcigodnej osoby.
— Socjalista! — syknął pod nosem urażony prezes i nieskazitelny obywatel miasta.
Jednakże zajście w tawernie miało konsekwencje. Szczegół z życia rudego Miguela wskazał prasie brukowej drogę do wyjaśnienia drażniącej zagadki.
Prasa ta nosi, jak wiadomo, togę Katona.
Nikt (na szczęście dla prasy!) nie ośmiela się zajrzeć do zwojów tej wspaniałej togi. Tymczasem czai się tam złych duchów bez liku, a wśród nich najstraszniejszy — duch brutalności. Nie ma on dla siebie nic godnego szacunku i do jednej ogólnej kloaki ciska dobre i złe czyny, zbrodnie i cnoty, życie ohydnych legowisk rozpusty i cichy, spokojny nastrój ogniska domowego, bohaterstwo mężczyzn i serce kobiety, a wszystko to nie w imię jakichś haseł szczytnych lub świetlanych ideałów, lecz w imię rozgłosu, skandalu, współzawodnictwa i plotki, zręcznie puszczonej, a pożądliwie podchwytywanej przez ulicę, łakomą wypadków i nowych wieści, chociażby najwytworniejszych i najbardziej niewiarogodnych.
Prasa brukowa szybko i ściśle wywiązała się z zadania.
Na razie zjawiać się zaczęły artykuły o budzących zaciekawienie tytułach. „Zagadka podmiejskiej willi“, „Tajemniczy Biały Kapitan“, „Wspomnienia czcigodnego Alwina Swena“, „Zawrotna karjera“ i szereg innych, niemniej sensacyjnych. Po tym wstępie dzienniki, widząc, że osoba zainteresowana milczy i nie reaguje na wyraźnie rozpoczętą przeciw niej kampanję, postanowiły wyzyskać okazję w sposób szybki i niezawodny.
Znalazło się jednak kilkunastu przedsiębiorczych reporterów, którym mimo trudności udało się kolejno odwiedzić willę Pitta Hardfula i wyrobić sobie przyjęcie przez właściciela.
Po długim oczekiwaniu w holu, gdy nieproszonym gościom już do reszty się nudziło, a zniecierpliwienie rosło, rudy, piegowaty człowiek (był to Juljan Miguel, o którym każdy reporter, jak mu się zdawało, wiedział już wszystko), uśmiechając się filuternie, wchodził i oznajmiał uroczyście:
— Kapitan prosi pana!
Przeszedłszy długą amfiladę pokojów, dziennikarz stawał przed zamkniętemi drzwiami gabinetu właściciela willi, a rudy famulus, jeszcze bardziej roześmiany, szeptał tajemniczym głosem:
— Proszę wejść...
Naprzeciw takiego gościa wychodził średniego wzrostu, barczysty mężczyzna o twarzy ogorzałej i poważnej, jakgdyby nie znającej uśmiechu. Zlekka przymrużone oczy patrzyły twardo, mocno zaciśnięte wargi świadczyły, że umieją z całą niezłomną stanowczością wymawiać: „tak“ i „nie“. Szczególnie zaś budziły niepokój ruchy tego człowieka. Mimo, że lewa ręka wisiała mu bezwładnie, miał ruchy sprężyste i silne, a jednocześnie tak opanowane wewnętrznie, że nie mogły być ani o tysiączną część sekundy szybsze, ani o jeden mikron szersze.
Jeden z reporterów, który rozpoczynał karjerę życiową, jako bokser, poznał się na tem i pomyślał:
— Ten człowiek potrafi w najmniejsze poruszenie swego ciała włożyć całą siłę...
Nic więc dziwnego, że spostrzeżenia tego rodzaju nie dodawały śmiałości i nie budziły dobrej nadziei w odwiedzających Pitta Hardfula dziennikarzach.
W istocie nikomu z nich nie udała się delikatna i poufna misja, z którą przybywali, oglądając się podejrzliwie i niespokojnie.
— Czemu zawdzięczam wizytę pana? — padało twarde, zimno-grzeczne pytanie gospodarza.
Gość, nieco zmieszany, odpowiadał niepewnym głosem:
— Pan z pewnością już wie, że wokoło jego osoby nagromadziło się tyle tajemniczości, że mój dziennik pragnąłby mieć wywiad z panem, kapitanie...
Gospodarz obojętnie wzruszał ramionami i oświadczał spokojnie:
— Jutro tajemniczość może otoczyć osobę pana, panie redaktorze, lecz to nie daje powodu obcym ludziom nachodzić go w jego prywatnym domu!
— No, tak, rzeczywiście, lecz musi się pan zgodzić, że w tym wypadku sprawa przedstawia się całkiem inaczej i to właśnie prasie poniekąd daje prawo... — mruczał dziennikarz, zbity z tropu.
— Prasa nie ma żadnego prawa mieszać się do życia prywatnych osób do czasu, aż to ich życie nie zacznie zawadzać innym, lub czemś zagrażać, — przerywał Hardful.
— Po mieście właśnie krążą zdumiewające pogłoski, plotki, powiedziałbym oszczerstwa, przed któremi moje pismo chciałoby obronić pana! — ożywiał się nagle redaktor lub reporter.
Pitt Hardful zaczynał cicho się śmiać, a wtedy gościowi wydawało się, że ten dziwny człowiek wnet wybuchnie niepohamowanym gniewem.
Pitt Hardful urywał nagle śmiech i, patrząc na gościa przenikliwie, zadawał pytanie:
— Czy nie mam wyglądu człowieka, który wie, czego chce i umie upomnieć się o swoje prawa?
— No, tak, tak... — bełkotał dziennikarz, — jednak wiemy, że pismo „Głos gawiedzi“ przygotowuje sensacyjny, nie oszczędzający czci pana artykuł trzyszpaltowy... Należałoby zapobiec temu, zatrzymać druk tych enuncjacyj, uniknąć skandalicznego wręcz rozgłosu...
— Ile szpalt posiada „Głos gawiedzi“? — spytał Hardful, mrużąc oczy i mocniej zaciskając usta.
— Odliczając ogłoszenia i telegramy polityczne, — szesnaście — informował zdumiony dziennikarz.
— Mój panie redaktorze, — ze śmiechem pochylając się ku niemu, mówił gospodarz: — gdyby chciano o mnie pisać, to nawet tych szesnastu szpalt nie starczyłoby, a cóż dopiero mówić o trzyszpaltowym artykule? Drobne szczegóły, nic nieznaczące epizody, najwyżej jakiś moment z mojej dość barwnej biografji!
Tak to, nic nie wskórawszy, jeden po drugim wychodzili z willi tajemniczego kapitana redaktorzy i reporterzy, klnąc w duchu i odgrażając się brzydko.
Po wizycie u Pitta Hardfula i obejrzeniu jego osoby prasa brukowa jednak nie bardzo się kwapiła z sensacyjnemi artykułami o „białym kapitanie“ i karmiła czytelników staremi, sto razy przepitraszonemi, odegrzanemi, podsolonemi i podpieprzonemi szczegółami.
Pitt Hardful milczał i przestał przyjmować dziennikarzy, chociaż ta niespokojna brać z innych nawet miast zjeżdżać się zaczęła.
Wtedy to wybuchnęła bomba.
Lont jej podpalił jakiś nieznany, „uczciwy, śmiały pracownik pióra“ w małej, nikomu też nieznanej gazetce prowincjonalnej, noszącej pretensjonalną, jakgdyby dla pośmiewiska wynalezioną nazwę: „Prawda z lewego brzegu“.
Świstek ten, drukujący się na szarej bibule, używanej do zawijania solonych sztokfiszów i śledzi, wystąpił z sensacyjnym artykułem, zapowiadanym od trzech dni.
Artykuł nieznanego autora, podpisanego inicjałami, miał tytuł istotnie śmiały i niezwykły:
„Miljoner-kajdaniarz“ — czyż nie był to arcy-sensacyjny tytuł?! W tym to artykule nieznany bandyta pióra opisywał Pitta Hardfula, jako młodego człowieka z dobrej, szanowanej rodziny, lecz o instynktach zbrodniczych, które doprowadziły go do więzienia za okradzenie ciotki. Złoczyńca, zarejestrowany pod nr. 13, odsiedział karę w więzieniu i, wyszedłszy na wolność, zniknął bez śladu. Nikt nic o nim nie słyszał do chwili, aż zamieszkał w rodzinnem mieście, powróciwszy po kilku latach włóczęgi po świecie. Dalsze szczegóły należały już do kategorji domysłów, opartych na oświadczeniu rudego Miguela w tawernie portowej. Autor artykułu rozpowiadał, że prawdopodobnie Pitt Hardful pływał jako sztorman na statku.
— Jakiż to mógł był okręt? — zadawała pytanie „Prawda z lewego brzegu“ i natychmiast dodawała:
— Ze ściśle poufnych źródeł dowiadujemy się, że statek, dowodzony przez Pitta Hardfula, był żaglowym kutrem, trudniącym się procederem przemytniczym oraz handlem żywym towarem, dostarczanym z zapadłych portów Europy do Argentyny i Brazylji.
Bomba pękła i w mieście zawrzało, jak w ulu.
Gdyby Pitt Hardful był istotą wszystko widzącą i słyszącą, ogarnęłoby go zapewne zdumienie.
Bez wątpienia ogarnęłoby, ponieważ w całem opisywanym mieście, jak okiem sięgnąć, nie znalazłby Pitt Hardful człowieka, któryby nie dał wiary rewelacyjnemu odkryciu „Prawdy z lewego brzegu“. Należy jednak dodać, że różni obywatele różnie się do osoby Hardfula ustosunkowali.
Po tawernach, spelunkach portowych i barłogach ludu roboczego, cuchnącego potem, smołą lin, targanem pokładowej posadzki, cebulą i wódką, z uśmiechem dumy szeptano do siebie:
— Patrz — no go! Więzienna szmata, a wybił się i do zaszczytów doszedł, bo nawet gazety o nim piszą i miljonerem nazywają! Eh, gdybyśmy też tak potrafili!
Na eleganckich „fajfach“, na giełdzie, w gabinetach różnych „businessmenów“, w teatrach mówiono inaczej:
— Pitt Hardful, podejrzany kapitan jakiegoś statku mieszka wśród nas, jak równy z równymi, ba! — nawet wyższy, bo nie zaszczyca nas znajomością! Jakiś tam aresztant, galernik, który dorobił się na ciemnych sprawach olbrzymiej fortuny, śmie wywyższać się nad społeczeństwo, unikać towarzystwa! Takie typy muszą być wycofane z obiegu.
Wycofać go było jednak rzeczą trudną, bo kapitan Hardful „w obiegu“ właśnie nie był, unikając styczności ze „społeczeństwem“ i z „towarzystwem“.
Jednak ten i ów z „towarzystwa“ próbował „wycofać“ — kajdaniarza-miljonera.
Atak rozpoczął dyrektor banku, oświadczając Hardfulowi, że nie może mieć go w gronie stałych klientów swej instytucji, cieszącej się zaufaniem publiczności.
Pitt Hardful odpowiedział spokojnie i krótko:
— Doskonale, że pan dyrektor mnie uprzedził, bo właśnie wkrótce oczekuję znacznej sumy, muszę więc zawczasu dobrze ją ulokować.
Słowa kapitana posłyszał siedzący w pokoju klerk i natychmiast, zagwarantowawszy sobie komisowe wynagrodzenie, o tak ważnej rozmowie powiadomił bank współzawodniczący. Dyrektor tegoż bez zwłoki zatelefonował do Hardfula i przyjął jego wkład na lepszych warunkach, zastrzegłszy sobie dyskrecję nowego klienta.
Drugi atak przeprowadził znów dyrektor przedsiębiorstwa, którego akcje nabył był Pitt Hardful.
— Panie — rzekł uroczystym głosem dyrektor — wiadome panu okoliczności wykluczają możliwość naszej dalszej współpracy...
— Jaka szkoda! — przerwał mu Hardful. — Lecz cóż zrobić, muszę się z tem pogodzić! Proszę więc zwołać akcjonarjuszów, a ja, jako posiadacz przeważającej części udziałów, podtrzymam dymisję pana dyrektora.
Prasa, która z wszelkiemi zastrzeżeniami przedrukowała artykuł „Prawdy z lewego brzegu“, zaczaiła się, czekając na wystąpienie Pitta Hardfula.
On zaś milczał, prowadził dawny tryb życia, zachowując zupełną obojętność wobec tego, co piszą o nim dzienniki, co myśli „społeczeństwo“ i jak reagują na to wszystko „sfery towarzyskie“.
Wtedy to „Głos gawiedzi“ zadał kapitanowi nowy cios, zmuszając go do zabrania głosu.
Jakiś zacietrzewiony, głupkowaty i rozzuchwalony reporter umieścił artykuł, powtarzający rewelacje „Prawdy z lewego brzegu“ i zakończył pisaninę z patosem niezwykłym:
— Dość tego! Rzućmy rękawicę w twarz naszej przegniłej burżuazji! Biały kapitan, kajdaniarz-miljoner, Pitt Hardful, więzienna trzynastka, posiada inne nazwisko i imię: Eryk Stefan. Jeżeli wszystko, co o nim pisała prasa, stojąca na straży prawa i moralności socjalnej nie jest zgodne z prawdą, niech obali to pan Eryk Stefan, ukrywający się pod przybranem nazwiskiem „Pitt Hardful“.
Rzucono rękawicę, a ten, któremu ją ciśnięto, wlot pochwycił wyzwanie.
Cale miasto z wytężoną uwagą śledziło przebieg sprawy sądowej, wytoczonej przez Pitta Hardfula contra „Prawdzie z lewego brzegu“ i „Głosu Gawiedzi“.
Sprowadzony z Anglji znakomity adwokat bardzo logicznie oddzielił prawdę od obrażających jego klienta domysłów i, stwierdził, że Pitt Hardful, a raczej Eryk Stefan, odpokutowawszy za kratami, winę swoją odkupił rzetelnie i powrócił na łono społeczeństwa, jako zwykły jego członek[1]. Obrońca żądał wymierzenia surowej kary dziennikarzom za oszczercze wieści co do źródeł bogactwa jego klienta i za złą wolę autorów hańbiących artykułów.
Sąd okazał się na wysokości powołania i skazał pięciu pismaków na karę więzienia.
Po ogłoszeniu wyroku, który oszołomił wszystkich, adwokat wniósł nową sprawę, dowodząc, że Eryk Stefan na skutek oszczerstwa, rzuconego nań poniósł ciężkie straty materjalne i moralne.
Sąd uznał dowody adwokata i wyznaczył pokaźną sumę, którą musiały wypłacić poszkodowanemu redakcje „Prawdy z lewego brzegu“ i „Głos Gawiedzi“.
Jednak był to wyrok, rzucony w próżnię, albowiem obadwa pisma niezwłocznie ogłosiły plajtę i przerwały nić swego nędznego i nieczystego żywota.
Tak powrócił do „społeczeństwa“ i „towarzystwa“ tajemniczy „biały kapitan“, Pitt Hardful, a gdy po raz pierwszy padło jego prawdziwe imię — Eryk Stefan, wszystkim się wydało, że zagadka została wyświetlona, a tajemniczość rozwiała się na zawsze.
Późniejsze dzieje, „białego kapitana“ dowiodły, że „społeczeństwo“ i „towarzystwo“ zbytnio się pośpieszyło i że wrażenia ich były powierzchowne i nieuzasadnione.



Rozdział II.
W WILLI PODMIEJSKIEJ.

Po obszernej sali, oświetlonej jedyną lampą, stojącą w rogu, szybkim krokiem przechadzał się Eryk Stefan, a za nim, jak cień, sunął rudy Miguel.
Dziwne wrażenie sprawiały te dwie postacie, szybko i prawie bez szmeru poruszające się, bo gruby kobierzec zagłuszał odgłosy ich kroków.
Długo tak chodził kapitan, a tuż na nim wpatrzony w jego plecy nieodstępny sługa i przyjaciel.
Na twarzy Eryka Stefana malowała się zimna wesołość, jakieś jakgdyby drapieżne, potężne rozradowanie, lecz oczy nie zdradzały tego uczucia. Spokojne, niemal obojętne, zapatrzone były w im tylko znaną dal.
Potarłszy prawą ręką zwisające bez ruchu lewe ramię, kapitan stanął nagle, obejrzał się na stojącego tuż za nim Miguela i szepnął:
— Well! Jak widzisz, przyjacielu, powróciłem już całkowicie na łono swego społeczeństwa. Wszystko już ludziska wiedzą o mnie — i to, że okradłem ciotkę... i że nazywano mię niegdyś Erykiem Stefanem!
— Nie mogę w to uwierzyć! — także szeptem odparł rudy Juljan. — Wy, sztormanie, nie moglibyście okraść nikogo! Wasi nawet wrogowie na „Witeziu“ przezwali was „białym kapitanem“. Sam Olaf Nilsen (świeć Boże, nad jego duszą ponurą), ba nawet Ikonen, Mito, jak mi opowiadał bosman, Mikołaj Skalny, uznali was za „białego“ kapitana...
Kapitan westchnął ciężko i odparł:
— A jednak okradłem... Cóż chcesz, mój stary, w mojej sferze istnieją pewne przesądy, których ty chyba nie zrozumiesz! Było to tak! Pędząc życie lekkomyślne i, dodam, bezmyślne, zgrałem się w karty i musiałem oddać dług, który jest uważany za honorowy. Nie oddać nie mogłem, bo niema w tej sferze zwyczaju prosić o zwłokę, o spłatę częściami. Gdybym był nie oddał, wyrzuconoby mnie poza nawias „towarzystwa“. W tym okresie myśl moja była pełną przesądów i nie umiała rozstrzygnąć palących spraw stanowczo i prosto. Uważałem, że honorowy dług jest dla dżentelmena ważniejszą sprawą od moralności i ludzkiego honoru, więc ukradłem ciotce znaczną sumę, o której wiedziałem, że się znajduje w toalecie, dług spłaciłem, lecz za to właśnie trafiłem do więzienia, trafiłem zupełnie sprawiedliwie, mój kochany Migu!
— Nic o tem nie gadaliście nam, sztormanie, w więzieniu, ani na pokładzie „Witezia“! — zawołał Juljan. — Jakżeż to się stało? To ciotka wpakowała was do ula?
— Eh, nie! — mruknął kapitan. — Służąca, obawiając się zupełnie słusznie, że ciotka może ją posądzić o rabunek, doniosła policji. Wszystko zostało odrazu wykryte i — przesiedziałem wtedy razem z wami spory szmat życia za kratą, mój stary...
— No, tak, tak — to już wiem!... — szepnął Miguel. — Myślałem, że życie biedoty nie jest łatwe i proste, a teraz widzę, że i bogacze mają swoje kłopoty...
— I jakie jeszcze! — kiwnął głową, Eryk Stefan. — Można, naprzykład, wyrzucić na ulicę tysiące robotników, lecz nie wolno pozbyć się drogiego samochodu, bo to skandal, źle widziany w towarzystwie i na giełdzie.
— E — e! — przeciągnął Miguel, — tego to już nigdy nie zrozumiem...
Kapitan na nowo chodzić zaczął po sali, a za nim sunął Miguel, krok w krok, jak cień, lub jak pies przy nodze.
Eryk Stefan nie odzywał się więcej.
Zamyślił się nad czemś, a zmarszczki, jak węże leniwe, pełzły po jego ogorzałem czole.
Gdyby ludzie, którzy tak surowo oskarżali Eryka Stefana wiedzieli, o czem myślał w tej chwili, zdumieliby się bardzo i baczniej przyjrzeliby się jego obojętnej twarzy, oczom badawczym, sprężystej, barczystej postaci i tej bezwładnej ręce, którą kapitan od czasu do czasu pocierał, mocniej zaciskając wargi, bo, snać, bolała go.
Życie ludzkie jest niezgłębione i niezbadane, jak ocean.
O, może, nawet trudniej zbadać je, niż największą otchłań przepaścistą, a to dlatego, że na ocean wszyscy ludzie spoglądają jednakowo, tymczasem na życie bliźniego, a nawet najbliższego sobie człowieka, patrzy każdy inaczej, najczęściej zaś tak, jakgdyby posiadacz tego życia z innej był ulepiony gliny, stanowił istotę, pozbawioną cech ludzkich, i w każdym razie nie mogącą myśleć, czuć i cierpieć tak, jak inny bliźni — ten, który zamierza poznać i zrozumieć jej życie!
Tymczasem w tej samej chwili Eryk Stefan robił rachunek sumienia, twardy i nielitościwy, nic nie ukrywający, pozbawiony krętactwa i pobłażliwości.
Zdawaćby się mogło, że oto ciężko chory człowiek sam nad sobą dokonywa niebezpiecznej operacji, zagląda do swego wnętrza, szuka źródła choroby, bada cierpienie pacjenta i jednocześnie czuje ból, nieznośny, potworny, przeszywający całe ciało i niemal pozbawiający go przytomności.
W tem mieście przeżył dwadzieścia siedem lat i, jak mu się wydawało, bezcelowo i bezdusznie. Wychował się w zamożnym domu, otoczony zbytkiem, w warunkach, które uważał teraz za wręcz zbrodnicze w swej bezmyślności i egoiźmie.
Przez dwadzieścia siedem lat poznał był zaledwie środek miasta. Przedmieścia za to i brudne, wąskie, zamieszkałe przez nieznanych ludzi uliczki i zaułki, pozostawały poza granicami wiedzy i zainteresowania Eryka Stefana. Wspaniały, błyskotliwy, dobrze ułożony młodzieniec, należał do klasy, która z rokiem każdym stanowiła coraz mniejszą, ale też coraz bardziej niedostępną wysepkę w morzu ludzkiem, wyrzucającem fale z tych właśnie barłogów, przedmieść, z zakopconych, odrapanych z tynku ubogich kamienic, z wąskich, krętych uliczek, pozbawionych przewiewu świeżego powietrza i promieni słonecznych.
Widział to wszystko strojny, gładko ogolony Eryk w przelocie, ale było mu to tak obce i obojętne, że wzrok jego ślizgał się, na niczem się nie zatrzymując. Nie słyszał wrzasków dzieci obdartych, bladych, urągających mu, gdy samochód jego obryzgał je błotem, lub zasypał kurzem. Tak też było i z życiem. Znał zaledwie szczyt jego, dostępny wyłącznie dla ludzi z jego sfery.
Ludzie z małej wysepki bogaczy nie umieją wglądać w mgłę, pianę i warkliwą zwarę, kotłującą się dokoła. Z jakimś uporem myślą, że skalisty brzeg ich siedziby wstrzyma rozpęd tych rozbestwionych potęg, ryczących, powiewających rozwichrzonemi grzywami, syczących nienawiścią i smaganych wichrem ślepej i tępej zemsty.
Eryk Stefan uśmiechnął się i wzruszył ramionami.
Przyszło mu nagle do głowy, że zamożne klasy wytworzyły dla siebie osobny kodeks życiowy, stosowany tylko w sferze wybrańców. Kodeks często przyjemny, broniący indywidualnej swobody, lecz chwilami cięższy i bardziej krępujący niż najsurowsze prawo karne, stosowane do tych tam obywateli drugiego i trzeciego gatunku, do tych ponurych typów wyniszczonych mężczyzn, niechlujnych kobiet, zawsze złych i wrzaskliwych.
Kodeks klasy zamożnej stawał się chwilami jednak tak bezwzględnym i nieubłaganym, że człowiek, zamierzający zrzucić z siebie jego więzy, nie mógł znaleźć współczucia i pomocy, albowiem w ten sposób mała wysepka walczyła o swój byt, zewsząd niemal zagrożony.
Na przedmieściach panowały inne obyczaje, a z nich najlepszy — praktyczna myśl i stanowczość w jej wykonaniu.
Dobrze uposażony mechanik kolejowy, lub majster z fabryki chemicznej, tracąc posadę, nie rozpaczał, nie utyskiwał długo, lecz rozglądał się dokoła i szukał nie dogodzenia swej ambicji, lecz pracy. Mechanik stawał się rolnikiem, majster chemiczny górnikiem w kopalni fosforytów lub węgla.
Tymczasem Eryk Stefan mógł grać w karty, nie rozporządzając w tym czasie dużą sumą pieniędzy, a, przegrawszy, nie pomyślał o załatwieniu sprawy metodami nie wskazanemi w kodeksie swej klasy, nie poszedł do szczęśliwego partnera, nie ułożył się z nim o sposoby spłacenia długu, nie zaczął pracować, aby zarobić pieniądze, lecz myślał jedynie o ratowaniu honoru człowieka swej klasy i nienaruszalności jej kodeksu. Wolał się zakraść do pokoju ciotki i, wiedząc, że staruszka nie odważy się na śmiały krok, wyciągnąć z mahoniowej toaletki potrzebne dla ratowania honoru pieniążki.
Przypomniał sobie Eryk Stefan dziada swego, słynnego adwokata i radcę prawnego wielkiej światowej firmy, eksploatującej plantacje bawełny w Gabonie. Czcigodny ten starzec, wyrocznia dla całej rodziny i dla towarzystwa, przez całe życie łamał sobie głowę nad zwiększeniem zysków firmy i zwalczaniem konkurentów. Siwobrody Alfred Stefan wynalazł ciekawy sposób, który później był szeroko praktykowany. Do Gabonu zaczęto przesiedlać murzynów z Gwinei i Sudanu i zmuszać ich do zakładania drobnych plantacyj bawełny, a gdy te zaczynały prosperować, skuszono czarnych właścicieli pieniędzmi i za śmiesznie niską cenę skupiono wszystkie plantacje murzyńskie. Czarni ludzie nie wiedzieli, co mają zrobić z kilkoma setkami papierowych franków, chodzili po mieście, skupywali wodę kolońską, gramofony, mechaniczne zabawki dziecinne, które im usłużnie podsuwali biali kupcy aż, wydawszy pieniądze do ostatniego centyma, związali wszystko w tłomok, umieścili go na głowie i ruszyli do domu, mając przed sobą tysiąc lub dwa tysiące kilometrów pieszej drogi.
Alfred Stefan słynął jako „tęga głowa finansowa“, lecz Erykowi, który dawniej, mieszkając w domu rodzicielskim, tradycyjnie uwielbiał i szanował dziada, teraz wydało się, że nie mógłby bez zażenowania a nawet niechęci spojrzeć w surowe, jasne oczy starca.
Przed kapitanem stanęła, wynurzająca się z mgły przeszłości, potężna postać norweskiego sztormana — Olafa Nilsena. Był to wprawdzie dziki człowiek morza, lecz w sercu nosił poczucie prawdy i miłości, która żyła w nim, jak instynkt, podświadoma a władna.
— Olaf Nilsen! — westchnął kapitan. — Stary, wypróbowany, dziwny druh!
Eryk Stefan zmrużył oczy i wyraźnie ujrzał ogromnego Norwega, który, patrząc na niego badawczo, mówił:
— Biorę was na „Witezia“, bo potrzebny nam jest człowiek, który umiałby obronić nas przed wyzyskiem i źle stosowanem prawem...
A później?... Później z jakąż łatwością przyszło Erykowi odwieść Nilsena od nieuczciwych i sprzeciwiających się prawu pływanek półkaperskich, półbandyckich. Później on — mieszczuch, Eryk Stefan, świeżo wypuszczony z więzienia, zawładnął wszak duszą i wolą dzikiego, ponurego sztormana i właściciela „Witezia“...
Gdyby nie tajemnica tego kutra, cała załoga stałaby się posłusznem narzędziem w rękach Eryka Stefana, właśnie dlatego, że działał prosto i uczciwie.
Niestety, wśród majtków znajdowała się ukrywająca się przed mężem, starym garbusem i katem, młoda rybaczka.
Olaf Nilsen i wszyscy marynarze załogi „Witezia“ kochali się w niej, a nawet pokraczny Japończyk — Mito i „Kuk“ — Chińczyk Tun-Lee, wyciągali ku niej chciwe ręce.
Ten pęd silnych mężczyzn do młodej i pięknej kobiety zwalczył wszystko. Wybuchnął bunt...
O tak! Gdyby nie przypadkowo wynajęci w Wardo ciurowie, jacyś inteligentni i uczciwi Polacy, z pewnością Olaf Nilsen przedwcześnie poszedłby był na strawę dla ryb północnych, a i on — Pitt Hardful też, bo leżał wtedy bezwładny i nieprzytomny z przestrzelonemi płucami.
Westchnienie podniosło pierś kapitana, a wzburzona pamięć snuła przed oczyma dalsze wizje przeszłości.
Dalej wszystko poszło dobrze... prawie wszystko...
Eryk sprowadził na „Witezia“ Miguela z towarzyszami.
— Cha, cha! — zaśmiał się głośno kapitan. — Cudaczny „Kula Bilardowa“, ogromny, tatuowany Falkonet, piękny Bezimienny i wesoły, zuchwały wyrostek — Lark.. Wszyscy oni uważali go za „białego kapitana“, wierzyli mu bez zastrzeżeń, a on poprowadził ich na daleki Tajmyr po złoto i wolność. On sam, a z nim Polacy. Miguel, Kula Bilardowa, Mikołaj Skalny, ponury Olaf Nilsen i... Elza Tornwalsen bogaczami powrócili do świata cywilizowanego... Niektórzy z nich, ci, co zechcieli odkupić swoje zbrodnicze życie męką nocy polarnej i ciężką pracą, pozostali tam jeszcze i wyrywają teraz zmarzłej na kamień ziemi żółty, drogocenny metal, szacunkiem dla ludzi i uznaniem praw ludzkich budząc dla siebie uznanie wśród dzikich mongołów północnych... Olafie Nilsen, hej, Olafie Nilsen... Pocóżeś zginął, bracie?
Krew zalała twarz Eryka Stefana.
— To kolejna zbrodnia moja — mignęła mu myśl, ostra, jak cios sztyletu. — Byłem bezwzględny... zapomniałem o męce Olafa i nie chciałem myśleć o losie Elzy... Śpieszno mi było powrócić tu oto i mścić się, mścić!... A tymczasem należało dać wolność Elzie Tornwalsen, należało, bom przyrzekł to jej i Nilsenowi. Powinienem był to uczynić, bo była bezbronna! Pocóż pokochała mnie? To wikłało sprawę... Śpieszyłem się z odjazdem... Olaf, chcąc mnie wyręczyć po swojemu, jak umiał, postanowił raz na zawsze dać Elzie wolność... Widziałem go leżącego na skałach pod złomem granitowym... Fale okrywały go białą pianą, jak płaszczem bohatera.. a tuż czerniał, przywarłszy mu do nóg, potworny, kudłaty garbus... który napadł był Olafa z zasadzki i razem z nim z urwiska runął na rafy fjordu... Olafie Nilsen!... Olafie szlachetny i potężny jak skała!... Dlaczego, dlaczego zginąłeś, nie przemówiwszy do mego sumienia? Bracie!
W przedpokoju rozległ się cichy, nerwowy dzwonek.
Kapitan drgnął i natychmiast prysnęły wspomnienia.
Podniósł głowę i nadsłuchiwał.
Dzwonek odezwał się raz jeszcze, słabo, bojaźliwie.
— Idź, Migu i otwórz — szepnął Eryk. — Jeżeli to znów jakiś dziennikarz, powiedz mu, że wyjechałem do Południowej Ameryki.
— Już ja mu tam powiem! — mruknął rudy Juljan i z cichym śmiechem wybiegł z salonu.
Z przedpokoju doniosły się wkrótce urywki rozmowy. Kapitan ze zdziwieniem nadsłuchiwał. Wyraźnie słyszał głos Miguela i inny — należący niezawodnie do kobiety.
Po chwili Miguel powrócił i stanąwszy przy kapitanie, szepnął:
— Jakaś starsza pani prosi o widzenie się ze sztormanem... Powiada, że ma pilny interes i bardzo poufny...
— Starsza pani? — powtórzy Eryk. — Wprowadź ją tu... Cóż to znów za pilny i poufny interes?
Stanął na środku sali i czekał.
Po chwili weszła dama w ciemnej sukni i z czarnym welonem, opuszczonym na twarz.
Zatrzymała się na progu i drżącym głosem rzekła:
— Chciałabym widzieć pana Eryka Stefana... kapitana Pitta Hardfula...
— Do usług pani... Jestem kapitan Pitt Hardful, — odparł Eryk.
— Eryku, jakżeś się zmienił do niepoznania... zmężniał, spoważniał! — wybuchnęła dama, wyciągając ku niemu ręce.
— Od wypuszczenia z więzienia minęło sporo lat, szanowna pani, — syczącym głosem rzucił kapitan. — Życie pędziłem ciężkie i niebezpieczne... chociaż nikogo nie okradałem, ani też nie handlowałem kontrabandą lub kobietami, jak to pisały wasze dzienniki.
— Pocóż o tem wspominasz, Eryku? — zatrzepotała rękami dama. — Ja o wszystkiem zapomniałam... Nie zrobiłabym ci była nigdy przykrości, mój drogi, lecz to ta wstrętna Katarzyna udała się natychmiast do policji...
— Ciotka Iza!... — wyrwało się kapitanowi. — Przepraszam... pani Izabella Duvergne?
— Tak przyszłam powiedzieć ci, że jestem oburzona na twoją rodzinę, która żywi obawę, że zechcesz zbliżyć się do niej i nawiązać stosunki... Ja... ja gotowa jestem przyjąć ciebie, gdybyś zechciał — mówiła pani Duvergne, podnosząc welon.
— Dziękuję... pani! — syknął Eryk. — Chciałbym najpierw przeprosić panią za mój nikczemny, podły występek wtedy, gdy to wyciągnąłem z jej toalety te nieszczęśliwe pieniądze... Dotąd nie mogłem tego uczynić osobiście... Błagałem panią o przebaczenie, posyłając do niej list z więzienia...
— A jakże, a jakże! — potwierdzała stara dama. — List ten doręczono mi i natychmiast przebaczyłam ci, dowiedziawszy się, że musiałeś spłacić dług honorowy... Nie odpisałam ci, gdyż nie chciałam, aby mój list figurował na rozprawie sądowej...
— Tak... — mruknął Eryk. — Przepraszam panią, że zapytam o rzecz, mającą dla mnie pierwszorzędne i zasadnicze znaczenie...
— Ależ pytaj, kochany Eryku! — zawołała dama. — Tylko... dlaczego nie nazywasz mnie ciotką Izą?
— Objaśnię po chwili... — odpowiedział kapitan. — Najpierw muszę wiedzieć...
Potarł silnie bezwładne ramię i, marszcząc czoło, zapytał:
— O ile pamięć mnie nie myli, przed sześciu laty we wrześniu wysłałem pani z Londynu całą sumę, skradzioną przezemnie. Czy pani otrzymała przekaz, wystawiony przez Lloyd Bank?
— Istotnie! — potwierdziła natychmiast pani Duvergne. — Bank przesłał mi czek na całą sumę z procentami za ubiegłe lata.
— Doskonale! — ciągnął Eryk. — A czy pani poinformowała kogoś o tem?
— Niezawodnie! Pokazałam czek i załączony do niego twój list całej rodzinie naszej.
— No, i cóż powiedzieli ojciec i matka? — dopytywał się kapitan, zaciskając wargi.
— Powiedzieli, że bądź co bądź postąpiłeś jak dżentelmen...
— A co rzekł na to dziadek, Alfred Stefan?
Pani Duvergne pochyliła głowę i odparła tak cicho, że Eryk z trudem posłyszał odpowiedź:
— Dziadek Alfred posiada niewzruszone zasady moralne, więc okazał się nieprzejednanym.
— Cóż powiedział? — rzucił natarczywe pytanie Eryk.
— Powiedział... powiedział... że tym postępkiem nie oczyściłeś jednak rodziny z hańby, która z twej przyczyny spadła na nią, a potem dodał jeszcze: — kto wie, czy pieniądze te pochodzą z uczciwego źródła...
— Hm... hm... — mruknął kapitan. — Pochodziły z zupełnie uczciwego źródła, bo ja nie rabowałem murzynów, tylko sam pracowałem ciężko, nie oszczędzając ani zdrowia, ani własnego życia... No, ale kogo to teraz może obchodzić?! Chciałbym jeszcze wiedzieć, czy poza najbliższą rodziną, nikt nie wie, że Eryk Stefan zwrócił poszkodowanej ciotce Izabelli Duvergne zrabowane jej pieniądze?
— Nie! Na radzie rodzinnej postanowiliśmy nie rozgłaszać tego, aby nie wywlekać powtórnie tej ciężkiej sprawy, zadającej cios naszej ambicji i honorowi, — żywo odparła pani Duvergne.
— A o mojej ambicji i o moim honorze nie pomyśleliście państwo? — z suchym śmiechem zapytał kapitan, zbliżając się do sędziwej damy.
— Uważaliśmy ciebie za zgubionego dla nas na zawsze — wyjąkała pani Izabella.
Kapitan zaczął chodzić po sali. Gdy w chwilę potem zatrzymał się, twarz jego była spokojna i obojętna, oczy bez blasku i tylko usta krzywiły się chwilami w nieuchwytnym, szyderczym uśmiechu.
— Rozumiem... — rzucił dobitnie, — mieliście rację postąpić właśnie tak... wtedy... Zresztą sam, wyrzekłem się rodziny, do której już nigdy, pani Duvergne, nie powrócę. Niech tam nikt z was żadnych obaw nie żywi! Zmieniłem nazwisko... Jestem Pitt Hardful... Tak opiewają wszystkie moje, zupełnie legalne dokumenty. Nie chciałem, aby moje incognito zostało wykryte. Stało się to pomimo mojej chęci i zamiaru, lecz skoro się już stało, skoro nie jestem zgubiony na zawsze, a nawet mam zamiar odbudować własne życie, prosiłbym o umieszczenie w dziennikach stwierdzenia faktu spłacenia pani przezemnie mego długu ze wskazaniem daty tego wypadku. Proszę o to, gdyż w przeciwnym razie byłbym zmuszony uczynić to sam, a forma tego, być może, uraziłaby całą rodzinę, czego pragnąłbym uniknąć... Na tem wszystko się skończy pomiędzy nami... Teraz pani widzi, że nie mogę nazywać jej „ciotką Izą“, bo nie jest nią pani dla kapitana Pitta Hardfula!...
Kapitan nisko się skłonił przed sędziwą damą i, spojrzawszy porozumiewawczo na Miguela, wyszedł z sali, mrużąc oczy i gryząc wargi.
Gdy pozostał sam, wyprężył pierś i rozprostował barki, jak gdyby zrzucając z nich niewidzialne, ciężkie brzemię.
Szeptał do siebie, ledwie poruszając ustami:
— Nareszcie! Eryk Stefan naprawdę umarł, zginął na zawsze...
Wszedł rudy Juljan i ze śmiechem zawołał:
— Sztormanie! Ta siwa dama wypytywała mnie, czy jesteście przy zdrowym umyśle?
— A to znowu co nowego! — zdziwił się kapitan.
— Powiedziała mi pani Duvergne, że wyrzec się nazwiska Stefan może tylko pomylony — opowiadał Miguel.
— Hę? — mruknął Pitt Hardful. — Ta dama powiedziała ci to, co myślą wszyscy Stefanowie, co myśli całe miasto... Pozostaw mnie teraz, przyjacielu, samego... Muszę sobie porządnie nałamać głowę nad tem, co mam dalej robić.
Miguel bez słowa wyślizgnął się z pokoju.
Kapitan usiadł na kanapie i, zamiast pogrążyć się w myślach i rozważaniach, zaczął cicho pogwizdywać, coraz bardziej oddalając się od rzeczywistości. Zniknęły, roztopiły się w falach nieskończoności ściany domu, zanurzyło się w jakiejś cichej, nieruchomej otchłani życie całe ze wszystkiem, co je stanowiło i zamykało w stałych, twardych ramach, a więc przepadło bez śladu więzienie, włóczęga, czarny kadłub otulonego dymem „Witezia“, ohydne artykuły „Prawdy z lewego brzegu“, wystraszone oblicza pociągniętych do sądu pismaków, czarny welon „ciotki Izy“... Jeszcze chwila i łagodny bezwład duszy i ciała ogarnąłby go niezawodnie, nadpłynęłoby uczucie cichej, kojącej szczęśliwości...
Jeszcze jakieś odłamki, okruszyny, szczątki wrażeń i przeżyć krążyły przed oczami Pitta Hardfula, jeszcze jakieś szmery, przygłuszone, zamierające echa głosów tłukły się w świadomości, gdy z tych resztek wrażeń leniwie formować się zaczęły słowa i układać, w posępną pieśń, a pierwsze jej wyrazy wnet obudziły wspomnienia.
Walą w czarne, zżarte przez morze spychy — fale nigdy niesyte, ciskają się z sykiem pustynne chochoły pienne... Wyspa Lango... uśpiony, zaczajony Hadsefiord, gdzie na dnie leżą wśród raf skamieniałe korabie wikingów, gdzie rdzewieją ich ciężkie miecze, tarcze posiekane stokrotnie i zbroice walecznych najeźdźców, którzy stali się nasieniem człowieczem, zarodki honoru, żądzy i dumy rozrzucającem hojnie po ziemi całej — hen — od ujścia Senegalu aż po pustynne łachy okrytego lodowym pancerzem oceanu i po ubogie, szare i smętne pustkowia nadbałtyckich mierzei i piachów.

„Zniknęły w mgle dalekiej białe żagle wikingowej łodzi.
„Już nie słychać grania rogów i skrzypu długich, giętkich wioseł...
„Opustoszał zamek, zawarły się podwoje i umilkł mieczów szczęk...
„Na krużgankach — pustka i na szczycie baszty — cisza...“

Kapitan Pitt Hardful westchnął ciężko i czoło zmarszczył.
Słyszał tę pieśń, spokojną i posępną.
Śpiewała ją... Elza Tornwalsen, bo pieśni tej nauczyła ją siwa, wiekowa starucha Lilit, przezwana Eddą-prababką; śpiewała, bo pieśń ta była głosem jej duszy smętnej, cichej, jak toń Hadsefiordu z ukrytemi na dnie skarbami, które porwały ludziom zwara pienna, kipiel podstępna, strąd otchłanny i rafy zębate, zaczajone tam i sam.
Kapitan skrzywił się, bo za drzwiami rozległy się kroki służącego — wesołego, gadatliwego Francuza.
— Kapitanie, terminowy telegram do pana! — zawołał, wbiegając do pokoju.
Pitt Hardful rozerwał złożony blankiet i odczytał:

„Dziś zakotwiczyłem „Witezia“ w Hawrze po północnej ryzie. Jutro przyjeżdżam — sprawy ważne.
Mikołaj Skalny“.

— Natychmiast zawołać tu Miguela! — krzyknął kapitan.
— Pan Juljan Miguel wyszedł na miasto, panie kapitanie, — odparł sługa i bez przyczyny zachichotał poufale.
— Do stu porwanych żagli, szukaj go tedy! — syknął Pitt Hardful, zrywając się z miejsca.


Rozdział III.
PITT HARDFUL NA WIDOWNI.

Pali się jedyna lampa w sali zamiejskiej willi kapitana Hardfula.
Trzech mężczyzn od godziny przemierza ją szerokiemi, nieco chwiejnemi krokami, zdradzającemi zawód marynarzy.
Gdyby ktoś obcy podglądał przez okno, przyszedłby do przekonania, że obszerny pokój jest nabity po brzegi gośćmi, tymczasem w sali przechadzało się tylko trzech ludzi.
Jednak wśród nich był jeden, który, zdawało się, wypełniał sobą całą willę. Był to tak niezwykle wybujały, rozrośnięty olbrzym, że przy nim barczysty, powolny w ruchach kapitan i niespokojny, stale podniecony Miguel mogli być uważani za drobne istoty.
Olbrzym w zapiętej szczelnie granatowej kurcie, z galonami szypra na rękawach, chodził, z szacunkiem pochylając głowę w stronę kapitana, i basowym głosem opowiadał:
— Na Boga i Najświętszą Pannę, sztormanie, toć już tyle lat minęło gdyśmy się po raz ostatni widzieli, a przecież wydaje mi się, że to zaledwie miesiąc jakeśmy się rozstali? Pamiętam tak, jakgdyby to wczoraj było, gdyśmy z honorami opuścili do morza kapitana Olafa Nilsena koło Lofotów, a później rozłąkę naszą, kiedym odpływał na „Witeziu“ z Hadsefiordu...
— Wciąż jeszcze ryjecie morze na „Witeziu“ i nie chcecie osiąść na lądzie? — spytał Pitt Hardful.
— Poco, sztormanie? — wzruszył barami i odsapnął olbrzym. — Kiedy po pierwszej pływance rzuciłem kotew koło Lango, przyszła do mnie Elza Tornwalsen i rzekła tak: „Dobry mój Mikołaju Skalny, wyjeżdżam stąd na zawsze, być może, na zawsze... nie potrzebuję więcej kutra, lecz nie chciałabym go oddać w obce i nieznane mi ręce... Lubili was Olaf Nilsen i „Biały kapitan“, — kupcie u mnie „Witezia“... Ja, sztormanie, mając dwanaście lat, już ryłem morze i nie wiem, czy potrafiłbym co innego robić, no, to i kupiłem.
— To Elza Tornwalsen opuściła wyspę Lango — spytał kapitan.
— Gdy po drugiej ryzie na północ byłem w Hadsefiordzie, rybacy powiedzieli mi, że Elza wyjechała — odpowiedział Mikołaj Skalny. — Domek nad spychem...
— Dokąd wyjechała? — przerwał mu Pitt Hardful.
— Ludziska nic nie gadali, a jam nie pytał...
— No, pewno... — mruknął Hardful. — Jakież ryzy robicie, szyprze?
— Dotąd jedną i tę samą — na Tajmyr. Mam dostawę ryby, mąki, masła, mięsa mrożonego i wszystkiego, co potrzeba dla kopalń złota. Stałem się armatorem co się zowie i za „Witeziem“ nieraz prowadzę pięć lub sześć dużych statków parowych. Tam już sprawa tak rozpuchła, że trzeba nią inaczej pokierować, sztormanie.
— Dobrze! — odparł Pitt Hardful. — Czy przywieźliście ze sobą Puhacza i Bezimiennego?
— Czekają w Hawrze na wezwanie wasze, sztormanie — zawołał olbrzym. — Puhacz już zdążył zrobić awanturę w Grand Café, a później w pięknym hotelu Frascatti, lecz Bezimienny załatwił całe zajście i zamknął starego pijaka w rumie na trzy spusty.
— Poczekajcie tu na mnie, szyprze, a, żeby wam się nie nudziło, Miguel przyniesie whisky i syfon wody sodowej. Napiszę list do Bezimiennego, oddacie mu go i przyjedziecie razem z tymi dwoma do mnie jutro, koniecznie jutro — rzekł Pitt Hardful.
— Rozkaz kapitanie! — odezwał się szyper.
W godzinę później rudy Miguel wsadzał olbrzymiego szypra do wagonu ekspressu i krzyczał do niego przez opuszczoną szybę:
— A ostrożnie się ruszaj, drabie okropny, bo wywalisz ścianę wozu.
— N — no, cicho bądź ty „Rudy Szczurze“! — mruczał ubawiony szyper, pykając fajkę i wycierając rękawem marynarki spocone czoło.
W trzy dni po tej rozmowie rozklejono w mieście barwne afisze.
Ktoś, widać, bardzo pomysłowy zaprojektował je. Na ogromnych arkuszach zielonego, żółtego i niebieskiego papieru widniał róg obfitości, z wysypującemi się z niego złotemi monetami, zlewającemi się następnie w napis następującej treści:

Kapitan dalekich ryz
Pitt Hardful
zaprasza wszystkich posiadaczy jakichkolwiek oszczędności na organizacyjne zebranie nowego towarzystwa dla eksploatacji kopalni złota na skrajnej północy.
Sala Bigourd, o godz. 8 wieczór
25 września 1927 r.
Wstęp wolny
.

O wyznaczonej godzinie sala Bigourd nie mogła zmieścić wszystkich, których ściągnęło do niej ogłoszenie kapitana Hardfula. Tłumy zatłoczyły uliczkę des Combes tak szczelnie, że aż policja musiała zaprowadzić porządek, co jej się udało dopiero po oznajmieniu, iż nazajutrz zebranie się powtórzy.
Publiczność na sali uspokoiła się wreszcie i zajęła swoje miejsca.
Pitt Hardful przyglądał się jej bacznie. Z przyjemnością przekonał się wkrótce, że na jego pociągające wezwanie stawili się nie tylko ludzie majętni, znani w mieście kapitaliści, lecz i mieszkańcy przedmieści i brudnych zaułków, wszyscy ci, co z trudem, w znoju codziennym walczyli o byt i grosz po groszu ciułali drobne, nędzne oszczędności na straszliwy dzień bezrobocia, choroby lub śmierci osób bliskich i drogich.
— O tem właśnie marzyłem! — krzyczała wielka radość w sercu Pitta Hardfula.
Pewnym krokiem — wszedł na katedrę, powitał zebranych i rozpoczął przemówienie.
— Mógłbym był nie przedstawiać się wam, obywatele, bo uczyniły to za mnie „Prawda z lewego brzegu“, „Głos Gawiedzi“ i inne mniej lub więcej jednakowo szanowne pisma naszego miasta, ale... Jestem kapitan Pitt Hardful, dawny mieszkaniec miejskiego więzienia, którem ukarano mnie najzupełniej sprawiedliwie.
— Brawo! Co za rozbrajająca szczerość! — rozległy się wesołe okrzyki.
— Niech żyje Pitt Hardful! — wtórowały im głosy ponure z tylnych rzędów i z galerji.
Kapitan podniósł rękę i ciągnął dalej:
— Po więzieniu szukałem dla siebie zarobku i dostałem się na kuter „Witeź“, należący do norweskiego szypra, Olafa Nilsena, z którym odbyłem kilka pływanek handlowych, mając w rumie pod pokładem nie kontrabandę i nie porwane do domów rozpusty kobiety, o czem mogą świadczyć znajdujące się tu na sali dokumenty komór celnych, sprawdzających ładunek „Witezia“, lecz towary, potrzebne dla mieszkańców dalekiej północy — dla rybaków, myśliwców i pastuchów. Nie będę zabierał czasu szanownej publiczności, tu zgromadzonej, opisem naszych dość niezwykłych ryz, przejdę natomiast do tego punktu, który zmusił mnie do zwołania posiadaczy oszczędności.
Po tym wstępie Pitt Hardful opowiedział zebranym o ciężkiej i niebezpiecznej pływance do brzegów półwyspu Tajmyrskiego na oceanie Lodowatym i o odkryciu tam potężnych pokładów złota.
Kapitan śledził uważnie nastroje, panujące na sali, więc odrazu spostrzegł drapieżne błyski w oczach słuchaczów i wyczuł, że dość wrogi i szyderczy, pełny podejrzliwości nastrój szybko pierzcha, ustępując miejsca żywemu zainteresowaniu.
— Panowie! — oznajmił Pitt Hardful. — Wśród ludzi, odbywających tę daleką i awanturniczą podróż, mieliśmy dwóch bardzo doświadczonych prospektorów — poszukiwaczy złota, którzy strawili część swego życia w Klondajku i we wschodniej Syberji. Są to panowie Roy Halter, znany pod przezwiskiem „Bezimienny“, oraz Walter Sparrow, posiadający nadany mu przez współtowarzyszy przydomek — „Puhacz“. Właśnie na moje wezwanie obaj czcigodni dżentelmeni przybyli, aby złożyć tu raport z tego, cośmy zdążyli już zrobić na dalekiej Północy. Za pozwoleniem szanownego zgromadzenia, udzielam głosu wspomnianym dżentelmenom.
— Brawo! Brawo! — rozległy się oklaski i krzyki. — Sprawa ta, widać, postawiona jest poważnie!
Pitt Hardful zeszedł z estrady, a na jego miejsce zjawiła się wyniosła postać człowieka o pięknej, lecz zimnej twarzy i oczach bezbarwnych, szyderczych i przenikliwych prawie nieznośnie.
Głosem twardym, brzmiącym niby ukrytą pogróżką, rozpoczął przemawiać nikomu nieznany prelegent o powierzchowności tak bardzo niezwykłej i zwracającej na siebie powszechną uwagę.
Skłoniwszy się hardo, człowiek ten mówił:
— Nazywałem się niegdyś Roy Halter, lecz później życie tak mnie przycisnęło, że łatwiej mi się wydało istnieć pod przezwiskiem „Bezimienny“. Tak wołano na mnie po więzieniach, po tawernach i barłogach, gdzie się zbierali przemytnicy i aferzyści na tak małą skalę, że prawo dosięgało ich w okamgnieniu... Co tam długo mówić, byłbym skończył swój marny żywot w jakiejś kolejnej „pace“ za kratami, albo w rynsztoku, w pijanej bójce pchnięty nożem, lub wprost z głodu, dżentelmeni, bo to się często zdarza, — częściej, niż o tem raczą wspominać wasze gazety. Aż pewnego razu, za poradą znajomego, stawiłem się na pokład kutra „Witeź“, bo jego kapitan — Pitt Hardful przez ogłoszenie w „Daily Mail“ ofiarowywał każdemu zyskowną pracę za uczciwe i staranne spełnienie obowiązków.
— Co u djabła! — rozległy się głosy wśród publiczności. — Jakaś bajka z tysiąca i jednej nocy! Bardzo ciekawa historja!
— Słuchajcie! Nie przerywajcie! — upominali niecierpliwych słuchaczów inni. — Niech mówi mr. Roy Halter.
Bezimienny, wbijając w pierwsze rzędy swoje szydercze oczy, ciągnął dalej:
— Kapitan Pitt Hardful zawiózł nas na północny brzeg Syberji, gdzie wznosi się góra Numa, gdzie płoną zorze polarne, szaleje wicher mroźny, wicher długiej nocy, która trwa miesiące całe. Tam zażądał od nas Biały Kapitan, jak nazywaliśmy sztormana Pitta Hardfula, abyśmy się wszyscy, cała nasza zbieranina, siekanina, bigos ludzki stali zwycięzcami, czyli ludźmi wolnymi, śmiałymi, potężnie dążącymi do celu, wskazał nam pustynne wąwozy gór Mgoa i powiedział: „stąd wydobyć musicie bogactwo, które daje wolność życia w wielkich zbiorowiskach współczesnych, tu musicie przejść ciężką szkołę walki o byt, nabyć szacunku wzajemnego, uznania praw ludzkich w każdym z bliźnich naszych, rozdmuchać w sobie iskrę ducha Bożego, która da wam wolność myśli i sumienia, zabezpieczy wam szczęśliwe życie!“
Bezimienny urwał nagle i po chwili wśród martwej ciszy, panującej na sali, rzucił następujące oświadczenie:
— Chcę wierzyć, dżentelmeni, że tu, widzę przed sobą najbardziej uczciwych obywateli tego miasta. Pozwalam sobie jednak twierdzić, że towarzysze moi z północnych kresów Syberji są też uczciwi i szlachetni. To rzadko zdarzyć się może po wielkich miastach, gdzie jeden drugiego dusi, nienawidzi lub marzy o wyrwaniu mu majętności. Ludzie z kopalń północnych są pełni uczciwości i szlachetności, a muszę zaznaczyć, że wśród nas pracował też Pedro Szkarłatny. Był on poszukiwany przez policyjnych szpiclów całego świata, gdyż Pedra (niech mu ziemia będzie lekką!) znano, jako recydywistę-bandytę. Współtowarzyszem naszym był Napoleon Cep, mocno chełpliwy Francuz i aferzysta na wielką miarę: byli też i inni, a teraz z biegiem czasu wszyscy oni stali się ludźmi.
Prelegent odetchnął głęboko i już innym, spokojniejszym tonem, mówił:
— Ci to nowi, urobieni przez kapitana Pitta Hardfula ludzie, odnaleźli bogate, być może, największe na świecie złoża złota i zaczęli je wydobywać, stając się ludźmi bogatymi, dżentelmenami. Prócz tego wykryli oni na tem pustkowiu inne jeszcze skarby: kość mamutów, bursztyn, w osypach skalnych — drogie kamienie, a wokół — od koczowisk nadbrzeżnych rybaków samojedzkich aż do jurt i czumów hodowców reniferów, pasących się w zaroślach koszlawych brzóz polarnych i cedrów, — biedny, ciemny, wymierający naród, prostego, uczciwego serca i duszy czystej. Jest to szczep wyzyskiwany, okradziony ze wszystkiego, co należało do niego niegdyś, i oto towarzystwo nasze postanowiło urządzić i uporządkować podług prawa życie tych tubylców i wraz z nimi rozpocząć eksploatację nieprzebranych skarbów dalekiej północy.
Bezimienny, odprowadzany rzęsistemi oklaskami, zeszedł z estrady, a po nim wgramolił się czerwony Puhacz o oczach dziwacznie okrągłych i haczykowatym nosie, zwisającym nad małemi, niemal dziecinnemi ustami.
Miguel pochylił się do Pitta Hardfula i, cicho chichocząc, szepnął:
— Stary chyba słówka nie wybełkocze, bo mu ten haczyk w buzi wnet utkwi.
Jednak rudy Juljan nie zgadł.
Puhacz, czyli mr. Walter Sparrow, bardzo wyraźnie i szczegółowo opisał bogactwo pokładów złotodajnych ziemi w dolinie Numy i w wąwozach gór Mgoa-Moa. Mówił z powagą znawcy i wprawnego poszukiwacza żółtego metalu, malując przed słuchaczami bardzo pociągający i kuszący obraz wielkich, niebywałych zysków.
Po tej części przemówienia, powtórnie zabrał głos sam Pitt Hardful.
— Panowie, — rzucił, — mam nadzieję, że zrozumieliście już mój zamiar. Nie chcę od was żadnych ofiar, chcę dokonania sprawiedliwości przez obywateli mego miasta, gdzie urodziłem się i gdzie spędziłem młodość.
Kapitan opowiedział szczegółowo, że rząd rosyjski bezprawnie zagarnął ziemie Samojedów tajmyrskich, nie podbiwszy ich i nie robiąc z temi szczepami żadnych układów, a polityką swoją skazuje tuziemców na wymarcie w najbliższej przyszłości. Pitt Hardful zamierzał nawiązać z Samojedami regularne stosunki prawne, zatwierdzić je legalnie przez rząd swego kraju i, przenosząc do ich ojczyzny cywilizację współczesną — stałe osiedla, organizację życia, szkoły, lekarzy, — stworzyć nowy teren ekspansji europejskiej, opartej na ścisłem przestrzeganiu prawa i uznania godności ludzkiej tych wszystkich północnych rybaków, myśliwych, pastuchów. W zamian za to dzieło, głęboko cywilizacyjne, zupełnie niepodobne do tego, które się tworzy w kolonjach tropikalnych i podzwrotnikowych, Pitt Hardful obiecywał ogromne zyski z eksploatacji kopalni złota i innych bogactw naturalnych kraju.
— Od tych, którzy zaryzykowaliby swojemi oszczędnościami, żądam spełnienia kilku punktów umowy! — zakończył kapitan.
— Jakich punktów? Niech je kapitan ogłosi! — wołano na sali.
— Najpierw — cała produkcja należy do towarzystwa i zostaje podzieloną pomiędzy członków jego wedle wniesionego kapitału, wydajności pracy, lub specjalnej wiedzy i uzdolnienia pracującego współtowarzysza. Normy tego podziału już zostały ustalone przez radę naszego przedsiębiorstwa na Tajmyrze. Drugie — każdy obywatel, przystępujący do spółki ze swoim kapitałem, musi osobiście przebywać i pracować na terenach północnych, trzecie — część zysku, poza spłaceniem podatków państwu oraz dzierżawy właścicielom terenów, zostaje w kasie stowarzyszenia na cele kulturalne i na utworzenie niezależnego państewka Samojedów na półwyspie Tajmyr.
— Cóż za dziwne wymagania! — zawołał jakiś finansista, uważnie słuchający Pitta Hardfula. — Zakrawa to na romantyzm i dobroczynność!
Posłyszał to kapitan i natychmiast odparł:
— Pierwotna, niczem nie szminkowana uczciwość w życiu naszego społeczeństwa nieraz wydaje się zabawnym romantyzmem, lecz słowa i nazwy nie przerażają mnie, panowie, a warunki moje są niezmienne. Zresztą dodam, że rozumiem, iż wszystko co mówiono tu o bogactwach naszych kopalń na północy, może wydać się przesadą lub bluffem, w celu wyłudzenia kapitałów od moich współobywateli. Oznajmiam więc, że towarzystwo nasze przyjmuje na własny koszt opłatę, przewóz i pobyt na północy komisji rzeczoznawców, których zgromadzenie chciałoby wysłać na zbadanie istotnego stanu rzeczy!
Oznajmiwszy, że biuro nowego, tworzącego się przedsiębiorstwa od jutra zaczyna funkcjonować w jego willi, kapitan opuścił zebranie, które długo się nie rozchodziło, omawiając rzucony w tak dziwny sposób projekt, niebywale ciekawy i poważny.
Nazajutrz zebranie powtórzyło się z tą tylko różnicą, że przeważną część publiczności stanowiła biedota i drobni, najdrobniejsi rentjerzy.
Dzienniki zaś miały znowu żer nielada i imię Pitta Hardfula powtarzało się setki, tysiące razy na łamach różnych pism. Zarówno prasa, jak i społeczeństwo podzieliły się na dwa obozy. Dla jednych Pitt Hardful był Kolumbem, odkrywcą nowej krainy złota, dla drugich — spekulantem-marzycielem, który potrafiłby wplątać nie tylko obywateli, lecz nawet rząd w zawiłą i niebezpieczną awanturę.
Pitt Hardful czytał to wszystko i czekał cierpliwie.


Rozdział IV.
KUSZENIE.

Pitt Hardful po swojem niezwykłem wystąpieniu publicznem, podczas którego rzucił śmiałą myśl zorganizowania życia zapomnianemu i wyzyskiwanemu północnemu szczepowi oraz utworzenia w kraju, należącym do niego, dużego, rozporządzającego poważnemi kapitałami przedsiębiorstwa kulturalno-przemysłowego, z zajęciem czytywał stosy dzienników, roztrząsających i krytykujących „zuchwały projekt“.
Większa część prasy wyrażała obawę, że zamierzenie „awanturniczego szypra“ może doprowadzić państwo do zatargu z rządem Sowietów, który, jak już w Europie oddawna się przekonano, mimo swoje szumne hasła wolnościowe, nie zdradza najmniejszej chęci obdarzenia wolnością ludów, podbitych niegdyś przez rosyjskich carów.
Wobec tego dziennikarze i poważni publicyści polityczni i ekonomiści przestrzegali swoich współobywateli, aby się nie dali złapać na lep wspaniałych zysków, obiecywanych przez „zbytnio przedsiębiorczego przybysza z dalekiej północy“.
W niektórych artykułach jednak wskazywano na możliwości przemysłowe, przed któremi plan pana Hardfula odkrywał szeroką drogę. Mówiono dużo o przełomie ekonomicznym w Europie i o walce banków światowych o złoto.
— Gdyby więc — pisali ekonomiści — „projekt Hardfula“ pozwolił na zgromadzenie nowych zapasów złota poza temi, które przelewają się na świecie z kasy banków jednego państwa do drugiego, cała sprawa nabrałaby szczególnego, państwowego znaczenia i zasługiwałaby na to, aby się nią zająć we wszystkich szczegółach, odrzucając jednak z całą stanowczością dziwaczną myśl utworzenia jakiegoś operetkowego państewka Samojedów, o których nikt nigdy nie słyszał, oraz zasadniczo błędną myśl wciągnięcia do afery licznych, lecz drobnych kapitalików.
W najpoważniejszem piśmie, związanem z najbardziej wpływowemi sferami rządowemi i finansowemi, odezwał się też znany publicysta, wielokrotny poseł do parlamentu i były minister handlu i przemysłu.
Ten pan z całą powagą i niezbitą argumentacją dowodził, że projekt Hardfula można nazwać dziecinno-mądrym. Należy też odpowiednio ustosunkować się do tego produktu marzycielskiej głowy, na finansach i polityce nieznającej się zgoła. Podług rady byłego ministra należało odrzucić mrzonki, oskubać projekt z romantycznych piórek i zbadać złotodajny teren przy udziale państwowych ekspertów, a po dodatniem przez nich orzeczeniu państwo powinnoby ująć w swoje ręce finansową organizację tego przedsiębiorstwa i poprowadzić je na podstawie znanych już praktyk koncesyjnych, których przykładem są Klondyke, Kanada, południowa Afryka i Wenezuela.
Czytając wszystko, co drukowały dzienniki o jego projekcie, Pitt Hardful stawał się coraz smutniejszym, chwilami zaś ogarniał go gniew straszliwy.
Biegał wtedy po willi a, rozcierając dokuczające mu, bezwładne ramię, klął po marynarsku i mruczał:
— Wypowiedziały się najtęższe głowy narodu, a przecież nikt nie zrozumiał i nie wyczuł, do czego dążyłem, projektując eksploatację północnych pokładów złota na szeroką, zbiorową skalę! Co, do stu zardzewiałych kotwic, czyżby życie współczesne wyżarło do reszty porywy i podświadome wymogi serca i sumienia?!
Jednak wkońcu przyszło coś naksztalt słabego pocieszenia.
Jakiś literat, nazwiskiem Louis Bertrand, zamieścił w brukowej, lecz bardzo popularnej gazetce artykuł pod tytułem: „Nowe złoto“.
Po raz pierwszy posłyszał Pitt Hardful swoją myśl, ujętą w formę logiczną, literacką i wyrażoną językiem, zrozumiałym dla wszystkich.
Pan Bertrand na wstępie artykułu wyraził zdumienie, że tyle już pisano o tak zwanym „projekcie Hardfula“, lecz nikt dotąd nie zwrócił uwagi na najważniejszą, najoryginalniejszą i, być może, najdonioślejszą jego cechę.
— Nieznany naszym sferom finansowym człowiek — pisał Bertrand — proponuje założenie towarzystwa dla eksploatacji bogactw północy, — towarzystwa, opartego na osobistej pracy kapitalistów w przedsiębiorstwie, na jakimś proporcjonalnym podziale zdobytego metalu i na potrącaniu pewnej i, jak mi się wydaje, znacznej części zysków na cele kulturalne, chociaż takowe w raporcie projektodawcy mogą się wydać fantastycznemi. Nie miałem nigdy sposobności rozmawiać z kapitanem Hardful, lecz niech mi będzie pozwolonem wyrazić moją hypotezę co do istoty jego zamierzeń. Idea pana Hardfula w nasze czasy, w dobie panujących powszechnie i wszechwładnie zapatrywań na formę życia współczesnego, wydaje mi się być nową, bardzo śmiałą, oryginalną i nad wyraz szlachetną. Nie myślę, żeby ideologja projektodawcy zatriumfowała na całej linji, lecz pozwalam sobie twierdzić, że gdyby udało się ją urzeczywistnić, zrealizować, chociażby w połowie tylko, mogłaby ona uczynić przewrót w dziedzinie ekonomicznej polityki państw, więcej — w dziedzinie etyki socjalnej.
Louis Betrand zwracał uwagę swych czytelników na fakt, że Hardful żądał udziału każdego uczestnika w bezpośredniej pracy w ciężkim terenie polarnym i podziału zysków podług już zgóry przyjętej formuły. Miało to wielkie znaczenie ustalania norm prawdziwej wartości pracy — jak fizycznej, tak też i psychicznej, co dawałoby złotu, jako miernikowi wartości i cen, prawdziwą, naturalną siłę płatniczą. Poza tem taka sytuacja wytworzyłaby niezawodnie kadry dobrze ze sobą zgranych współtowarzyszów pracy i nader ciężkiego życia, raz na zawsze oduczając ich od eksploatowania i wyzysku słabszych i biedniejszych członków stowarzyszenia. Nawet fantastyczna idea obrony praw Samojedów i utworzenia dla nich cywilizowanego państewka — jest tylko na pozór fantastyczną, w gruncie zaś ma służyć wzniosłemu celowi — którym jest użycie znacznej części dużych zysków na rzeczy ogólnoludzkie, a więc wprowadzenie zasady, odrzuconej całkowicie przez egoistyczne, imperjalistycznie nastrojone jednostki i organizacje przemysłowe.
— Kapitan Pitt Hardful zamierza przeprowadzić głęboko sięgającą rewolucję w dziedzinie przemysłu i finansów! — temi słowy zakończył Louis Bertrand swój artykuł.
Kapitan, ucieszony niewymownie, natychmiast zatelefonował do publicysty i otrzymał obietnicę, że ten za godzinę przyjedzie do niego.
Istotnie pan Louis Bertrand przybył we wskazanym czasie.
Był to malutki staruszek z ogromną czupryną siwych włosów i okrągłemi okularami na drobnym, fioletowym nosku. Przez grube szkła świeciły mu się ironją niebieskie oczy, usta krzywiły się co chwila w szyderczym uśmiechu.
— Miło mi jest poznać reformatora społeczeństwa... — zaczął dziennikarz, potrząsając rękę Pitta Hardfula i bez zaproszenia ciskając swoje drobne ciało na wygodny, miękki fotel.
— Panie Bertrand! — odpowiedział ze śmiechem kapitan. — Artykuł pana zażenował mnie, ponieważ wcale nie myślałem o tak głębokich przewrotach społecznych, na jakie pan wskazuje...
— O czemżeż pan myślał zatem? — z bezczelnością w głosie zapytał dziennikarz.
— Myślałem o rzeczach mniejszych, ale, być może, dla mnie ważniejszych, — odparł kapitan.
— Ciekaw jestem posłyszeć o tem! — rzucił Bertrand.
Pitt Hardful przyjrzał się dziennikarzowi tak bacznie, że ten aż się poruszył na swojem miejscu.
Kapitanowi wydało się, że przejrzał tego człowieka, a dojrzał w nim to, co znajdywał w samym sobie przed więzieniem i czem teraz pogardzał.
Pitt Hardful zrozumiał, że pan Bertrand doskonale ujmuje obecny stan cywilizowanej ludzkości, że widzi wyraźnie drogę, którą ona dąży do wielkiej katastrofy. Wszystkie grzechy, wady, straszliwe błędy społeczeństwa niezawodnie nie mogły się ukryć od szyderczych, niebieskich oczu dziennikarza; widział on niemi nie tylko najbliższą metę, rozumiał, że grzechy i błędy stają się obmyśloną w szczegółach polityką, popychającą całą ludzkość po pochyłej powierzchni aż do urwiska, gdzie na dnie panowała mroczna otchłań, z której wyjścia być nie mogło.
I mimo to, ten mądry, przewidujący staruszek istniał najspokojniej wśród tych miljonów ludzi, porwanych szałem i zbrodniczą żądzą wzbogacenia się i używania za byle jaką cenę, chociażby depcząc po trupach najbliższych osób, a nawet całych warstw społecznych i innych narodów.
Notował on fakty, zjawiska, przejawy zbiorowej ideologji, grupował, systematyzował, poddawał krytyce, lecz jednocześnie sam żył tem życiem, w całej pełni korzystał z niego i, jak już słyszał Pitt Hardful, ciągnął dobre zyski i prosperował. Prosperował na zbrodni i psychozie ludzkości, jak wspaniały grzyb lub storczyk barwny na gnijącym kadłubie wspaniałej palmy lub magnolji, powalonej przez orkan.
— Panie Bertrand, — rzekł kapitan. — Ja nigdy nie myślałem o przewartościowaniu złota i jego stosunku do wysiłku pracy ludzkiej. Nigdy — daję panu słowo! Wprost chciałem i chcę rzucić jak największą ilość ludzi do takiego kraju, gdzie musieliby ocierać się o siebie bezpośrednio, stojąc ramię przy ramieniu, walcząc ciężko, z narażeniem życia i w każdej chwili potrzebując pomocy i współczucia sąsiada z lewej i z prawej strony. To zbliżyłoby przeróżnych ludzi do siebie, obudziłoby myśl o braterstwie i duchowej bliskości, zrodziłoby zrozumienie trosk bliźniego, a ponieważ plon ich pracy podlega podziałowi i nikt ponad normę nie może się wzbogacić, — znikłyby wkońcu zawiść i współzawodnictwo egoistyczne!
— Komunizm? — rzucił Bertrand i zapalił papierosa.
— Nie, panie! — zaprzeczył kapitan. — Komunizm zabija indywidualizm; mój plan rozwija go, bo normy zysku nie są jednakowe, lecz sprawiedliwie wyższe lub niższe dla wysiłku różnej wartości. To — zrozumiałe! W moim planie jest jeszcze jeden punkt — opieka i troska o los owego szczepu Samojedów, o których tu chyba nikt nie słyszał. Poco to robię? Oprócz mojej osobistej sympatji do tego północnego ludu, chcę przekonać ludzi, że złoto powinno mieć na celu nietylko wzbogacenie się osobiste lub kolektywne, lecz choćby częściowo być użyte dla polepszenia bytu nędznych, bezbronnych lub biernych odłamów ludzkości. Jest to, podług mego przekonania, najlepsza droga do porozumienia się ludzi, narodów, państw pomiędzy sobą, mocarna broń, najskuteczniej osłaniająca pokój na ziemi i zwrot rzeczywisty do życia prawdziwie chrześcijańskiego.
— Czy pan przypadkiem nie chce zostać misjonarzem, lub jakimś nowym prorokiem — prorokiem-miljonerem? — cicho zaśmiał się stary dziennikarz.
— Nie, panie, ja chciałbym tylko wytworzyć kilka tysięcy ludzi, inaczej patrzących na życie, niż współczesna cywilizowana ludzkość — odparł Pitt Hardful ze smutkiem w głosie.
— A potem? — rzucił pytanie Bertrand.
— Potem? Ci ludzie już nie będą obojętni dla pomyłek i zbrodni, które dzieją się bezkarnie wokół nas! — wybuchnął kapitan.
— Szkoła nowej rewolucji? — mruknął Bertrand. — Marzyli o tem ludziska przed panem... marzyli nieraz... Schnitzler... Tołstoj...
— Być może... być może... że rozpoczniemy nową krucjatę... bez wojny jednak, bez przelewu krwi... — szepnął Hardful.
Bertrand parsknął śmiechem i z jakąś pasją cisnął papieros na podłogę.
— Tu mam pana, mam całego, jak na dłoni! — krzyknął gniewnie. — Krucjata! Bez przelewu krwi, bez wojny? Gdyby pan powiedział: moi uczniowie, naśladowcy, czy tam towarzysze zgromadzą góry złota i użyją je na podbój zmaterjalizowanego świata współczesnego — zrozumiałbym i przyklasnąłbym panu. Przed chwilą posłyszałem bezsilne marzycielskie zdanie o „krucjacie bez krwi“ i już wiem, co mam myśleć o panu! Jest pan manjakiem albo zgoła warjatem...
— Mój panie Bertrand!
— Ależ tak, tak! Pan może mnie wyrzucić ze swego mieszkania, lecz ja nie cofnę swoich słów! — wołał staruszek. — Nic się panu nie uda i dziękuj pan, panie kapitanie, Bogu, jeżeli anarchiści nie podrzucą panu maszyny piekielnej, kapitaliści zaś nie pchną na pana najemnego zabójcy, a ten lub inny rząd nie wpakuje pana do domu obłąkanych lub nawet do więzienia. Taka jest moja przepowiednia Kassandry!
— Pan jest pesymistą! — zauważył, marszcząc brwi Pitt Hardful.
— Nie, tylko ja znam tę zgraję ludzką, złożoną z rekinów i szakali, a najczęściej gadów, czających się w czystym napozór piasku. Ja wiem, że pan — marzyciel gołębiego serca, naiwnie wierzący w istnienie dawnego pierwotnego typu „homo sapiens“, typu, który dawno przeszedł w ewolucyjną formę „homo atrox“, pan zginie od jego kłów, pazurów lub jadu! I poco ja do pana przyszedłem?!
— Żałuje pan tego? — zapytał, uśmiechając się, kapitan.
— Pewno, że żałuję! Nie będę teraz spał przez trzy noce i trawienie sobie zepsuję! Myślałem, że spadnie nareszcie młot na żelazne łby społeczeństwa, a tu tymczasem widzę przed sobą gałązkę oliwną, uroczą flagę z bladoniebieskiego jedwabiu. Do djabła! Takie rozczarowanie na stare lata!!
Długo sapał, klął i utyskiwał stary dziennikarz, aż wreszcie trochę się uspokoił i odszedł, obiecawszy gospodarzowi, że przyjdzie za parę dni i przyniesie mu projekt „krucjaty“, któraby była skuteczniejszą „na żmije i pantery“.
Pozostawszy sam, Pitt Hardful, wyciągnął prawe ramię i syknął:
— On ma rację, lecz i ja też mam! Oto powróciłem do społeczeństwa, aby się zemścić na niem za moją poniewierkę i pogrążenie mnie w rozpaczy, lecz, ujrzawszy otchłań nędzy ciał i dusz, wyciągam ku wszystkim rękę i, jak mogę i umiem, chcę poprowadzić ich ku słońcu, chociażby na chwilę, do czasu... póki się nie wyczerpie złoto w górach Mgoa-Moa... Niech będzie choć jeden epizod, niech pozostanie wspomnienie o jednym chociaż wypadku; kto wie — być może, stanie się on fermentem, bardziej czynnym i buntującym sumienie głębiej, niż wydaje się to Bertrandowi.
Na wspomnienie o starym dziennikarzu kapitan uśmiechnął się zjadliwie i syknął:
— Staruszek marzy o młocie, rozwalającym żelazne łby społeczeństwa, a tymczasem, jak mnie poinformowano, pobiera pokaźne wynagrodzenie od swej wcale nie radykalnej i nie arcy-moralnej gazety, ma własny samochód i dom w Lille...
Gdy ze szpalt prasy codziennej i z ust obywateli miasta nie schodziło imię znowu stającego się zagadkowym Pitta Hardfula, zamiejska willa jego widziała sporo gości, odwiedzających kapitana.
Bywali tu teraz ludzie przeróżni i do różnych sfer i klas społecznych należący.
Przychodziły tu chyłkiem typy ciemne, obawiające się spotkania z „granatowymi mundurami“, a zainteresowane przedsiębiorstwem kapitana więcej od innych, bo lepiej i szczegółowiej wiedziały, jak sprawy stoją, ponieważ po tawernach i szynkach trajkotał o tem gadatliwy Miguel, a wtórował mu Puhacz, który znalazł na bruku miejskim sporo znajomych, przyjaciół i współtowarzyszy międzynarodowej kloaki, jaką jest więzienie.
Ci przybysze pytali się Pitta Hardfula wprost:
— Nie mamy nic, lecz jechać na północ po złoto możemy, bo chcemy stać się bogaczami, jak Rudy Szczur, jak Puhacz, lub Szkarłatny Pedro...
— Doskonale! — odpowiedział im kapitan. — Powiedzieliście, czego wy pragniecie, ale ja pragnę, abyście pojechali tam z postanowieniem porzucenia na zawsze uprawianego dotychczas procederu, który zmusza was tak bojaźliwie oglądać się i nadsłuchiwać; pragnę, abyście tam pracowali jak galernicy, jednocześnie żeby każdy z was czuł się jak najwolniejszy z wolnych, jak uczciwy pracownik, nie mający zawiści, nie obmyślający krzywdy innego pracownika, ale pewny jutra.
— To się tam pokaże!... Aby się tylko dorwać do tych waszych terenów... — mruczeli goście.
— Obawiam się tylko, że skoro jedziecie z zamiarem „dorwania się“ do naszych terenów — z szyderstwem w głosie odpowiedział kapitan, — może to być wasza ostatnia podróż...
— Ostatnia, jakto ostatnia? — padały ponure pytania.
— Nie mamy u siebie ani sądu, ani policji, lecz ręczę wam, przyjaciele, że nie ukryje się tam w razie przywłaszczenia ani jeden gram złota, a w następstwie wyrok... śmierć! — odpowiedział Pitt Hardful.
— Śmierć? Któż ją zadaje, skoro nie macie sądu? — rozległy się zdumione i strwożone głosy.
— Mój Boże! — wzruszając ramionami, zawołał kapitan. — Nie wątpię, że znacie imię Szkarłatnego Pedra? I o Falkonecie chyba też słyszeliście? No, tak, widzę, że znacie tych dżentelmenów! Otóż oni opowiadali mi, że nieraz wykonywali wyrok, gdy któryś tam z bandy „zasypał“ lub zdradził innego. Naco im sąd, policja?!
— Hm, hm... — mruczeli zaniepokojeni goście, — to takie buty?!... Pomyśleć tedy trzeba nad wyjazdem.
— Mądre słowa! — zgadzał się Pitt Hardful. — Moja jednak rada — nie śpieszcie się zbytnio i dobrze zbadajcie, czy aby wam kły mogą stępieć, bo inaczej...
Kapitan uczynił prawą ręką bardzo wyrazisty ruch, po którym ponure draby trzaskać zaczęły w palce i sapać niespokojnie.
Wkrótce odeszli i nie powrócili więcej.
Po tych bandytach, złodziejach, rozpruwaczach kas, szczurach hotelowych, apaszach i innych mętach wielkomiejskich zjawiła się elita towarzystwa — prywatni finansiści, częstokroć „nuworysze“, zamożna i przedsiębiorcza arystokracja, bankierzy i przemysłowcy.
Sprawę stawiali jasno i wyraźnie.
— Panie kapitanie! — mówili. — Te pańskie punkty co do pracy osobistej na terenie i pomocy Samojedom są, jak dobrze rozumiemy, dekoracją, wybiegiem, mydleniem oczu. My poślemy rzeczoznawców na Tajmyr, lecz tylko dla spokoju publiczności, wierzymy zaś, że znalazł pan złoto na północy, a jeżeli go nawet tam niema, to nic nie szkodzi. Zawsze uda się nam założyć akcyjne towarzystwo „Polarne Złoto“ (nieprawdaż — piękna nazwa?) i wyciągnąć z kieszeni łaknącej bogactwa publiczności tyle miljonów, ile zechcemy. Niech pan tylko nie gra z nami komedji, ale wprost powie — ile?
— Co to znaczy: ile? — pytał, mrużąc oczy, kapitan.
— Ile pan żąda od nas z tych sum, które nam złożą akcjonarjusze „Polarnego Złota“? — odpowiedział prezes związku banków.
— Nic! — zaśmiał się Pitt Hardful. — Nic, bo nie będzie żadnego akcyjnego nabierania ludzi, panowie! Ma powstać towarzystwo na wskazanych przez mnie warunkach i — powstanie!
— Pan chyba sobie z nas żartuje? — krzyknął inny bankier. — Cóż pan myśli, że nasi geologowie i górnicy nie znajdą półwyspu Tajmyrskiego i nie zdobędą tam terenów bez pomocy pana? Ha! Ha! Nie pomyślał pan o tem, prawda?
Pitt Hardful wstał i spokojnie odparł:
— Więc aż tak dalece spodobał się panom mój projekt, że chcielibyście się dopuścić... dopuścić się zupełnie wyraźnego szwindlu... Na szczęście, nie uda się wam ta sprawa. Tereny złotodajne są w całkowitem legalnem posiadaniu już istniejącego towarzystwa, co uznał rząd rosyjski i rada starców szczepu, do którego ziemia ta od wieków należy. Lecz skoro panowie raczą w ten sposób kwestję stawiać, to może przerwiemy dalszą dyskusję... Migu, podaj panom palta, kapelusze i laski, bo panom śpieszno...
— Socjalista z pana i źle pan skończy! — zauważył pewien stary arystokrata.
— Nie jestem socjalistą, bo nie uznaję bezdusznej i bezwolnej trzody, kierowanej przez kogoś, kto uważa siebie (niewiadomo — dlaczego) za zbiornik woli i intelektu kolektywnego!
— Ależ pan wprowadza zasady socjalistyczne do przedsiębiorstwa! — zawołał inny gość.
— Ja, mój panie, chcę wychować jaknajwięcej indywidualistów, którzy nie ulegaliby ślepo inercji tłumu, lecz każdy z osobna myślałby o sobie i o innych. W ten sposób zamierzam uczynić tłum mądrzejszym od stanowiących go jednostek. W życiu codziennem doświadczenie wskazuje nam, że tysiąc bardzo rozumnych, inteligentnych, kulturalnych ludzi stanowi nadmiernie wrażliwy, lekko dający się powodować z zewnątrz i całkiem głupi tłum. Socjaliści zaś marzą o tem, aby uczynić ten tłum biernem, idjotycznie pokornem i bezmyślnem stadem. Jakiż ze mnie socjalista, czcigodni panowie?! Moje uszanowanie! Szczęśliwej drogi!
Tak się pozbył Pitt Hardful przedstawicieli kapitału. Co prawda — nie odrazu, bo ten i ów nachodził go jeszcze, deptał po piętach, podsyłał pośredników, namawiał, schlebiał, kusił i czyhał.
Socjaliści nie czekali długo i kilku z nich, pod przewodnictwem prezesa partji w parlamencie, niebawem zjawiło się u Pitta Hardfula.
— My damy panu robotników inteligentnych, uświadomionych, partyjnych — oznajmili. — Oni pokażą burżujom, co umie proletarjat, gdy jest postawiony w warunki odpowiednie.
— Czy panowie uważają pięćdziesięciostopniowe mrozy, dwa miesiące lata, długą noc polarną i pracę w wiecznie zamarzniętej ziemi za warunki odpowiednie dla krzewienia socjalizmu? — ze śmiechem zapytał Pitt.
To pytanie zmieszało buńczucznych i hałaśliwych macherów socjalistycznych, więc kapitan pytał dalej:
— Czy ci towarzysze wasi będą się sami rządzili na północy?
— Nie! Instrukcje partyjne będą dane przez nas — z centralnego komitetu partji — odparli socjaliści.
— Wtedy nastawałbym, aby panowie z tego komitetu raczyli stanąć do pracy w szybach — rzekł kapitan — w szybach na północy Syberji...
— Ma pan też pomysły?! — zawołali goście chórem.
— Nie gorsze od delegowania towarzyszy, aby rządzili podług waszej recepty tymi, którzy takich rządów wcale sobie nie życzą! — odciął się Pitt Hardful, a, spostrzegłszy, że goście milczą, ciągnął dalej: — Poza tem, panowie, zachodzi zasadnicza różnica pomiędzy partyjnym socjalizmem a moją teorją. Wy chcecie wychować ujednostajnione, standaryzowane, na jedno kopyto uszyte społeczeństwo, którego miernikiem i prototypem jest najnędzniejszy, najciemniejszy i najmniej uzdolniony członek waszej partji. Ja zaś zamierzam utworzyć grupę społeczną, bardzo żywotną, energiczną i uświadomioną, lecz taką, gdzie skala termometru zaczyna się od najbardziej zdolnego, pomysłowego, mądrego i szlachetnego, aby inni szli coraz wyżej, dążąc do tego chwilowego ideału. Chwilowego, powtarzam, bo na podstawie zakończonego już doświadczenia, przewiduję, że konkurencja duchowych wartości będzie tak intensywna, iż ideał zacznie szybko wznosić się na coraz to nowe wyżyny, a termometr socjalnej etyki i jej przejawów będzie ciągle szedł w górę i w górę!
— Zamierza pan wytworzyć arystokrację ducha! — zaśmiał się leader socjalistów. — Znamy te brednie!
— Czy pan miałby co przeciwko takiej arystokracji i wolałby, abym mówił z panem o świnopasach, pijanych karownikach lub woźnicach, pędzących żywot na furach z odpadkami wielkich miast?
Na to pytanie socjaliści odpowiedzieli niejasnem mruczeniem i wkrótce zaczęli żegnać gospodarza.
Leader, patrząc na kapitana, nie wytrzymał i zauważył złośliwie:
— Jak na zbawcę ludzkości — za piękną posiada pan siedzibę, kapitanie Pitt Hardful!
Towarzysze parsknęli śmiechem, drwiąco spoglądając na gospodarza.
— Plon własnej ciężkiej pracy na morzu i na północy, panowie! Własne to, moje, z potu, krwi i trudu mego powstałe. Chciałbym, żeby wszyscy ludzie mieli taką własność — z potu, krwi i trudu, a nie z gadania w imieniu ciemnych i omamionych hasłami wyborców, nie z kasy partyjnej, do której płacą nic nie rozumiejący biedacy głodni i chorzy! Ale, ale! Widziałem, że panowie przybyli tu bardzo porządnemi samochodami. Chciałbym wiedzieć, czy przed obraniem do parlamentu i centralnego komitetu partji posiadali panowie samochody?
Socjaliści pośpiesznie opuścili willę Pitta Hardfula.
— Nieużytek jakiś i zacofany brutal! — zauważył leader.
— Fantasta, który pęknie jak bańka mydlana! — zawyrokował członek centralnego komitetu.
A Pitt Hardful, patrząc przez okno za odjeżdżającymi, śmiał się wesoło.
Cieszył się, że życie wielkiego miasta zdradzało przed nim swoje tajemnice.



Rozdział V.
ECHO PRZESZŁOŚCI.

Biuro „Towarzystwa eksploatacji złota na dalekiej północy“, prawnie zarejestrowane, funkcjonowało już od kilku tygodni w zamiejskiej willi Pitta Hardfula.
Piętnastu urzędników z trudem mogło nadążyć z zapisami zgłaszających się udziałowców i z wydawaniem kwitów na składane mniejsze i większe sumy. Kapitały, deponowane przez osoby, przystępujące do Towarzystwa, przechowywano na rachunku jego w banku państwowym, a do komisji nadzorczej projektodawca i założyciel wprowadził przedstawicieli banku i prokuratury.
Tymczasem kapitały te, które dosięgły już znacznej sumy, leżały bezczynnie, ponieważ kapitan czekał na raport komisji rzeczoznawców, którzy odjechali na „Witeziu“ w towarzystwie Bezimiennego i Puhacza na Tajmyr.
Szyper Mikołaj Skalny otrzymał przed odpłynięciem kutra z Hawru stanowczy nakaz Pitta Hardfula, aby jaknajkrótszą i najszybszą ryzą odstawił rządowych i prywatnych geologów, inżynierów górniczych oraz dwóch urzędników ministerstwa spraw zagranicznych na północ i zdążył na czas, przed zatłoczeniem przez pole lodowe morza Karskiego, wysadzić wszystkich w drodze powrotnej w porcie, posiadającym połączenie kolejowe ze światem.
Mikołaj Skalny przysięgał, że dostarczy swój kłopotliwy, żywy ładunek do Bergenu.
Kapitan Pitt Hardful, dobrze znając doświadczenie dzielnego szypra, spokojny był o los wyprawy i nie wątpił, że naturalne bogactwa gór Mgoa-Moa, tak imponujące i łatwo poddające się zbadaniu i obliczeniu, nie będą wymagały zbyt długiego pobytu delegowanej komisji na północy. Spodziewał się więc powrotu rzeczoznawców w drugiej połowie jesieni, tymczasem obmyślał właśnie metodę, podług której będzie mógł uczynić wybór z pośród kandydatów na uczestników przedsiębiorstwa i prawie nie wychodził z domu, do czego skłoniły go też panujące w czerwcu upały.
Jedynym gościem jego bywał stary Louis Bertrand.
Staruszek ze zwichrzoną, nastroszoną grzywą siwych włosów, z połyskującemi z poza okularów ironicznemi oczkami zasiadał w fotelu i rozpoczynał powtarzać plotki, znoszone do redakcji jego pisma, a dotyczące „Polarnego Złota“, jak powszechnie nazywano przedsiębiorstwo kapitana.
Śmiał się przy tem, klął, kipiał pogardą i gniewem, lecz opowiadał bez końca.
Pitt Hardful z łatwością odróżniał w tym steku zmyślonych, sensacyjnych wiadomości, pomieszanych ze szczegółami dużego znaczenia, prawdę od fałszu, dobrą wolę od podstępu, prawdziwie przychylny stosunek od zawiści i wrogości, ważył to wszystko skrupulatnie i szybko wyciągał wnioski, znakomicie oświetlające całą sprawę.
Bertrand szczerze podziwiał zimną i ścisłą logikę kapitana i z zachwytem w głosie wykrzykiwał:
— Nie łatwo będzie tym rekinom zębatym omamić, zwieść i nabrać pana!
Pitt Hardful wzruszał ramionami spokojnie i pytał:
— A czyż mają oni ten niecny zamiar?
— Ho, ho, mój panie! — odpowiadał dziennikarz. — Niech pan tylko ze mną nie gra komedji! Nie wczoraj się pan urodził, żeby nie wiedzieć, że ci wszyscy bankierzy, nowobogaccy i pieniężna arystokracja, której łapy świerzbią do wysokiego oprocentowania kapitałów, nie zaniechali bynajmniej zamiaru pozbyć się pana, kiepskiego warjata z jego cudacznemi pomysłami, i na dudka go wystrychnąć, zagarnąwszy „Polarne złoto“ do ostatniej kruszyny, a razem z niem i kapitały łatwowiernych chciwców i aferzystów?! Nie, mój naiwny, lub zbytnio przebiegły panie, oni już obmyślili na pana sposoby niezawodne!
— Ciekaw jestem — jakie, bo żywię nadzieję, że każdy z nich skazany jest na kompletne niepowodzenie? — spytał Pitt, śmiejąc się wesoło.
— Pan jest tak bardzo tego pewny? Dlaczegoż to, jeśli łaska? — pytaniem na pytanie odpowiedział Bertrand.
— Och! Jest to rzecz bardzo prosta, mój redaktorze! — zawołał kapitan. — Zgodzi się pan, że najtrudniej jest knuć podstęp i zdradę przeciwko sprawie, zupełnie wyraźnej i jasnej, jak dzień. Sprawa mego przedsiębiorstwa należy właśnie do szeregu takich. Stąd wypływa moje przeświadczenie o niepowodzeniu intryg.
— Hm — hm... — mruczał starowina. — Zdawałoby się, że tak jest, a tymczasem coś-niecoś słyszałem już o naradach tych bandytów finansowych.
— Cóż pan słyszał, jeżeli to nie jest tajemnicą, której zdradzić pan redaktor nie może? — rzucił od niechcenia pytanie Hardful.
— No, przecież nie oni powierzyli mi swoją tajemnicę! — zaśmiał się Bertrand. — Mam jakie takie wiadomości, z ich kół pochodzące. Zamierzają oni wprowadzić do przedsiębiorstwa swoich ludzi, którzy zaczną bruździć i rozbijać panujący u pana ład...
— Dobrze, że pan mię o tem uprzedził! — zawołał kapitan. — Bardzo dziękuję! Teraz ostatecznie powziąłem decyzję, co do której wahałem się dotąd!
— No?
— Sam pojadę na północ i zaprowadzę nowy ład! — odparł twardym głosem Pitt Hardful, a oczy mu błysnęły złowrogo. — Niech spróbują walczyć ze mną!
Bertrand, przyzwyczajony do zawsze spokojnego zachowania kapitana i do obojętnego tonu głosu jego, zdumiał się, lecz po chwili zaczął klaskać w dłonie z wielkiej uciechy i powtarzać, jak małe, rozbawione dziecko:
— A to ci chryja! Trafiła kosa na kamień! A to ci chryja!!
Długo się śmiał, biegając po gabinecie, aż wkońcu się uspokoił i jął wykrzykiwać:
— Widzę teraz, żeś pan warjat, lecz ten warjat wie, czego chce! Pobiegnę do redakcji i przyślę panu nowiny o tem, jakie pomysły co do „Polarnego Złota“ mają socjaliści, bo oni też tej gratki z łap swoich wypuścić nie chcą! Obiecał mi jeden reporter, drab z pod ciemnej gwiazdy, dostarczyć wiązanki nowin ze spelunki centrali socjalistycznej. Wnet je panu sam przyniosę! Ale z kapitana to sztuka twarda! Ho, ho! ucieszył mię pan i uspokoił! Takich warjatów to nawet Bertrand lubi!...
Tego dnia jednak stary dziennikarz nie stawił się u Hardfula, a gdy nazajutrz zadzwonił do drzwi willi, lokaj — Francuz otworzył mu i nie pytany wysypał cały wór nieoczekiwanych nowin.
— Ach, to monsieur Bertrand? Jaka szkoda, że kapitana niema w domu! Kapitan niezawodnie bardzoby się ucieszył z wizyty pana redaktora! Lecz jak już rzekłem, pan Pitt Hardful jest nieobecny... Pan, z pewnością chciałby wiedzieć, gdzie jest pan kapitan? Z przyjemnością zaspokoję ciekawość tak czcigodnego gościa! Stało się coś dziwnego! Wczoraj pan kapitan po obiedzie przeglądał, jak zwykle, dzienniki, gdy nagle wskoczył i krzyknął na mnie, wprost strasznym głosem, chociaż byłem tuż w pokoju: „George, leć na dworzec, kup mi bilet do Saint-Jean-de-Luz i telefonuj, o której odchodzi pociąg!“ Na dworcu poinformowano mnie, że Sud-Express wyrusza za kwadrans. Pan kapitan zdążył wpaść do pociągu, a pan Juljan Miguel wyjechał tamże w nocy. Coś się musiało stać ważnego, bo kapitan śpieszył się straszliwie i ciągle coś mruczał do siebie... Pojechał bez bagaży, które zabrał ze sobą później pan Miguel. Zapytałem go o przyczynę tak nagłego wyjazdu kapitana, lecz pan Juljan z właściwym sobie dowcipem poradził mi, abym rozpruł starą poduszkę i pierzem zatkał sobie grdykę... Oczywiście nie uczyniłem tego... — trajkotał Francuz.
— Stój! — krzyczał Bertrand, przerywając upusty gadatliwości George’a, — stój! Szkoda, mój drogi, żeś nie usłuchał rady Miguela, bo dziurę w głowie mi wywiercisz! Nie powiedziałeś mi najważniejszego, czy nie mówił kapitan, kiedy zamierza powrócić?
— Nie! Pan kapitan tak był podniecony, tak się śpieszył, że... — zaczął znowu lokaj.
— Stój! — wrzasnął dziennikarz. — Nie otrzymałeś telegramu od pana Hardfula ze wskazaniem jego adresu?
— Ani słówka, bo, powtarzam, stało się to tak nagle, pan wydawał mi rozkazy tak dziwnym głosem, chociaż ja właśnie w tymże pokoju stawiałem do szafki pudełko z cygarami, z temi, co to przed miesiącem...
— Słuchaj, George, rozpruj starą poduszkę, albo nawet dwie i wypchaj się pierzem po same gardło, może wtedy przestaniesz wymachiwać ozorem, jak wiatrak! — krzyknął Bertrand z furją.
— Ach, to i pan, panie redaktorze... — jęknął lokaj z przerażeniem.
Dziennikarz trzasnął drzwiami i wybiegł na ganek. Łamał sobie głowę nad tem, co mogło się przydarzyć kapitanowi i co spowodowało jego nagły wyjazd do takiej miejscowości, jak jest Saint-Jean-de-Luz, — mała mieścina wypoczynkowa nad Atlantykiem, tuż nad granicą hiszpańską.
Nietylko sędziwy Bertrand, który naogół prawie nie znał życia Pitta Hardfula, lecz nikt na całym świecie nie zgadłby przyczyny wyjazdu kapitana. Długo nie wiedział o niej nawet Juljan Miguel i, chodząc po plaży, mruczał:
— Po co my tu przyjechaliśmy! Gdyby nie to, że sam sztorman nazywał tę sadzawkę Atlantykiem, nigdybym nie uwierzył! Żadnej porządnej fali, żadnej dmy. Cha! Tu nawet sam Puhacz nie zapadłby na morską chorobę. Co tu mamy do roboty?
Tymczasem stała się rzecz, jedna z tych, których nikt przewidzieć nie może, a które nieraz zmieniają bieg wypadków.
Pitt Hardful, przeglądając dzienniki, rzucił okiem na dział sportowy jakiejś gazety, wychodzącej na południu Francji i automatycznie przeczytał tytuł notatki:
— Elza Tornwalsen w handicapie zdobyła w Saint-Jean-de-Luz puhar za najlepsze pływanie...
Odłożył pismo bez żadnego wrażenia i dopiero po chwili do świadomości jego doszło znajome brzmienie dwóch słów... Elza Tornwalsen.
Porwał dziennik i zaczął znowu czytać. Reporter sportowy w tonach niebywałego zachwytu opisywał piękność i bogactwo „północnej syreny“, która pobiła nie tylko swoje współzawodniczki — słynną amerykańską pływaczkę, Dolly Cook, i Angielkę — Johnny Grapton, lecz i mężczyzn, wśród których startował znakomity, niezwalczony Kubańczyk, Diego Passaja.
— Wspaniały hotel „Edward VII“, gdzie zajmuje wykwintny apartament urocza Elza Tornwalsen ze swoją „dame do compagnie“ lady Rozalją Steward-Foldew, jest w istnem oblężeniu przez wielbicieli północnej piękności i mistrzyni sportu pływackiego — entuzjazmował się reporter, usiłujący nadrobić jaknajwięcej wierszowego i zamykający swój artykulik patetycznym okrzykiem: „Niech żyje mglista, tajemnicza Skandynawja! Dała ona ludzkości wikingów, Selfa Otera, odkrywcę Nord Capu i Karskiej cieśniny, Nordenskioelda, zdobywcę Oceanu Lodowatego, bohaterskiego Fridtjofa Nansena, Amundsena, Nurmiego, a teraz — najdrogocenniejszą perłę swoich ponurych fjordów, uśpionych w majaczeniu sag — Elzę Tornwalsen!
— Elza Tornwalsen... Elza Tornwalsen!... — powtarzał Pitt Hardful i nagle porwała go nieprzeparta chęć zobaczenia tej, która była najbliższą istotą dla Olafa Nilsena, prostego, niemal zupełnie ciemnego, półdzikiego szypra, barbarzyńcy północnego, zbłąkanego na drogach życiowych, powikłanych w zwodniczą sieć, jednostajną na pozór, chociaż każda ze ścieżek, każden ze skrętów i załamań — małych lub dużych — do innego doprowadzały celu. Norweg Olaf Nilsen nosił w swej ponurej, przyczajonej duszy pragnienie prawdy, szukał jej świadomie, trzymał się na powierzchni życia, kierowanego zasadami szlachetności dawnych „orłów morskich“, gdy pod znakami swych wikingów zuchwałych roznosili ją od Grenlandji i Irlandji aż po brzegi morza Śródziemnego i południowego Atlantyku.
O, milczący, smutny, tragiczny szyper norweski czuł prawdę każdą kroplą krwi, każdym odruchem duszy! Prawda ta była pierwotna, jak zakon, którym w karby ujmowali lud swój wielcy prorocy i wtajemniczeni wodzowie: Mojżesz, co słyszał głos nieznanego Boga, przemawiającego z chmurnego szczytu Synai; Zoroaster, pogrążony myślą w zjawiska przyrody straszliwej i wszechpotężnej, a kryjącej w sobie oblicze i dłoń bóstwa; Budda, rozumiejący słabość i chwiejność duszy i ciała pyszałka tej ziemi-człowieka; Chrystus w miłości znajdujący treść i prawdę bytu, i inni, którzy rzucili ziarna prawa w mrowisko ludzkie. Prawda Olafa Nilsena!
Wznosiła się ona niewzruszona, twarda, jak skała granitowa, zbiegająca urwiskami stromemi nad kipiel morską, a jasna, niby ognisko, płonące na szczycie tego spychu groźnego, wyłaniającego się ni to widmo straszliwe z mroku nocy.
— Elza Tornwalsen...
Te dwa słowa, w których się niegdyś skupiła cała tragedja, miotająca życiem małej łupiny, jaką był kuter „Witeź“, należący do norweskiego szypra, obudziły wichurę wspomnień w duszy Pitta Hardfula; wspomnień niepokojących lub rzewnych, lecz wszystko to nagle przeszło w uczucie nieznanej mu dotąd tęsknoty źrącej, jakgdyby odkryła się stara, dawno zabliźniona rana, co boli i piecze ogniem nieznośnym, zmuszającym do zgrzytu zębów, do syku cierpienia, do skowytu dzikiego, obłędnego.
Elza Tornwalsen pierwsza niegdyś wyczuła mękę i miotanie się duszy jego, gdy rozpoczynał nowe życie na pokładzie „Witezia“ z niezłomnem postanowieniem dążenia szlakiem surowej prawdy, nie znającej wahań i odchyleń od jedynego kierunku, istniejącego dla niej. Elza popchnęła chmurnego Norwega na drogę prawdy Pitta Hardfula i od tej chwili drogi tych trojga ludzi w sposób dziwny połączyły się i biegły długo razem. Był to najcudowniejszy czas w życiu kapitana. Widział wyraźnie cel swój, rozumiał, że stał się on wspólnym dla jego przyjaciół, wpatrzonych w niego, jak w migający we mgle kierowniczy ogień nieznanej dotąd latarni morskiej.
Życie w tym czasie wydawało się kapitanowi prostem, należącem do niego i stworzonem przez własny rozum i wolę osobistą.
Przeszkody, które nagle zaczynały się piętrzyć przed nim, w imię prawdy należało zwalczać z całą stanowczością.
Jakżeż odmienne było to życie od tego, które poznał w świecie cywilizowanym. Świat ten wyrzucił go na bezdroża, jako bezprawnego nędzarza; gdy zaś wypłynął i powrócił do niego, jako bogaty, spokojny, niczego nie żądający człowiek, — ten świat usiłował zgnieść go ponownie, zetrzeć na proch, a gdy połamał na tem zęby, jął otaczać go zasadzkami, sieciami i sidłami.
Pitt Hardful powrócił do społeczeństwa z zamiarem zemsty za poniewierkę swoją, lecz rozejrzawszy się uważnie i zważywszy wszystko, powziął całkiem inne zamiary.
Poznał były mieszkaniec więzienia całą głębię życia, wszystkie jego zakamarki, kloaki i szczeliny, gdzie się sączyły i zlewały krew i pot, nędza i cierpienie, rozpacz i nienawiść społeczeństwa. Nic nie uszło jego uwagi, bo zajrzał wszędzie — od gmachów parlamentów, gdzie rej wodzili najsilniejsi, najsprytniejsi lub najbezczelniejsi, od gabinetów ministrów, zależnych od tych, którzy gardłowali najgłośniej w parlamentach, od banków, giełd i wielkiego przemysłu — do zakopconych dymem fabryk, osad robotniczych, niebezpiecznych szybów, przytułków nocnych, bulwarów i arkad wspaniałych marmurowych mostów, pod któremi gnieździła się najstraszliwsza nędza, niezdolna już do uśmiechu na widok świtającej nadziei, nie znajdująca w sobie słów modlitwy o wybawienie i zmiłowanie, bo wszystko, wszystko wyżarła z niej rozpacz, wypaliła nienawiść i zgniotło na miazgę nieprzerwane zmaganie się ze śmiercią, czyhającą na każdym kroku, o każdej godzinie dnia i nocy.
Nagły lęk ogarnął wtedy Pitta Hardfula, zwątpienie zimnym dreszczem zakradło mu się do duszy. Cóż mógł on, słaby, samotny człowiek, przeciwko któremu sprzysięgły się potężne siły społeczeństwa, wobec tego wielkiego chaosu, nazywanego „porządkiem świata“, a straszniejszego od zbrodni?
Obco się czuł w tem środowisku cywilizowanem, gdzie nie wolno było zabijać nożem, lecz nikt nie bronił zgładzić przeciwnika oszczerstwem lub pozbawieniem możności walki o byt.
Czuł to coraz częściej i wyraźniej i — dlatego, gdy do świadomości jego przypadkowo doszło brzmienie niemal zapomnianego imienia norweskiej rybaczki, przeistoczyło się ono natychmiast w cały świat, niezmiernie drogi, spokojny i promienny.
Nie namyślając się długo, Pitt Hardful pojechał do Saint-Jean-de-Luz.
W drodze jednak opanowały go ciężkie myśli.
Skromna, cicha i chmurna rybaczka, wdowa po garbusie Waage Tornwalsenie, w modnem, wystawnem kąpielisku? Bierze udział w zawodach pływackich, zdobywa jakąś nagrodę, pociąga ku sobie tłumy wielbicieli swoją pięknością, bogactwem i opromieniającą ją chwilową sławą i rozgłosem?
Znal przecież tę kobietę i w pamięci swej przechował raczej nie Elzę Tornwalsen, lecz ogorzałego, wiotkiego, szybko przemykającego się po pokładzie „Witezia“ młodego majtka, Otto Lowego, który narówni z innymi stał przy sztorwale, ryngował cumy, obciągał olinowanie, moknął i szczękał zębami podczas „psiej warugi“, albo też machał tęgiemi pięściami, gdy dochodziło do bójki w tawernie portowej.
Skądże Elzie przyszło do głowy jechać do Saint-Jean-de-Luz, w towarzystwie jakiejś lady Rozalji Steward-Foldew, zajmować kosztowne apartamenty w „Edwardzie VII“ i współzawodniczyć o jakiś puhar za pływanie?
Elza Tornwalsen kochała go niegdyś i przysięgała, że będzie czekać na niego, bo wierzyła, że „biały kapitan“ powróci do dawnego życia. Ha! Może więc właśnie jego szuka, szuka po świecie, i tu i tam?
Nie! Przyrzekł jej wprawdzie, że będzie czuwał nad jej losem, jednak potem, gdy Olaf Nilsen spoczął na wieki na dnie oceanu, nigdy nie starał się dowiadywać o nią. Czem mogła być dla niego ta rybaczka, chmurna, smętna prostaczka z Lango?
Od rozłąki w Hadsefjordzie minęły lata i prawie że zapomniał o wszystkiem, powracając do niej myślą przypadkowo tylko, gdy dla wypoczynku i ukojenia ożywiał we wspomnieniach potężną postać Olafa Nilsena i życie na „Witeziu“, lub, gdy z dalekiej północy przesyłano mu regularnie dwa razy do roku należne mu złoto, przekazywane przez jeden z banków londyńskich.
Poco więc miałaby go Elza szukać? Czyż nie czuła, że są istotami, żyjącemi niemal na różnych biegunach?
Zagadka ta drażniła go i podniecała.
Elza Tornwalsen, były majtek Otto Lowe, i nagle — wystawny hotel i „dame de compagnie“! Stać ją na to wszystko, bo posiada ogromny majątek, jednak Pitt nigdy nie myślał, że potrafi ona korzystać ze swoich kapitałów. Nie mógł wyjść ze zdumienia. Zawsze, ilekroć przychodziła mu na pamięć ta dziwna kobieta północna, myślał, że stanie się z czasem taką samą Eddą-prababką, o której jemu i Olafowi Nilsenowi lubiła opowiadać. Wyobrażał więc sobie Elzę w przyszłości jako wiekową, siwowłosą niewiastę, mieszkającą w małej, schludnej chatce tuż ponad spychem, zbiegającym na zdziar Hadsefjordu. Tłum młodych dziewcząt i chłopaków w koszulkach rybackich i w skórzanych kapeluszach otacza staruszkę. Z ciekawością ogląda ta młoda czereda ciężkie, ze zczerniałego drzewa zrobione szafy i skrzynie, zamykane na srebrne klamry i przemyślne zamki wiszące, a sędziwa Elza cichym głosem opowiada stare sagi o wikingach, o królu Eryku Zdobywcy, pokazuje dłonią zgrzybiałą przepastne głębie, ukryte wśród raf, i leżące na ich dnie skamieniałe korabie, miecze, tarcze i wojowników w zbroicach i hełmach. Obdarza starucha swoich gości młodych i wesołych, zapatrzonych w nią i zasłuchanych, a oni pytają zdumieni, skąd wzięła tyle złota? Wtedy nową opowieść snuje sędziwa Elza. Mówi o mocarnym Olafie Nilsenie, którego najstarsi rybacy z Lango pamiętają jeszcze, o kutrze „Witeź“, pływającym po gorącem morzu, a potem prującym fale i ryjącym zwarę siwą na Oceanie Lodowatym, gdzie biegł szlakiem Selfa Otera aż kotew rzucił przy brzegu pustynnym. Inny już człowiek, którego załoga nazywała „białym kapitanem“, nauczył żeglarzy szukać i wyrywać ziemi dziwaczne kawały złota i żółty ciężki piach, połyskujący przy ogniu.
— Gdzież jest ten „Biały Kapitan“? — pytają chłopaki, dotykając dłoni staruchy.
— Czy był piękny i dobry? Jak miał na imię? — szepcą dziewczyny, zaglądając w oczy Elzy sędziwej.
Długo milczy, aż wraz z westchnieniem wyrywa się jej cichy, rozpaczliwy jęk:
— Nie wiem... nie wiem!... Czekałam na niego całe życie, lecz „Biały Kapitan“ nie przybył do Hadsefjordu. Przepadł, jak Eryk Zdobywca, szukający na północy ognistej góry — siedziby duchów promiennych... Miał na imię Eryk... Sztorman Nilsen nazywał go „Siwir“, co znaczy „surowy“, inni woleli nazywać go „Białym Kapitanem“...
Pitt Hardful, pogrążony w takich myślach, ocknął się, bo pociąg, hucząc, zaczął hamować bieg.
— Saint-Jean-de-Luz! — zawołał przechodzący konduktor. — Proszę się śpieszyć z wysiadaniem, bo „Sud-Express“ stoi tu zaledwie jedną minutę!
Kapitan uśmiechnął się pogardliwie, odpowiadając na swoje myśli o Elzie... prababce.
— Pięknie sobie wykombinowałem wszystko, niema co! — mruknął. — Rybaczka z Lango wcale nie zamierza pędzić bogobojnego życia legendarnej prababki Eddy-Lilit! Wcale nie! Rozjeżdża sobie po kąpieliskach najmodniejszych, uprawia sport i zawraca głowy wielbicielom! No — no! To dopiero metamorfoza! Był sobie milczący, aczkolwiek zwinny i wcale bitny marynarz, Otto Lowe, a teraz ujrzę „północną syrenę“ w towarzystwie autentycznej lady Rozalji Steward-Foldew! Bajka z tysiąca i jednej nocy...
Pociąg w tej chwili stanął.
Pitt Hardful wyskoczył z wagonu, a na peronie opadli go portjerzy hotelowi, rozszarpujący przybywających turystów na szmaty.
Ujrzał wspaniałego draba z mosiężną tabliczką na wygalonowanej czapce.
— Hotel Edward VII — przeczytał napis.
Kapitan skinął na draba i, odprowadziwszy go na stronę, wsunął do spoconej łapy portjera pięćdziesięciofrankowy banknot.
— Czego pan sobie życzy? — zapytał portjer, służalczo pochylając głowę ku hojnemu pasażerowi.
— To u was w hotelu mieszka ta... ta sławna pływaczka norweska?... — spytał kapitan.
— Madame Elza Tornwalsen! — krzyknął portjer. — Piękna i bogata pani! Ach, rozumiem! To pan jest mr. John Cornyle?
— Co znów za Cornyle? — zdumiał się kapitan.
— Miljoner amerykański, który wiezie ze sobą rekordsmana pływackiego, bo zaproponował pani Tornwalsen zakład o 50 tysięcy dolarów, że jego zawodnik zwycięży! Właśnie mamy dla szanownego pana zarezerwowany apartament!... Proszę do samochodu!
— Czekaj-no pan! — przerwał mu Pitt Hardful. — Nie nazywam się Cornyle, lecz chcę wiedzieć o szczegółach zakładu. Jakie warunki wyścigu? Czy przyjęła je pani Tornwalsen.
— Pani Tornwalsen odtelegrafowała panu Cornyle, że przyjmuje pojedynek bez zastrzeżeń. Dopiero w sześć godzin potem przyszedł telegram z Floridy, że ma to być pływanie na szybkość i odległość, która nie jest określona. Amerykanin pływa podobno jak ryba lub foka...
— A pani Tornwalsen? — spytał Pitt.
— Ach, madame, madame Tornwalsen wygląda w wodzie jak bogini Diana! — westchnął portjer.
— Diana? — powtórzył kapitan. — O ile wiem, ta bogini biegała raczej doskonale, doganiając sarny i jelenie; co zaś do jej pływackiego talentu, to nic o tem nie słyszałem, mój drogi!
Kapitan zaśmiał się złośliwie, bo przyszła mu do głowy myśl, że ma już przed sobą pierwszego wielbiciela Elzy Tornwalsen.
— Bardzo odpowiedni adorator! — mruknął do siebie i zapytał portjera:
— Czy macie wolne pokoje w hotelu?
Ten z wyrazem szczerego ubolewania zawołał:
— Wszystkie pokoje zamówione są przez Amerykanów i Anglików, którzy przyjeżdżają na ten wyścig, monsieur!
— Dobrze! — odpowiedział Pitt Hardful i kazał szoferowi wieść się do miasteczka. W drodze obiecał mu ofiarować sto franków, jeżeli ten znajdzie dla niego pokój w pobliżu hotelu „Edward VII“.
W kwadrans później kapitan był już ulokowany w willi, stojącej nawprost hotelu, gdzie mieszkała Elza Tornwalsen, a okna pokoju wychodziły na główną fasadę ogromnego gmachu „Edwarda VII“.
W oczekiwaniu przybycia Miguela z bagażami, Pitt Hardful wyszedł na kamienne nadbrzeże, ciągnące się wzdłuż plaży — od hotelu „Les flots bleus“ aż do kanału, prowadzącego do portu.
Szedł w stronę kasyna „La Pergola“ i przyglądał się publiczności. Hiszpanie, Amerykanie, Anglicy, Holendrzy, Brazylijczycy i zaledwie zrzadka spotykane grupki trzymających się na uboczu Francuzów, tłoczyli się na szerokim chodniku. Panowie w płaszczach kąpielowych i płóciennych „espandriljach“ lub smokingach, gdyż zbliżała się godzina kolacji, panie w fantastycznych pyjamach, o rozszerzonych u dołu na modłę meksykańską pantalonach, w dziwacznych „sombreros“ lub w balowych tualetach, służba kąpielowa, handlarze fałszywych wschodnich kobierców i łakoci, szoferzy, oczekujący na swoich panów, stanowili barwny tłum. Różnojęzyczna mowa, śmiech, okrzyki, dowcipy rozlegały się ze wszystkich stron. Ta i owa wystrojona lub obnażona dama zatrzymała swój wzrok na nieznanej postaci barczystego Pitta Hardfula o śmiałej i ogorzałej twarzy i przypatrywała mu się bacznie i prawie natarczywie.
Tłum zaczynał rozpraszać się powoli. W kawiarniach goście dopijali swój „aperitif“ przedobiedni i spieszyli do hoteli na posiłek wieczorny, po którym oczekiwały ich przejażdżka w stronę Biarritz lub Hendaye, hazard w kasynie, lub bal w salonach hotelu „Atlantic“.
Pitt Hardful stał właśnie przed tym dziwacznym gmachem, przypominającym jakiś zwarjowany statek, i przyglądał się zajeżdżającym maszynom, połyskującym kryształowemi szybami, lakierem, niklem i latarniami.
Nagle z hotelu wybiegł portjer i przykładając megafon do ust, wrzasnął:
— Szofer lady Elzy Tornwalsen!
Ogromna, świecąca się Hispano-Suiza natychmiast bez szmeru ślizgnęła się ku tarasowi hotelu i stanęła.
Kapitan drgnął i wyprostowany czekał.
Z holu szybkim krokiem wyszła młoda, wiotka, średniego wzrostu kobieta w sportowym piaskowego koloru kostjumie i, obejrzawszy się, zawołała po angielsku:
— Moja droga pani Steward, niechże się pani śpieszy!
Na taras wypłynęła wysoka, majestatyczna postać starej Angielki.
— Jestem! — rzekła lady Rozalja. — Cóż to za pośpiech, my dear Elza?!
— Mój Boże! — odparła młoda kobieta. — Przecież wiesz, że mam sporo roboty? Pojutrze mój wyścig z Baldwinem. A Baldwin to nie te dychawiczne współzawodniczki, które pobiłam przedwczoraj!
Majestatyczna lady wzdrygnęła się cała i z wyrzutem w głosie upomniała swoją towarzyszkę:
— Elzo! Nie wolno mówić — dychawiczne! Te panie wszak nie są końmi!
— Ech! — machnąwszy ręką, odparła Elza. — Sapały, jak stare klacze, albo zgoła mocno używany kuter parowy!
— Ah, God! — wykrzyknęła Angielka, lecz po chwili, zasłaniając usta szalem, zaczęła się trząść ze śmiechu.
Obie panie wsiadły do auta i odjechały.
Pitt Hardful dojrzał kilka pasemek jasno płowych, prawie złocistych włosów, wybijających się z pod wiśniowej czapeczki Elzy i duże, smętne oczy niebieskie, w których nie spostrzegł ani wesołości, ani podniecenia.
— Otto Lowe... — szepnął kapitan i szybko poszedł do domu.
Podobał mu się wygląd Elzy Tornwalsen.
Silna, zwinna, niewymownie zgrabna, pełna spokoju i pewności siebie figura pięknej damy niczem nie przypominała dawnej rybaczki z Lango. Znikły bez śladu zbyt szybkie lub chwilami ociężałe ruchy, nieco rozkołysany chód i to zwykłe marynarskie, mocne wpieranie w ziemię stóp, jak gdyby chwytających umykające co chwila deski śliskiego pokładu.
Wyprostowały się plecy nieco przygarbione dawniej i podniosła się dumnie kształtna głowa, oparta na cienkiej, lecz silnej szyi.
Coś — niecoś pozostało jednak z dawnej Elzy. Dość szerokie, lecz miękkie w ruchu ramiona były zlekka pochylone naprzód, a oczy głębokie i jakgdyby pochmurne patrzyły śmiało i twardo.
Pitt Hardful wpadł do holu swej willi i natychmiast zatelefonował do hotelu „Edward VII“.
— Czy pan Cornyle przyjechał? — spytał portjera.
— Właśnie przed chwilą zajechał samochód pana Cornyle, który wylądował w Bordeaux — posłyszał odpowiedź.
— Proszę o telefoniczne połączenie mnie z panem Cornyle! — zażądał Pitt Hardful.
Po chwili zdumione towarzystwo, siedzące w holu willi posłyszało następującą rozmowę:
— Pan John Cornyle? Bardzo mi miło słyszeć pana! Nazywam się Eryk Siwir... Chcę zaproponować panu zakład. Bardzo mnie cieszy, że pan, mr. Cornyle, zgadza się na moją propozycję! A więc stawiam na Elzę Tornwalsen pięć tysięcy dolarów. Uważa mnie pan za warjata? Istotnie, nie znam sportowych walorów pana Stantona Baldwina, lecz ze swej strony i ja uważam pana, mr. Cornyle, za warjata, bo zbyt jestem pewny pani Tornwalsen... A więc zakład stoi? Doskonale! Proszę mi przysłać list, potwierdzający zgodę pana, ja zaś wręczę posłańcowi swoje zobowiązanie. Dobranoc, mr. Cornyle! Spotkamy się po wyścigu w Ciboure. Pieniądze złożę w Societé Générale. I pan tamże? Świetnie! Good-bye!
Pitt Hardful wszedł do windy i ruszył na trzecie piętro.


Rozdział VI.
HALLO! HALLO! BALDWIN-SWIMMER!

Pitt Hardful chodził po plaży, trzymając się w pobliżu hotelu, zamieszkiwanego przez Elzę Tornwalsen.
Gdy myślał o tem, czy chciałby ją ujrzeć raz jeszcze, wzruszał ramionami bardzo niezdecydowanie. Lubił jednak, jak tego wymagała jego natura, jasne sytuacje i niezłomne postanowienia. To zmuszało kapitana do skrystalizowania swoich zamiarów i pragnień.
Długo rozważał sprawę, zagłębiał się w przeżycia i uczucia, oceniał wrażenie, które na nim sprawiła Elza Tornwalsen, gdy ujrzał ją wychodzącą z holu „Atlantiku“.
Elza... nowa, nigdy niewidziana przedtem Elza! Elza tak bardzo niepodobna do tej, którą znał przez czas dłuższy, jako majtka, Otto Lowego, a później, gdy z „Witezia“ odeszli na zawsze ci, którzy głucho i ponuro walczyli o nią, ukrywającą się pod tem nazwiskiem, — jako zwykłą rybaczkę, kobietę z pospólstwa, ciemną wieśniaczkę ze smętnego pobrzeża skalistej wyspy norweskiej.
Ciemną wieśniaczkę?
Kapitan na tę myśl nachmurzył czoło.
O nie! Elza istotnie była kobietą z pospólstwa, zwykłą rybaczką, lecz nie była istotą ciemną!
Przypomniał sobie Pitt Hardful wszystko, co się dotyczyło Elzy Tornwalsen, co widział i słyszał od niej i o niej podczas pływanek do Casablanki i na daleką północ, a wrodzona sumienność wzburzyła się w nim nagle i zaprzeczyła stanowczo:
— Elza Tornwalsen nie była kobietą ciemną!
Kapitan usiadł na trzcinowym fotelu, pogrążony we wspomnienia.
Elza została dla niego uosobieniem północy. Tak, niezawodnie!
Północna kraina, bezbarwna, monotonna, ponuro-spokojna, a jednak — gdzież więcej niż na tych nagich skałach stromych urwisk nadbrzeżnych, lub na tych szarych, pustynnych zdziarach i bezbrzeżnych przestworzach tundry północnej, gdzież rzewniej niż wśród tych nikłych krzaczków, brzóz i cedrów pokracznych, przez wichry ugiętych do samej ziemi, zaczajonych w lęku o życie, gdzież bardziej żywiołowo niż na tych białych równinach, głębokim, skrzepłym śniegiem okrytych, obarczonych lodowemi kajdanami, gdzież potężniej i wyraźniej dawała się odczuć miłosierna moc słońca?
Te krótkie, jakgdyby w chwili jednej przemijające lato, gdy pod czerwonemi promieniami słońca wszystko w mig ożywa, budzi się do życia, rwie się do obrony swego istnienia, wybucha niezwykłą żądzą i potęgą rozrodczą, wybuja, rośnie, kwitnie i nasienie nieśmiertelności rzuca dokoła!
A te noce wiosenne, te letnie, krótkie godziny półzmroku, nasyconego niegasnącym blaskiem słońca, te mroki zimowe, ślepe, głuche, złowrogie, rozpraszane znagła przez tajemniczą powódź światła zórz polarnych, burz promiennych, trwogą przejmujących kaskad, błysków fal strzelającego do zenitu ognia!
Czyż nie taką samą naturę posiadała Elza?
Ziarno marzycielstwa rzuciła do duszy rybaczki stara Lilit, Edda-prababka. Elza była jak skromny wrzos skalny... Ten kwiat nikły, z piersi kamiennej wyrastający, wziął sobie garbus potworny — Waege Tornwalsen... Jakaś niezbadana sprawiedliwość, a może, przekleństwo, ciążące nad ludźmi, posłało do zagrody rybackiej syna Waegego — pięknego Eryka Tornwalsena. Ten, jak słońce, ożywił niepozorną, smętną roślinę, albowiem życiodajne słońce spogląda jednocześnie na dumną, pyszną różę i na drobny kwiatek wrzosu skalnego...
I oto stała się wielka przemiana.
Elza w cichości i pokorze marzyła o jasnych duchach, przylatujących z otchłani zórz polarnych, a potem uwierzyła w ich istnienie, pragnęła ich, szukała, czekając namiętnie na przyjście świetlanych istot, czy to z piennej toni morskiej, czy ze zwichrzonych chmur, smaganych przez orkan, czy z wejrzenia lub z duszy człowieczej.
Sama mu przecież powiedziała:
— Stara Edda nauczyła mnie marzyć, Eryk nauczył dążyć do szczęścia... Teraz chcę takiego życia, którego każdy dzień jest innym, a w którem ludzkie czyny jaśnieją, jak gwiazdy na czarnem niebie... Chcę zamieszkać w wielkiem wspaniałem mieście, gdzie spotkać można władców dusz i serc ludzkich, gdzie bogacze ducha rozrzucają tłumowi skarby swych myśli i porywów, gdzie święci wskazują drogi ku prawdzie...
Pitt Hardful wydał jęk:
— Do stu połamanych kotwic! — mruknął. — Tak mówiła Elza Tornwalsen, a teraz? Saint-Jean-de-Luz, wspaniały hotel, auto, tłum wielbicieli i wyścig pływacki — żądza krótkotrwałej sławy rekordzistki światowej!
Zaklął znowu, gdyż przyszło mu na myśl, że, jak setki innych bogatych kobiet, Elza prawdopodobnie prowadzi życie światowe, o obyczajach rozwiązłych i wstrętnych.
— Ha! A mówiła mi, że...
Machnął ręką niedbale i znowu zaklął tak głośno, że siedząca obok nieznajoma, dość już wiekowa dama, nagle podniosła głowę i coś mruknęła sobie pod nosem.
Pitt Hardful zdjął kapelusz i rzekł z uśmiechem:
— Pani wybaczy marynarzowi tak dosadny wykrzyknik, lecz doprawdy myślałem przed chwilą o rzeczach przykrych! Proszę mi nie mieć tego za złe!
Powiedział to tak szczerym głosem i z taką skruchą, że nieznajoma kiwnęła głową i, patrząc dobrotliwie na śmiałe oczy Pitta a przyzwyczajonym do obserwowania wzrokiem obrzucając jego męską, barczystą postać, odparła spokojnie:
— Niech się pan nie krępuje, bo mnie to bynajmniej nie zawadza. Mój Boże! Codziennie słyszę, jeszcze bardziej silne i wyraziste określenia wzruszeń i wrażeń! O, stokroć silniejsze!
Kapitan zaśmiał się wesoło, bo stara dama mówiła z prawdziwym komizmem.
— Któż to taki... energiczny przeraża szanowną panią? — zapytał.
Nieznajoma podniosła ramiona i oczy i odparła swobodnie:
— Któż inny? Moja wychowanica!
— Panienka klnie po marynarsku?! — zawołał kapitan. — That’s boy!
Stara dama przyjrzała się Pittowi uważnie.
— Pan z pewnością, dopiero dziś przyjechał? — zapytała.
— Istotnie, jestem tu od niedawna... — odpowiedział wymijająco.
— No, to nieświadomość pańska zrozumiała! — mruknęła. — W całym Saint-Jean-de-Luz nazwisko mojej pupilki, a, niestety, i moje jest na ustach wszystkich, począwszy od dorożkarza i kończąc na tym starym hiszpańskim markizie, który, jak mi opowiadano, hoduje najdziksze i najzłośliwsze byki dla wstrętnych „corridas“!
— Przepraszam... — rzekł Pitt, gdy dama umilkła, — domyślam się, że mam zaszczyt rozmawiać z lady Rozalją Steward-Foldew, wychowawczynią pani Elzy Tornwalsen?
— O, yes! — kiwnęła głową sędziwa pani i zaśmiała się. — Domysł pana posiada wszystkie cechy prawdopodobieństwa...
Umilkli oboje.
Lady Rozalja, nałożywszy okulary, pogrążyła się w czytanie niezwykle grubego „Times’u“, a obserwujący ją z pod oka kapitan myślał nad tem, że Elza kochała go niegdyś, on zaś — obojętny dla niej, przyrzekł jej i sztormanowi Olafowi Nilsenowi, że będzie miał pieczę nad losem tej dziwnej kobiety, pełnej pragnień niejasnych, jak ostatnie chwile cichego, lecz zwodniczego zmierzchu północnego.
— Bądź co bądź — rozumował — zaciągnąłem zobowiązanie względem Elzy i muszę dowiedzieć się czegoś pewnego o jej życiu... Może naprawdę potrzebowałaby mojej rady, pomocy?
Pochylił się ku starej lady i tonem wesołym, tak lubianym przez Anglików, wszczął rozmowę:
— Pani, będąc taką dostojną damą o głośnem nazwisku i tak wielkiej dystynkcji...
Lady Rozalja przybrała majestatyczną pozę i bardzo łaskawie błysnęła szkłami okularów w stronę sąsiada.
— Sir... — syknęła przez zęby i natychmiast zrzuciła okulary.
— To przecież widać od pierwszego rzutu oka, pani! — niby zaprzeczając, mówił dalej kapitan. — Tego ukryć ani zamaskować nie można! Na świecie niema nic bardziej samoistnego i niezmiennego w formie, jak cechy pochodzenia, rasy, wychowania. To też myślę, że taka dostojna dama musi mieć istotnie nie mało niespodzianek, gdy jej pupilka wysławia się tak energicznie i dosadnie, jak to ja sam uczyniłem przed chwilą, za co jeszcze raz usilnie przepraszam szanowną panią, lady Steward-Foldew!
— Istotnie! — kiwnęła głową dama. — Istotnie, byłoby to prawie nie do zniesienia, gdyby nie anielski pozatem charakter Elzy! Pan nie uwierzy, ale muszę się przyznać...
Pitt Hardful dobre pół godziny jeszcze słuchał zachwytów sędziwej Angielki nad zaletami Elzy Tornwalsen i długo nie mógł wtrącić ani słowa.
Wreszcie, skorzystawszy z tego, że dama zaczęła zapalać papierosa, Pitt spytał:
— Prawdopodobnie mąż pani Tornwalsen jest z zawodu marynarzem, więc to od niego nauczyła się pupilka pani tych mocnych, jak „gin“, słów? Angielscy żeglarze mają doskonały „słownik morski“! Damm! Wiem coś o tem!
— Pan się myli, drogi panie... panie... — zaczęła lady Steward-Foldew, bystro patrząc na nowego znajomego.
Pitt Hardful podniósł się i rzekł:
— Pani pozwoli, że się przedstawię? Nazywam się Harry Roy-Duvergne, a jestem kapitanem okrętu, własnego, niedużego cargo!
Dama skinęła głową nader łaskawie i zakończyła:
— Pan się myli, drogi panie Roy-Duvergne! Mrs. Tornwalsen jest wdową i nie jest Angielką, gdyż pochodzi z Norwegji.
— To dziwne! — pośpiesznie wtrącił Pitt. — O ile słyszałem, pani Tornwalsen słynie, podobno, jako piękna kobieta, a tu raptem — wdowa! Jeżeli tak, to w każdym razie ma narzeczonego?
— Myli się pan, drogi panie Roy-Duvergne! — tym samym spokojnym tonem objaśniła lady Rozalja. — Mrs. Tornwalsen nie ma narzeczonego i mieć go nie będzie! Obie jesteśmy „wiecznemi wdowami“, panie Roy-Duvergne!
— Dziwi mnie to niewymownie, bo w naszych czasach wdowy nie zbyt chętnie noszą welon żałobny i nie długo opłakują swych zgasłych władców — zauważył kapitan z cichym śmiechem.
— Myli się pan, panie Roy-Duvergne! — jak automat powtórzyła znowu sędziwa lady. — Nie wszystkie wdowy są jednego pokroju. Ja nie mogę zapomnieć szlachetnego sira Edmonda Harwey-Morton Steward-Foldew, chociaż jestem już starą kobietą, zdążającą do kresu wędrówki ziemskiej...
— Ależ lady Steward-Foldew! — zawołał szczerym głosem kapitan. — Niech Bóg przysporzy pani zdrowia i życia na długie jeszcze lata!
— Dziękuję za dobre życzenia, drogi kapitanie! — uśmiechnęła się dama i wypuszczając małe kółko dymu, mówiła dalej. — Rozpoczęłam od siebie, bo jestem starszym członkiem tego dwuosobowego klubu „wiecznych wdów“. Co do mrs. Tornwalsen, to muszę powiedzieć, że ona... już dość dawno odżałowała swego męża... lecz...
— A widzi pani! — przerwał jej Pitt. — Czy nie mówiłem?! Klub „wiecznych wdów“ z czasem musi być rozwiązany! Cha! cha-cha!
Nie tracąc wątku myśli, lady Rozalja tymże tonem ciągnęła dalej:
— ...lecz Elza spotkała na swej drodze pewnego człowieka, któremu ofiarowała serce i wiernie czeka na powrót wybranego...
Lady Steward-Foldew przy tych słowach westchnęła głęboko.
Pitt Hardful długo milczał, nie wiedząc, jak dalej poprowadzić rozmowę. Nareszcie niby od niechcenia zapytał:
— Dlaczego ten człowiek nie powraca do mrs. Tornwalsen? Czy nie kocha jej?
— Mój drogi panie Roy-Douvergne! Nie kochać Elzy? — oburzyła się lady Rozalja.
— Więc dlaczegoż nie powraca ten gentleman? — rzucił pytanie Pitt Hardful, z ciekawością patrząc w sędziwe oblicze sąsiadki.
Lady Steward-Foldew jednak długo milczała.
Gdy podniosła na kapitana blade, łagodne oczy, Pitt zauważył w nich rozrzewnienie i błyski wesołości.
Potrząsnęła siwą głową i wypaliła:
— Dlaczego? Dlatego, że ów gentleman jest głupi!
Pitt Hardful mimowoli parsknął głośnym śmiechem, a lady Rozalja wtórowała mu.
Śmiali się oboje długo, spoglądając na siebie przyjaźnie, aż kapitan zadał nowe pytanie, jak mu się wydało zupełnie zrozumiałe i nieobraźliwe:
— Proszę pani! Przychodzi mi na myśl, że może ten gentleman, który, podług przekonania szanownej pani, nie może nie kochać mrs. Tornwalsen, nie zjawia się tylko dlatego, że mu się nie podoba tryb życia tej damy? Gazety piszą, że otaczają ją wszędzie tłumy wielbicieli, sama zaś pani Tornwalsen lubi rozgłos, chociażby, naprzykład, z tym wyścigiem pływackim, z tym puharem „for the best swimming“, z tym bajecznym zakładem, ogłoszonym przez mr. Johna Cornyle...
Lady Rozalja w miarę, jak rozwijał swoją myśl kapitan, sztywniała coraz bardziej, oczy jej stawały się zimne, twarz okrywała się rumieńcem oburzenia.
— Panie Roy-Duvergne! — rzekła wyniośle. — Jeżeli ten gentleman tak myśli, jak pan to wyraził, to jest nietylko głupcem, lecz, daleko gorzej, — nie jest wcale gentlemanem!
— O, przepraszam panią, lady Steward-Foldew! — zawołał, podnosząc się, Pitt Hardful. — Muszę bronić tego nieznanego mi człowieka i prosić o wyjaśnienie, dlaczego uważa go pani za nie-gentlemana?
— Panie Roy-Duvergne — podkreślając każde słowo, odparła stara dama, — gentleman, ważąc się na wytworzenie własnej opinji o kobiecie, powinien dokładnie zbadać jej całe życie, jego treść wewnętrzną, a nie tylko pozorną formę zewnętrzną, zmienną jak stroje, kapelusze, obuwie i rękawiczki damy! Good-bye mr. Roy-Duvergne!
Lady Rozalja bardzo dumnie skinęła głową kapitanowi i już zamierzała odejść, gdy od strony plaży rozległy się głośne okrzyki:
— Hallo! Hallo Stanton Baldwin-swimmer!
Lady Rozalja szybkim ruchem nałożyła okulary i, przyjrzawszy się tłumowi, zgromadzonemu koło kasyna, pogardliwie syknęła przez zęby:
— To ci krzykliwi zawsze Amerykanie witają swego rekordsmana. Aha! Baldwin już przyjechał. Muszę powiedzieć o tem Elzie!
Zapominając o swem oburzeniu z powodu słów Pitta, stara dama pożegnała go łaskawem:
— Good-bye, dear captain!
— Do widzenia, lady Steward-Foldew! — zawołał kapitan, ucieszony zmianą nastroju staruszki. — Byłbym niezmiernie rad, gdybym mógł być czemś pożytecznym dla pani lub mrs. Tornwalsen! Doprawdy, proszę rozporządzać mną!
Lady Rozalja namyślała się przez chwilę.
— Bardzo panu dziękuję, drogi kapitanie! — rzekła w końcu. — Będziemy panu wdzięczne, jeżeli pan się dowie, czy Stanton Baldwin podczas wyścigu z Elzą zamierza użyć tłuszczu?
— Przepraszam, lecz nie rozumiem... — szepnął zdumiony Pitt.
— Ach, panie, to są szczegóły profesjonalne, sportowe! — objaśniła lady Rozalja. — Pływacy na dalekie dystansy okrywają ciało grubą warstwą tłuszczu, co ułatwia długie przebywanie w wodzie i zapobiega kurczom w nogach i ramionach. Chodzi więc o to, aby się dowiedzieć, co zamierza czynić w tym kierunku Baldwin? Jest to zbyt poważny przeciwnik, aby dawać mu jakiekolwiek fory!
— Doskonale! — zawołał Pitt. — Przyślę pani wiadomość do hotelu. Good-bye, lady Steward-Foldew!
Pożegnawszy ją, kapitan szybko przeszedł nadbrzeże i zbiegłszy na plażę, zbliżył się do tłumu młodych i starych Amerykanów i Amerykanek, otaczających swego ulubieńca, „the best swimmer of United States of America“.
Pitt Hardful bacznie mu się przyglądał.
Amerykański rekordzista musiał mieć około trzydziestu lat i 1 m. 85 cm. wzrostu. Na szerokich barach, nad wypukłą, potężną piersią ledwie widzialna, niby niepotrzebny, przypadkowy dodatek, wystawała malutka głowa.
Wszystko na niej było malutkie, śmiesznie drobne. Krótkie, rzadkie włosy, malutkie oczki, drobny, zuchwale zadarty nosek, wydęte, prawie dziecinne, bezbarwne wargi i sterczące uszki.
Jednak ta mała główka mocno opierała się na kolumnie krótkiej, muskularnej szyi, wyrastającej z atletycznych barów i piersi, podobnej do olbrzymiego dzwonu.
W tej główce mocno tkwiła pewność, że mięśnie ramion, nóg i brzucha nie znają znużenia, że płuca wchłaniają odrazu tak ogromną ilość powietrza, jak chyba nikt inny na całym świecie. To też drobna twarzyczka rekordzisty tchnęła nadmiarem pychy, pewności siebie i zachwytem nad wytrenowanem ciałem, którego zaledwie nikłą i w gruncie rzeczy zawadzającą częścią była głowa. Bądź co bądź posiadała wagę kilkuset gramów i ciągnęła pływaka na dno.
Patrząc w bezczelne, aroganckie oczki Baldwina i w jego pyszałkowatą twarz kretyna-mikrocefala, Pitt Hardful rzekł do rekordzisty:
— Cieszę się, że spotykam pana, mr. Baldwin! Zdaje mi się, że kiedyś miałem sposobność poznać pana...
— Well! — burknął pływak, wydymając małe usteczka. — Tyle wszędzie spotykam wielbicieli, że doprawdy, nie przypominam sobie...
To mówiąc, wetknął w dłoń kapitana jeden tylko palec, gruby i twardy, niby odłamek drewna.
— Nic nie szkodzi! — uśmiechnął się Pitt. — A więc będzie pan walczył o pierwszeństwo z mrs. Tornwalsen? Doskonała pływaczka i w dobrej formie.
— Pff! — sapnął Baldwin. — Wypadło mi jechać na wyścigi do Hamburga, po drodze zatrzymałem się tu na dwa dni... Jutro popłynę i jestem pewny, że ta osławiona „syrena północna“ wytchnie się na trzeciej lub czwartej mili...
— Jednak mr. Cornyle pewnym jest pana, bo przyjął dwa tęgie zakłady! — wtrącił Pitt.
— Na tęgiego też stawia championa, mr... mr... — odpowiedział Baldwin.
— Kapitan Siwir, — podpowiedział mu kapitan.
— A — a — a, to pan stawia przeciwko mnie? — prawie groźnie spytał Amerykanin, a w szparkach małych oczek błysnął gniew.
— Jeżeli pan pozwoli, mr. Baldwin — uśmiechnął się Pitt Hardful. — Lubię hazard, a będzie to prawdziwy hazard. Znakomity champion, the best swimmer of U. S. A. i nikomu dotąd nieznana lady, słaba niewiasta, wschodząca gwiazda na firmamencie sportowym...
— Ja tę gwiazdę zdmuchnę na drugiej mili! — syknął Baldwin.
— Nie zdziwiłbym się zbytnio! — zauważył kapitan obojętnie wzruszając ramionami. — Jednakże zaproponuję panu Johnowi Cornyle zwiększenie stawki o dziesięć tysięcy dolarów.
— Doskonale! — ryknął śmiechem pływak. — Mój stary lepiej się obłowi na tym wyścigu, a i ja coś-niecoś od niego wycyganię, chociaż prawdę mówiąc, jest to wyga, gorszy od najgorszego manager’a.
— Spróbuję zatem tem chętniej! — rzekł Pitt. — Pan nie zechce naturalnie wystawiać na próbę swojej sławy i popłynie w zwykłej formie, używając smaru... Mrs. Tornwalsen jest przeciwnikiem niebezpiecznym...
— Co?! — zaryczał Baldwin. — Nie chcę jej nawet widzieć, — tak jestem pewien zwycięstwa! Stanton Baldwin, trzy rekordy światowe szybkiego pływania, cztery rekordy dystansowe, zwycięstwo nad takiemi championami jak „Old Boy of Hudson“ i „Black Master Grynelly“! Gwiżdżę na syrenę waszą i popłynę bez żadnego tłuszczu. Na co mi się to przyda, gdy tak czy inaczej, więcej od czterech mil nie będę w wodzie!
— I pan mr. Baldwin nie zmieni swego postanowienia, tembardziej, że zostało ono ogłoszone publicznie? — spytał Pitt.
— Słowo gentlemana i sportsmena, panowie! — krzyknął Amerykanin, wystawiając naprzód potężną pierś. — Płynę bez tłuszczu, bo wogóle uważam ten wyścig za zwykły trening dla siebie.
— All right! — zawołał kapitan. — Tylko nie mów pan nigdy „gwiżdżę“ w stosunku do kobiety, możemy bowiem pomyśleć, że pańskie „słowo gentlemana“ jednego dolara nie jest nawet warte.
— Co to znaczy? — spytał zdumiony Baldwin, zaciskając pięści.
— To tylko, com powiedział! — spokojnie odparł Pitt Hardful. — Zresztą, jeżeli panu to wyjaśnienie nie wystarcza, po wyścigu gotów jestem nauczyć pana, jak się mówi w cywilizowanem społeczeństwie o kobietach, kochany mr. Stanton Baldwin!
Kapitan, ukłoniwszy się, odszedł w stronę kasyna „La Pergola“ i wysłał list do hotelu Edwarda VII.
Donosił lady Rozalji, że amerykański rekordzista do startu stanie „bez tłuszczu“.
Przy tej sposobności Pitt życzył pani Tornwalsen powodzenia i wyrażał pewność, że zwycięży w pojedynku z „the best swimmer of U. S. A.“ chociaż — dodawał — przeciwnik niezawodnie ma znaczną przewagę nad współzawodniczką, albowiem, o ile zauważył, wcale nie posiada głowy.


Rozdział VII.
SZTORM NADCHODZI...

Salon hotelu Edwarda VII był zatłoczony publicznością. Zgromadzili się tu przyjezdni dziennikarze, prowadzący dział sportowy w dziennikach największych miast europejskich, reporterzy agencyj telegraficznych Havasa i Wolffa, obsługujących prasę całego świata, sportsmeni i sportsmenki, których tłumy zamieszkują w lecie kąpieliska francuskie nad Atlantykiem i nad morzem Śródziemnem.
Wszyscy wyglądali z niecierpliwością i zaciekawieniem zjawienia się Elzy Tornwalsen, bo telefonicznie proszono ją o wywiad.
Po dość długiem oczekiwaniu na schodach, prowadzących do holu, ukazała się majestatyczna postać lady Steward-Foldew.
Wspaniała korona srebrnych włosów dostojnej damy pięknie odcinała się od czarnej, gładkiej sukni, ozdobionej srebrną lamą.
Lady Rozalja szła z wysoko podniesioną głową, trzymając w cienkich palcach białą chusteczkę i szyldkretową papierośnicę, z którą sędziwa dama rzadko się rozstawała.
Usiadłszy w fotelu i skinieniem głowy zapraszając gości, aby poszli za jej przykładem, lady Rozalja nieco suchym, lecz pełnym wyrazu głosem przemówiła:
— Państwo nie zdziwicie się zapewne, że przed tak poważnym pojedynkiem pani Tornwalsen czuje potrzebę skupienia się. To spowodowało, że prosiła mnie o zastępstwo przed szanownemi paniami i panami.
Nic pozwalając nikomu przyjść do słowa, lady ciągnęła dalej:
— A więc chodzi o wywiad, nieprawdaż? Służę państwu wszystkiemi, mogącemi interesować ich szczegółami. Pani Elza Tornwalsen pływa od zarania swego dzieciństwa, gdyż przyszła na świat nad brzegiem cichego fjordu norweskiego, a morze stało się wkrótce jej rodzinnym niemal żywiołem. Moja pupilka i przyjaciółka odbyła kilka dalekich, niebezpiecznych podróży morskich, przeważnie na niedużych statkach, gdzie umiejętność pływania — i to dobrego pływania — oddała jej nieraz niezastąpioną niczem przysługę. Chciałabym czemś wynagrodzić państwu zawód z powodu niestawienia się mrs. Tornwalsen przed tak miłem towarzystwem! Ha! zdradzę państwu tajemnicę mojej przyjaciółki...
Lady Rozalja zaczęła powolnemi ruchami otwierać papierośnicę i zapalać papierosa.
W salonie zapanowała cisza. Wyraźnie słychać było syk płomienia zapałki i nawet szmer oddechu palaczki, zaciągającej się wonnym dymem „Abdulli“. Wszystkie głowy pochyliły się ku starej damie, a oczy niecierpliwie wpatrywały się w jej spokojną, bladą twarz.
Puściwszy kilka kółek dymu, lady Rozalja jęła mówić dalej:
— Pani Elza Tornwalsen uczestniczyła w kilku nader zuchwałych pływankach, pełniąc służbę... zwykłego majtka. Państwo zrozumieją teraz, dlaczego przyjaciółka moja nie posiada tej formy pływackiej, której wymagają prawidła sportowe. Pływa tak, jak ryba, nie myśląc o tem, jak należy pływać. Płynie sobie i — basta! Popłynie też i dziś swoim zwyczajem i własnym sposobem, który, jak dotąd, dał wyniki doskonałe. Mrs. Tornwalsen, jak państwo pamiętacie, przyjęła zakład, zaproponowany przez Johna Cornyla, bez zastrzeżeń! Wobec tego warunki wyścigu ustalone zostały dopiero w parę dni później. Start ma się odbyć na skoczni jacht-klubu w Ciboure, poczem zawodnicy popłyną przez całą zatokę Saint-Jean-de-Luz i podążą na ocean koło mola, w pobliżu przylądka świętej Barbary.
— Przepraszam — przerwał redaktor sportowego tygodnika — a dalej? Czy zawodnicy popłyną na północ w stronę Guéthary i Biarritz, czy też na południe — ku Haycabia i Hendaye? To bardzo ważna okoliczność!
— Niezawodnie! — zgodziła się pani Steward-Foldew. — Otóż stanęło na tem, że dalszy kierunek ma prawo obrać pierwszy współzawodnik, dopływający do mola św. Barbary.
— To bardzo ważny szczegół, bo daje przewagę szybszemu z pływaków! — zauważył korespondent Havas’a. — Bez wątpienia wybierze on najbardziej sprzyjający kierunek w zależności od stanu morza.
Lady Rozalja spokojnie podniosła ramiona i rzuciła jedno tylko słowo:
— Indeed![2]
Po chwili opowiadała dalej:
— Finisz nie jest określony, będzie zależał od wytrwałości współzawodników; wyścig zakończy się, gdy jeden z zawodników zażąda pomocy statku, eskortującego pływaków i wiozącego sędziów, śledzących przebieg pojedynku Elzy Tornwalsen z Stantonem Baldwinem. Oto i wszystko, panie i panowie.
Temi słowy zakończyła wywiad lady Steward-Foldew; sztywna i dumna wstała, zamierzając odejść.
— Co robi w tej chwili mrs. Tornwalsen? — zapytał nagle mały reporterek jakiegoś pisma, podchodząc do starej Angielki i niespokojnym, proszącym wzrokiem zaglądając do jej bladych, zimnych oczu.
— Zostawiłam mrs. Tornwalsen, studjującą historję wczesnego średniowiecza — odparła lady Rozalja, obrzucając zdumiony tłum wyniosłem spojrzeniem. — Pani Tornwalsen studjuje historję oraz filozofję na uniwersytecie i przygotowuje się do egzaminów...
To rzekłszy, sędziwa dama skinęła głową na znak pożegnania i odeszła.
— A to dopiero sensacja! — piszczał reporterek, ciągnąc kolegę za klapę tużurka. — Mrs. Tornwalsen — przesławna rekordzistka, majtek i... studentka. W głowie się nie mieści! Taka miljonerka i — nagle — majtek i studentka!
Tłum szybko opuszczał salon hotelu Edwarda VII.
Najliczniejsza część gości natychmiast pospieszyła na plażę lub do kasyna, aby się podzielić niebywałą nowiną z życia pięknej Elzy, poplotkować, porobić szereg ohydnych domysłów i sfabrykować nowe dowcipy.
Reporterzy i korespondenci pomknęli na pocztę i telegraf, ażeby niezwłocznie wysłać sensacyjne notatki i telegramy do swoich pism.
Przyjaciele i wielbiciele amerykańskiego rekordzisty kłusem niemal popędzili do swego bożyszcza, układając w myśli sprawozdanie z wizyty w hotelu Edwarda VII.
Wszyscy byli przejęci, zaciekawieni oświadczeniem lady Steward-Foldew i jeszcze bardziej podbudzeni, przeczuwając poważną i zaciętą walkę pomiędzy norweską pływaczką a mistrzem Stanów Zjednoczonych.
Gdy przypominano sobie wiotką, zwinną postać złotowłosej Elzy Tornwalsen, jej zawsze smętne, zamyślone oczy, jakgdyby zapatrzone w coś dalekiego i niewymownie pięknego, przed oczyma natychmiast stawało olbrzymie, muskularne, sprężyste cielsko potężnego mikrocefala, tego dziwnego, bezgłowego potworu o barkach, nogach i piersi atlety, o wąskich szparkach oczu, które były legowiskiem pychy i niczem niepohamowanej arogancji, — wtedy stawiano mniejsze lub większe sumy na pewniejszego faworyta, którym miał być niezawodnie „the best swimmer of U. S. A.“ — Stanton Baldwin.
Najbliższe nawet (czem się niedawno szczyciły) przyjaciółki Elzy, jej towarzyszki z kortu tennisowego, ze skoczni i z regat, pokryjomu stawiały na Amerykanina, hazardując się niebywale.
Całe Saint-Jean-de-Luz straciło głowę. W hallach hotelowych, w restauracjach, kawiarniach, barach, sklepach roztrząsano szanse jutrzejszych współzawodników, a wszędzie panowało przekonanie, że słaba, dobrze wychowana „syrena północy“ nie będzie mogła zwalczyć „rekina z Florydy“, jak poufale nazywano Baldwina.
Sam pływak, dawszy korespondentom wywiad, nacechowany nieznośną brutalnością i zarozumiałością, zniknął bez śladu.
Jeden z reporterów wyśledził go jednak. Na plaży i w „La Pergola“ opowiadano sobie wkrótce, że Stanton Baldwin bynajmniej nie lekceważy przeciwniczki, ponieważ niespostrzeżenie wymknął się do Guéthary i w tym zacisznym zakątku oddaje się specjalnemu treningowi.
Organizator wyścigu, mr. John Cornyle, pod wpływem rosnącej w mieście pewności zwycięstwa amerykańskiego sportsmena, szalał, proponując coraz to większe stawki, jednak ryzykantów nie znajdował.
Pitt Hardful, podwyższywszy swoją stawkę o dziesięć tysięcy dolarów, też milczał uparcie, mimo, że rozzuchwalony Amerykanin dwa razy telefonował do niego.
Przed wieczorem do pokoju kapitana wślizgnął się, jak zwykle, bez szmeru rudy Miguel i stanął przy progu.
— Z czem przychodzisz, przyjacielu? — spytał go obojętnym głosem Pitt.
Miguel, zasłaniając dłonią usta, zaczął się śmiać.
— Cóż to tak ubawiło czcigodnego Juljana Miguela? — z uśmiechem zapytał kapitan, podnosząc oczy na rudą czuprynę i piegowatą twarz Hiszpana.
— Tajemnice przed Miguelem?! A, nie ładnie i do tego — na nic! Ja wszystko zwęszę... — mówił, chichocąc i robiąc zabawne miny, Miguel. — Już wiem, że jutrzejsza pływaczka toż to nasza Elza z „Witezia“, Elza, którą zostawiliśmy przed kilkoma laty na skromnym brzegu Hadsefjordu... Nasza Elza! Dobra, cicha, miłosierna Elza Tornwalsen. A sztorman ani słowa o tem nie pisnął! Pojechał do tej mieściny nadmorskiej, gdzie niema ani kropli morza, bo ta zatoka podobna jest raczej do jeziora, stawu, kałuży, niż do morza! Teraz dopiero rozumiem...
— Cóż właściwie rozumiesz, bracie? — zadał pytanie Pitt i zmrużył oczy.
— Rozumiem, że chcieliście, sztormanie, zobaczyć Elzę Tornwalsen, która kochała was, patrzyła w was, jak w tęczę, i nazwała „Białym kapitanem“, — recytował Miguel, nie spostrzegając, że źrenice Pitta Hardfula gwałtownie się zwęziły, a głowa pochyliła się naprzód, co było zawsze oznaką straszliwego gniewu. Kapitan nie wybuchał jednak i słuchał dalej.
Miguel, porwany jakąś myślą, mówił coraz szybciej:
— O, ja wszystko spostrzegłem wtedy, gdyśmy czekali na parowiec, który miał nas zabrać z Lango, wszystko zrozumiałem! Wiem teraz, że chcieliście, sztormanie, spotkać Elzę i zawieść ją znów na Tajmyr! Dobra to myśl! Elza przyniesie wam, mnie i wszystkim szczęście, bo to czysta, niewinna dusza, a dobra, Boże miłosierny, jaka dobra! Gdyby mi ktoś powiedział, że Elza postąpiła brzydko, niesprawiedliwie, jabym temu drabowi wyrwał jego ozór paskudny razem z trzewiami.
Miguel zaperzył się, pokraśniał i tupnął nogą.
Gniew kapitana prysnął nagle. Wstał, szybkim krokiem podszedł do rudego Juljana i, nic nie mówiąc, przycisnął go do piersi.
— Hm... — mruknął Pitt po chwili. — Tak bardzo pewien jesteś mrs. Elzy Tornwalsen?
— Jak siebie samego! — wyrwał się Miguelowi gorący okrzyk, lecz natychmiast, zmiarkowawszy, że powiedział źle, dodał:
— Jestem tak pewny Elzy Tornwalsen, jak was, sztormanie, bo co do mojej osoby, to mi się niezgrabnie wypsnęło! Ja to co innego, bo, widzicie, sztormanie, siedzi we mnie jakieś licho, które od czasu do czasu podszepnie mi radę, a takim niewinnym głosem, że zawsze usłucham go, no — i wpadnę, zawsze wpadnę!
— Ostatniemi czasy, chwała Bogu, gładko ci idzie, bracie, i nie wpadłeś ani razu! — pocieszył go Pitt Hardful.
Miguel zaśmiał się cicho i odparł:
— Odkąd z wami przestaję, sztormanie, i jestem bogaty, to licho natarczywe nie odzywa się wcale. Pewnie, z podziwu zaniemówiło! Cha — cha — cha!
— Oby już nigdy nie odzyskało mowy! — ze śmiechem powiedział Pitt.
Rudy Miguel przestępował z nogi na nogę, widocznie chcąc podzielić się z kapitanem jakąś nowiną.
Pitt spojrzał na niego uważnie i spytał:
— Masz mi coś do powiedzenia, Migu? Widzę, że masz, bo drepcesz przy progu, jak kura uwiązana. Gadaj-że!
Juljan z cichym chichotem, łykając słowa i śpiesząc się, recytował:
— Ach, sztormanie! Dziś kupowałem dzienniki w sklepiku naprzeciwko i poznałem młodą Hiszpankę...
— Cóż w tem dziwnego? — podnosząc ramiona, rzekł Pitt. — Całe Saint-Jean-de-Luz wypchane jest Hiszpanami, a do tej kolekcji dorzuciłem i ciebie, Migu! Dziś golił mnie fryzjer — Hiszpan, przy stole w restauracji obsługiwał twój rodak-kelner. Cóż w tem dziwnego — nie rozumiem?
— Bo nie daliście mi skończyć, sztormanie! — zawołał Miguel. — Ta hiszpańska dziewczyna jest służącą w hotelu Edwarda VII i codziennie widuje Elzę!...
— Mrs. Tornwalsen? — zapytał kapitan.
— No, niby tak, tylko owa „mrs.“ nie przechodzi mi przez gardło! Pamiętam, że na „Witeziu“ wszyscy mówiliśmy do Elzy wprost „fru“... — usprawiedliwiał się rudy Juljan.
— No, przecież skandynawskie „fru“ brzmi po angielsku „mrs.“[3], Migu! — objaśnił Pitt.
— Wiem o tem! — odparł Miguel. — Tylko to angielskie słowo nie pasuje do fru Tornwalsen, sztormanie! Niema w tem słowie serca i żadnej... rzewności...
Umilkł, a słuchający go uważnie kapitan po chwili rzekł cichym głosem:
— Może masz rację, Migu... „Fru“ brzmi... rzewniej...
Miguel, gestykulując zamaszyście, z południową furją, jął opowiadać:
— Hiszpanka mówiła mi, że Elza... fru Elza Tornwalsen spędza niemal całe dnie z książkami, modli się rano i wieczór, a nad łóżkiem ma piękny obraz świętego Eryka, pędzla znakomitego malarza. Opowiadała mi moja znajoma, że gdy fru Tornwalsen wypadnie jechać na jakieś przyjęcie do kasyna, albo na bal dobroczynny, lub nawet na proszony obiad, to fru Tornwalsen, taka zawsze cicha, łagodna, wyrozumiała i dobra, biega po pokoju i klnie, jak marynarz! Chi-chi-chi! Hiszpanka z przerażeniem powtórzyła słowa, słyszane wczoraj od fru Tornwalsen. Krzyczała z jakiegoś powodu w wielkim gniewie: „Głowy mają, jak dziurawa burta barkasu, te kukły miejskie! Nie pójdę, do stu porwanych żagli! Oby ich zardzewiały łańcuch kotewny, sparciała cuma udławiła! Wolałabym obciągać barduny i w dmę sztormową hysować top-żagle, niż łazić po tych wyświechtanych salonach w „La Pergola“. Do tysiąca pustych kadzi śledziowych, nie pójdę, nie pójdę!“ Dopiero ta stara lady, która nigdy się nie rozstaje z fru Tornwalsen, przybiegła i nieco uspokoiła ją, bo fru ciskała się strasznie i pięści miała gotowe do bójki, sztormanie!
Pitt Hardful znowu objął i mocno przycisnął do siebie Miguela, poczem zapytał go:
— Są to plotki z życia domowego i nie należy ich powtarzać, Migu! Ale chciałbym wiedzieć, co myśli fru Tornwalsen o jutrzejszym wyścigu i walce z Baldwinem?
— Ho, ho, sztormanie, coś i o tem słyszałem od Katarzyny! — zawołał Miguel i, spostrzegłszy ironiczny wzrok kapitana, objaśnił: — Tak ma na imię owa Hiszpanka z hotelu... Otóż słyszała, że nasza fru rzekła do starej lady: „Moja droga! Skoro twierdzisz, że ten Baldwin nie posiada głowy, — jestem spokojna! Przegra on, a nie ja, ponieważ powiadam ci, moja kochana Rozaljo, że bez głowy do niczego dojść nie można!“ Tak powiedziała fru Tornwalsen, sztormanie!
— Bardzo słuszne twierdzenie! — pochwalił Pitt Hardful. — No, a teraz daj mi herbaty... Pić mi się chce straszliwie!...
— W nocy będzie sztorm, bo duszno, a od południa suną pasma mgliste... — wychodząc, rzucił Miguel.
— Sztorm?! — powtórzył kapitan i szybkim krokiem podszedł do okna.
Istotnie Miguel miał rację.
Na południowej połaci nieba ciągnęły się mętne, bezbarwne płachty oparów. Niektóre z nich już ciemnieć zaczynały i wydłużać się w pasma. Tu i ówdzie końce tych mglistych smug wichrzyły się już i rwały na strzępy. Niebo bezbarwne i jakgdyby uśpione zwisało bezwładnie. Morze lśniło się od drobnych fal, przełamujących w sobie promienie słońca, lecz dalej za molo, odbiegającem od fortu Socoa, kapitan dojrzał płaszczyzny i plamy nieruchomej, niby tłuszczem powleczonej wody. Wiedział dobrze były sztorman „Witezia“, że z tychto gładkich zaczajonych otchłani wyrastają nagle grzywiaste bałwany i tworzą kipiel, syczącą pianą i szalejącą w wirach bezdennych.
— Tak! Przyjdzie sztorm po północy... — szepnął i, wyszedłszy na balkon, spojrzał w stronę gór.
Przedmurze Pirenejów, ciemne od lasów, było zalane słońcem i tylko daleki szczyt Pic du Midi de Bigorre „kurzył się“ lekko.
Ledwie dostrzegalna, niemal zupełnie przezroczysta mgiełka sunęła z ostrego wierchu.
— Sztorm się zerwie wnet po północy! — powtórzył Pitt Hardful. — Jutro tamci nie popłyną, bo ocean rozigra się na kilka dni. Chyba ułożą się pomiędzy sobą, że będą pływać od przylądka świętej Barbary do latarni Socoa...
Machnął ręką i mruknął:
— Zobaczymy jutro!...


Rozdział VIII.
WRZOS SKALNY.

W tym samym czasie ktoś inny, również bardzo obyty z morzem, wyczuł zbliżający się sztorm.
Była to Elza Tornwalsen.
Siedziała zaczytana w swoim pokoju przy biurku.
Zdawało się, że zapomniała o wszystkiem i nie widziała ani przepychu hotelowego apartamentu, ani koszów i waz z kwiatami, ani nawet słońca, które ostatniemi już promieniami pieściło jej złocistą głowę, o bujnej, krótko przystrzyżonej czuprynie.
Pogrążona była w czytanie niemieckiego przekładu istotnie pięknego dzieła Hendrika van Loona pod tytułem „Die Geschichte der Menschheit“.
Tak się zatopiła w tej prostej, a mądrej opowieści o dziejach ludzkości, że nawet usta jej się poruszały chwilami, szeptem powtarzając słowa holenderskiego historyka.
Nagle podniosła głowę i jęła nadsłuchiwać.
Jakaś niepokojąca cisza zaległa i zaczaiła się wszędzie.
Elza Tornwalsen zmarszczyła czoło i rozdęła cienkie, ruchome nozdrza. Wciągnęła całą piersią słone, wilgotne powietrze morskie i szepnęła cicho:
— Sztorm!...
Szybkim krokiem wyszła na taras i spojrzała przed siebie.
Wzrok jej zaledwie ślizgnął się po lazurowej powierzchni zatoki i pobiegł dalej, poza łamacz fal, zbudowany na rafach pomiędzy Sokoa a przylądkiem świętej Barbary.
Od bystrych oczu rybaczki nie ukryła się migotliwa, świetlna łuska oceanu, tu i ówdzie przecięta smugami i płaszczyznami nieruchomej, gładkiej wody. Elza nadsłuchiwała, przechyliwszy głowę na bok i hamując oddech.
Ostry słuch nie zawiódł i pochwycił znany jedynie ludziom morza lekki, suchy trzask i prawie nieuchwytny zgrzyt, rozlegający się gdzieś wysoko, znacznie wyżej od mętnych czubów mgieł, wiszących nad oceanem, a nawet od tych obłoków, które z zenitu spływały leniwie sunącemi kłakami na wierchy Pirenejów.
— Sztorm idzie... rozigra się na dobre po północy... tak, wnet po północy!... — pomyślała Elza i zatarła ręce ruchem ni to ponurej radości, ni to rozpaczy.
Jeszcze raz wciągnęła duszne, przesycone ciepłą wilgocią powietrze i usiadła przy biurku.
Znowu czytała książkę van Loona, lecz wzrok jej coraz częściej odrywał się teraz od drukowanych kartek i biegł ku morzu.
Wreszcie zamknęła książkę, oparła głowę na dłoniach i zatopiła się w niewesołych snadź myślach, bowiem po szlachetnem, okrytem złocistą skórą czole ślizgać się poczęły coraz głębsze zmarszczki, a westchnienia raz po raz podnosiły pierś.
Wreszcie potrząsnęła głową i wstała.
Obejrzała się z jakąś dziwną, niemal dziecięcą bezradnością dokoła i przeszła do sypialnego pokoju.
Nad szerokiem łóżkiem, okrytem wspaniałym haftem chińskim, wisiał obraz świętego Eryka. Malował go sławny Bjoern Rasmussen i stworzył niezwykłą kompozycję, z pewnością nic wspólnego z życiem tego świętego nie mającą. Artysta nadał mu raczej cechy szlachetnego wojownika i wodza, Eryka Hakonana, „jarla“ — księcia norweskiego, uwiecznionego w sagach ośmiu skaldów.
Eryk w zbroi prostej, lecz bez hełmu, z długiemi, ciemnemi włosami, opasanemi dokoła czoła szerokim rzemieniem, stał przy sterze fregaty. Kilka postaci majtków i wojowników we mgle i w pianie rozwijało żagle ukośne. Na dalszym planie wznosił się wysoko zagięty i ozdobiony głową końską dziób okrętu. Mrok otaczał fregatę, mrok zgiełkliwy, zgmatwany, wstrząsany wylatującemi ponad burty grzywiastemi czubami bałwanów i przewalającemi się przez pokład ciężkiemi, zimnemi wężami burzliwej kipieli.
Wszystko tonęło w mroku zwichrzonym i tylko od przodu fregaty, w ciemnych zwojach sztormowej nocy jarzyła się świetlana plama, dziwnie, niepokojąco jasna, niemal jaskrawa, zmuszająca widza mrużyć oczy. Niezwykły blask padał na postać Eryka, otaczał go nimbem promiennym i oświetlał oblicze natchnione, surowe, lecz pełne spokoju i odwagi.
Wpierając lewe ramię w radło steru, prawą ręką, do połowy skrytą pod mosiężną blachą zbroicy, święty król wskazywał na to światło, budzące trwogę. Oczy jego rozszerzone, gorejące porywem niezwalczonym, ciskały rozkaz władny: „Naprzód! Do mety!“
Wzrok Elzy padł na ten obraz prawdziwego natchnienia. Z głową pobożnie pochyloną, uklękła przy łóżku i cicho szeptać zaczęła modlitwę, przez siebie samą ułożoną, a przerywaną westchnieniami błagalnemi:
— Powróć, Eryku, doprowadź do świetlanej mety!...
W tej chwili rozległo się natarczywe pukanie do drzwi.
Elza zerwała się na równe nogi.
— Proszę wejść! — odpowiedziała suchym głosem.
Majestatycznie wkroczyła siwa lady Steward-Foldew i już od progu mówić zaczęła, wymachując dziennikiem, który trzymała w ręku.
— Przepraszam, my dear, że się wrywam o tej godzinie twej samotności! Jednak musiałam to uczynić, albowiem są ważne nowiny, nader ważne!
— Cóż to znowu za tak ważne nowiny, droga moja Rozaljo? — zapytała Elza, obejmując sędziwą, a niezwykle podnieconą damę.
— Oto jest nadzwyczajny dodatek do „Gazette de Biarritz“, poświęcony wyłącznie jutrzejszemu wyścigowi twemu z Baldwinem! — zawołała lady Rozalja z patosem.
— Bardzo pięknie! Widać, że ci panowie nie mają materjału do druku. Niezawodnie — panujące upały działają na wszystkich podniecająco, a tymczasem na świecie nic się nie dzieje... — odparła z uśmiechem Elza.
— Nie drwij z tego, moja droga! — oburzyła się stara Angielka. — Gazeta na wstępie oznajmia, że jutrzejszy wyścig nie dojdzie do skutku...
— Z powodu nieuniknionego sztormu o północy!... — przerywając jej, dokończyła myśl wychowawczyni młoda kobieta.
— Ach... to już wiesz o wszystkiem?! Z pewnością, podano ci tu „Gazette de Biarritz“? — rozczarowanym głosem zapytała lady Rozalja.
— Gazety nie widziałam — zaprzeczyła Elza, — lecz jestem aż nadto doświadczonym marynarzem, aby móc przeczuć sztorm!
— Oczywiście! — zgodziła się lady Steward-Foldew. — Nie wiesz jednak, co wypisują ci plotkarze! Twierdzą, że niezawodnie wycofasz się z wyścigu, ponieważ słaba kobieta przy takim stanie morza nie może współzawodniczyć z atletycznym Baldwinem!
Elza milczała.
Zaniepokojona przyjaciółka co chwila zaglądała jej w oczy.
Wreszcie Elza wzruszyła ramionami i rzekła:
— Kubańczyk też był atletą, a jednak...
— Tak, ale tego dnia nie mieliście sztormu, a morze było gładkie, jak lustro, moja droga! — zauważyła lady Rozalja.
Elza podniosła nagle głowę i spytała:
— Nie rozumiem, czego chcesz ode mnie? Czy żebym za wszelką cenę płynęła, czy — żebym zaniechała zamiaru?
— Moja droga Elzo, pragnę, abyś się nie hazardowała zbytnio! Stacja meteorologiczna przepowiada straszliwy sztorm i podaje jakieś potworne liczby w dziesiątkach metrów, na czem zresztą wcale się nie znam, chociaż przeraża mię to podświadomie. Chciałabym, abyś, nim jest jeszcze czas, odroczyła wyścig do bardziej odpowiedniego stanu morza. Gazeta twierdzi, że prawidła sportowe nietylko pozwalają, lecz wprost wymagają tego...
Wypowiedziawszy swoją myśl, lady Steward-Foldew dotknęła ramienia wychowanicy i czule przycisnęła ją do siebie:
— Połączę się telefonicznie z mieszkaniem mr. Cornyle, z którym, nie zwlekając, porozumiesz się co do ustalenia innego terminu walki z Baldwinem — rzekła.
Elza Tornwalsen szarpnęła się gwałtownie i, tupiąc nogą, mówiła, dobitnie rzucając słowo po słowie:
— Oby wam się kotwica urwała! Oby wam najostrzejsza rafa od kilu zajrzała do rumu! Stanął zakład, czy nie stanął? Stanął, a więc popłynę, chociażby tu przyleciał hamsin, sirokko, tajfun, czy inny wicher! Rozumiecie?
Oczy Elzy ciskały błyskawice, cienkie palce małej, silnej dłoni zwinęły się w pięść.
— Rozumiecie?! — powtórzyła groźnie i nagle, spojrzawszy na wylękłą i pobladłą przyjaciółkę, uśmiechnęła się rzewnie i rzuciła się do niej z okrzykiem:
— Mówiłam to do pismaków, nie do ciebie... matko, nie do ciebie, moja miła, dobra, kochana staruszko!
Całując lady Rozalję po twarzy i rękach, tuliła się do niej, przepraszała i mówiła, zaglądając jej w oczy:
— Teraz znowu zaczną się zabiegi o wywiad, droga moja Rozaljo, więc powiedz tym nicponiom, że mrs. Tornwalsen życzy im, aby ich zatkało kipiącym targanem pokładowym, a najgrubszą cumą smagnęło przez puste łepetyny!
Udobruchana, lecz jeszcze bardziej niespokojna o pupilkę lady Steward-Foldew pośpiesznie wyszła z pokoju.
Elza Tornwalsen stanęła przed oknem i patrzyła na pogrążające się do oceanu słońce.
Z poza horyzontu wyzierała zaledwie wąska szkarłatna kreska jego. Biła ona jednak ostatniemi rozpaczliwemi błyskami aż do zenitu, gdzie płynęły poszarpane, zaróżowione obłoki, sunące po ciemniejącem już niebie.
— Słońce tonie, jak ja wtedy... na Hadsefjordzie podczas dmy... — pomyślała Elza, sztywna, zapatrzona w ostatni epizod codziennej, nigdy nierozegranej walki dnia z nocą.
Gdyby ktoś, w chwili tego głębokiego zamyślenia „północnej syreny“, przyjrzał się jej bacznie, poczyniłby niezawodnie szereg nieoczekiwanych spostrzeżeń.
Najpierw można było z łatwością, natychmiast wykryć kilka siwych pasemek, przy czerwonem świetle zorzy odbijających się wyraźnie od ściemniałej nagle masy płowych, puszystych włosów, na słońcu nabierających barwy złocistej i ciepłej.
Tu i ówdzie na opalonej twarzy, tak spokojnej zawsze i zaprzątniętej jakąś nurtującą i niezawodnie nieradosną myślą, pogłębiały się w tym zmiennym zmierzchu zmarszczki, zdradzające ciężkie przeżycia lub dojrzały wiek kobiety, która poznała życie.
Drobne fałdeczki biegły od opuszczonych powiek ku skroniom, tworząc cienką siatkę; dwie inne, znacznie głębsze czaiły się przy ustach. Najlepszy na świecie zakład sztuki kosmetycznej nie zdołałby zatrzeć, zgładzić, lub chociażby złagodzić tych bruzd, bo wyrzeźbiła je, wydrążyła nielitościwa ręka długiego cierpienia. Kto widział te zmarszczki, ten wie, że ściekają niemi łzy gorące, że czają się w nich, jak w legowisku, skargi gorzkie.
Twarz Elzy Tornwalsen, od pierwszego rzutu oka czyniąca wrażenie młodej, pięknej i spokojnej, teraz, gdy padały na nią ostatnie, słabe już błyski zorzy wieczornej i walczyły z szaremi, mętnemi cieniami, napływającemi zewsząd, nie była młodą ani spokojną, lecz zato jeszcze bardziej piękną.
Powaga zrozumienia wielkiej męki, pogodzenia się z życiem i pełen tragizmu spokój pewności, że to, czem żyło serce, zawiodło bezpowrotnie, nadawało tej twarzy kobiecej, o rysach cienkich i regularnych, cechy niezrównanej z niczem piękności. Była to twarz męczennicy, idącej na stracenie, twarz bohaterki, której najwyższy poryw rozbił się o twardy pancerz obojętności tłumu. Oczy, szeroko otwarte, śmiałe i czyste, jak niebo, patrzyły prosto, bez wzruszenia, bez błysków nadziei i płytkiej, krótkotrwałej radości. Cała postać Elzy Tornwalsen — od silnych ramion, pięknie zarysowanych pod białym jedwabiem sukni, lecz w tej chwili bezwładnych, śmiertelnie znużonych, opadłych wzdłuż wysmukłych, sprężystych bioder, aż do złocistej głowy, łagodnym, bezradnym ruchem pochylonej naprzód, i do mocno, nieruchomo wpartych w kobierzec drobnych stóp, — stała się uosobieniem tragicznego oczekiwania. Zamarła w bezruchu, wyprostowana, zamieniona w słuch i wzrok, każdym atomem szukająca czegoś, co słyszeć i widzieć pragnęła jej dusza. Cicho podnosiła się i opadała niewysoka, prawie dziewicza pierś, a półotwarte, świeże wargi odsłaniały zdrowe, białe zęby.
Połączenie rwącej się do życia młodości z brzemieniem doświadczenia i bolesnej udręki wywierało niezwykłe, niepokojące wrażenie.
Lekko opuszczone ramiona nieznacznie pochylały się ku przodowi. Nie był to jednak ruch, jakim kobieta pragnęłaby przygarnąć do piersi wszystko, co ukochało jej serce, nie! W tem pochyleniu ramion czaiło się nieznane nikomu namiętne błaganie, aby coś, co zniknęło tam, gdzie pogrążyło się przed chwilą słońce, co osierociło i zmroziło na zawsze biedne, nieukojone serce, — żeby to wszystko, takie drogie i potrzebne do życia, zmiłowało się nad nią, rozbłysło chociażby na jedną chwilę, krótką i nieuchwytną, jak ten ostatni, szmaragdowo-zielony płomyk pożegnalny, z którym porzuca ziemię życiodajna gwiazda dzienna, i żeby wszystko to, co podtrzymywało bicie stroskanego serca, powróciło.
Elza drgnęła.
Pierwszy podmuch sztormu zaszeleścił żaluzjami, poruszył firanki w oknach i werwał się do pokoju.
Z cichym świstem, niby istota żywa, przebiegł, zajrzał wszędzie, wszystkiego dotknął i o wszystko się otarł.
Zachwiały się kwiaty w wazonach, zaszeleściły kartki pisma leżącego na stoliku nocnym, zawinął się róg ciężkiej kapy chińskiej, żałosny dźwięk wydały zwisające z lampy kryształki połyskliwe, a nawet obraz św. Eryka, przyciśnięty nagle prądem powietrza do ściany, — głucho uderzył ramą o mur...
Sztorm!...
Z ulicy i od strony wybrzeża dobiegły głośniejsze rozmowy i okrzyki.
Słowo „sztorm“ powtarzało się coraz częściej i publiczność spieszyła się ukryć przed wichrem, wiedząc, że porwie on wkrótce chmury piasku z plaży i sypać będzie, ni to dla zabawy, ni to przez zemstę, gniewem i wściekłością objęty.
Sztorm!...
Elza odtworzyła w pamięci swej pewien dzień burzliwy, gdy „Witeź“ miotał się na falach i zarywał się dziobem aż po podstawę fok-masztu, nurzając się w siwych wirach.
Powracała wtedy z kolejnej warugi[4] przy sterze i już schodziła do for-kasztelu[5], gdy wtem ujrzała nowego bosmana, tego, którego Olaf Nilsen z szacunkiem, dla szypra norweskiego niezwykłym, nazywał mr. Siwirem.
Stał on na dziobie i wpatrywał się, jak szoner płatał nabiegające szeregi piennych gór, zapadał się do otchłani mętnych, wylatywał na grzbiety syczących bałwanów, rozmiotanych, rozszalałych, bujnie, dziko rozradowanych, podobnych do potworów wściekłych, niebacznie wypuszczonych na wolność.
Wtedy Elza spostrzegła to, czego przedtem nigdy nie widziała.
Ujrzała na twarzy stojącego na dziobie bosmana-przybłędy cierpienie ciężkie, gryzące. Znała cierpienie, jego ból i mękę, lecz nigdy nie widziała, żeby wszystko to, co gnębi, w rozpacz pogrąża, osłabia i obezwładnia, przeistaczało się nagle w jakąś wrącą głęboko walkę wewnętrzną, z której rodzi się postanowienie niezłomne, jakieś wyższe nakazy, jakiś upór nieludzki prawie i spokój oczyszczający, lecz obojętny, jak błysk stali.
Siwir... Biały Kapitan... Pitt Hardful!...
Obce, nic nie mówiące imiona, lecz i one, jak ta męka, ból i rozpacz, przeistoczyły się nagle w coś bardzo drogiego, co pochłonęło całe jej życie i co mieściło się w dwóch słowach:
— Eryk Stefan!
Wzrok zadumanej kobiety pobiegł znowu ku obrazowi, przedstawiającemu stojącego przy sterze świętego Eryka, a usta jej poruszyło westchnienie, a może szept modlitwy.
I znowu nadleciał, zaszumiał sztorm, zerwał z haka okiennicę i zatrzasnął ją gwałtownie. Brzękły szyby, wydęły się firanki i kotary, jak żagle, gdy w nie dma uderzy.
O, jej miłość do Białego Kapitana nie była podobną do sztormu!
Jak lekka bryza pędziła ona życie ku nieznanemu brzegowi. Elza nie widziała tego brzegu, lecz jaśniała przed nią świetlana meta, potężna, nieznana latarnia morska, stojąca na pustynnej łasze.
Taką metą byłoby nowe życie obok Eryka...
— Niechby nie kochał mnie, niechby nigdy nie nazwał mnie żoną swoją — mknęły myśli i ciemną zasłonę narzucały na śmiałe, smętne oczy. — Nie żądałam i nie marzyłam o tem! Wiedziałam tylko, że Eryk przynosi ze sobą inne, nieznane dotąd życie, którego każda godzina jest odmienną i każda ma znaczenie, zasługujące, aby umrzeć za niego. Pragnęłam poznać to życie jasne, mądre i czyste i obok Eryka ujrzeć promienne duchy, przylatające od polarnych zórz! A teraz...
— O północy oczekiwany jest sztorm!... Wyścig dotychczas nie odwołany!! — rozległ się krzyk chłopaka, sprzedającego dzienniki wieczorne. — Sensacyjne nowiny o Elzie Tornwalsen i o Stantonie Baldwinie!!!
Chłopak przebiegł dalej i znowu zapanowała cisza.
Nadbiegł inny i darł się jeszcze przeraźliwiej:
— Mr. John Cornyle zaproponował zakład, że Elza Tornwalsen wycofa się z wyścigu!... Kapitan Siwir stawia 20.000 dolarów przeciwko mr. Cornylowi!!! Sensacja! Sensacja!... Dodatek nadzwyczajny...
Znowu cisza.
Elza nie słyszy ani okrzyków sprzedawców dzienników, ani głosów gości, zebranych na oszklonej werandzie hotelu, ani nawet coraz silniejszych podmuchów wzbierającego sztormu i łomotu okiennicy...
W tej chwili myśli jej są daleko... daleko... — tam, gdzie pogrążył się do oceanu Olaf Nilsen... gdzie zniknął na zawsze ze swoją troską nieukojoną; tam, gdzie nad fjordem stoi chata starej Lilit... gdzie niegdyś tęskna rybaczka słuchała pełnych uroku słów Eryka Tornwalsena. Elza przypomina sobie nieznany na morzu punkt, gdzie poczuła, że jej własne życie utonęło w życiu Eryka Stefana, Białego Kapitana, na zawsze, tak, jak ciało ponurego Olafa Nilsena zniknęło w otchłani Atlantyku, w pobliżu skalistych Lofotów... a potem stanęło przed nią widmo dnia, w którym straciła nadzieję, żeby „Biały Kapitan“ powrócił do niej, chociaż przysięgła mu była, że czekać na niego będzie wytrwale...
Tak myślała, lecz podświadomie nie wierzyła temu i... nie wierzy...
Powróci Eryk Stefan! Powróci niebawem!
Uśmiechnęła się smętnie i łzawo.
Ileż to razy bowiem, pozwalając sobie na te marzenia i wspomnienia, mówiła temiż słowy: „Powróci Eryk Stefan! Powróci!“? Tymczasem mijały lata i nic o nim nie wiedziała... Może umarł, a może zmieniło się oblicze jego i w oczach zagasł upór żelazny? Może żyje gdzieś tak, jak tysiące i miljony ludzi, cicho, bezbarwnie, tylko dla siebie?...
Wzdrygnęła się cała na tę myśl i podniosła głowę. Oczy jej pałały, oddychała ciężko.
— Nigdy! Eryk Stefan nie przestał być „Białym Kapitanem“! — szepnęła gorąco.
Nieraz w głębi jej duszy zjawiała się pewność, że „Biały Kapitan“ żyje i pozostał dawnym człowiekiem, czy raczej duchem świetlanym, za jakiego uważała go zawsze.
Przygotowywała się do upragnionego spotkania z nim.
Przygotowywała się!...
Rozumiała przecież i czuła, że pomiędzy jej światem a światem Pitta Hardfula leży przepaść. Chwilowy, przypadkowy most przerzuciło współczucie Pitta dla niej, ściganej, bezdomnej kobiety, a może jeszcze bardziej — dziwne powikłanie stosunków pomiędzy nią, Olafem Nilsenem i „Białym Kapitanem“...
Most ten jednak runął z chwilą, gdy po tragicznej śmierci norweskiego szypra, który spadł z wysokiego spychu nad fjordem wraz z mężem jej — Waege Tornwalsenem, Elza odzyskała wolność i niezależność.
Pitt Hardful kilka lat przeżył w ich środowisku, jako wierny, dobry przyjaciel i starszy, mądrzejszy towarzysz, lecz wszyscy na „Witeziu“: mroczny Olaf, Elza Tornwalsen, mocarny Mikołaj Skalny, potworny Ikonen i inni, odczuwali wyraźnie, że „Biały Kapitan“ uważa siebie za przygodnego, czasowego przybysza, że kuter norweski jest dla niego miejscem przypadkowego i krótkiego pobytu.
O, Pitt Hardful każdym ruchem swoim, każdem słowem bezwiednie przypominał, że z innego pochodzi świata i do innego dąży celu!
Ona i nieszczęśliwy Olaf Nilsen bez zastrzeżeń oddali mu swoje serce i zaprzedali duszę. Pragnęli podążyć za Pittem ku jego celowi i szli za nim, poddając się woli tego obcego im człowieka. Wkońcu stał się ich sumieniem, natchnieniem i mistrzem. Dotrzymaliby mu może kroku, bo Pitt był wyrozumiały, dobry i starał się zawsze dopomagać im. Los zrządził inaczej.
Olaf Nilsen odszedł na zawsze... Ona pozostała na Lango, samotna i czekała jak każda kobieta, której serce jest pełne miłości, a dusza oddania, wierząc, że po długiem, ciężkiem oczekiwaniu, udręki pełnem, „Biały Kapitan“ powróci i wyciągnie do niej rękę.
Z biegiem czasu przyszło jednak opamiętanie.
Pytała się siebie nieraz, zaglądając do tajników swej duszy: dlaczegoż miałby powrócić do niej Pitt Hardful?
Kogóż miał on szukać na skalistym brzegu Hadsefjordu?
Porała się z myślami długo, uporczywie, ni to z wrogami, ni to z przyjaciółmi nieustępliwymi.
W pewnej chwili przypomniała sobie, że w rozmowie z nią inny Eryk, syn jej męża, po przybyciu na Oestwaago, powiedział niegdyś.
— Gdy północne renifery nie znajdują w tundrze potrzebnego dla życia mchu, dążą na inne miejsca, czasem odległe o setki mil, dążą wytrwale, chociażby na swej drodze miały spotkać zgraje drapieżnych rysi i wilków, lub władców kniei — niedźwiedzi. Gdy nasze norweskie lemingi wyczerpią wszystkie zapasy żywności, — przenoszą się do innych okolic, a nic ich wstrzymać nie zdoła: ani ogień, ani wartkie rzeki, ani wysokie mury i zastępy wrogów! Gdy srebrne łabędzie, wijące swe gniazda na wybrzeżach zawsze zimnego oceanu, poczują pierwszy podmuch północnego wiatru, odlatują bez żalu i trwogi, po tysiąc razy zwalczając śmierć, czającą się wszędzie, aż ujrzą, zalane słońcem lazurowe, ciepłe morze, złociste piramidy i ruiny starych świątyń królewskiego Egiptu! Wielki pęd do szczęścia prowadzi je przez lądy i oceany, a promienny, pełen pociągającego, władnego uroku duch wolności leci przed nimi, jak świetlana zjawa, jak ognisty słup, niegdyś prowadzący wybrany naród przez pustynię jałową, zdradliwą!
Słowa złotowłosego śpiewaka utkwiły nazawsze w pamięci milczącej, cichej rybaczki, żony starego garbusa Waege, i oto nadeszła chwila, w której zrozumiała z brutalną niemal pewnością, że nie ma już pożywienia, jak te zgłodzone, zrozpaczone renifery i lemingi północne, że czuje już pierwszy zimny podmuch od góry białej śmierci i że musi, jak te ptaki wolne, rozwinąć skrzydła i rozpocząć daleki, ciężki lot ku słońcu, ku nieznanej królewskiej krainie.
Renifery, lemingi i łabędzie białe, wolne, skrzydlate?...
One mogą walczyć ze śmiercią, bo myślą tylko o życiu, co pozostaje dla nich zawarte w prostym pędzie do sytości, do zrodzenia i wychowania młodego pokolenia.
Elza zaś była kobietą, człowiekiem.
Życie wydało jej się bardziej zawiłe, gdyż stokrotnie więcej żądało od natury, ludzi i Boga; walka o to życie ludzkie musiała być niezmiernie trudną i upartą.
Porównała siebie niegdyś do wrzosu skalnego, do skromnej nikłej rośliny, o drobnem szarem kwieciu... Jednak i na te szaro-fjoletowe gwiazdki i na te zgrzytliwe, suche pędy spada deszcz życiodajny tak samo, jak na dumny, królewski kwiat róży? A wtedy ożywiają się suche listki wrzosu, nabierają barwy, a drobne kwiatki wonią słodką i fjoletem płatków swoich pociągają roje pszczół, trzmieli i much wszelakich...
Elza musi znaleźć promień życiodajnego słońca i krople, strugi całe życiodajnego deszczu!
Ona wierzy, że spotka szczęście, pokarm dla duszy i promienny szczyt góry jasnych duchów przy „Białym Kapitanie“, dla którego obcą jest teraz i niepotrzebną. Mogłaby go była odszukać i odnaleźć może wreszcie, lecz poco miała robić te wysiłki? Poto, aby ujrzeć obojętną twarz Pitta Hardfula, jego twardy, zimny wzrok i tę zimną dobroć, która nie miała mocy ogrzać jej serca?
Nie! Uczyni to wtedy, gdy będzie wiedziała, że nie jest już Elzą z Lango, ani Elzą z „Witezia“, lecz inną, odrodzoną kobietą, która rozumiałaby każde słowo i każdą myśl „Białego Kapitana“, która potrafiłaby iść przy nim, jak równa przy równym, mająca własną wolę i własne poglądy, przez nikogo nie narzucone, nie te — niewolnicze, w zachwycie przyjęte i bezwolnie uznane za najszczytniejsze.
Ruszyły wtedy w drogę daleką i uciążliwą zgłodzone renifery, lot swój szalony rozpoczęły łabędzie srebrnopióre.
Elza zamieszkała w Oslo i wzięła się do nauki z uporem, graniczącym z rozpaczą. Płacąc hojnie nauczycielom i pracując jak galernik, w dwa lata zdobyła maturę. O tym niezwykłym wypadku rozpisywały się chętnie i szeroko dzienniki norweskie, a Elza w głębi duszy spodziewała się, że wieść o niej dotrze do Pitta Hardfula, jako pierwszy sygnał, jako to żałosne „S. O. S.“, rzucane w przestrzeń przez zagrożone lub tonące okręty.
Pitt nie odezwał się jednak i nie dał znaku życia.
Jedna z przypadkowych znajomych, dama z dobrego domu, w poufałej rozmowie napomknęła, że Elza nie jest dość dobrze ułożona, ażeby, nie znając w dodatku języków obcych, pomimo swego bogactwa, mogła wejść do wyższego towarzystwa, które jednak bardzo się interesuje jej osobą, jako że przynosi ona honor sile umysłu i wytrwałości rasy skandynawskiej.
Wtedy to Elza, niedługo się namyślając, zerwała się do nowego lotu.
Wyjechała do Anglji, gdzie, jak słyszała, mają siedziby swoje najlepiej urodzeni i wychowani ludzie, jasno widzący przed sobą drogi życiowe, po których swobodnie chadzają, jakgdyby to były połyskujące posadzki salonów.
W Londynie wynajęła wygodny apartament i zaangażowała słynną nauczycielkę i wychowawczynię — zubożałą arystokratkę, lady Rozalję Steward-Foldew.
Narazie postanowiła unikać wszelkiej szczerości i jakichkolwiek bądź wyznań przed starą lady.
Zraziła ją bowiem i przejęła chłodem majestatyczna, sztywna postać dostojnej Angielki, jej zimne, blado-szare oczy i surowe zaciśnięte, cienkie wargi. W postaci tej wszystko mówiło o obowiązku i konieczności dobrego tonu, nic za to nie pozwalało podejrzewać śladu czułego i wrażliwego serca.
Lady Steward-Foldew też ze swej strony uważnie i podejrzliwie przyglądała się nowej wychowanicy. Raziło ją prostacze obejście Elzy, zbyt silne i gwałtowne ruchy, dziwny dla kobiety chód — mocny i kołyszący się — a niemal do rozpaczy doprowadzała ją marna angielszczyzna, przeładowana niemożliwemi do zniesienia marynarskiemi wyzwiskami i okrzykami.
Gdy lady Rozalja, poznawszy dokładnie wszystkie braki wychowania pupilki, wyłuszczyła jej zasady dobrego tonu, Elza dobrodusznie poklepała ją po kolanie i zawołała:
— Już rozumiem! Muszę ster przełożyć na sztymbor i obciągnąć cumki na lorę. Pełny drejf i...ru! na cichą wodę!
Angielka ledwie że nie zemdlała, lecz, spojrzawszy w szafirowe oczy Elzy, wyglądające z pod opadającej na czoło złocisto-płowej czupryny, uśmiechnęła się łagodnie.
— Niech będzie drejf, i lora i ru, aby tylko była cicha woda — rzekła ze śmiechem.
— Zacumuję się na fest! — przyrzekła solennie Elza i zamierzała znowu klepnąć nauczycielkę w kolano, lecz ta w porę wstrzymała podniesioną już dłoń i powiedziała spokojnie:
— Taki sposób wyrażania swej zgody nie jest niezbędny, mrs. Tornwalsen.
Po dwóch tygodniach współżycia, ciągłego obcowania ze sobą obie samotne kobiety szybko się do siebie przyzwyczaiły i bliżej poznały.
Lady Rozalja nie mogła wyjść z podziwu, widząc niezwykłą pracowitość i staranność pupilki. Przypominając sobie liczne wychowanice, stara Angielka musiała przyznać, że równie zdolnej, chętnej do nauki i dobrej nigdy wśród nich nie miała. Elza pochłaniała każde jej słowo, pracowała nad gramatyką i literaturą angielską, uporczywie ślęcząc nad książkami do późnej nocy; zmieniała też z dnia na dzień swoje obyczaje, sposób wysławiania się, wyrażania uczuć.
Norweska rybaczka coraz bardziej przywiązywała się do swej arystokratycznej, angielskiej mentorki. Prawda, że lady Rozalja w niczem nie zmieniła zachowania i postawy, lecz bystre oczy Elzy spostrzegły coś, co przemówiło do niej silniej od wszystkich, najbardziej przekonywujących słów i oświadczeń. Był to portret sędziwego mężczyzny o dostojnem, pańskiem obliczu. Wisiał nad łóżkiem starej damy, ozdobiony gałązkami pożółkłego klonu. Gdy lady Rozalja w przelocie nawet, zwracała ku portretowi spojrzenie, w oczach jej zjawiały się dziwne błyski... Jakgdyby światło wypłaszało łzy, czające się pod powiekami zawsze spokojnej i sztywnej staruszki.
Już od miesiąca mieszkała lady Rozalja w apartamentach „norweskiej dzikuski“, jak ją w duchu nazywała, gdy pewnego razu oznajmiła, że chciałaby być wolną przez cały następny dzień.
— Jest to bardzo smutny dla mnie dzień — objaśniła zimnym, spokojnym tonem Angielka — chciałabym pozostać sama...
Elza spojrzała na nią badawczo i zapytała:
— Ten pan, którego portret widziałam w pokoju pani, lady Rozaljo?...
— Yes! — z sykiem bólu wyrwało się lady Steward-Foldew, lecz natychmiast mocniej zacisnęła cienkie, blade wargi.
— Ależ naturalnie — jest pani wolną, jednak myślę... — rozpoczęła Elza, nie spuszczając wzroku z zimnych, lecz zamglonych nagłym smutkiem oczu Angielki.
— Co pani chce powiedzieć, mrs. Tornwalsen? — zapytała staruszka, prostując się jakgdyby zamierzała stawiać opór.
— Myślę, że w tak tragicznym dniu dobrze jest mieć przy sobie przyjazne serce, doprawdy, bardzo przyjazne, lady Rozaljo!
Angielka milczała, więc Elza ujęła jej dłoń i mówiła cichym głosem, co chwila zaglądając w oczy swej mentorki.
— Pojedziemy razem do kościoła pomodlić się za duszę sira Stewarda-Foldew, gdyż ten portret przedstawia niezawodnie męża pani, nieprawdaż? Potem odwiedzimy grób jego i spędzimy tam tyle czasu, ile pani zechce. Niech pani nie obawia się, że się znudzę! Nie, będę myślała o kimś, kto jest dla mnie tymczasem.... a może i na zawsze niby umarłym... Pani mi opowie wszystko, wszystko o drogim sir Stewardzie-Foldew, to nieraz sprawia ulgę w cierpieniu, lady Rozaljo, niech mi pani wierzy! Ja zwierzałam się z bólu swego i swoich nadziei nieziszczonych przed starą Eddą — prababką, a pani uczyni to przede mną! Ja — głupia prostaczka norweska, taka niewyrobiona, źle wychowana, zrozumiem wszystko, o, wszystko, bo przeżyłam wszakże ciężką mękę... ciężką jak kotwica, uwiązana do nóg zmarłego na pokładzie okrętu!...
Sztywna, majestatyczna, zimna lady Steward-Foldew nic nie odrzekła, pochyliła tylko siwą głowę na ramię wychowanicy i zapłakała gorzko ciężkiemi, starczemi łzami, które, chociaż nie płyną z oczu obficie, lecz są oznaką prawdziwego, nieukojonego, prawie nigdy już nie mijającego bólu.
Istotnie dzień rocznicy śmierci męża lady Rozalji spędziły razem. Staruszka otwarła przed „dzikuską“ zbolałe serce i w toku opowiadania zapomniała tytułować jej „missis“, nazywając wprost po imieniu i mówiąc do niej — „ty“.
Przez cały dzień ze szczerem wzruszeniem i współczuciem słuchała Elza Tornwalsen smutnych dziejów zubożałej arystokratki.
Nagła zmiana losu po śmierci męża wytrąciła staruszkę z równowagi, więc coraz bardziej wpadała w nędzę, ponieważ duma nie pozwalała jej zwrócić się o pomoc do zamożnych krewnych, a „dobre wychowanie“ zmuszało ją wdrygać się na myśl o pracy zarobkowej.
— Umarłybyśmy, z pewnością, z głodu — szeptała lady Rozalja, ściskając ręce zasłuchanej Elzy, — umarłybyśmy, gdyby nie moja córka, Lucy. Z wycieńczenia zapadła ona na gruźlicę! Trzeba było ratować młode życie, więc machnęłam ręką na obyczaje i poglądy mojej klasy społecznej i stałam się wychowawczynią i nauczycielką. Narazie wszyscy odwrócili się odemnie, gdyż pogwałciłam tradycje lordowskie; z biegiem czasu jednak przyzwyczaili się do tego, a teraz są nawet bardzo dumni z „dzielnej lady Rozalji“ i chętnie widzą moje rzadkie zresztą u nich wizyty...
— A co się stało z Lucy? — spytała Elza.
— O, to bardzo biedne dziecko!... — jęknęła lady Rozalja. — Od tego czasu minęło już piętnaście lat... Lucy ma teraz trzydziesty rok, lecz pozostała wątłą istotą, wciąż walczącą ze straszliwą chorobą... Żyć może jedynie w swojem sanatorjum w Szwajcarji, w górach... Muszę pracować dla niej, bo pobyt jej tam pochłania dużo pieniędzy... O, ty nie zrozumiesz tego, Elzo! Czasami budzę się w nocy zdjęta panicznym strachem, zlana zimnym potem... gdy przyśni mi się, że jestem obłożnie chora, lub umierająca! Przecież wiem, Elzo, że moja choroba lub śmierć muszą się stać wyrokiem dla Lucy?!
Dopiero wieczorem powróciły obie przyjaciółki do domu i długo, niezwykle długo świeciły się okna w apartamentach mrs. Elzy Tornwalsen.
Teraz przyszła kolej na zwierzenia „dzikuski“.
Opowiadała o swojem życiu spokojnie, bez żadnego na pozór wzruszenia, tak, jakgdyby chodziło o trzecią, obojętną zupełnie dla niej osobę, lecz w jej oczach szafirowych, zmiennych jak woda morska, to zapalały się rzewne, męczeńskie ogniki, to przygasały nagle, a wtedy źrenice rozszerzały się niemal obłędnie i rozpaczliwie, a barwa ich i połysk znikały bez śladu, ni to powierzchnia skąpanego w słońcu oceanu, którą pomarszczyła tająca w sobie trwogę i burzę dma, zwiastunka orkanu groźnego.


Rozdział IX.
DUSZE OTWARTE.

W najwyższem skupieniu i z powagą lady Steward-Foldew wysłuchała tej nocy dziwne, półpogańskie sagi o wikingach i skaldach norweskich, o świetlanym Eryku Zdobywcy; o duchach promiennych, zstępujących na ziemię ognistemi szlakami zórz polarnych; o siwej, jak sowa północna, a tajemniczej, jak głębia fjordów, Lilit, którą nazywano na Lango — Eddą-prababką; o strasznym mściwym garbusie, Waege; o mocarnym, ponurym Olafie Nilsenie; o ucieczce Elzy wpław z Oestwaago; o „Witeziu“ i jego załodze; o Białym Kapitanie, który odpłynął, jak niegdyś odpływali wojownicy z rodzinnych, głęboko wciętych w skaliste brzegi zatok, poto, aby nigdy już nie powrócić, chociaż nie jedną pierś podnosiło westchnienie tęsknoty za nimi, a jakieś jedno, małe, skromne, nikomu nie znane serce, umierało powolną, straszliwie męczeńską śmiercią, gnębione oczekiwaniem bez końca i bez pociechy, wyglądające, że kiedyś wyłoni się z zimnych tumanów skośny żagiel wybrańca.
Wszystko to wysłuchała lady Steward-Foldew.
Już zrozumiała, kim był dla Elzy Eryk Tornwalsen, natchniony śpiewak, opowiadający smętnej, miotającej się rybaczce o reniferach, lemingach i łabędziach, dążących do szczęścia całym pędem sił swoich i pragnień, o ich zwycięstwie w biegu do mety; o słońcu i deszczu, jednakowo dobrotliwych dla róży i nikłego kwiecia wrzosu; wyczuła stara kobieta, jaki wpływ wywarł na duszę i myśli Elzy Tornwalsen tajemniczy „Biały Kapitan“, nawołujący do prostej, twardej Prawdy; z podziwem wysłuchała opowieści o dalekich pływankach kaperskich pod wodzą norweskiego szypra i o jeszcze bardziej zuchwałych, lecz zupełnie „all right“, — pod komendą Pitta Hardfula; o bójkach po tawernach portowych; o rozpaczliwej bohaterskiej walce z pływającemi górami lodowemi; o Samojedach tajmyrskich: o „Złotej Studni“; o Kuli Bilardowej, tatuowanym Falkonecie, który przed Olafem Nilsenem na wstępie „nie obciągnął fajki“; uśmiechała się sędziwa lady, gdy Elza opisywała jej „Rudego Szczura“ — Juljana Miguela, figlarnego Larka, olbrzymiego Mikołaja Skalnego i pysznego Francuza-włóczęgę, co to przechwalał się, że posiada zdolności Napoleona... O wszystkiem tem dowiedziała się lady Rozalja i z szacunkiem patrzyła teraz na Elzę Tornwalsen, bo — myślała słusznie, iż wychowanica jej przeżyła uczciwie, a jakżeż bujnie! dziesięć żyć, a może i więcej! Jako kobieta, mogła była tak łatwo upaść, załamać się, ta norweska rybaczka! Tymczasem pozostała czystą, jak fjordy jej ojczyzny, a skromną, jak kwiat wrzosu skalnego! Ileż to cierpienia, męki zawiedzionej nadziei, palącego bólu, pragnień nigdy nieziszczalnych i goryczy oczekiwania zaznała ta dusza zgnębiona, umęczona bezmiernie, a potężna, jak skała niezłomna?!
Elza stała się drogą dla starej mentorki. Zimna, sztywna Angielka pokochała ją, jak córkę.
Nie zrozumiała tylko lady Rozalja, do czego dąży teraz, jakiemi powoduje się zamiarami, ta dziwna, zawsze smętna kobieta północna?
Zapytała ją o to wręcz.
Musiała wiedzieć prawdę, aby móc jej doradzić i ulżyć zadaniu.
— Matko!... — szepnęła Elza, zwracając się do lady Rozalji tak, jak to czynią młode rybaczki, mówiąc do starych kobiet, — matko!... Sama nie wiem dobrze, co chcę uczynić... Może lepiej zrozumiesz mnie, jeżeli powiem po żeglarsku... Posłuchaj krótkiej opowieści!
Elza złożyła ręce na kolanach i zapatrzona w przestrzeń mówić zaczęła podobnie, jak niegdyś snuła swoje mgliste opowieści wiekowa Lilit, którą dziewczęta i chłopaki z całej Lango nazywali Eddą-prababką.
— Czy widziałaś kiedykolwiek, jak wypływają z portu nieduże, okopcone dymem, zardzewiałe, głęboko, a mocno siedzące w wodzie „tranki“[6] — parowce handlowe? Wypływają one do dalekich stron, czasem do Argentyny lub Brazylji po pszenicę, czasem do Indji — po bawełnę, lub do Australji — po mięso. Każdy z tych statków należy do innego właściciela, a zdarza się nieraz, że sam on stoi przy kole sztorwału i nosi na rękawach i czapce galony szypra. Nie znali się przedtem ci ludzie, lecz oto powołano ich nagle, aby z za morza, dostarczyli towary do Europy. Suną więc w kilwaterze, biegną po przez ocean, jak klucz dzikich gęsi, lub sznur żórawi... I nagle spada gęsta mgła, biały mrok ogarnia horyzont, a nawet fale nie mogą się wybić z pod ciężkiej płachty jego, okrywającej świat cały! W białej, mętnej zwidzie, majaczącej dokoła, rozbiegły się parowce wylękłe... pogubiły! Odeszły od siebie daleko w obawie, aby nie uderzyć dziobem w rufę idącego przodem okrętu, lub nie otrzeć się burtami, nie połamać sobie rej, nie zerwać blach poszycia i takelunku. Czasami może się przydarzyć, że sztormani nadają statkom należny kurs i płyną ku wspólnemu celowi, lecz nic nie widzą dokoła i nic o sobie nie wiedzą! Wtedy rzucają oni w mrok mglisty, w białe zwoje ciężkich tumanów ostrzegawcze i trwożne sygnały. Zapalają się race ogniste, z sykiem tną mgliste powietrze — senne i nieruchome — i gasną gdzieś, nie przebiwszy płachty oparów. A w nocy, gdy czarną się stanie mgła nieustępliwa, rozszaleje sztorm, dma wściekła pocznie kłaść, miotać i ciskać czarne kadłuby „tranków“ zbłąkanych, rzucać na pokład góry pienne, zrywać barduny i wanty[7] i, niby młotem bojowym, walić w tarcice burt. Próżno zapalają majtkowie czerwone światło na sztabie i potężne latarnie na półmaszcie, pod fok-marsem,[8] — nikt tego sygnału spostrzec nie może i nikt nań nie odpowie! Przytrafia się nieraz, że dziewiąty wał — rozbestwiony, ryczący, potrząsając siwemi kosmami czuba, runie na dek,[9] wpadnie do rumu maszynowego, zagasi światła wewnątrz i zewnątrz, a potem ostatnim szalonym wysiłkiem potarga brezentowy reląg mostka kapitańskiego i zrzuci do morza wszystko, o co zawadzi. Z łomotem i trzaskiem zdruzgotanego drzewa i żelaza spadnie wtedy na dek szafka z mapami, chronometrem i żelazny słupek z busolą. Czasami złośliwa fala porwie ze sobą bosmana i strąci do zwary sternika, próżno czepiającego się sztorwału!
Elza mówiła głosem pełnym przerażenia, zapatrzona w dalekie obrazy, zrodzone we wspomnieniach, zasnutych mgłą przeszłości.
— Zdarza się to na morzu!... — ciągnęła prawie szeptem. — O, morze, jak życie, potężne jest i czyha w chwili każdej na śmiałka, walczącego z niem! A gdy ta ciężka przygoda spotka okręt, wtedy — biada mu! W chaosie mgły i piany, w zgiełku mroku i kotłującego się wartu, bez drogowskazów i bez sił staje on się igraszką sztormu i żywiołów... O, wtedy poczyna wołać zbłąkany okręt, wołać w rozpaczy, posyłając w przestrzeń nieznaną, kryjącą miljon niebezpieczeństw, zielono-niebieskie iskierki, zapalające się nagle na topach[10] masztów... „S. O. S.! S. O. S.! Ratujcie dusze nasze!... S. O. S.!“ I tak dziesiątki, setki razy, aż nie przyjdzie poratowanie, lub nie wyjrzy z mgły i starganego na strzępy morza blada, niemiłosierna śmierć!...
Lady Rozalja z przejęciem i mimowolnem przerażeniem słuchała tej ponurej opowieści, wpatrując się w rozszerzone źrenice Elzy.
Ta na chwilę umilkła, a gdy znowu mówić poczęła, głos jej zabrzmiał rzewnie i smętnie:
— O, gdybyś wiedziała, matko, jak często chciałam zapalić światło sygnałowe i racę wyrzucić wysoko — wysoko, ponad mgłę i zwichrzoną kipiel! Przecież wierzę, że płynę w jedną z „Białym Kapitanem“ stronę i ku jednemu celowi, chociaż nazwać go nie potrafię! Lecz nie miałam ani rac, ani silnych świateł... Zaczęłam się uczyć, aby móc jak najprędzej wyjść na jego szlak! Pierwszym, słabym sygnałem było ukończenie szkół i ta wrzawa, która powstała wokół matury z odznaczeniem, jaką otrzymała prosta rybaczka z Lango! Lecz okręt Pitta Hardfula snadź odbiegł już był daleko i nawet z marsów jego waruga nie dostrzegła moich ogni... Teraz sama płynę dalej, a robię wszystko, aby natrafić na ślad „Białego Kapitana“ i dopłynąć do wspólnej mety...
Tej-to nocy — nocy wyznań i zawarcia niemego sprzysiężenia, lady Steward-Foldew zrozumiała wszystko i postanowiła dopomóc Elzie w jej zamiarze stać się równą Pittowi Hardfulowi.
Gdy wychowanica władała już biegle mową angielską, lady Rozalja zaczęła ją uczyć francuszczyzny, początkowo sama, potem już z pomocą nauczycielki paryżanki, a następnie — wprowadzała ją powoli w tajemnice światowego wychowania. Spostrzegłszy znaczną ogładę pupilki, stara Angielka złożyła wraz z nią wizyty swoim arystokratycznym krewniakom, gdzie oryginalna Skandynawka, poważna, zamyślona i ujmująca zarazem, wstępnym bojem podbiła wszystkie serca. Starzy i młodzi przepadali za nią. Stała się wkrótce „pet“ high-lifu londyńskiego.[11] Zaczęły się wkrótce zaproszenia — na partję tennisu, na jachtingi, na zawody sportowe. Wspaniale rozwinięta, silna i zwinna Elza szybko doszła do wielkiej wprawy i po pół roku treningu pobiła słynne w Londynie rekordzistki tennisowe, wygrała puhar na regatach jachtów i zwyciężyła w wyścigach pływackich na Tamizie, chociaż, z powodu prostackiej, nie klasowej szkoły, nagrody nie dostała.
Reporterzy poświęcali jej często artykuły w sportowym dziale pism londyńskich i prowincjonalnych, z czego niewymownie dumni byli nowi znajomi Elzy — krewniacy lady Steward-Foldew.
Rozgłos, na który zasłużyła „północna dzikuska“, spowodował powódź zaproszeń na five-o-clock’i, obiady, bale, przedstawienia i bazary dobroczynne. Zmuszało to Elzę do częstych wyjazdów, związanych z wielkoświatowem życiem.
Wtedy to właśnie lady Rozalja posłyszała po raz pierwszy padające z ust łagodnej zawsze i pogodnej wychowanicy prawdziwe marynarskie wyzwiska i klątwy.
Narazie stara arystokratka szczerze się oburzała i przerażała, lecz potem, chociaż czyniła wymówki Elzie za niestosowne wysławianie się, śmiała się w duchu, patrząc na zarumienioną z gniewu twarz pupilki, na jej groźnie płonące oczy i zaciśnięte pięści.
Wkrótce już staruszka umiała na pamięć wszystkie te dosadne wyrażenia wściekłości: „Do stu zerwanych kotwic! Tysiąc pustych beczek śledziowych na ich głowy! Oby ich sparciała cuma udławiła! Targan mają w mózgownicach i stęchłe pakuły! Gadają, jakgdyby gafla skrzypiała lub fladrował bom-top żagiel“ itd., itd.
Wychowanica lady Rozalji po paru miesiącach ogłosiła generalną „grewę“.
— Nie potom tu przyjechała, aby się stać kukłą salonową lub niezbędną, jak mebel, „dobroczynną“ damą, moja droga Rozaljo! — rzekła pewnego razu Elza, patrząc na staruszkę ponurym wzrokiem. — Co mi to dało dotychczas? Dwóch mocno zszarganych młodzieńców napomknęło mi dość przezroczyście, że mogłabym nosić ich arystokratyczne nazwiska, a jakaś wyświechtana stara panna łaskawie przyznała mi dystynkcję, taktowność i umiar w słowach i ruchach... zgoła angielskie?! Pierwsze tak mi jest potrzebne, jak słona woda w kambuzie okrętowym lub poplątany łańcuch w kluzie kotewnej, moja droga! Drugie zaś posiada tylko tę wartość, że niezawodnie sprawi ci przyjemność, matko! To też wysłuchałam tego komplementu skromnie, jak trusia, buzię ułożyłam w jak najgłupszy ciup, ręce, które mnie ogromnie świerzbiały, w małdrzyk, a język, z powodu tego, że już uczuł posmaczek dobrych żeglarskich kawałków, przygryzłam sobie porządnie! Cha-cha-cha! Dotychczas spotkałam wśród tych dobrze wychowanych gentlemenów i prawdziwych, patentowanych, jak cumy z manilli, lady — jednego tylko myślącego, zwykłego człowieka...
— A-a-a! — przeciągnęła staruszka. — To ciekawe! Któż to zasłużył na tak pochlebną opinję mrs. Elzy Tornwalsen?
— Lord Seebold Warwick! — odparła Elza.
— Ach, to ten młody profesor, który przychodzi na five-o-clock’i w piaskowej marynarce i szarych spodniach w kratkę?! — zawołała lady Rozalja.
— Właśnie on! — potwierdziła ze śmiechem Elza. — A wiesz, matko, co on mi powiedział?
— Ciekawam, chociaż tak nieświatowy człowiek może dać wyłącznie niestosowne rady młodej damie, — odparła stara Angielka, uśmiechając się dobrotliwie.
— Wiem, że mówisz to nieszczerze, bo nie myślisz chyba, że szare spodnie w kratkę wykluczają rozum i poważny sposób myślenia, moja droga lady Rozaljo?!
— Naturalnie! Naturalnie! — śmiała się lady Rozalja, widząc szczere oburzenie Elzy. — Cóż ci powiedział lord Seebold, który jest bardzo miłym gawędziarzem i, podobno, tęgim historykiem?
— Raczej archeologiem! — poprawiła ją pojednawczym głosem uspokojona pupilka. — Lord Warwick powiedział mi, żebym zbytnio nie zaprzątała sobie głowy wielkoświatowemi stosunkami, bo, oznajmił, mam dość sprawny i samodzielnie myślący mózg, aby się móc zająć czemś bardziej zasługującem na uwagę.
— Czemże to, proszę? — spytała staruszka. — Staje się to całkiem intrygującem, co ci mógł poradzić ten dziwak i trochę, zdaje mi się, manjak?
— Bardzo dobra rada, matko! — poważnie odparła Elza. — Lord Warwick namawiał mnie, abym wstąpiła na uniwersytet. „Pani, — powiedział — posiada znaczne środki i jest samotna, o ile dostarczono mi ścisłych informacyj. Mogłaby więc pani, uzyskawszy dyplom, poświęcić się badaniom historycznym na szerszą skalę, zwiedzając tereny, prowadząc prace archeologiczne i gromadząc materjał, cenniejszy od wszystkich najdowcipniejszych hipotez uczonych teoretyków. W ten sposób będzie pani miała pięknie wypełnione życie i zasługę przed nauką i ludzkością!“
— O, wspaniała rada! — ironicznie zauważyła lady Rozalja.
— Nieprawdaż? — ciągnęła dalej Elza. — Wnet pomyślałam, że gdyby udało mi się zorganizować taką wyprawę i chociażby coś — niecoś dla nauki i tej przesławnej ludzkości uczynić, — znowu koło mego imienia powstałby hałas, a będzie on kolejnem „S. O. S.“ we mgle i na bezdrożu życia.
Elza posiadała w kierunku urzeczywistnienia swojej idei stanowczość zadziwiającą. Zapisała się też niezwłocznie na uniwersytet, lecz wkrótce przekonała się, że dla wydajnych studjów potrzeba gruntownie znać język niemiecki. W dwa dni potem obie przyjaciółki nagle porzuciły Londyn i zamieszkały w niemieckim pensjonacie w Bouveret. Elza zaczęła praktycznie studjować język niemiecki. Dwa razy tygodniowo obydwie panie jeździły do sanatorjum, w którem przebywała chora Lucy Steward-Foldew.
Podczas pobytu w Bouveret Elza wysłała w nieznanym jej kierunku kilka „sygnałów“ o sobie.
Stało się to wtedy, gdy raz po raz przepłynęła Lemańskie jezioro, co wywołało prawdziwą sensację w Montreux i w Lozannie, a potem zwyciężyła wszystkich współzawodników na wyścigu jachtów. Konkurenci do nagrody miasta Genewy, z powodu nagłej burzy, musieli zawrócić z półdrogi i schronić się do bezpiecznego portu, a dwumasztowy jacht „Witeź“, kierowany przez mrs. Tornwalsen, nie przerwał gonitwy i zakończył ją pomyślnie.
Jednak i tym razem sygnały Elzy utonęły w przestworzach świata bez echa.
Pitt Hardful nie usłyszał ich i nie odezwał się ani słowem.
Po spędzonem w Szwajcarji lecie, przyjaciółki przemieszkały pół roku w Hamburgu, gdzie Elza uczęszczała na wyższe kursy języka niemieckiego i dopiero po zdobyciu dyplomu, obie panie powróciły do Londynu, gdzie młoda kobieta z zapałem wzięła się do nauki.
Nie chciała nikogo widzieć i żadnych zaproszeń nie przyjmowała.
Razem z wychowawczynią bywały jedynie w teatrze. Szczególnie lubiła Elza operę, nie żeby się znała na muzyce, lecz, że w uroczystej, ciemnej sali, przepełnionej i rozśpiewanej pięknemi dźwiękami, mogła myśleć i marzyć swobodnie, a rytm i melodja muzyczna nadawały biegowi jej myśli pewien ład, nacechowany spokojem i natchniony łagodnem, kojącem przebaczeniem i pogodzeniem się z losem. Właśnie wznowiono starożytną operę „Trubadur“.
Elza Tornwalsen była obecną na pierwszem przedstawieniu, na którem tytułową rolę odśpiewał przybyły na gościnne występy sławny Eryk Tornwalsen.
Jadąc do teatru, była bardzo wzruszona i podniecona.
Za chwilę miała ujrzeć tego, który obudził w niej czynne dążenie do szczęścia; który opowiadał jej o pełnych bohaterstwa wędrówkach reniferów i dzikich łabędzi; który przekonał ją, że słońce i deszcz są własnością wspólną królewskiej róży, wyhodowanej w cieplarni, i pospolitego, szarego wrzosu, wyrastającego z jałowego, twardego pancerza skał.
Ujrzawszy pięknego Eryka na deskach sceny, przyjrzała mu się bacznie i nad podziw krytycznie.
Zmienił się był bardzo i stanowczo nie na korzyść. Z każdego ruchu, z wyrazu oczu, z jakąś służalczością wpatrzonych w publiczność, ze staranności, z jaką wykonywał swoją partję, biła chęć przypodobania się, pochlebienia widowni, lęk przed jej sądem, męcząca myśl o powodzeniu.
I jeszcze coś, czego odrazu określić nie umiała, dotknęło ją.
Nazajutrz dopiero, rozmyślając nad swemi wrażeniami, zadecydowała:
— Eryk Tornwalsen stał się małym człowiekiem... Może dlatego, że służy małemu celowi — uprzyjemnieniu życia innym... a jeszcze... niepodobały mi się też oczy jego... chwilami wejrzenie ich przypomina mi oczy... starego, okrutnego Waege... wtedy, gdy chciał się przypodobać komuś silniejszemu... ukryć istotne myśli swoje... oszukać lub podejść znienacka.
Nie miała ochoty spotkać się z Erykiem Tornwalsen i więcej na jego występy nie poszła.
Jedynym gościem, zawsze mile widzianym przez Elzę, był często ją odwiedzający młody profesor, lord Seebold Warwick. Spędzał u przyjaciółek długie godziny, opowiadał, przynosił książki, jeździł z Elzą do bibljotek, pomagał i doradzał w pracy, która pochłaniała ją całkowicie, odrywając od ciężkich myśli.
Z biegiem czasu jednak zawsze spokojny, beztroski, zabawnie zaniedbany uczony, jednakowo umiejętnie operujący cytatami z przeróżnych dzieł, jak też i ogromnym zasobem wesołych i dowcipnych anegdot, znacznie stracił na humorze; zjawiał się teraz w ciemnym, bardzo porządnym garniturze, trochę tem zażenowany i mniej przezto swobodny.
— O-o, źle! — zauważyła po jednej z takich wizyt lady Steward-Foldew. — Ten uczony dziwak zakochał się w tobie, Elzo...
Młoda kobieta zerwała się z miejsca, jak oparzona.
— Co za pomysł?! — zawołała gniewnie. — To dopiero byłaby głupia heca! Potrzebne to, jak kubeł cuchnącego targanu[12] w polewce marynarskiej! Nie pleć od rzeczy, Rozaljo!
— Mówię, co myślę! — odparła Angielka. — Uważaj, Warwick nie nosi już piaskowego tużurka i kraciastych spodni, zarzucił nawet ten zatłuszczony biały krawat w czerwone groszki, na który patrzeć nie mogłam, i stał się bardzo uroczysty i dostojny... Zupełnie, jak jego nieboszczyk ojciec, świętej pamięci lord Edgar-Elwin...
Elza nagle parsknęła śmiechem i zakończyła rozmowę nieoczekiwaną uwagą:
— Spostrzegłam, że profesor łysieje... Starzeje się i staje się podobnym do ojca...
— Hm... — mruknęła lady Rozalja. — Starzeje się — powiadasz? Może... W takim razie masz rację!
Poświęcając trochę czasu sportowi, Elza Tornwalsen pracowała w uniwersytecie, robiąc szybkie i znaczne postępy.
Jej praca konkursowa na temat „O wpływie prawa Hamurabiego na ustawodawstwo starożytnego wschodu“ została odznaczoną przez senat uniwersytecki.
Elza widziała w tem nowy sygnał „S. O. S.“, wysłany tam, gdzie musiał przebywać „Biały Kapitan“, człowiek silny, dumny, tworzący jakieś nowe życie, wielkie, promienne i szerokie, jak myślała z całą pewnością, bo w marzeniach swoich innym Pitta Hardfula wyobrazić sobie nie mogła.
On jednak wciąż milczał.
Właśnie po tem nowem zwycięstwie przyjaciółki przybyły na wypoczynek do Saint-Jean-de-Luz.
Nadarzyła się i tu sposobność wysłania w świat szeroki wieści o sobie, wieści, która, jak i poprzednie, pozostała bez oddźwięku.
A teraz jeszcze raz... O walce jej z taką sławą, jak Stanton Baldwin, ryczeć będą przez miesiąc cały wszystkie pisma w Europie i Ameryce, wałkując jej lub jego zwycięstwo na wszystkie strony.
Ona musi zwyciężyć... musi!
I nagle chcą ją skłonić, aby odstąpiła od zamiaru, ulękła się sztormu i popłynęła po spokojnej wodzie?!
O, nie! Skoro walka — to walka! Jak sztorm, to sztorm, lecz Elza popłynie.
Potrząsnęła głową, wyprężyła pierś i przeciągnęła się drapieżnie.
Spuściła rolety i, zapaliwszy lampę, szybko się przebrała w czarny, wełniany trykot kąpielowy, narzuciła zgóry lekki płaszcz nieprzemakalny i weszła do pokoju lady Rozalji.
— Matko! — rzekła cicho i prosząco. — Idź, zjedz kolację, a potem pójdziemy na cypel świętej Barbary.
— W nocy i na taki wicher?!... — zapytała zdumiona staruszka.
W tej chwili weszła pokojówka i zaczęła się krzątać, przygotowując łóżko.
Elza pochyliła się nad przyjaciółką i coś jej szepnęła na ucho.
Lady Rozalja ręce podniosła do twarzy i w osłupieniu patrzyła na swoją wychowanicę, która porozumiewawczo mrugała do niej.
Około jedenastej, gdy w hotelu Edwarda VII służba oddawna już uprzątnęła salę jadalną i pogasiła w niej lampy, z pierwszego piętra zeszła Elza Tornwalsen, trzymając w ręku niewielką torebkę i wesoło rozmawiając z towarzyszącą jej lady Steward-Foldew.
Gruby portjer, ujrzawszy obie panie, rzucił się do nich z okrzykiem przerażenia:
— Oh, mesdames, jak można wychodzić na taką niepogodę?! Wicher pozrywał wszystkie namioty na plaży i przewrócił kilka jachtów, stojących na kotwicy! W nocy oczekiwany jest niebywale silny sztorm!... Stacja morska w Biarritz zapowiada dwudniową burzę na morzu... Z pewnością jutrzejsze zawody nie odbędą się? Jak lady myśli? — trajkotał gadatliwy Francuz.
Elza wzruszyła ramionami i odparła spokojnie:
— To będzie zależało wyłącznie od pana Baldwina, nie odemnie, Jean!
— Mój Boże! — załamując ręce, wrzasnął portjer, w zachwycie patrząc na młodą kobietę.
Wyszedłszy na nadbrzeże, przyjaciółki szybko szły ku przylądkowi, z którego ostrzegawczo świeciła czerwona latarnia, przypominająca żeglarzom o molo, ciągnącem się od brzegu aż do forwateru.
Minęły mały, nędzny lasek, przeszły koło zburzonego domu dawnej komory celnej i zaczęły się wspinać stromą ścieżką na cypel, gdzie czerniały ruiny murów budowli dawno opuszczonego fortu.
Wszedłszy na sam szczyt, Elza obejrzała się dokoła. Na małym placyku nikogo nie było. Nawet latarnik, zapaliwszy czerwoną lampę sygnałową, odszedł do domu. Wicher szarpał nikle krzaczki mimoz i zrywał z nich gałązki, ciskając je wysoko w zmąconą ciemność nocy. Szeleściła i pochylała się ku ziemi twarda, sztywna trawa, zgrzytał piasek, a strugi mknącego powietrza z wyciem ocierały się o rozrzucone tam i sam bloki cementowe i gwizdały, zawodziły w szczelinach popękanego muru.
Na dole, u stóp stromego cypla ryczało i miotało się morze.
Fale, smagane podmuchami dmy sztormowej, z pluskiem, hukiem i sykiem, biły w betonową ścianę mola, przelewały się przez nią, a potem pędziły dalej, aby się zderzyć z kamienną piersią przylądka i rozbić się o czarne, zębate rafy, wystające z piennej zwary przybrzeżnej.
Elza patrzyła na spienione, rozwścieczone morze. Na północy świeciła latarnia Biarritz; odpowiadały jej migotliwe błyski innej — stojącej na wysokim brzegu Hendaye. Na oceanie panował mrok.
Elza usadowiła lady Rozalję w zacisznym zakątku tuż za wieżą strażnika i rzekła:
— Nie bój się, matko! Przecież wiesz, że umiem pływać i że jutro muszę zwyciężyć!
— Elzo! — wyjąkała drżąca staruszka, z przerażeniem i prośbą spoglądając na towarzyszkę, która zrzuciła płaszcz i wprawnemi ruchami naciągała na głowę gumowy czepek.
— Czekaj, wrócę niedługo! — krzyknęła Elza i zaczęła oddalać się ścieżką, zygzakiem zbiegającą ku brzegowi.
Lady Rozalja wstała po chwili i, przechyliwszy się nad spychem, patrzyła nadół.
Wydało jej się, że dobiegł jej uszu głośniejszy plusk wody; nie była jednak pewna, czy istotnie widzi, czy też to mami ją wytężony wzrok, że w zlekka fosforyzującej pianie mignęła ciemniejsza od nocy sylwetka i że ramiona pływaczki gwałtownie wyrzucać się zaczęły nad falami.
Wył, gwizdał, zawodził wicher w rumowiskach starego fortu, nieruchoma, krwawa źrenica latarni wpatrywała się obojętnie w mrok, z łoskotem rozpryskiwały się bałwany, waląc w cement mola i w czarne skały u podnóża cyplu.
Żaden głos nie zdołałby przebić tego zgiełku, szamotania się potwornych istot nieznanych i niewidzialnych, zgrzytu, wycia, plusku i syku.
— Elzo!... Elzo! — krzyczeć jęła staruszka, zdjęta lękiem okropnym. — Ludzie! Ratujcie!!... Elza tonie, tonie!...
Miotała się nad stromem urwiskiem, rwała sobie włosy, wyła, jak obłąkana, nie bacząc już, że wicher zerwał z niej kapelusz i okrycie, że ostre kamienie i kłujące, suche łodygi kaleczą jej nogi.
— Elzo! Elzo!...
Nagle urwała krzyk obłędny i rozpaczliwy, a bezsilny, jak wszystko, co poczyna człowiek słaby, a przeciwny woli żywiołu.
Przez mgliste płachty i zwały mętnych, szybko pędzących obłoków wyjrzał księżyc, oświetlił siwe kurhany zwichrzone, mknące po morzu, i podkreślił prostą linję betonowego mola, okrytego świecącą się bielą piany.
Jakiś czarny punkt zjawił się na skraju jego i z szybkością niezwykłą, przesadzając potoki liżącej kamień ciężkiej wody, biec począł ku brzegowi.
Zniknął po chwili w cieniu zwisających nad zdziarem skał.
Jeszcze chwila oczekiwania... długa, nieskończenie długa...
Na krawędzi cypla wyrosła nagle czarna sylwetka ludzka.
— Elzo! — krzyknęła stara Angielka i już tuliła do piersi ociekającą wodą postać przyjaciółki, okrywając ją połą swego płaszcza.
— Powróciłam, matko! — rozległ się wesoły, radosny głos Elzy Tornwalsen. — Powróciłam i wszystko już wiem, co jutro czynić należy! Ha! Dopłynęłam do środka łamacza fal, gdzie kipiel sroży się najsilniej! Już wiem!... Jutro albo Baldwin ulęknie się walki ze mną, albo, niech go zerwana gafla przygniecie, — przegra!...
— Przegra! — jak echo, powtórzyła lady Rozalja.
— Tak — przegra, bo, powiadam ci, żaden sportowiec nie wytrzyma tego sztormu!... Rozigrały się faliska na dobre, niech-no tu wypłynie ten bezgłowy! Ja mu jeszcze drogę na wart wskażę, — a niech mnie z rei na zbity łeb dma zrzuci, jeżeli mu się ta droga spodoba! Ho, ho!
Lady Steward-Foldew, czując łzy w oczach i ogarniającą ją ze wzruszenia słabość, śmiała się cichutko i trochę nieprzytomnie.


Rozdział X.
„S. O. S.“

Dzień wypadł mglisty i chłodny.
Słońce nie mogło się przebić przez zwały mknących na północ obłoków i przez gęstą zamieć podniesionego przez wiatr piasku.
Mimo, że wicher zrywał się co chwila, smagał w oczy i zasypywał je drobnym żwirem i suchemi liśćmi, w malowniczej siedzibie Jacht-Clubu w Ciboure rojno było i gwarno.
Długi wąż samochodów przeciągnął się aż do Socoa i do portu Saint-Jean-de-Luz, u wspaniałe Rols-Royce’y, Hispano-Suizy, Cadillac’i i inne maszyny, zwożące bogatą, rozbawioną publiczność cudzoziemską i Francuską z Biarritz, San-Sebastiano, Hendaye i Bayonne, przybywały co chwila.
Chłopaki, sprzedające dzienniki, darły się w niebogłosy, wykrzykując:
— Dodatek nadzwyczajny!... Niebywały zjazd gości... Przybycie turystów z Anglji i Holandji!... Jak spędzili noc mr. Stanton Baldwin i mrs. Elza Tornwalsen!... Tajemnicza nocna przechadzka pani Tornwalsen... Lady Steward-Foldew nie udzieliła wyjaśnień... Co widział rybak Pierre Gharat?!... Dodatek nadzwyczajny?!
Goście z hotelów „Atlantik“, „Golf“, „d’Angleterre“, „Edward VII“, „Les Flots-Bleus“ i innych w komplecie stawili się na wyścig i teraz siedzieli w restauracji „Reserve“, popijając kawę i omawiając intrygujący wszystkich pojedynek norweskiej miljonerki z dumą Stanów Zjednoczonych — Baldwinem.
Pokazywano sobie wzajemnie trzymającą się na uboczu grupę przybyłych wieczorem sportsmenów angielskich, noszących najgłośniejsze w Anglji nazwiska, kilku Holendrów i Holenderek, oraz poselstwo norweskie, które w pełnym składzie przyjechało z Paryża.
W samym Jacht-Clubie rozbijał się mr. John Cornyle, wymachiwał grubemi, czerwonemi rękami, wykrzykiwał jakieś niezrozumiałe słowa, śmiał się ogłuszająco i co chwila proponował nowe zakłady.
— Dwa tysiące dolarów, że mrs. Tornwalsen przerwie wyścig koło środkowego łamacza fal! — ryczał mr. Cornyle. — Stawiam tę sumę, rozumie się, w wypadku, jeżeli ta dama wogóle nie zażąda odroczenia wyścigu.
— Przyjmuję! — rozległ się nagle spokojny głos i z grupy przyjezdnych Anglików wystąpił młody człowiek o rozumnej, chociaż nieco roztargnionej twarzy. Miał on na sobie zbyt luźny szary garnitur sportowy i ciemno-fjoletowy, niedbale zawiązany krawat.
Amerykanin triumfująco spojrzał na Anglika, jakgdyby widział przed sobą niewątpliwą ofiarę, i zapytał, dotykając kasketki:
— A może tak na dwadzieścia tysięcy dolarów, że mrs. Tornwalsen wogóle nie popłynie?
— Nie! — odparł Anglik. — Byłoby to z mej strony oszustwem, gdyż wiem, że mrs. Tornwalsen nigdy się nie cofa. Stawia pan zatem dwa tysiące dolarów?
— Well! — wrzasnął mr. Cornyle. — A z kim mam zaszczyt?
— Jestem lord Seebold Warwick, profesor uniwersytetu... — nie podając Amerykaninowi ręki, odpowiedział młody Anglik i natychmiast wyjął książeczkę czekową.
— John Cornyle... — mruknął Amerykanin.
— Wiem o tem! — odezwał się lord Warwick. — Pan tak się tu rządzi, że narazie wziąłem pana za dyrektora restauracji, lecz objaśniono mnie...
Mr. Cornyle zaciął wargi i stracił na werwie.
W pobliżu skoczni, skąd się miał zacząć start, stłoczyli się ci, którzy wcześniej zdążyli zająć najlepsze miejsca.
Pośród nich znajdował się też Pitt Hardful i rudy, jak płomień, Juljan Miguel.
Kapitan spędził bezsenną noc i, jak zwykle, przy zmianie pogody, czuł dotkliwy ból w lewem, bezwładnem ramieniu.
Próżno starał się usnąć tej nocy, kręcił się na łóżku, aż wreszcie, narzuciwszy szlafrok, usiadł na balkonie.
Stąd doskonale widział cały front gmachu „Edwarda VII“ i zatokę.
Długo wpatrywał się w okna apartamentu Elzy Tornwalsen, gdzie jeszcze daleko po północy paliły się lampy, i z jakiemś dziwnem rozrzewnieniem, które przechodziło w wyraźny niepokój, rozmyślał:
— Przez te kilka lat rozłąki z Elzą, czułem głuche wyrzuty sumienia, że nie zatroszczyłem się o nią ani razu, tak, jakgdybym nie poczuwał się do żadnych obowiązków względem niej, jakgdyby umarła już, lub na zawsze znikła z mego życia! Jakież są moje obowiązki względem niej? Może zwykła wdzięczność za opiekę nade mną podczas mojej choroby? Nie, to — rzecz drobna, nie mająca znaczenia!... Daleko więcej powinienbym się był poczuwać do wdzięczności za to, że ze swoim twardym, prostaczym taktem umiała jednak stworzyć możliwe życie na „Witeziu“. Przecież tam, na tym samym pokładzie żyli obok siebie i dążyli do jednakowego celu: on — Pitt Hardful, którego kochała Elza, ta dziwna, chwilami zagadkowa kobieta, będąca przedmiotem namiętnych marzeń kilku naraz mężczyzn, i tuż — Olaf Nilsen, zapatrzony w nią, jak w słońce lub bóstwo.
Dobrze pamiętał Pitt Hardful, czem się zakończyła walka pomiędzy milczącym szyprem a nienawidzącymi go z powodu Elzy Michałem Rybą, Udo Ikonenem i palaczem — Japończykiem, Mito; pamiętał o tem i wiedział też dobrze, że, gdyby nie niepojęty i prawie niewidzialny wpływ tej prostej rybaczki, zginąłby niezawodnie z ręki mściwego, zazdrośnie strzegącego swego skarbu Norwega.
Przyrzekł potem Olafowi Nilsenowi, że będzie się opiekował Elzą, a ten mu na to odrzekł z ponurą szczerością, że sama opieka nie wystarczy, gdyż obaj wiedzą, iż Elza kocha „Białego Kapitana“ i będzie czekała na powrót jego tak długo, aż zniknie w niej nadzieja, co mogłoby nastąpić w razie śmierci chyba... Olafowi Nilsenowi nie udało się namówić towarzysza, aby pozostał z nimi. Pitt szorstko odpowiedział mu, że losy tej kobiety są mu obojętne. Wtedy to Norweg postanowił sam stanąć w obronie Elzy, na którą czyhał stary Waege... Stanął, jak rycerz najszlachetniejszy i zginął, zwolniwszy ukochaną kobietę od starego garbusa.
— Wspaniale się wszystko ułożyło, „Biały Kapitanie“! — z nienawiścią i szyderstwem w głosie szepnął do siebie Pitt Hardful. — Wspaniale! Ktoś inny wyręczył ciebie, a ty wspaniałomyślnie uregulowałeś majątkowe sprawy Elzy, a potem odwiozłeś ją na Lango. Doprawdy niezbyt wielki to był wysiłek dla ciebie, który powinien być wdzięcznym do śmierci Olafowi Nilsenowi i Elzie! Przecież to oni pomogli ci rozpocząć nowe życie, o którem marzyłeś i które ułożyłeś sobie w najdrobniejszych szczegółach, oni dali ci możność stać się „Białym Kapitanem“, a nie pozostać nędzarzem, pędzącym ohydne istnienie w nieustannej, codziennej, plugawej walce o byt! Brawo, Biały Kapitanie! Odwdzięczyłeś się tym wiernym przyjaciołom istotnie... po — królewsku!
Gorzkie i niemiłosierne myśli biegły dalej:
— Posłyszawszy, że Elza doszła do jakiegoś tam „sportowego“ rozgłosu, że potrafiła sama urządzić i pokierować tak czy inaczej swojem życiem, zapragnąłem nagle ujrzeć ją? Teraz, gdy przestała być biedną, zawsze wylękłą i niezmiennie w ciężkiej pogrążona zadumie, czuję się dotkniętym do żywego? Dlaczego? Dlaczego przykro mi jest myśleć, że otacza ją rój wielbicieli, że obraca się ona w jakiemś towarzystwie, które, doprawdy, nie może być złe, bo wszak poznałem tę poczciwą lady, pełną zachwytu nad charakterem Elzy? Czem się tłumaczy rozgoryczenie moje i tak nagłe zainteresowania się losem dawnej rybaczki — tego tajemniczego majtka z „Witezia“?
Na te pytania długo nie mógł znaleźć odpowiedzi Pitt Hardful, a, gdy wkońcu uświadomił sobie istotną przyczynę swego niezadowolenia, zdumiał się niewymownie. Zrozumiał, że nie inaczej czułby się każdy mężczyzna, czy to oszalały ze spiekoty palacz okrętowy, czy najprawdziwszy snob wielkomiejski.
— Jestem obrażony w ambicji męskiej! — pomyślał. — Nic innego! Nie starałem się aż dotąd o wiadomości o Elzie, jakgdyby nic mnie nie obchodziła, a teraz, gdy zobaczyłem ją, usłyszałem pochlebne odezwy o niej z ust innych ludzi, czuję się dotknięty do żywego? Podświadomie robię jej wyrzuty za to, że, choć niegdyś kochała mnie i przyrzekała wiernie i cierpliwie czekać, — ośmieliła się pędzić inne, osobiste życie i, o ile mi się zdaje, wcale już o mnie nie myśleć! Tfu, do stu piorunów! Aż wstyd mnie ogarnia, że dałem się porwać tym najgorszym samczym wymaganiom! Czyż miała wiecznie kochać i czekać na tego, który nie dawał znaku życia, który nie zdradzał nawet chęci odwdzięczenia się jej za wiarę, niezłomną przyjaźń i śmiałą miłość? Dlaczego, poco miałaby się tak poświęcać Elza?
Z rozmachem cisnął na ulicę niedopalone cygaro i zaklął.
Po chwili mruknął ze złośliwym uśmiechem:
— Ależ los tęgo zadrwił ze mnie! Gdy wreszcie zamierzam coś zrobić dla Elzy, która broniła mnie przed Olafem Nilsenem, podtrzymywała z namiętnością, ukrytą w tej duszy północnej, pielęgnowała mnie w chorobie i niemal w poczet świętych zaliczyła, — powierzono mi niezmiernie ważną i zaszczytną misję stwierdzenia, czy ten bezgłowy kretyn, Baldwin, będzie płynął naoliwiony, czy nienaoliwiony! Ha! Dobrze mi tak...
Rozmyślania jego przerwał straszliwy podmuch sztormu. Podniósł on chmurę żwiru z plaży i kurzu z bulwaru, a był tak porywczy i potężny, że na balkon spadło kilka sporych kamyków, z brzękiem uderzając o szyby.
Pitt z przyzwyczajenia uprzytomnił sobie, że krypy i barki, znajdujące się na morzu, powinny natychmiast zwinąć żagle szczytowe i obciągnąć wanty, ponieważ takelunek musiał obluźnić się pod tym podmuchem wściekłym i nagłym.
— Do djabła! — zamruczał kapitan. — Wali ten sztorm od południa i nie prędko ustanie! Rozhuśta się morze na dobry tydzień... I poco ona ma płynąć w taką dmę?
Elza popłynie na taki sztorm?... Nie miał o tem żadnej wiadomości, lecz jakieś wewnętrzne przeświadczenie nie pozwalało mu myśleć inaczej.
Elza popłynie!
Wstał i spojrzał w mrok nocy, kierując wzrok wprost przed siebie, poza łamacze fal. Nic nie dojrzał w ciemności, oprócz czerwonych nieruchomych ogni latarń nadbrzeżnych. Zresztą nie potrzebował widzieć, żeby zrozumieć, co się dzieje w tej chwili na oceanie.
Nawykły do dźwięków, któremi rozbrzmiewa burzliwe morze, posłyszał zgiełkliwy, przerażający chór ich — łomot bałwanów, syk, plusk, ryk nieustanny i drapieżny, a ponad tem wszystkiem ponure zawodzenie i wściekłe wycie wichru sztormowego.
Wypłynąć w taką pogodę na otwarty ocean byłoby jawnem szaleństwem, niczem nie ukrytem, dobrowolnem narażaniem życia.
Poco Elza ma ryzykować?
Znowu zastanowił się Pitt Hardful nad tem, dlaczego jest tak pewny, że Elza nie odstąpi od zamiaru i będzie nalegała na wyścig z Baldwinem.
Zdumienie go ogarnęło, gdy uświadomił sobie niezachwiane przeświadczenie, że upór norweskiej rybaczki ma jakiś stosunek, niejasną, lecz niewątpliwą łączność... z nim samym!
Wzruszył ramionami i chciał się zaśmiać szyderczo nad sobą i niedorzecznemi przeczuciami, lecz nagle ogarnął go lęk i niepokój nieokreślony, żądający jakiegoś natychmiastowego czynu.
Namyślał się przez krótką chwilę, w wyobraźni odtwarzając przebieg jutrzejszych zawodów; trzasnął w palce i przeszedł szybkim krokiem do pokoju Miguela, głośno chrapiącego.
Obudziwszy go, Pitt długo tłumaczył mu niebezpieczeństwo, zagrażające życiu pływaków, oraz obawę, że Elza może się uprzeć i wypłynąć poza molo, gdzie będzie zmuszona walczyć ze sztormem na pełnem morzu.
— Ubieraj się natychmiast, Migu, — zakończył kapitan, — i całym pędem leć do portu! Widziałem, że stoją tam holowniki. Wyszukaj jakiegoś szypra i skuś go dobrą zapłatą, jeżeli zechce konwojować jutro pływaków do miejsca, do którego dopłyną. A nie zapomnij powiedzieć mu, żeby nikogo innego, oprócz nas dwóch, nie wpuszczał na pokład! Daj mu zaliczkę, żeby nie miał obaw i nie pyskował. Powiedz mu, że wsiądziemy na przystani w Socoa, więc musi tam być — od samego rana!
Zdumiony Miguel szybko się ubrał i wyszedł, nieznacznie kręcąc rudą głową i wzruszając ramionami. Myślał w tej chwili, że sztorman stawał się coraz bardziej zagadkowym dla niego i zupełnie innym.
— Obym znów wyzierał, niby kanarek, z poza prętów kraty więziennej, jeżeli sztorman nie jest zaniepokojony! Ba, nawet twarz mu się zmieniła i znikła z niej zwykła obojętność! Co, u licha, dzieje się z nami?! — mruczał, idąc bulwarem.
Po chwili jednak, przechodząc koło kawiarni „Bar basque“, która, mimo późnej godziny, zatłoczona była zgraną publicznością, powracającą z kasyna, gwizdnął zcicha i zaśmiał się.
Przypomniał był sobie właśnie małą chatkę nad spychem Hadsefjordu i siedzących przed nią swego sztormana i Elzę. Kapitan mówił do niej spokojnym głosem, obojętnym wzrokiem ogarniając rybaczkę, a ona — zasłuchana i zapatrzona — siedziała nieruchomo, oddana mu i zachwycona.
— Fiut!... — gwizdnął znowu Rudy Szczur. — Życie przełożyło ster na inną ryzę. Cosik mi świta w głowie! No, tak! Niezawodnie! Teraz ona poprowadzi naszą krypę... a sztorman?... O, sztorman! Ten niewiadomo co wtedy uczyni...
Znowu zatroskał się Juljan Miguel i przyspieszył kroku, przyrzekając sobie na pociechę dobrą szklankę wina w drodze powrotnej.
Nazajutrz Pitt Hardful z Miguelem byli już na przystani Jacht Clubu od rana, niemal pierwsi, i zajęli miejsca tuż przy skoczni.
Kapitan poklepał przyjaciela po ramieniu, spostrzegłszy, że czarny holownik straszliwie dymi przy małej przystani, w pobliżu latarni Socoa.
— Czy dobry szyper — na tej kadzi? — spytał.
— Czy dobry — tego nie wiem, ale, że był w dym pijany — to rzecz pewna! — zaśmiał się Juljan.
— No, to świetnie! — ucieszył się Pitt. — Pijany marynarz przez morze pieszo przejdzie!
— Tak, lecz na to trzeba takiego olbrzyma, jak nasz Mikołaj Skalny, a ten to mały jest, czerwony i gruby, jak baryła! — odparł wesoło Miguel.
— Niech będzie, jak baryła! — zgodził się dobrodusznie kapitan, a takim głosem, że zdumienie znowu ogarnęło rudego Hiszpana. Stanowczo nigdy nie widział swego sztormana w tak wyśmienitym humorze.
— Dziwy! Dziwy! — szeptał do siebie Miguel. — Co mu się mogło przydarzyć? W nocy był zatroskany, a rano — wesoły, jak szczygieł!
I znowu mimowoli powrócił myślą do Hadsefjordu, mglistej wyspy Lango i starej, czarnej chatki Lilit...
Wreszcie machnął ręką i mruknął:
— E-e! Poco mam sobie głowę łamać! Tak czy owak, a szydło z worka wylezie.
— Co tam bełkocesz, Migu? — zapytał kapitan.
— E-e, nic! Zakląłem, że to sztormisko tak się rozigrało... — odpowiedział Hiszpan, podejrzliwie patrząc na Pitta Hardfula.
— Rozigrało się, bo rozigrało! — zgodził się kapitan. — Za trzydzieści ośm metrów ręczę...
— Mówiono mi, że całe czterdzieści — wtrącił Juljan.
— Możliwe, możliwe! Bardzo porządny sztorm! — kiwał głową Pitt.
— Santa Maria! — zdumiał się jeszcze bardziej Rudy Szczur. — Nie rozumiem, czy cieszy go to, czy smuci?...
Na to pytanie nie odpowiedziałby mu nawet sam sztorman. Miał w sercu dużo obawy, a jednocześnie gdzieś, z głębi podnosiła się łagodna fala wielkiej radości, niczem nie objaśnionej, lecz silnej i górującej nad wszystkiem.
Publiczność długo czekała na przybycie zawodników.
Pierwsza zjawiła się Elza Tornwalsen. W towarzystwie lady Rozalji młoda kobieta przeszła natychmiast do damskiej rozbieralni, odprowadzana hucznemi oklaskami widzów.
W kwadrans po niej zajechał ogromny, błyszczący „Chrysler“ Johna Cornyle, przywożąc Stantona Baldwina i trenera z małą walizką.
Amerykanie witali swego faworyta okrzykami, gwizdem i hałaśliwym tupotem nóg.
— Hallo, rekinie Florydy, pokaż, co umiesz! Hurra, Baldwin-swimmer!
Mikrocefal kłaniał się dumnie i ściskał dłonie przyjaciół i znajomych.
Wreszcie zniknął w kabinie członków Jacht-Clubu, odprowadzany przez Johna Cornyle i swego trenera.
Cała publiczność stłoczyła się na wybrzeżu, na tarasach ogrodu i na werandzie; niektórzy widzowie wgramolili się nawet na drzewa i na dach galerji.
Sapiąc i rycząc, podpłynął parowiec, mający konwojować pływaków i wieźć sędziów.
Wreszcie zawodnicy zjawili się na skoczni.
Tu natychmiast otoczyli ich znajomi, prezydjum Jacht-Clubu, reporterzy. Zasypywano ich pytaniami i składano życzenia.
Oboje odpowiadali krótkiemi, zdawkowemi słowami.
Do Elzy Tornwalsen zbliżyła się grupa przybyłych Anglików i witała ją serdecznie, lecz spokojnie.
— Hallo, profesor Warwick! — zawołała radośnie Elza. — I pan się fatygował poto, aby spojrzeć na jedno z moich szaleństw?!
— Poczuwałem się do tego obowiązku! — odparł z grzecznym ukłonem uczony.
— Obowiązku? — powtórzyła Elza.
— No, tak! — rzekł dobitnie lord Warwick. — Obowiązek — być świadkiem zwycięstwa studentki naszego uniwersytetu, mrs. Tornwalsen!
— Ach! Jaki z pana dobry przyjaciel! — zawołała Elza. — Ma pan zaufanie do mnie, — to dobrze!
— Wierzę pani i w panią tak, jak w siebie samego! — odpowiedział Warwick z lekką afektacją i schylił się, całując Elzę w rękę. — Pani, mrs. Tornwalsen, zawsze i we wszystkiem pozostaje jedyną i najlepszą!
Tę rozmowę, którą od słowa do słowa wysłuchał stojący wpobliżu i nagle spochmurniały Pitt Hardful, przerwał dzwonek przewodniczącego komisji sędziowskiej.
— Panowie i panie! — zawołał dostojny Francuz donośnym głosem. — Za chwilę ma się odbyć wyścig bez czasu i bez określonego dystansu i systemu pływania pomiędzy mrs. Tornwalsen (Norwegja) i mr. Baldwinem (Ameryka). Podług przepisów sportowych zawodnikom przysługuje prawo żądać odroczenia zawodów z racji panującego sztormu, który w tej chwili dochodzi do czterdziestu metrów. Pytam więc o ich decyzję! Mrs. Tornwalsen, czy życzy sobie pani odłożyć do bardziej sprzyjającego czasu dzisiejszy wyścig?
Elza Tornwalsen podniosła głowę i odparła swobodnie:
— Decyzję pozostawiam memu przeciwnikowi!
— Co na to powie mr. Baldwin? — zapytał sędzia.
Stanton Baldwin mimowoli spojrzał na wzburzoną zatokę, po której przewalały się siwe szeregi bałwanów, i wzrok zatrzymał się na środkowym łamaczu fal, gdzie co chwila wylatywały słupy i kaskady białej piany, a syczące potoki wody przelewały się przez cementową ścianę. Przez chwilę zamigotała w tej małej główce trwożna myśl, że przecież, jako sportowiec, nigdy nie pływał podczas tak niemożliwej pogody, że na takich falach na nic się nie przydadzą ani jego niezwykły trening, ani klasyczna forma pływania. Strach zakradł mu się do szerokiej, potężnej piersi rekordsmena i zwlekał z odpowiedzią. Był przecież zawodowym sportsmenem, mógł więc skorzystać z przepisów sportowych. Od czegoż są te przepisy?
— Hallo, rekinie Florydy! — rozległ się nerwowy okrzyk jednego z Amerykanów.
Te trzy słowa zdecydowały o losie jego.
Baldwin spuścił oczy i, zaciskając szczęki, wycedził przez zęby:
— Płynę...
— All right! — krzyknęła Elza, a głos jej był podobny do skwiru drapieżnego ptaka. — All right, płyniemy zatem!
Sędzia, podnosząc kapelusz, co uczynił bez żadnego powodu, rzekł uroczystym głosem:
— Wyścig pomiędzy madame Tornwalsen i monsieur Baldwinem na ogłoszonych przed chwilą warunkach odbędzie się bez względu na niesprzyjającą pogodę!
— Hurra! — krzyknęli Amerykanie, otaczając swego pływaka.
— Hurra! — odpowiedział im, jak mógł, najgłośniej niezwykle podniecony lord Warwick, a stojąca przy nim grupa Anglików, uśmiechając się dyskretnie, podtrzymała ten okrzyk i natychmiast otoczyła Elzę.
— Popłynę z komisją sędziów! — wołał, potrząsając ręce młodej kobiety, Warwick. — Będę śledził, aby wszystko było w porządku. Niech tylko pani nie ryzykuje zbytnio, bardzo proszę o to! Dla tak błahego powodu, jakim jest zwycięstwo nad amerykańskim „asem“ pływackim, doprawdy, nie warto stawiać na kartę tak cennego życia, jakiem jest...
Elza przyjaźnie uścisnęła ręce profesora i odpowiedziała smutnym głosem.
— O, mój drogi lordzie! Mr. Stanton Baldwin nie jest dla mnie żadnym powodem. Powiedziałabym, że raczej odgrywa w moich oczach rolę stołu, na który rzucam swoją kartę w grze o całkiem odmiennych, prawie nikomu nieznanych pobudkach...
Lord Seebold Warwick z nieukrywanym zachwytem wpatrywał się w spokojną i, jak zwykle, trochę smętną twarz młodej kobiety, nie wypuszczając jej ręki.
— Do stu siarczystych piorunów! Jestem świadkiem sceny miłosnej... — zaklął pocichu Pitt Hardful i zdziwił się, że widok tych dwojga ludzi, złączonych mocnym uściskiem dłoni, sprawia mu przykrość.
— Co mówicie, sztormanie? — zapytał rudy Miguel.
— Mówię, że jesteś straszliwie ciekawy i że piekło już rzuciło na ciebie swoje błyski czerwone... — odparł kapitan.
Odpowiedź była napozór wesoła i wyrażająca dobry humor mówiącego, lecz Juljan Miguel w mig przyłapał nagły skurcz, przebiegający przez twarz Pitta Hardfula, więc milczał, o nic więcej nie pytając.
Kapitan tymczasem przyglądał się temu, co się działo na skoczni.
Kilku reporterów, lord Warwick, dwie damy i pięciu sędziów przechodziło na statek, który, mimo, że stał dopiero w zatoce, mocno pląsał na falach i to zapadał się pod platformę skoczni, to wyskakiwał do półburty nad nią, co chwila przewalając się na prawy bok.
Wreszcie, sapiąc i dymiąc, statek Jacht-Clubu odbił od przystani.
Jacyś panowie zwolnili skocznię od publiczności i pozostawili tylko współzawodników z ich pomocnikami.
Atletyczny Stanton Baldwin, rozkraczywszy nogi i prostując ramiona, w których natychmiast zniknęła mała główka mikrocefala, poddał się ostatnim zabiegom.
Trener, o dziobatej, ordynarnej twarzy i czerwonych łapach, robił mu specjalny masaż i pięściami gniótł kark i grzbiet pomiędzy łopatkami, naciągał gumowy czepek na głowę, zapinając go pod wystającą dolną szczęką, oglądał trykoty i sprzączkę pasa.
Przy Elzie pozostała lady Steward-Foldew. Była nieco blada, wzruszona i zaniepokojona, lecz nie zdradzała swych uczuć. Twarz jej, nacechowana zupełnym spokojem, a oczy — niezachwianą pewnością zwycięstwa przyjaciółki, wyrażały niemal zimną obojętność. Metodycznie, bez pośpiechu obciągała, prostowała na Elzie czerwony trykot, oglądała biały pasek i poprawiała spięcie czepka.
Pitt Hardful wpatrywał się w Elzę Tornwalsen.
Dość szeroka w ramionach, miała niezwykle zgrabną, sprężystą i wiotką figurę. Niewysoka pierś piękną linją zarysowywała się pod grubym trykotem, ściągnięty mocno pas uwydatniał giętki, miękki w ruchu stan i wąskie, mocne biodra. Tkanina kostjumu kąpielowego odsłaniała ogorzałe, o złocistym odcieniu foremne, silne ramiona i nogi o okrągłych, cofniętych wtył kolanach i małych stopach, ukrytych w czerwonych, gumowych pantofelkach.
Nagie ramiona z niewypowiedzianym wdziękiem, prostotą i jakąś rzewnością były pochylone naprzód, jakgdyby kobieta ta widziała przed sobą kogoś bardzo drogiego, lecz słabego i nieszczęśliwego, do którego z uczuciem matki zamierzała wyciągnąć ręce, pełne troski i umiłowania bezmiernego.
Pitt Hardful przypomniał sobie, jak niegdyś dotknęły one głowy, odchodzącego na zawsze Olafa Nilsena, gdy szyper leżał po raz ostatni na pokładzie swego kutra, okryty banderą norweską, a potem znowu, gdy Elza żegnała jego samego, odpływającego z Lango...
Jakieś nieznane mu dotąd ciepło podniosło się z dna duszy i ogarnęło go. Czuł, że drżą mu wargi od wielkiego wzruszenia, coś dziwnego ściska go za gardło i gryzącym do bólu żarem pali oczy.
— Co to — łzy? — pomyślał Pitt i wnet odpowiedział samemu sobie: — Tak! Przypomniałem sobie pogrzeb biedaka — Olafa. Był to niezapomniany, wzruszający obraz, a jakżeż smutny dla nas wszystkich!...
Jednocześnie zdawał sobie sprawę, że, oprócz wspomnień, dręczy go jakieś inne jeszcze uczucie. Była to świadomość samotności na tej ziemi, gdzie, po powrocie z „Witezia“, czuł się niepożądanym, obcym dla wszystkich gościem, któremu nigdzie nie było swojsko, spokojnie i szczęśliwie.
„Witeź“! Tam było inne życie...
Pozostała zaś po nim jedynie Elza — świadek przekształcenia się duszy jego i powód dziwnie skomplikowanego, pełnego wrażeń istnienia.
Zazdrość norweskiego szypra, bunt na okręcie, straszliwy sąd nad zbrodniarzami, cicha tragedja Nilsena, prostacza, niemal tragiczna miłość Elzy i ta milcząca, pełna groźnej i wzniosłej treści ugoda pomiędzy nią a Olafem, ażeby czekać na wyrok losu, rozstrzygający ich życie.
Elza — oto stała ona przed nim w tej chwili w swoim stroju czerwonym, półnaga, niby syrena mityczna, w gładkim czepku, niby wojownica w hełmie, lub jakaś nieznana istota tajemnicza, wynurzająca się z otchłani morskiej, a jednocześnie taka skromna, surowa, smętna i tak bardzo bliska z temi ramionami, bezwładnie podanemi naprzód ruchem troski i miłości macierzyńskiej.
Wzruszenie, wybuch gorącej wdzięczności i pragnienie przemówienia do tej kobiety ogarniały kapitana coraz bardziej, a zarazem palący wstyd i wyrzuty, że oto zapomniał był o niej, a przecież jedynie ona przejrzała do dna duszę jego, odnalazła w niej najistotniejsze i najlepsze odruchy, ona rzuciła mu pod nogi swoje serce i życie Nilsena, bez skarg, bez łez i bez słowa żądania.
Pitt już zaczął roztrącać stojących przed nim widzów, gdy ze statku sędziowskiego rozległ się okrzyk przez megafon:
— Proszę przygotować się do startu... Raz... dwa...
Elza szybkim ruchem przytuliła się do starej lady Rozalji i szepnęła jej coś do ucha, potem skinęła głową w stronę swoich angielskich przyjaciół i stanęła na skraju skoczni.
— Trzy! — rozległa się komenda sędziego.
Dwa ciała — czarne i czerwone — mignęły w powietrzu i skryły się w falach.
Pitt Hardful z mocno bijącem sercem i zaciśniętemi zębami torował sobie drogę w tłumie, a, wyszedłszy na szosę, wskoczył do samochodu i rzucił Miguelowi:
— Pędź do Socoa, na holownik!
W kilka minut potem doganiali już na czarnym, brudnym parowcu statek sędziowski, dokoła którego turkocząc „dieslami“ płynęły białe motorówki angielskich, amerykańskich, francuskich i hiszpańskich bogaczy, spędzających lato w Saint-Jean-de-Luz.
— Na Świętą Pannę z Lourdes, te benzynowe zabawki nie wypłyną poza molo! — mruczał pod wąsem szyper holownika, obracając koło sztorwałowe. — Powarjowały, czy co? Potopią się jak cebry z solonemi makrelami...
Zaklął po baskijsku i wypluł czerwoną pianę zżutej tabaki.
Istotnie, nawet tu, w osłoniętej zatoce, bronionej przez trzy wysokie ściany molo i łamacze fal, hulały potężne, grzywiaste bałwany i z pluskiem wrywały się na dziób holownika.
Lekkie, głęboko zarywające się do wody motorówki nurzały się w nich tak, że fale okrywały łodzie do połowy, rozbijając się o ścianę kajuty pokładowej.
Pitt Hardful z przerażeniem spojrzał na morze, szukając pływaków.
Z trudem, po pewnym czasie dojrzał ich, gdyż współzawodników zasłaniały biegnące w różnych kierunkach fale. Jednak po chwili mignął w skotłowanym warcie czarny czepek Baldwina, a potem o metr przed nim — czerwony — Elzy Tornwalsen.
Pitt, podpłynąwszy bliżej, już wyraźniej widział, jak oboje rytmicznie wyrzucali zgięte w łokciach ręce i posuwali się naprzód, głowami tnąc fale.
Tak przepłynęli, zachowując ten sam dystans, środkowy łamacz fal.
Kapitan widział dokładnie, że Amerykanin usiłuje dogonić współzawodniczkę, bo coraz częściej machał rękami i potężniej bił wodę nogami, płynąc stylem „over arm aide stroke“, dającym mu przewagę wobec atletycznej budowy ciała.
Dystans jednak nie zmniejszał się ani zwiększał.
I właśnie, gdy w przerwie pomiędzy łamaczem fał a molo wrywać się zaczęły większe bałwany, stało się coś niepojętego i zdumiewającego.
Elza podniosła się w wodzie i obejrzała. Jednego krótkiego spojrzenia starczyło jej, aby odczytać z wyrazu oczu przeciwnika zamiar jego, więc nagle zmieniła sportowy sposób pływania „crawlem“ na inny, który sprawozdawcy pism zwykle nazywali „prostaczym“, „rybackim“ i „pozbawionym wszelkiej klasy i kultury“.
Wyprostowały się, sprężyły nagie, silne ramiona i jęły wyciągać się naprzód, jakgdyby chwytając niewidzialne liny i ciągnąc je ku sobie. A było to potężne pociągnięcie, gdyż za każdym rozmachem czerwona sylwetka pływaczki wyrzucała się z wody do pasa i chyżo ślizgała się porywczemi rzutami. Nieraz ruchy jej były tak obliczone, że wylatywała z jednego piennego bałwana na drugi, unoszący ją coraz dalej.
Ani Pitt Hardful, ani sędziowie i publiczność motorówek nie wątpili już, że Elza pierwsza dotrze do baki, postawionej naprzeciwko północnego mola, i że poprowadzi wyścig dalej. Jednak nikt nie przewidywał, co zamierzała uczynić dalej zuchwała pływaczka.
Tymczasem Elza Tornwalsen, dotarłszy do baki, jeszcze raz się obejrzała i, przekonawszy się, że przeciwnik pozostał znacznie wtyle, kilkoma rzutami minęła mur mola i wypłynęła na otwarty ocean, skotłowany, spieniony, rozmiotany i rozbestwiony.
— Popłynie ku Biarritz z wiatrem! — wyraził swój domysł prezes sędziowskiej komisji, lecz zaledwie wypowiedział te słowa, rozległ się zdumiony okrzyk publiczności na statku i tłumu, zgromadzonego na cyplu świętej Barbary.
Elza skierowała się pod wiatr. Nie ulegało wątpliwości, że zamierza popłynąć w stronę Hendaye. Widzowie ze zdumieniem spostrzegli, że zamiast dążyć wprost na południe, Elza coraz bardziej się oddala od prostej linji i dąży ku zachodowi.
Płynęła teraz znów inaczej.
Zrzadka tylko majaczyły w pianie i w siwej, syczącej kipieli czerwony czepek i ogorzałe, złociste ramiona, pływaczka bowiem, nurkowała, przebijając olbrzymie bałwany, jak szkarłatna torpeda.
Tego już nikt pojąć i objaśnić nie mógł.
— Szalona! — wołano. — Wypływa na największe fale i coraz bardziej oddala się od prostej linji, skoro już postanowiła płynąć na południe, pod wiatr i na spotkanie sztormu! Boże! Poco ona zużywa tyle sił na nurkowanie? Przecież to nie zabawka, nie pływanie figurowe w basenie paryskiego „Lido“?!
Tak mówiono, dziwiono się i oburzano na pokładzie parowca Jacht-Clubu i w tłumie widzów na cyplu.
Tymczasem Elza Tornwalsen wiedziała dobrze, co czynić należało. Nie darmo przecież zadała sobie trud nocnego pływania aż pod środkowe molo, co chwila okrywające się teraz miotającemi się nad niem płachtami piany rozbijających się o mur bałwanów.
Wiedziała dobrze, że ocean szalejący w tem kamienistem, pełnem raf miejscu, porwałby ją i poniósł ku stojącej na jego drodze przegrodzie. Odpływała więc coraz dalej i nurkowała, aby nie tracić czasu i przestrzeni w walce z falami i sunęła pod powierzchnią, na głębi, której jeszcze nie poruszył sztorm.
Dalszą część wyścigu obserwować mogli już tylko sędziowie i Pitt Hardful z Miguelem, ponieważ motorowe łupiny nie zdołały się przebić przez mknące szeregi fal, z trudem trzymały się na wodzie i, po rozpaczliwej walce z oceanem, zawróciły i całym pędem pomknęły do zatoki, uwożąc wystraszonych, przemoczonych pasażerów.
Stanton Baldwin wypłynął na ocean w kilka minut po Elzie, a spostrzegłszy, że przeciwniczka jego coraz bardziej oddala się od łamacza fal, ucieszył się niewymownie. Ogarniające go zdumienie z powodu obranego przez Elzę kierunku i lęk przed walką ze sztormem, ustąpiły teraz miejsca nieskomplikowanemu bynajmniej rozumowaniu. Nie wątpił, że współzawodniczka zamierza opłynąć środkowy łamacz i powrócić do zatoki przez bramę koło Socoa. W tym celu, przekonawszy się już, że przeciwnik nie może nadążyć za nią, pływająca prostaczym sposobem, Norweżka wyciąga go na pełne morze, aby go znużyć. Postanowił, że nie da się złapać na taki kawał i że wygra na dystansie, przecinając jej drogę w linji prostej a najbliższej do cementowanego muru łamacza.
Wkrótce był już w równoległym z nią punkcie, lecz w tej samej chwili raptem nadbiegła straszliwa fala, porwała go, zakręciła w syczących wirach i pomknęła ku rafom, na których wznosił się potężny mur.
Z rozmachem cisnął grzywiasty bałwan swoją ofiarę o kamienie podwodne, zerwał ją z nich, odbiegł z szamoczącym się w nurtach człowiekiem i, znowu wezbrawszy, z rykiem zwycięskim uderzył o znienawidzoną przeszkodę.
Stateczek sędziowski podążył Amerykaninowi z pomocą i z narażeniem się na niebezpieczeństwo wciągnął na pokład prawie nieprzytomnego, pokaleczonego Baldwina.
— Czy pan może przedłużyć wyścig, naturalnie po nałożeniu opatrunku? — zapytał prezes komisji, sporządzający protokół.
Ledwie poruszając blademi wargami i dłonią rozmazując po twarzy wypływającą z pod czepka krew, Amerykanin oznajmił słabym głosem:
— Zdaje mi się, że mam złamane żebro... Przerywam wyścig...
— Niech komisja zapisze do protokółu, że mr. Stanton Baldwin, nieoględnie podpłynąwszy blisko raf i łamacza fal, uległ wypadkowi i odmawia dalszego pojedynku z mrs. Elzą Tornwalsen. Tak należy zapisać dla porządku i ścisłości, aby z czasem nie było nieporozumień i sporów... Powinniście, panowie, podkreślić słowa: „nieoględnie podpłynął“ oraz „odmawia“, co znaczy, że „uznaje się za zwyciężonego“. Czyż nie mam racji, mr. Baldwin?
Zdanie to wypowiedział płynący na holowniku lord Seebold Warwick.
Baldwin, półzemdlony, szczękający zębami i obolały, w milczeniu skinął głową.
Statek, rzucany potężnie i pochylany na lewą burtę, całą siłą pary oddalał się od zdradliwych raf i doganiał Elzę Tornwalsen, płynącą wciąż naprzód i naprzód.
Tuż za nią sunął czarny holownik Pitta, kołyszący się straszliwie i co chwila wystawiający boki, okryte czerwonemi naciekami rdzy.
— Ależ ta madame płynie! — dziwił się szyper holownika. — Może ona z korka jest zrobiona, albo z gumy nadętej powietrzem? Jeśli tak dalej machać będzie, to tylko patrzeć, jak i my wpadniemy na kamienie... Dość już tego! Wiemy, że wygrała, no, to i basta! Niech ją sobie goni komisja sędziowska, nam zaś nic po tem!
— Stul gębę, bracie, i obciągnij ozór, aby nie fladrował! — warknął Pitt. — Płyń, gdzie ci każą i nie mędrkuj, bo nic z tego nie będzie, z pustego, przecież nikt nie naleje? Ażeby ci nie było markotno, wiedz, że za każdy szwank płacę rzetelnie, a po skończonej pływance dam po funcie angielskim na głowę, szyprowi zaś — trzy na pociechę! Teraz przekręć sztorwał o trzy szprychy, boś odbiegł, szyprze, niepotrzebnie daleko...
Rzetelna i dosadna mowa żeglarska i obiecana nagroda przekonały czerwonego, jak pomidor, szypra, więc umilkł i jął się zbliżać do pływaczki.
Elza Tornwalsen niezawodnie spostrzegła, że Baldwin odpadł, bo płynęła już nie tak porywczo i nurkowała coraz rzadziej. Ciało jej w oblegającym szczelnie czerwonawym trykocie, migało pomiędzy falami i coraz częściej zjawiało się w piennych grzywach, podobne do nieznanej, ogromnej ryby, miotającej się na wzburzonej powierzchni morza.
Wreszcie statek sędziowski dogonił ją i, płynąc o kilka metrów obok, zaczął ryczeć, zwracając na siebie uwagę pływaczki.
Na dziób wgramolił się prezes Jacht-Clubu i, uczepiwszy się bujającej burty, krzyknął przez megafon:
— Mrs. Tornwalsen! Przeciwnik pani uznał się za zwyciężonego! Proszę wejść na pokład! Wyścig skończony!
Elza stanęła w wodzie i, pląsając na falach, odkrzyknęła:
— Płynę na szybkość i dystans, więc zamierzam ustalić nowy rekord! Możecie panowie powracać, ja zaś płynę dalej!
Pitt Hardful usłyszał odpowiedź Elzy i, widząc, że parowiec Jacht-Clubu źle wytrzymuje sztorm, podszedł do swego szypra i mruknął do niego:
— Ster na bakbort! Podpływaj do burty sędziów!
Zbliżywszy się do stateczku, Pitt porwał tubę i jął wykrzykiwać słowo po słowie:
— Mówi kapitan Siwir! Panowie mogą powracać!!... Będę konwojował mrs. Tornwalsen przez cały czas jej pływania...
Widocznie, propozycja ta była zupełnie na czasie i przypadła do gustu sędziom, bo statek, robiąc wielki łuk, zaczął odpływać ku molo Socoa.
Pitt Hardful, wpatrzony w każdy ruch śmiałej pływaczki, nie widział rozwścieczonego mr. Johna Cornyle. Amerykanin, przegrawszy ogromną sumę, podszedł do burty statku i, co chwila spluwając do morza, z nienawiścią patrzał na płynącą Elzę i na holownik, gdzie się znajdował jego szczęśliwy przeciwnik, kapitan Siwir.
— Damm! — mruczał Cornyle. — Ten Baldwin posiada głowę, jak brodawka na barkach! Na takiego nic nie można stawiać, bo nie wiadomo co zaświta w tej gęsiej mózgownicy! Djabli nadali, że chciał płynąć prostą linją, a tymczasem wlazł na kamienie! Jednak ta przeklęta baba ma spryt! Wie, jak trzeba płynąć w sztorm!...
Znowu zaklął i splunął zamaszyście, z grymasem wstrętu przysłuchując się wcale nieestetycznym jękom znajdujących się na pokładzie dam oraz porykom dwóch sędziów, którzy zapadli na morską chorobę, i nie odpowiadając na protesty lorda Warwicka, żądającego dalszego konwojowania pływaczki.
Tymczasem Pitt Hardful, stanąwszy przy sterze, podpłynął od strony brzegu do Elzy.
Kapitan ogarnął spojrzeniem pobrzeże baskijskie i zrozumiał, że pływaczka, mijając latarnię fortu Socoa, kierowała się do zatoki Gaskońskiej, w stronę Haycabia.
— Płynie tak pewnie i spokojnie, że może zdoła wylądować dopiero w Hendaye! — pomyślał Pitt i postanowił nie przeszkadzać Elzie w wykonaniu jej zamiaru.
— Nie utonie mi przecież, bo jestem blisko i zawsze na czas nadążę z pomocą?! — uspokajał siebie kapitan, jednak na wszelki wypadek kazał Miguelowi być w pogotowiu. Wiedział, że Rudy Szczur był tęgim pływakiem i bez sprzeciwu spełni jego rozkaz. Miguel natychmiast zrzucił ubranie i obuwie, a, pozostawszy tylko w spodniach, stanął przy burcie.
Długo jeszcze płynęła Elza, lecz na wysokości Cauteraborda kapitan spostrzegł, że ruchy pływaczki stawały się z chwilą każdą coraz bardziej powolne i ociężałe. Raz po raz kładła się na plecach i wypoczywała, oddychając ciężko.
Pitt przyłożył tubę do ust i krzyknął, usiłując zagłuszyć plusk fal i wycie wiatru:
— Jeżeli pani zmęczona, proszę wejść na pokład! Zaraz spuścimy drabinkę.
Elza nic nie odpowiedziała i szybko odpłynęła dalej.
Jednak ruchy ramion i nierytmicznie bijące o wodę nogi zdradzały coraz większe znużenie.
— Pani dawno już pobiła wszystkie rekordy, proszę wejść na statek! — wołał kapitan.
— Nie!... — dobiegła go odpowiedź Elzy.
Wtedy Pitt, wyraźnie wymawiając każde słowo, przemówił głosem, który w zdumienie pogrążył Juljana Miguela.
— Prosi panią o przerwanie bezcelowego dalej pływania kapitan Pitt Hardful... Eryk Stefan... Eryk Stefan!
Elza nagle stanęła w wodzie i wzrok wparła w miotający się na falach czarny kadłub holownika.
Nie dojrzała jeszcze tego, czyje imię tak niespodziewanie padło i przebiło zgiełk sztormowy. Parowiec zapadał się co chwila pomiędzy mknącemi grzędami bałwanów i znikał za ich ryczącemi grzywami, lub wylatywał na ich grzebienie, a wtedy znów — widniał tylko wysoki, ostry dziób, ociekający pianą i przepasany rdzawemi naciekami.
A jednak Elza wyraźnie usłyszała dwa, oddawna wymarzone słowa:
— Eryk Stefan!
Trzymając się w pionowej pozycji, oczekiwała, czy nie dobiegną raz jeszcze drogie słowa, stanowiące hasło jej życia...
Po długiej chwili przez plusk i syk wody, przez poszum i gwizd wichru doleciał przygłuszony okrzyk:
— ...o przerwanie pływania prosi kapitan Pitt Hardful... prosi Eryk Stefan, E-ryk Ste-fan!...
Nie pozostawało już żadnej wątpliwości.
Woła na nią Eryk Stefan!...
Może ten promienny z obrazu Rasmussena staje przed nią nad rozpętanem morzem, wynurzywszy się nagle ze świetlanej, a krótkiej, jak błyskawica, wyrwy w mroku życia?
Podniosła rękę wysoko i krzyknęła ostrym głosem:
— Rzucić linkę!...
Znowu nurzała się w mknących hufcach fal, znikała w nich i śmigała tu i tam, jak wielka, czerwona ryba, szybko podpływająca do holownika.
Ze świstem i warczącym szmerem rozwinęła się w powietrzu linka z uwiązanym do niej ciężarem, lecz niewprawny majtek chybił i linka wpadła do wody, szybko się pogrążając.
Kilka minut trwało ryngowanie[13] linki, aż za drugim razem ciężarek upadł poza pływaczką, a cienki, twardy sznur dotknął jej pleców.
Elza schwyciła go i, podciągana do burty, płynęła ostrożnie. Silna dłoń zręcznie uczepiła się szczebli zwisającej drabinki i Elza stanęła na bujającym pokładzie, oszołomiona, wzruszona, ciężko dysząca.
Nagle przymknęła oczy i uczuła tak straszliwą słabość, że musiała się oprzeć o burtę.
Od kasztelu szedł do niej Pitt Hardful. Był bez czapki i dma zwichrzyła mu włosy. Tak! To był on... on, którego mogła w każdej chwili wywołać z pamięci, odtworzyć go w chwili rozstania na Lango, kiedy rękami swemi ściskała po raz pierwszy i ostatni tę głowę ukochaną.
Bezwiednie uświadomiła sobie, jakie zmiany zaszły w twarzy i postaci Pitta Hardfula. Stał się bardziej sztywny w ruchach, na skroniach połyskiwały mu siwe włosy, na bladej twarzy, pooranej zmarszczkami, rozbłysnął uśmiech radosny, niemal szczęśliwy, a w oczach skrzyło się wzruszenie.
— Fru Tornwalsen... — padły z ust jego pierwsze słowa.
I znowu — „Fru Tornwalsen!“ — cicho, łagodnie, prawie nieśmiało...
O, ten znajomy, drogi głos, który z taką siłą pokierował jej życiem!
— „Biały Kapitan“!... — odpowiedziała Elza przejmującym szeptem i przycisnęła obie ręce do piersi, jakgdyby wstrzymując głośny zwycięski okrzyk, lub szloch radości i szczęścia.
Już się porwała, aby stąpić naprzód, wyciągnąć ramiona i, ująwszy głowę jego w dłonie, ścisnąć mocno, dawnym zwyczajem rybackim.
Jednak Elza Tornwalsen inną już teraz była istotą. Odbyła daleką, ciężką wędrówkę szlakiem szukających lepszego bytu ptaków przelotnych; nie krzyknęła więc, zdusiła szloch we wzburzonej piersi i nie poruszyła się z miejsca.
Nadludzkim wysiłkiem woli zmusiła się do uśmiechu i po chwili milczenia przemówiła głosem spokojnym, w którym Pitt Hardful najmniejszego nie wyczuł wzruszenia:
— Dziękuję, kapitanie!... Chciałam płynąć do Haycabia, lecz skoro Baldwin odpadł, a rekordowy dystans został przekroczony — istotnie dalsze pływanie stało się bezcelowem...
Tak mówiły usta, poruszając się z trudem, lecz wielkie szafirowe oczy, rozszerzone niezwykle i pełne blasków gorących, krzyczały niemal rozpaczliwie:
— Zrozum, Eryku, zrozum to, czego nie mogę wypowiedzieć, gdyż nie jestem już Elzą z „Witezia“!
Pitt spostrzegł to promienne światło, sączące się z oczu Elzy, nie zrozumiał jednak znaczenia jego i nie posłyszał niemego wołania tych źrenic, szeroko rozwartych. Jak każdy mężczyzna wierzył jedynie słowom kobiety i pojmował treść uczuć jej i przeżyć, wyrażoną głosem, — tym najnędzniejszym, najmniej doskonałym narządem do wyrażania radości i bólu serca, do wyjawienia nakazów ducha.
Zdziwiły go słowa rybaczki, słowa, wypowiedziane wykwintną angielszczyzną, w zdumienie wprowadziła spokojna twarz Elzy Tornwalsen. Ukrył natychmiast wzruszenie pod maską dobrotliwej ironji.
— Stoimy tu, niby w holu hotelowym, a tymczasem wicher rwie, jak opętany! Pani się zaziębi! Musi się pani osuszyć przynajmniej... Hej, szyprze! Gdzie mam odprowadzić panią, aby mogła wypocząć i wyschnąć należycie?
Mały, czerwony, jak burak Baskijczyk wykrzykiwał coś, i ręką wskazywał na dziób holownika.
Gdy poszli ku kajucie, w której zwykle wysypiał się zawsze pijany szyper, wypadł z niej Juljan Miguel.
Był bardzo wzruszony i, bełkocąc coś niewyraźnego, rzucił się do Elzy i zaczął całować ją po rękach.
— Na Boga! — wykrzyknęła radośnie Elza. — „Rudy Szczur“! Poczciwy, wesoły Juljan! Tyle wspomnień dawnych... pięknych... drogich!...
To mówiąc, objęła rękoma głowę Miguela i ścisnęła mocno, serdecznie.
— Hm... — pomyślał Pitt. — Mnie powitała inaczej, o, zupełnie inaczej!...
Spokojny i obojętny zawsze kapitan nie rozumiał tego, że gdyby Elza ścisnęła go była za głowę, ujrzałby przed sobą dawną rybaczkę z Lango, kobietę, która przez tyle lat nie miała miejsca w jego pamięci.
Zato jak prawdziwie odczuła to mrs. Elza Tornwalsen, wychowanica arystokratycznej i mądrej lady Steward-Foldew!
— Fru Elza!... Dobra fru Elza!... — bełkotał wzruszony Hiszpan. — Już wszystko przygotowałem... W kajucie znajdzie pani czysty ręcznik i nowe, na Santa Madonna przysięgam, nienoszone jeszcze ubranie marynarskie, a gdy się pani przebierze... podam flaszkę „kalwadosu“,[14] bo całą baterję tego alkoholu wozi ze sobą ta czerwona baryła, która ośmiela się nosić galony szypra!
Elza radośnie kiwnęła głową i szybko zbiegła do kajuty.
Pitt, uśmiechając się do Miguela, do przechodzącego majtka, a nawet do tkwiącej w oknie kapitańskiej budki czerwonej twarzy szypra baskijskiego, chodził po pokładzie i milczał.
Elza szybko doprowadziła swój strój do porządku i wyszła z kajuty w białem ubraniu marynarskiem i w czerwonym czepku na głowie.
Szła teraz ku Pittowi z wyciągniętemi rękami i mocno potrząsnęła jego dłoń. Przez chwilę nic nie mówiła i jakgdyby wstrzymywała oddech, wpatrując się w twarz kapitana rzewnie i poważnie zarazem, badając każdy szczegół na niej i zaglądając mu do źrenic roziskrzonemi, szafirowemi, mieniącemi się oczami.
— Ależ dokonała pani sztuki nielada, płynąc w taki sztorm! — zaczął rozmowę zmieszany i wzruszony Pitt Hardful. — Pobiła pani najtęższego pływaka Nowego Świata!
— Pływał może i dobrze, lecz nie był dość sprytny! — spuszczając nagle przygasłe oczy, odparła z uśmiechem i takim tonem, jakgdyby prowadziła rozmowę w salonie. — W każdym razie dziękuję panu za pomoc! Czułam się zmęczoną, bo, jak pan z pewnością spostrzegł, za przylądkiem Socoa morze wrzało...
— Tak! — potwierdził kapitan. — Fale tam biegły w różnych kierunkach.
— Poczułam nagłe znużenie, a tymczasem sędziowie odpłynęli... obecność pańskiego holownika dodawała mi sił i pewności. Dziękuję!
— To ja raczej muszę pani podziękować, fru Tornwalsen! — zawołał ze śmiechem Pitt Hardful. — Zawdzięczając pani, wygrałem duży zakład!
— O — o! — zdziwiła się Elza.
— No, tak! Postawiłem znaczną sumę i to trzykrotnie przeciwko mr. Johnowi Cornyle! — objaśnił kapitan.
— Ach! — zawołała Elza. — Teraz rozumiem wszystko! Przecież kapitan Siwir stawiał na mnie. Siwir... Siwir...
— Czyżby pani zapomniała, że tak nazywał mnie niegdyś nasz wspólny, szlachetny przyjaciel, Olaf Nilsen?
— Olaf Nilsen! — wyrwało się z piersi Elzy głębokie westchnienie.
Po chwili zmarszczyła brwi i podniosła śmiałe, surowe oczy, mówiąc:
— Nie zapomniałam nic — ani Olafa Nilsena, ani tego, co zaszło za jego życia!
Pitt Hardful wpatrywał się w twarz stojącej przed nim kobiety i widział, jak mgiełka smutku i rzewności okrywa jej oczy i kryje się koło ust, gdzie głębiej zarysowały się dwie bruzdy.
Elza otrząsnęła się z wzruszenia i uśmiech łagodny znowu rozświetlił twarz jej i oczy.
— Cieszę się, że nie zawiodłam nadziei pana, kapitanie! — rzekła. — Ale ryzykował pan w każdym razie!
— Nie! — odparł stanowczo Pitt Hardful. — Grałem z całem przeświadczeniem wygranej. Stawiałem przecież na Elzę Tornwalsen, a ja przecież dobrze znam tę panią!
Zaśmiał się dobrodusznie.
— Znał ją pan — tak raczej należałoby powiedzieć! — odparła cicho. — Od tego poranku, gdy kapitan opuścił Hadsefjord, dużo nowych szczerb i skaz wyrzeźbiły fale na skałach Lango... bardzo dużo... bo to już wieki całe minęły... wieki!
— Czas ten wydał się pani tak długim? — zapytał pośpiesznie, mając nadzieję, że posłyszy coś ważnego, a otwierającego mu oczy na to, co, jak czuł bezwiednie, było dlań ważnem i drogiem.
— Nie tyle sam czas, ile to, co przewinęło się przez niego, co wciąż się zmieniało, jak przypływy i odpływy, jak dzień i noc, jak epoki w dziejach ludzkości... aż się zmieniło zupełnie!
Wypowiedziała te słowa spokojnie, bez afektacji, prawie zimno.
Pitt Hardful znowu nic nie wiedział, co czuje i myśli w tej chwili Elza.
Elza! Jakżeż niepodobną jest ta „fru Elza Tornwalsen“ ani do Otto Lowego, ani do Elzy, płynącej na „Witeziu“ z Tajmyru!
W tej chwili podbiegł do nich roześmiany Miguel i krzyknął:
— Przygotowałem w kajucie wspaniały lunch: butelka kalwadosu, sidru baskijskiego — prawdziwego „Ardoa“ — dwie butelki, pudełko sardynek... To wszystko, co zdobyłem na tej cuchnącej kadzi!
— Kochany Juljanie! — zawołała Elza, klaszcząc w dłonie. — Miły Migu, jestem przerażająco głodna!
I znowu wyślizgnęła się ta kobieta, z pod oka obserwującego ją Pitta. Znał ją wszak inną, niezmienną, jak nachmurzone, zadumane spychy fjordów jej ojczyzny, a teraz po kilku latach spotyka taką zmienną, nieuchwytną... „fru Tornwalsen“.
Drażniło go to i wzbudzało chęć do zbadania tajemnicy tak wielkiej zmiany. Kapitan czuł jednocześnie jakąś niczem nieobjaśnioną nadzieję, że wykryje w tej młodej, wzbudzającej w nim podziw kobiecie coś bardzo promiennego i radosnego, chociaż dawniej tego ostatniego określenia nigdy nie mógł zastosować do smętnej Elzy z „Witezia“.
Tymczasem Miguel poprowadził Elzę do kasztelu, mieszczącego się pod pokładem na dziobie holownika.
Pitt Hardful patrzał, jak zniknął wgłębi statku czerwony czepek Elzy, potem obejrzał się na szypra i z nagłą wesołością, która porwała go i poniosła, krzyknął:
— Hej tam, przyjacielu! Sztorwał nawalić na bakort i trzymać na Socoa, a niech mechanik nie żałuje węgla... pięćdziesiąt dolarów dorzucam czeladzi!
Holownik szarpnął się całym kadłubem i, opisawszy koło, z sapaniem i zgrzytem jął ciąć fale i biec ku bramie południowego mola, wyrzucając kłęby dymu i iskier.


Rozdział XI.
WZBURZONE MORZE.

Na werandzie hotelu Edwarda VII w zacisznej niszy, oświetlonej dyskretnie przyciemnionemi lampami siedziała grupa ludzi. Na kanapce królowała majestatyczna lady Rozalja Steward-Foldew, zawsze czarno ubrana, chociaż tym razem miała na sobie bardziej elegancką, jedwabną suknię, ozdobioną srebrną koronką. Jej puszysta, siwa fryzura i blada, poważna twarz, odbijała się efektownie od czarnego stroju.
Jednak w tej twarzy i w ruchach zwykle sztywnej Angielki zjawiły się nowe odcienie. W oczach jej zapalały się co chwila jakieś łagodniejsze błyski, a usta układały się w rzewny uśmiech, z którym spoglądała na siedzących przed nią Elzę Tornwalsen i Pitta Hardfula.
Kapitan był we fraku i miał chmurną minę.
— Wczoraj mieliśmy bankiet, dziś — bankiet, na jutro z pewnością też coś obmyślą ci nic nierobiący panowie i panie, — mówił, — a kiedyż będę mógł porozmawiać z panią, fru Tornwalsen, wypytać ją o wszystko i opowiedzieć o sobie?
Elza w ciemno szafirowym stroju balowym, odsłaniającym ramiona i ręce, słuchała w zamyśleniu niezadowolonego głosu Pitta, a, gdy skończył i zaczął zapalać papierosa, powiedziała, potrząsając złocistą głową:
— Cóż pan chce? Obowiązki towarzyskie nakładają przykre nieraz jarzmo. Co prawda, pierwszą część życzenia pana mogłabym spełnić natychmiast, bo to nie wymaga zbyt długiego czasu. Mam opowiedzieć o sobie? To bardzo krótka historja! Znudziło mi się siedzieć na Lango, bo, jak pan kapitan pamięta, ciągle marzyłam o innem „prawdziwem życiu“. Kopnęłam się do nauki, zdobyłam maturę, a potem już w Anglji urabiać mnie zaczęła i urabia dotąd moja droga przyjaciółka, lady Rozalja, a w naukach dopomaga radą i kierunkiem poczciwy lord Warwick... To chyba wyczerpuje całokształt przeżytych przezemnie lat po odjeździe pana z Hadsefjordu...
Pitt spojrzał na nią badawczo, a później wzrok swój przeniósł na wzruszoną, chociaż nieco ironiczną twarz lady Steward-Foldew.
— Mój Boże! — rzekł cichym głosem. — Krótka, zbyt krótka jest opowieść pani, fru Tornwalsen! Znałem panią dobrze niegdyś.
— Czyżby tak dobrze? — wyrwało się Elzie prawie namiętne pytanie, a oczy jej spoczęły na kapitanie.
— Tak mi się przynajmniej zdawało... — odparł zmieszany tem nagłem, prawie wyzywającem pytaniem.
— Tem gorzej dla mnie... — szepnęła, lecz znowu potrząsnęła głową, jakgdyby zrzucając ciężar przykrych myśli, i już zupełnie spokojnie objaśniała: — gorzej, bo nie zaszło w mojem życiu nic, coby mogło więcej od przeszłości zastanowić i zaciekawić pana, kapitanie! Doprawdy, dość długo borykałam się z myślami, które wydawały mi się bardzo ciężkiemi i ważnemi, lecz były, jak to później uświadomiłam sobie, zwykłemi dla niewykształconej, samotnej kobiety.
Zaśmiała się cicho i dodała:
— Przeczytałam przez ten czas kilka romansów o bardzo podobnych do mnie bohaterkach, — zwykłych i śmiesznych naogół!
Kapitan wpatrywał się coraz bardziej w siedzącą przed nim Elzę. Czuł się podrażnionym i wyraźnie dotkniętym. Coś mu mówiło, że w sercu tej kobiety pozostał żal do niego, że słowa jej, obojętne i nie zdradzające żadnego uczucia, musiały być maską, którą umiejętnie posługiwała się nowa Elza! Znał ją jednak i wiedział, że nie mogła utracić najgłówniejszych cech swego charakteru: uczciwości, szczerości, odwagi i gorącego pragnienia wartościowej treści życia. Czyżby to wszystko, jak niepotrzebny balast, odrzuciła na swojej wyspie wraz z gumowym płaszczem rybaczki i czarną, zakopconą dymem chatką Eddy-Prababki? Nie, tego być nie mogło!
Nachmurzył czoło i niechętnym głosem zapytał:
— Czy pani, fru Tornwalsen, tak samo nieszczerze rozmawia z lordem Warwickiem?
Spojrzenie Elzy skrzyżowało się z ponurym wzrokiem kapitana. Trwało to nieuchwytnie krótką chwilę, ale i tego wystarczyło, aby lady Rozalja spostrzegła płomień triumfującej radości, wybuchający i nagle gasnący w źrenicach pupilki.
Elza, potrząsając złocistą fryzurą, odparła swobodnie:
— Zawsze jestem szczerą, a lord Warwick zasługuje na to w pełnej mierze. Zawdzięczając jego radom, włożyłam swój niesforny, niewyszkolony mózg w ramki naukowego myślenia, a to wypełnia całe życie moje i daje mi ulgę w chwilach ciężkich...
Szafirowe oczy fru Tornwalsen zajaśniały nowym blaskiem i znowu odżyła w sercu Pitta nadzieja, że może usłyszy coś, czego pragnął całą swoją istotą, chociaż nie mógłby jeszcze wyrazić tego słowami.
— W chwilach ciężkich? — powtórzył. — Pani — taka bogata, piękna, mająca prawo być dumną ze zwycięstwa nad życiem, zdrowa i uwielbiana (o, niech pani nie przeczy, przekonałem się o tem na wczorajszym bankiecie w „Reserve“!), popularna w kołach sportowych i towarzyskich, nie powinna mieć ciężkich chwil! Wzięła pani, fru Tornwalsen, życie za łeb i, podług własnej woli, może je teraz puścić pod wszystkiemi żaglami lub zacumować na zawsze w cichej przystani... Byłoby mi bardzo przykro wiedzieć, że pani dotąd jeszcze przeżywa ciężkie chwile!...
Wypowiedział to gorąco, z niezwykłem dla niego uniesieniem.
Elza, wpatrując się w jego zarumienioną twarz, spytała:
— A pan wolałby, żebym nie miała ani zmartwień, ani ciężkich myśli? — spytała.
Nie odpowiedział, siedząc z pochyloną głową.
— Te myśli moje są echem całego życia, a któż rozsądzi, które było lepsze i pełniejsze: czy tamto, co minęło bezpowrotnie — szare, ponure, smętne lub groźne, czy też teraźniejsze — spokojne, niezależne, chwilami zbyt szumne i zbyt błyskotliwe? Niech pan teraz odpowie również szczerze, kapitanie, tak szczerze, jak wtedy, gdy pan po raz ostatni rozmawiał z Olafem Nilsenem!
Pitt Hardful poruszył się niespokojnie i podniósł głowę:
— Pani wie, o czem rozmawiałem z Nilsenem? — spytał.
— Domyśliłam się, bo Olaf nagle postanowił popłynąć ku Lofotom... na pewną śmierć, — odparła.
Umilkli oboje. Pitt spojrzał na milczącą i coraz uważniej słuchającą lady Rozalję. Ta spostrzegła skierowany na nią wzrok, przemówiła twardym głosem, w którym brzmiały nuty oburzenia:
— Niech pan odpowie Elzie, kapitanie! Pan musi to uczynić, bo pan ją obraził! Nikt nie zna wysiłku, którego ona dokonała, aby zmienić swoją naturę... Ja jedna widziałam to i dlatego podziwiam Elzę!
Pitt Hardful spojrzał śmiało w oczy siedzącym przed nim kobietom i, łagodząc szorstkość odpowiedzi nieprzymuszonym śmiechem, rzekł:
— Nie chciałbym widzieć pani, fru Tornwalsen, stojącej na kotwicy w cichej przystani... nie chciałbym... tymczasem...
— Co to znaczy? — spytała Elza.
— Bo przedtem chciałbym poznać swoją nową, czarującą znajomą — fru Tornwalsen! — odparł z dziwnym błyskiem w oczach.
Lady Steward-Foldew zaśmiała się niezwykle głośno i klasnęła w dłonie:
— Brawo! To była odpowiedź szczera! — zauważyła.
Elza nie odzywała się, jakgdyby zatopiona w myślach.
Wreszcie spokojnie podniosła oczy na Pitta Hardfula i rzekła:
— A pan, kapitanie? Udało się panu znaleźć liczniejszą załogę, niż ta, którą pan rozporządzał na „Witeziu“? Tworzy pan nowe, jasne, sprawiedliwe życie?
Pitt westchnął głęboko i z grymasem bólu potarł lewe ramię.
— Nie! — odparł suchym głosem. — Po odejściu z „Witezia“ skończyło się owo tworzenie... Załoga kutra okazała się bardziej podatną, niż oszalałe mrowisko ludzi z lądu! Przyglądałem się im przez kilka lat, podpatrywałem i podsłuchiwałem, czem żyje ludzkość cywilizowana...
Umilkł, a Elza spytała z niepokojem i natarczywością w głosie:
— I cóż pan przedsięwziął, kapitanie?
— Dotąd nic! Dopiero zaczynam... Stawiam pierwsze kroki, chwilami obawiając się, że człowiek o dwóch zdrowych rękach nie zdąży przez całe życie wyprowadzić z równowagi tego, co stoi tak dziwacznie, bez żadnych fundamentów, a jednak nie chce runąć! Tymczasem, chociaż ten niedźwiadek tajmyrski zgruchotał mi lewe ramię, — nie ustanę i nie cofnę się przed niczem!
Elza nagle przycisnęła ręce do piersi, jak wtedy na pokładzie holownika, gdy ujrzała idącego ku niej Pitta, i radosnym, przenikliwym głosem wykrzyknęła:
— Biały Kapitanie!...
Po chwili niespodziewanego wybuchu mówiła już spokojnie:
— To, doprawdy, bardzo mię zajmuje... Czasami starałam się wyobrazić sobie działalność pana tu, na lądzie, wśród bogaczy i nędzarzy... Widzę teraz, że nie szło z tem gładko, kapitanie?
— O, tak! — westchnął Pitt. — Ludzie uznają teraz tylko jedno sakramentalne hasło: walka o byt przeciwko wszystkiemu i wszystkim. Nikt nie myśli o takiej walce na drodze przyjaznej, prawdziwie chrześcijańskiej współpracy.
Lady Rozalja podniosła się z kanapy i wyciągnęła ręce do kapitana, mówiąc wzruszonym głosem:
— Kapitanie, jesteś mądrym i szlachetnym człowiekiem, bo kieruje tobą myśl, którą usiłował wprowadzić w życie mój mąż, sir Steward-Foldew, człowiek o nieposzlakowanym, niezłomnym charakterze, niemal święty, chociaż za to właśnie zwalczano go podstępem, obłudą i nikczemnością!
Staruszka wydobyła z torebki chustkę i otarła oczy.
— Niechże pan opowie nam szczegółowo! — poprosiła Elza, podsuwając Pittowi kasetkę z cygarami.
Podziękował ukłonem i, uśmiechając się, odparł:
— Tego opowiedzieć tak we fraku i naprędce nie potrafiłbym... tembardziej, że przed chwilą spostrzegłem lorda Warwicka przechodzącego ulicę...
Istotnie, ledwie Pitt skończył to zdanie, na werandę wszedł profesor, w smokingu i z białym kwiatkiem w klapie, roztargniony, jak zwykle, i trochę zmieszany.
Po powitaniu gościa, lady Steward-Foldew, wszczęła rozmowę:
— Mówiliśmy tu o bardzo ważnych zagadnieniach, sir Seebold! Kapitan Hardful dowodził, że społeczeństwo nasze jest zupełnie zdeprawowane z chrześcijańskiego punktu widzenia, bo...
— A cóż innego twierdzę ciągle?! — przerwał jej lord Warwick. — Dlatego to wzywam mrs. Tornwalsen do szeregów badaczy najstarożytniejszych okresów historycznych! Tam przynajmniej i, zdaje mi się, że jedynie tam można przeżywać błogie czasy kwalitatywnych, naprawdę wartościowych cywilizacyj, gdzie nie zaprzątano sobie mózgu wyłącznie tem, aby zbudować jak najwięcej twierdz, wykuć setki tysięcy mieczy, wytkać dwa miljony kilometrów tkanin, zebrać z pola nie pięć tonn jęczmienia, potrzebnego dla właściciela roli, lecz tysiąc, aby prześcignąć sąsiadów, zamienić zboże na żelazo, wykuć z niego nowych sto tysięcy mieczy i podbić tych sąsiadów. W sędziwym sanskrycie nie znajdujemy tego i to daje wypoczynek, ukojenie prawdziwe i szlachetne!
Sir Warwick urwał nagle, bo w tej chwili ze śmiechem i okrzykami weszło całe towarzystwo i zbliżyło się do Elzy. Byli to znajomi jej, mieszkający w „Edwardzie VII“, i angielscy przyjaciele, przybyli z Biarritz.
Zaczęły się rozmowy, zachwyty nad zwycięstwem Elzy, plotki o kłótni pomiędzy Johnem Cornylem i Stantonem Baldwinem, którego stary Amerykanin nazwał publicznie „bezgłowem bożyszczem głupców“, przyrzekając, że odtąd będzie stawiał na konie, psy, szczury i koguty, lecz nigdy na Baldwina. Cudzoziemcy otoczyli Pitta, winszując mu wygranej, a ten i ów z zawiścią spoglądał na szczęśliwego zwycięzcę nad amerykańskim miljarderem. Jakaś bardziej przedsiębiorcza Hiszpanka nieznacznie przytuliła się do ramienia kapitana z niezwykłą porywczością i obrzuciła go wymownem, pełnem obietnic spojrzeniem.
Warwick zbliżył się do Pitta i z czysto angielską wyniosłą poufałością, rzekł do niego:
— Jak widzę, na morzu musiał pan myśleć o tem i owem, kapitanie!
Pitt uśmiechnął się i natychmiast odparł:
— Jak widzę, w bibljotekach, pośród papyrusów i glinianych tablic pan też musiał myśleć o różnych rzeczach!
Lord Warwick parsknął śmiechem i, klepiąc kapitana po ramieniu, powiedział:
— Zapewne, lecz na lądzie łatwiej o spostrzeżenia nad społeczeństwem, niż na morzu, kapitanie. Czyż źle mówię?
— Dobrze! — zgodził się Pitt. — Chociaż co do mnie, to miałem na swoim okręcie całe społeczeństwo w pewnym przekroju. Było to dla mnie dobrą szkołą, sir!
Panie zaczęły się śpieszyć na bankiet, panowie zaś podawali im okrycia, szukali zagubionych, jak zwykle, torebek i wachlarzy i sprowadzali ze schodów.
Pitt Hardful przecisnął się do Elzy i rzekł do niej głosem proszącym:
— Niech pani postara się, aby mnie posadzono przy pani! Być może, uda mi się dokończyć rozpoczętej dziś rozmowy, gdyż bardzo mi zależy na opinji pani, fru Tornwalsen!
— Nie wątpię, że stanie się tak nawet bez mego pośrednictwa — odparła Elza. — Przecież towarzystwo będzie fetowało dziś „zwycięzców“, a więc mnie i pana, bo pan, kapitanie, jest zwycięzcą nad Johnem Cornyle!...
— Ja jestem zwyciężony... — szepnął Pitt Hardful, rzucając na Elzę smutne spojrzenie.
— Zwyciężony? — spytała Elza i stanęła, zdumiona i niespokojna.
Uśmiechnął się i objaśnił:
— Zwyciężyły mnie wspomnienia z przeżyć moich na „Witeziu“, bo teraz widzę wyraźnie, że istotnie nie znałem pani, fru Tornwalsen...
Przez kilka sekund milczała, wreszcie spytała przytłumionym głosem:
— Czyżbym i ja w tych przeżyciach pańskich odegrała jakąś znaczniejszą rolę?
— No, przecież pani wie, że całe życie „Witezia“ obracało się dokoła niej! Co do mnie, zawdzięczając pani, zdołałem bez wielkiego wysiłku wykonać to, co zamierzałem... stać się uczciwym człowiekiem i innych za sobą pociągnąć... bez walki i sprzeciwu, ponieważ to dogadzało wszystkim z tych lub innych pobudek, fru Tornwalsen...
Elza milczała.
Zeszli razem ze schodów. Pitt pomógł Elzie i lady Rozalji wsiąść do auta, w którem umieścił się też i lord Warwick. Gdy samochód ruszył, kapitan ubrał się, zapalił cygaro i, wyszedłszy na chodnik nadbrzeża, skierował się w stronę kasyna „La Pergola“, gdzie miał się odbyć bankiet. Wiatr smagał go w twarz i rozwiewał mu poły palta. Sztorm szalał na morzu i zrywał z drzew liście i drobne gałązki.
Pitt szedł powolnie i uporządkowywał wrażenia.
Nie wątpił, że Elza raz na zawsze skończyła z dawnem życiem i wszystkiem, co ono jej dawało. Fru Tornwalsen opuściła je tak, jak się opuszcza apartament hotelowy, najczęściej bez żalu nawet. Nic dziwnego, jest to, widocznie, nader skomplikowana natura, a niewyraźna żądza jakiegoś nowego, promiennego życia, nie była niczem innem, jak tylko pragnieniem dobrobytu, spokoju i barwności istnienia. Nie widział w tem nic nadzwyczajnego. Każda niemal wieśniaczka, robotnica fabryczna, uboga mieszczka marzy o tem samem. Jednak stara lady z naciskiem zaznaczyła, że to wszystko wymagało od jej wychowanicy wielkiego wysiłku, a już ta okoliczność w oczach jego uszlachetniała dążenia Elzy do innego życia. Spostrzegł wkrótce, że stara się obniżyć, a nawet ośmieszyć Elzę przed sobą samym. Dlaczego tak czynił? Przyzwyczajony do ścisłego i śmiałego rozumowania musiał się nawet przyznać, że czyni to celowo. Przecież posłyszał z ust Elzy kilka zdań, dowodzących, że pamięta o wszystkim, że jest rozumną i myślącą istotą, że nie lubuje się w beztroskiem i pozbawionem treści spędzaniu czasu, że oddaje się nauce, a o niektórych wypadkach z dawnego życia wspomina z nieukrywanem wzruszeniem. Dlaczegoż czuje on żal i jakby obrazę na myśl o Elzie? Poprostu został zawiedziony w nadziei... Był niemal przekonany, że Elza na wstępie napomknie mu o swojej miłości, powtórzy, że czekała na niego wiernie i niecierpliwie, a tymczasem... ani razu nic o tem nie wspomniała, natomiast kilkakrotnie zaznaczyła, że od czasu rozstania wszystko się zmieniło. Na Boga, przekonał się o tem sam, bo przecież nie była z nim ani o krztę serdeczniejszą, niż z lordem Warwickiem, lub tymi panami, którzy kręcą się koło niej, jak ćmy dokoła lampy elektrycznej?! Jeżeli Elza opuściła dawne życie, jak pokój hotelowy, to pozostawiła w nim razem z meblami, marnemi oleodrukami na ścianach i zszarganym dywanem jego samego — Białego Kapitana!
Z takiemi myślami, zrzuciwszy palto w szatni, wchodził do salonów „La Pergoli“. Przystanął na chwilę i niespostrzeżony w tłumie nieznajomych ludzi, przyglądał się zdaleka Elzie i jej otoczeniu.
Uderzyło go najpierw to, że lord Warwick ani na krok nie odchodził od Elzy i że zwykle tak opanowany uczony nie mógł teraz ukryć zachwytu nad młodą kobietą. Świadczyło o tem wszystko: wyraz jego oczu, błogi uśmiech na roztargnionej twarzy i nieco zdenerwowany głos. Oprócz profesora kilku też innych mężczyzn rzucało na Elzę wymowne, pełne czułości lub namiętności spojrzenia.
Jakiś śpiewak włoski klęczał właśnie przed nią i śpiewał arję z „Otella“ przy zgodnym śmiechu całego towarzystwa. Pitt przyjrzał się uważnie Elzie. Uśmiechała się uprzejmie, lecz kapitan spostrzegł, że miała lekko zmarszczone brwi.
Na sali zjawił się maître d’hôtel i obwieścił rozpoczęcie bankietu. Do Elzy natychmiast podszedł przesadnie dostojny prezes Jacht-Clubu i podał jej ramię. Za nim pociągnęli tłumnie inni goście do sali, przybranej godłami i emblematami jachtingu, kwiatami i barwnemi chorągiewkami. Wesoło, ze śmiechem, okrzykami, hałasem odsuwanych krzeseł goście szukali swoich miejsc.
Pitt skierował się w stronę Elzy i ucieszył się, znalazłszy kartę ze swojem nazwiskiem obok jej nakrycia. Z drugiej strony Elzy siedział już monsieur Aboya-Dubarry, prezes Jacht-Clubu, rdzenny Baskijczyk, dumny z pochodzenia, ponieważ niezłomnie wierzył, że przodkami jego byli przedhistoryczni Atlantowie.
Był on niegdyś urzędnikiem ministerstwa spraw wewnętrznych, nosił złote palmy na fjoletowej wstążeczce, po dymisji piastował godność burmistrza w Saint-Jean-de-Luz i za zasługi na polu spopularyzowania plaży rodzimej, został jednogłośnie wybrany honorowym prezesem Jacht-Clubu. Szumny tytuł i tradycyjna u Francuzów dostojność urzędnicza czyniły z pana Aboya-Dubarry postać nader zabawną. Malutki, siwy, przesadnie układny, poruszający się w sposób „demodé“, krygujący się i nadmiernie elegancki, mówił dużo, używając pompatycznych, staroświeckich wyrazów i z niezwykłą dobitnością akcentując słowa małoważne.
Usadowiwszy się przy Elzie, okrył rumiane oblicze nieprzeniknioną tajemnicą oraz szczególną, niemal natchnioną powagą. Pan Aboya-Dubarry, jak każdy Baskijczyk, lubił i umiał jeść i pić, a nie znosił milczenia. Tego wieczoru nie mówił nic. Od czasu do czasu marszczył brwi i wznosił oczy, poruszając ustami. Pod stołem co chwila zaglądał pokryjomu do kartki, której nie wypuszczał z ręki. Pan prezes usiłował „wykuć“ na pamięć mowę swoją, pragnąc zadziwić gości zagranicznych krasomówstwem baskijskiem. Nie zwracał na nikogo najmniejszej uwagi, w roztargnieniu pociągał wino i uczył się z uporem.
Była to okoliczność nader sprzyjająca zamiarom Pitta Hardfula. Mógł swobodnie rozmawiać z Elzą.
— Do stu porwanych cum! — pomyślał z przerażeniem. — Mam jeszcze sąsiadkę z lewej strony i nie byle jaką, gdyż jest nią majestatyczna, o mocno wybujałych kształtach połowica pana Aboya-Dubarry! Muszę ją bawić, gdyż inaczej będzie uważała mnie za grubjanina, ostatniego łyka okrętowego!
Mruknął do okazałej prezesowej parę zdawkowych słów i nagle spostrzegł, że z drugiej strony siedzi przy niej, drobny, lecz bardzo zjadliwy reporter sportowy, z którym się poznał poprzedniego dnia.
Mrugnął więc na niego porozumiewawczo i obaj, przeprosiwszy damy, odeszli od stołu.
— Redaktorze! — rzekł Pitt. — Wiem przecież, że lubicie sensację. Dam wam coś, czego żadne pismo nie miało. Po bankiecie przyjdzie pan do mnie, znajdzie się tam trochę alkoholu dla pana i kilka szczegółów z mego życia — dla prasy. Uprzedzam jednak, że żądam za to zapłaty! Chcę, aby pan tak gorliwie bawił swoją sąsiadkę, żeby nie miała czasu na zadanie mi ani jednego pytania! Ale... ale! Zapomniałem! Gdy pan wydrukuje nowy wywiad ze mną, proszę przesłać mi sto odbitek, za które dziś wypłacę panu dwa tysiące franków, bo to związane jest z wydatkami, nieprawdaż?
— Istotnie! — zawołał ucieszony reporter. — Będzie to kosztowało właśnie — (tu zaczął robić miny, jakgdyby wykonywał trudne obliczenie...) — około dwu tysięcy... Pan kapitan zna się na naszej technice drukarskiej?
— Znam się doskonale! — odparł ze śmiechem Pitt. — Miałem okazję sporządzać bardzo poważny kosztorys dla dwóch niezwykle poczytnych pism: „Prawda z lewego brzegu“ i „Hałas ulicy“, czy coś w tym rodzaju.
Powróciwszy na miejsce, Pitt wyczekał, aż Elza skończy rozmowę przez stół z lady Rozalją i profesorem Warwickiem, a potem szepnął do niej:
— Urządziłem tak, że nikt nam przeszkadzać nie będzie. Pan Aboye-Dubarry pogrążył się w studjowanie swej mowy, zaś na panią prezesową napuściłem tego czarnego reporterzynę, który, jestem pewny, wczepi się w nią, jak krab w wyrzuconą na brzeg rybę.
— To widzę z kapitana wyrobił się spiskowiec?! — zaśmiała się wesoło Elza.
— Czy mogę mówić? — spytał kapitan.
— Proszę, bardzo się cieszę, że mamy tak wyjątkową sposobność! — odparła spokojnie.
— Najpierw chcę wyjaśnić, dlaczego mam zamiar mówić o sobie, swoich myślach i różnych rzeczach, mających wpływ na życie moje i postanowienia decydujące. Pani pierwsza nazwała mnie „Białym Kapitanem“, czyli miała mnie pani za człowieka, prowadzącego innych do celów jasnych, czystych i, jak się to mówi, szlachetnych. Głupie, bezsilne słowo, tymczasem nie mające żadnego znaczenia! Otóż, chociaż nie oglądam się za opinją ludzką, jednak bolałaby mnie myśl, gdyby pani, właśnie pani zmieniła swoje zdanie o mnie. Zapewniam panią, że fru Tornwalsen jest jedyną istotą na świecie, na której opinji zależy mi!
Wypowiedział te ostatnie słowa ze stłumionym wybuchem.
Elza podniosła na niego promienne oczy i spytała:
— Dlaczego?
Wzruszył ramionami i odparł cichym niepewnym głosem:
— Nie wiem... Chyba dlatego, że nie potrafiłbym znieść, żeby smętna rybaczka, Elza Tornwalsen, z westchnieniem rozgoryczenia przyznała się fru Tornwalsen — do pomyłki co do „Białego Kapitana“.
Zamierzał uśmiechnąć się przy tych słowach, lecz nagle rumieniec zalał mu twarz i zaczął opowiadać o tem, co dręczyło go i pochłaniało. Mówił, że społeczeństwo europejskie jest gorsze, bardziej zatwardziałe w swych błędach, ciemnocie i zbrodniach, niż załoga „Witezia“ w chwili, gdy ładowała karabiny i kulomioty dla powstańców portugalskich i gdy się tłukła z Sudańczykami w tawernie opasłego Araba w porcie Casablanki.
— Na pokładzie kutra — szeptał Pitt — znałem każdego człowieka i wiedziałem, co o nim myśleć! W Europie zupełnie inaczej! Tu się wszystko pomieszało, utworzyło stop, sformowany w tym samym ogniu, twardy, nierozerwalny, chociaż we wnętrzu jego burzy się i wre! Zdawałoby się, że najprostszym podziałem społeczeństwa byłoby ustalenie dwóch klas: bogaczy, dążących do gromadzenia skarbów i uciemiężenia pracowników, i biedaków, marzących o wolności. Gdyby tak było, — dałbym sobie radę. Niestety! Rzecz ta jest bardziej skomplikowana i nie łatwa do rozwiązania. Bogacze narzekają na jarzmo pracy, bo ich smagają biczem maszyny, żądające ciągłego ruchu, i miljony pracowników, żądających pracy. Biedacy zaś wcale nie marzą o wolności! Dążą do dobrobytu, wymagają od maszyn nieustannego rozpędu, rozszerzenia fabryk, zwiększenia produkcji.
— Tak... tak... — szeptała Elza.
— Poza tem biedacy marzą o ujęciu maszyn w swoje ręce, o wytępianiu bogaczy i o rozpętaniu wszystkich sił produkcji. Nie widzą te krety ciemne, że niema już konsumentów, że maszyny wyrzucają towarów więcej, niż ich potrzebuje ludzkość cywilizowana. Nie wiedzą, że, wymordowawszy genjuszów organizacji i wynalazczości, wpadną same w straszliwą i nieuniknioną nędzę.
— Zmierzch cywilizacji... — wtrąciła Elza.
— Gdyby tylko zmierzch — to byłoby, może, najszczęśliwsze wyjście z okropnego obłędu, który miota ludzkością! — odparł Pitt. — Lecz byłoby to dobre tylko do czasu, do chwili, aż ludzkość nie rozpętałaby w sobie zwierzęcych, drapieżnych instynktów! Nikt nie dąży do zmian, wszyscy chcą grać na tej samej scenie, zastąpiwszy dotychczasowych aktorów przez innych, nieskończenie mniej zdolnych, lecz również oszalałych!
— Myślałam o tem często i dlatego zagłębiłam się w historji starożytnej — rzekła Elza. — Zwątpił pan w urzeczywistnienie swego projektu?
— O, nie! Pamiętam przecież, że za mną poszli tacy niepodatni i niepodobni do siebie ludzie, jak pani, jak Olaf Nilsen! — zawołał Pitt Hardful.
— Tak, Olaf poszedł za panem!... — westchnęła. — Co do mnie, to o tem nawet nie warto wspominać! Zdawało mi się, że poszłam drogą, wskazaną mi przez pana, kapitanie, lecz było to bezwiedne, bierne, bezmyślne kroczenie za tym, który postanowił prowadzić... Dopiero teraz sama sobie przebijam ścieżkę, prowadzącą na szlak, wskazany przez pana, staram się zapomnieć o prostej, bezwolnej rybaczce, wierzącej w świetlane zjawy, spływające promiennemi smugami zórz polarnych, o kobiecie, odsłaniającej bez potrzeby wnętrze swej duszy!
Zaśmiała się z goryczą i dodała:
— Mała korzyść z takiej apostołki, drogi kapitanie! Chrystus też miał za uczniów prostaków, ciemnych rybaków z Tyberjadzkiego morza, lecz wstąpił w nich Duch Boży i stali się oni skałą, grzmotem i błyskawicą! Ja... to zupełnie coś innego... Niech pan przypomni sobie, że wśród Apostołów Pańskich był jeszcze Judasz z małej ubogiej mieściny Kariot, gdzie życie było nędzniejsze i cięższe, niż nad brzegami Galilejskiego jeziora. Tam gnieździła się już zawiść i nienawiść, tam dochodziły groźne, mściwe słowa innego proroka, Jana Chrzciciela... I oto Judasz zdradził Syna Bożego...
— Pani zdradzić nie mogła! — potrząsając głową, wybuchnął Pitt. — Pani i zdrada?! Nie, nie! Znałem dobrze Elzę Tornwalsen z Oestwaage, a dusza jej nie umarła we wspaniałej fru Tornwalsen! Nie dała się pani unieść błyskotliwością życia, marnowaniem czasu bez treści, nie stała się pani kobietą, szafującą swemi uczuciami i... ciałem... samicą ludzką...
Elza podniosła głowę i zatopiła w surowych oczach Pitta roziskrzone źrenice.
— Kapitanie! — rzekła cicho. — Pan się myli poniekąd... Ja bardzo lubię komfort, dobrze dobrane stroje, automobil, podróże, sport...
— Nie stała się jednak pani taką, jak setki bogatych, pięknych, niezależnych i nie potrzebujących przed nikim się tłumaczyć wdów? O, widziałem tyle tych wilczyc i żmij w jednej osobie!...
Elza milczała, nie spuszczając wzroku ze wzburzonej twarzy kapitana i z jego oczu, pytających z jakąś trwogą.
Wzruszyła ramionami i odparła:
— Nie stałam się... istotnie. Nie widzę w tem zasługi, kapitanie. Jest to raczej właściwość mojej natury... Miałam nieraz sposobność dać ujście namiętnościom, lecz żądze nie dręczyły mnie zbytnio... Może mam zimną krew północną, może należę do tych istot, których żądze są wynikiem budzącego się uczucia raz w życiu i na całe życie? Podobno takie nienormalne typy istnieją? A właśnie tego uczucia w sobie nie odnalazłam dla nikogo po opuszczeniu Lango i przyłączeniu się do życia cywilizowanego... Tak zwane „namiętności“ nie odgrywały w mojem życiu żadnej roli. Miłość nazywam miłością, a pęd do godów małżeńskich — całkiem inaczej... Granicę pomiędzy temi zjawiskami widzę bardzo wyraźnie... Odeszliśmy jednak od bezpośredniego tematu rozmowy, kapitanie! Co zamierza pan robić dalej?
Pitt Hardful opowiedział Elzie o walce, którą rozpoczęły z nim różne warstwy społeczne i prasa, o swoim projekcie założenia na północy kolonji, pracującej na zasadzie współdziałania, zaufania wzajemnego i sprawiedliwej oceny wartości i wysiłku, wyrażał nadzieję, że to pozwoli mu wychować kadry ludzi o zmienionej psychologji, o dążeniu do doskonałości moralnej i umysłowej.
— A gdy będę miał dwa — trzy tysiące stronników, wystąpię do walki z obłędną ideologją cywilizacji XIX i XX wieku, chociażbym miał zginąć! — odpowiedział, gwałtownym ruchem zaciskając w dłoni serwetkę.
Elza długo milczała, a później zaczęła snuć obraz trudności, które napotka plan jego na swej drodze.
Pitt zdziwił się. Mówiła niemal temi samemi słowami i wyrażała te same wątpliwości, jakie już był słyszał z ust starego Louis Bertranda, wytrawnego, głęboko myślącego publicysty.
Zdumiał się kapitan, widząc, jak bardzo wykształconą i logicznie myślącą istotą stała się dawna rybaczka z Lofotów.
W tej chwili rozległ się brzęk noża o szklankę, hałas odsuwanego fotela i wołanie ucztujących gości:
— Cicho! Prezes mówi!...
Istotnie malutki, okrąglutki pan Aboya-Dubarry, opierając się o stół wypukłością brzuszka, okrytego białą kamizelką, i trzymając na wysokości lewej klapy fraka kieliszek szampana, już chrząkał wzruszony i podniecony.
Rozpoczynał szereg okolicznościowych mów.
— Panie i panowie, drodzy, znakomici goście naszego uroczego Saint-Jean-de-Luz! — zaczął pan Aboya-Dubarry. — Z głębi dalekich fjordów wynurzyła się przy słonecznym brzegu baskijskim urocza syrena Północy...
W tym tak podniosłym i poetycznym tonie długo, stanowczo za długo, przemawiał prezes Jacht-Clubu, mimo poczynione wysiłki nauczenia się na pamięć, zaglądający do kartki, gdzie była spisana jego mowa. Staruszek gestykulował, wydawał patetyczne okrzyki i dążył do logicznego związania w jedną całość barw francuskich z flagą Norwegji, plątał się, co chwila odbiegał od tematu i, nakładając binokle, szukał w nieszczęśliwej kartce wątku dalszej mowy. Ostatecznie zbił go z tropu jakiś niecierpliwy dziennikarz z Bordeaux, który dość głośno zauważył:
— Powiedział już 311 razy „północna syrena“, — sam liczyłem! Daruję mu jeszcze 312-ty, a gdy powie po raz 313-ty, walę w niego ananasem i — basta!
Pan Aboya-Dubarry natychmiast zakończył mowę okrzykiem:
— Niech żyje czarująca madame Tornwalsen, pogromczyni znakomitego monsieur Baldwina!
Inni z kolei próbowali też szczęścia w roli krasomówców i wiwatowali na cześć Elzy. Wreszcie dyrektor kasyna wygłosił toast na cześć kapitana, szczęśliwego zwycięzcy w zakładzie z Johnem Cornyle.
— Musi pan teraz odpowiedzieć! — szepnęła Elza do Pitta Hardfula. — Niech pan mówi w mojem i swojem imieniu.
Oczy kapitana błysnęły radośnie. Podniósł się i ogarnął spojrzeniem całą salę. Wesoły, trochę sarkastyczny uśmiech błąkał mu się po twarzy.
— Zupełnie niespodziewanie padło tu moje nazwisko, zmuszając mnie do odpowiedzi — zaczął przemówienie Pitt. — Spotkał mnie przytem prawdziwy zaszczyt, gdyż upoważniony jestem podziękować i dać pewne wyjaśnienia nie tylko w mojem imieniu, lecz i — fru Elzy Tornwalsen. Myślę, że podzieli ona moje zdanie, iż nasze zwycięstwo nie było przypadkowem, lecz opartem na ścisłem obliczeniu. Fru Tornwalsen uprzytomnia sobie całą pełnię swoich sił i wszystkie możliwości. W jej życiu były wypadki, gdy od dobrego pływania zależał nietylko jej los, ale i życie innych ludzi. To wyrobiło w niej upór i zaciętość w osiągnięciu celu. Jestem przekonany, że gdyby mr. Baldwin wyprzedził był fru Tornwalsen w wyścigu, ona popłynęłaby za nim i pływałaby tak długo, aż dopóki przeciwnik nie znużyłby się do reszty! Fru Tornwalsen popłynęłaby na północ do Bordeaux, a na południe — do Hiszpanji, bo postanowiła zwyciężyć. Ja to wiedziałem, bo znam fru Tornwalsen i miałem przyjaciół wśród potomków żeglarzy i wojowników zuchwałych wikingów, roznoszących ziarna wytrwania po całej ziemi. Znam Norwegję, wiem, iż nie pragnie ona zdobyczy, zaboru, lecz z całym spokojem, gdy wytknie sobie cel daleki, — dopłynie! Uważam, że grałem bez ryzyka. To nakłada pewne obowiązki! Ofiaruję swoją wygraną na określony cel. Mógłbym oddać te pieniądze magistratowi na rozbudowę Saint-Jean-de-Luz, albo czcigodnemu zarządowi kasyna, lecz panowie, wysokie podatki luksusowe, pobierane przez panów, oraz zyski od hazardu, kwitnącego w La Pergola, wystarczą wam na różne nowe inwestycje, o których piszą dzienniki. Natomiast nic nie słyszałem o założeniu domu dla biednych kuracjuszów. Na ten cel składam na ręce pana burmistrza czek, podpisany przez mr. Johna Cornyle, i chcę wierzyć, że możliwość, którą damy biedniejszym, aby spędzili lato w tak drogiej miejscowości, osłabi ich zawiść i wrogość do bogaczy!
Słowa te zostały przyjęte rzęsistemi oklaskami.
Lord Seebold Warwick niespokojnie spoglądał na rozpromienioną twarz Elzy, która mocno potrząsnęła rękę kapitana i szepnęła gorąco:
— Biały Kapitan...
— Jeżeli ten czek wystarcza, aby być nim, to nie warto tak mówić... — odparł smutnym głosem.
— Wielkie rzeczy składają się z małych a konsekwentnych... — rzuciła, uśmiechając się do niego. — A nie chmurzyć czoła, kapitanie!
— Czy nigdy nie mam go chmurzyć? — zapytał, pochylając się ku niej.
— Co pan ma na myśli? — odparła pytaniem, lecz Pitt nie zdążył odpowiedzieć, bo właśnie pan Aboya-Dubarry powstał i podał ramię Elzie, prowadząc ją do salonów, gdzie lokaje roznosili już kawę.
Chcąc nie chcąc, Pitt musiał poprowadzić majestatyczną panią prezesową, mówiąc do niej:
— Ależ pani flirtowała z tym miłym redaktorem! Nie mogłem słowa wstawić. Była pani wprost pochłonięta!
Pani Aboya-Dubarry uderzyła go wachlarzem po ręku i odparła niskim, niemal basowym głosem:
— Pan jest spostrzegawczy... Istotnie redaktor jest wyjątkowo interesujący... Taka inteligencja, dowcip kąśliwy, a elegancki zarazem. Obawiam się, że będę miała scenę zazdrości w domu...
— Ten reporterzyna sumiennie zarobił swoje dwa tysiące franków — pomyślał kapitan i rzekł głośno: — Pan prezes, z takim taktem prowadzący bankiet, był zajęty stroną ceremonjalną, więc, z pewnością, nic nie spostrzegł! A czy było co do spostrzeżenia?
— Potwór! — żachnęła się podstarzała piękność, pochlebiona podejrzliwością Pitta. — Nielitościwy potwór!...
Kapitan westchnął z ulgą, gdy pod panią prezesową z jękiem ugięła się kanapa, skłonił się i odszedł, szukając Elzy.
Stała przy otwartem oknie i słuchała Warwicka, który mówiąc do niej, coraz niżej pochylał głowę, tak, jakgdyby robił jej jakieś wynurzenia, a oczekiwał wyrzutów i strofowań.
Lady Rozalja skinęła głową na Pitta Hardfula, który z twarzą chmurną bacznie przyglądał się tej scenie.
— Niech pan nie przeszkadza lordowi Warwick! — rzekła z lekkim uśmiechem do podchodzącego do niej kapitana. — On pisze w tej chwili historję...
— Historję? — zapytał Pitt. — Raczy mię pani objaśnić...
— Profesor układa plan historji swego życia... — uśmiechnęła się.
— Nie rozumiem! — mruknął Pitt.
— Ach, mój Boże! Lord Warwick chce zapisać jedną kartę historji swego życia i... oświadcza się Elzie — szepnęła.
Pitt Hardful zamilkł i ponuro patrzał na sędziwą Angielkę.
— Widzę to wyraźnie ze zmieszanej i niespokojnej twarzy tego poczciwca — ciągnęła dalej lady Rozalja. — Pańskie niemożliwe zachowanie podczas bankietu, gdy to rozmawialiście ze sobą, nie widząc oczu, wybałuszonych na was ze wszystkich stron, przyśpieszyło rozwiązanie tej nieco długo wlokącej się sprawy!
— Nie wiedziałem! W przeciwnym razie nie wzbudzałbym był niepokoju w szanownym profesorze... — syknął Pitt Hardful.
— Nie wiem, czyby mu to bardzo pomogło, kapitanie?! — uśmiechnęła się staruszka. — Coś-niecoś w tej sprawie waży głos samej Elzy...
Pitt nie odzywał się.
— O — o! — zawołała lady Steward-Foldew. — W tej właśnie chwili wyrzekł ostateczne słowo. Sądzę o tem z zupełnie błędnego wyrazu oczu lorda... Inni mają odmienny wyraz twarzy, bledną i stają się ponurzy...
Kapitan nie słuchał staruszki i ukradkiem spoglądał w stronę Elzy i lorda Warwicka.
Elza mówiła coś do profesora, a po chwili przyjaznym ruchem wyciągnęła do niego obie ręce.
Pitt Hardful skłonił się przed lady Rozalją i rzekł:
— Szanowna pani będzie tak uprzejma złożyć moje uszanowanie mrs. Tornwalsen... Słyszę, że jazz niebawem zacznie swoje popisy... Publiczność niecierpliwie oczekuje tańców... Nie znoszę ani jednego, ani drugiego i zamierzam rejterować.
Jeszcze raz się ukłonił, uścisnął bladą dłoń Angielki i szybkim krokiem poszedł do holu.
— Migu! — rzucił, wchodząc do hotelu. — Poszukaj samochodu, który odwiózłby nas jutro rano do Bordeaux. Wyjeżdżamy!
— Santa Maria! — wyrwało się Hiszpanowi, lecz znowu przesunął mu się przed oczami wysoki brzeg Hadsefjordu, stromy spych, a nad nim, jak jaskółcze gniazdo, czarny od starości domek Lilit; drgnął tylko i nic nie powiedział.
Nazajutrz o godzinie dziewiątej rano, gdy Pitt Hardful był już koło Bajonny, piccolo zapukał do apartamentu Elzy Tornwalsen i podał jej list.
Elza przebiegła go oczyma i z okrzykiem radości wpadła do pokoju lady Rozalji.
— Matko! — zawołała. — Pitt Hardful odjechał nagle i pisze, że nie chce przeszkadzać memu szczęściu z lordem Warwickiem!
— O, o! — przeciągnęła Angielka i nałożyła okulary. — Widziałam, że wczoraj był bardzo nieszczęśliwy... Nie wie tylko jednego, że odmówiłaś Warwickowi... W gorącej wodzie, widać, kąpany ten kapitan...
— Matko, matko... — szepnęła Elza, tuląc się do staruszki i przyciskając ręce do piersi: — Pitt Hardful mnie kocha!
Łzy szczęścia poczęły spływać po jej złocistych, opalonych policzkach, a w szafirowych oczach iskrzyły się błyski nieznane, które w zdumienie wprawiły i zaniepokoiły starą Angielkę.
— Pitt kocha mnie... — powtórzyła z głębokiem westchnieniem Elza i głowę ukryła w koronkach szlafroku lady Rozalji, aby nikt nie widział łez radości i promiennego uśmiechu szczęścia.



Rozdział XII.
ŁOWCA DUSZ LUDZKICH.

Pitt Hardful już od dwóch tygodni pracował w swej zamiejskiej willi. Starał się nie wspominać dni, spędzonych w Saint-Jean-de-Luz, wszystko zdusił w swem sercu, cały pogrążył się w zawiłych sprawach „Północnego Złota“, jak ostatecznie nazwał organizowane przez siebie przedsiębiorstwo.
Tłumy ludzi przesuwały się przez parter willi, gdzie się mieściło biuro kapitana i gdzie w pocie czoła pracowało kilkunastu urzędników.
Prasa całego świata roztrząsała widoki przyszłej kampanji przemysłowej niezwykłego przedsiębiorstwa, a żadne pismo nie podawało już w wątpliwość ogromnych możliwości finansowych i ekonomicznych, żadne już nie posądzało „nadmiernie pomysłowego i rzutkiego północnego szypra“ o blagę, złą wolę lub spekulację. Komisja, złożona z najlepszych rzeczoznawców, uczonych i ekspertów rządowych, po powrocie z Tajmyru wydała entuzjastyczną i bardzo zachęcającą opinję o niewyczerpanem bogactwie złotonośnych złoży północy. Pisma, które niedawno jeszcze dość ironicznie odzywały się o „Północnem Złocie“ i umieszczały karykatury jego twórcy, teraz pisały pochwalne artykuły, zwiększając rzesze pragnących dostać się na niegościnny brzeg półwyspu Tajmyrskiego i wyzywając niezdrowy ażiotaż, przeciwko któremu Pitt zmuszony był wystąpić z całą stanowczością, co jeszcze bardziej podniosło go w niezależnej opinji społecznej.
Praca porwała kapitana całkowicie, niepodzielnie, tak, że chwilami czuł się zupełnie szczęśliwym. Surową i obojętną twarz jego rozjaśniał wtedy radosny, spokojny uśmiech, a z oczu tryskał szczery i potężny zapał.
Zupełnem przeciwieństwem zato stał się Juljan Miguel.
Zwykle wesoły i krotochwilny, Rudy Szczur, teraz chodził ponury i zły, a chwilami z nieukrywaną niechęcią spoglądał na kapitana. Pozostając sam, trzaskał w palce i klął, w myślach zwracając się do swego sztormana:
— Cóż ci więcej potrzeba, człowieku? — mruczał. — Znalazłeś na baskijskim brzegu stokroć większy skarb, niż ten, który ukrywa w sobie wiecznie zamarznięta ziemia Tajmyru, i cóżeś z nim uczynił? Ot, tak, z lekkiem sercem porzuciłeś go na pastwę innym? Jeżeli będziesz się tak ciskał i własnemi rękoma marnował własne szczęście, z torbami obaj pójdziemy — i ty, i ja, gdyż przyszył mnie do ciebie los-krawiec, jak dobry guzik do kiepskiej marynarki! Pokpiłeś sprawę, sztormanie, oj, pokpiłeś! Obawiam się, że nierychło teraz naprawisz swój błąd, a, może, nawet już nigdy... Och! Aż mi wściekłość do grdyki skacze, gdy pomyślę o tem! Sztormanie, ech, sztormanie!
Miguel omal że nie płakał z rozgoryczenia i rozpaczy, długo nie mógł się uspokoić i chodził chmurny, milczący i smutny.
Kapitan spostrzegł nastrój oddanego mu Juljana, lecz udawał, że nie zwraca wogóle uwagi na humory przyjaciela. Zresztą unikał teraz poufałych rozmów z nim i przebywania na osobności.
I nagle pewnego dnia piegowata twarz Hiszpana rozjaśniła się niezwykle. Miguel chodził roześmiany, tajemniczy, kręcił się ciągle przed kapitanem, nucił piosenki żeglarskie, a gdy Pitt nie zwracał na to uwagi, groził mu palcem i mruczał przez zęby:
— Tyś mądry i uparty, ale są mądrzejsi od ciebie i bardziej uparci! Aha!
Zaczął wkrótce znikać z domu, co mu się przedtem nigdy nie przytrafiało, a gdy powracał, miał oblicze tak tajemnicze i skupione, że Pitt śmiał się z niego w duchu.
— Z pewnością, nowa miłość ogarnęła mego rudego „Sanszo-Panszę“! — robił domysły, lecz o nic nie pytał wiernego famulusa, spodziewając się, że ten sam mu wszystko wypaple, bo Hiszpan gadatliwy był i nie lubił trzymać języka za zębami.
Do późnej nocy przesiadywał kapitan, przeglądając listę kandydatów na udziałowców „Północnego Złota“. Dziesięć tysięcy trzysta piętnaście nazwisk! Różne mniejsze i większe kwoty, od stu dolarów do piętnastu tysięcy, zgłaszane jako udział w przedsiębiorstwie! Pitt Hardful studjował te nieznane mu imiona uważnie i z przejęciem. Usiłował wyobrazić sobie postać człowieka, noszącego to lub inne nazwisko, odtworzyć twarz jego, wyraz oczu, przeniknąć do duszy, aby znaleźć tam istotne pobudki, skłaniające do awanturniczego i ciężkiego życia, wyczuć utajone myśli i zamiary.
Wzrok kapitana zatrzymał się na słyszanem niegdyś nazwisku:
— Ernst Swen... — odczytał Pitt na głos i podniósł ramiona. — Swen? Takie nazwisko nosił naczelnik więzienia, w którem trzymano mnie... Tak! Lecz tamten — czerwony, opasły, brutalny Swen — miał na imię Alwin? Dokładnie pamiętam, że Alwin! A może ten Ernst Swen jest synem mego dawnego dozorcy więziennego? To byłoby zupełnie zabawne!...
Pomyślał chwilę i zdjąwszy słuchawkę telefoniczną kazał urzędnikowi z biura sprowadzić sobie na rano Ernsta Swena.
Przebiegał oczyma nieskończone szeregi nazwisk. Twarz kapitana rozpromieniała się coraz bardziej. Przekonywał się, że zamiary jego i treść całego przedsiębiorstwa zostały zrozumiane przez ludzi inteligentnych, i z pewnością, ideowych.
— Ci są najpewniejsi, bo z ich strony nie mogę oczekiwać podstępu lub zawczasu obmyślonego spisku. Naprzykład ci trzej młodzi lekarze i czwarty — stary chirurg, chyba jedynie z powołania wstępują do moich szeregów? Kapitaliści mogliby podkupić i nasłać inżynierów, którzyby bruździli lub też prowadzili agitację wśród udziałowców, lecz lekarze! Niezawodnie są to idealiści, oddani swemu zawodowi i rozumiejący znaczenie medycyny w warunkach życia na północy. Muszę się zobaczyć z nimi i omówić różne szczegóły! Albo znowu te kobiety! Piszą, że mogą pracować, jak zwykłe robotnice, lecz dodają, że jedna zna się na pielęgnowaniu chorych, druga chciałaby założyć wieczorne kursy dokształcające, inna znów prowadzić zakład bieliźniarski, a jeszcze inna — niemłoda już kobieta, (gdyż sama pisze, że ma 48 lat), jako dawna i znana pianistka, mogłaby zorganizować klub rozrywkowy... Bardzo mnie to cieszy! Widzę, że są ludzie, którzy przedtem, nim się zapisali, długo i głęboko myśleli nad zamiarem założyciela i ideą, kierującą całem przedsiębiorstwem.
W tej chwili niecierpliwy sygnał telefoniczny przerwał myśli Pitta.
— Czy mógłbym porozumieć się z kapitanem? — zapytał młody, dźwięczny głos.
— O tak spóźnionej godzinie? — odezwał się Pitt.
— Niestety! — odpowiedział nieznajomy. — Zmusza mnie do tego bardzo nagła sprawa. Proszę zameldować kapitanowi, że prosi o parę minut rozmowy inżynier Paweł Gérome, członek komisji rzeczoznawców, badających Tajmyr.
Zdumiony nieco Pitt rzekł:
— Jestem przy telefonie. Czego pan inżynier sobie życzy?
— Przepraszam za telefon o tak niestosownej porze, lecz proszę o upoważnienie, abym mógł natychmiast przyjechać do pana. Doprawdy, te niesamowite odwiedziny mogą mieć ważne następstwa — mówił dźwięczny, energiczny tenor.
— Pan mnie intryguje! — zaśmiał się Pitt. — Proszę więc przyjechać, czekam na pana.
W kwadrans później do gabinetu kapitana wchodził wysoki, elegancki człowiek o śmiałych i badawczych oczach.
— Dziękuję kapitanowi, że chciał mnie pan przyjąć! — mówił, potrząsając ręką gospodarza. — Doprawdy, zdawało mi się, że do jutra nie mógłbym czekać! Taka nikczemność, — to już ponad moje siły!
Pitt zaśmiał się głośno i rzekł:
— Niechże pan usiądzie! Na Boga, nic nie rozumiem! Co pana do mnie sprowadza, panie Gérome? Jest pan, jak spostrzegam, bardzo wzburzony?
— Wzburzony?! — zawołał inżynier. — Jestem wściekły... chciałbym prać pyski tych rekinów, bandytów, nikczemnych, tchórzliwych zbrodniarzy. Eh! To na nich nie oddziała bynajmniej! Tu trzeba maszyny piekielnej o niewidzianej dotąd sile, aby taka bombonjerka rozprysła się na tysiące pocisków podczas niecnych, ohydnych obrad w lęgowisku tych władców świata!
— Przeraża mnie pan! — uśmiechnął się Pitt, domyślając się już, co sprowadziło do niego tak spóźnionego gościa.
Paweł Gérome zaczął chodzić po pokoju i mówił:
— Przeczytawszy ogłoszenie pana o „Północnem Złocie“, a potem wysłuchawszy sprawozdania na pierwszem zgromadzeniu, byłem przekonany, że widzę przed sobą genjalnie zręcznego, na dużą skalę oszusta międzynarodowego, doskonale orjentującego się w tem, czego jest warte nasze społeczeństwo i grającego na jego drapieżnych i chciwych instynktach...
— Wcale nieoryginalna hipoteza, gdyż wszyscy myśleli tak samo... — wtrącił z cichym śmiechem Pitt Hardful.
— Naczelna rada przemysłowców i związek bankierów zaprosił mnie do komisji, która miała zwiedzić Tajmyr i sprawdzić raport pana i jego kolegów — mówił dalej inżynier. — Ha! Musiały te wilkołaki zwrócić się do mnie, chociaż wiedzą, co o nich myślę! Ale trudna rada! Jestem jedynym specjalistą od złota, bo kawał życia spędziłem w Klondyke, w południowej Afryce i w Brazylji. Te oto ręce nie jedną tonnę złotej trucizny wyrwały z trzewi staruszki ziemi!
— Nigdybym pana nie podejrzewał o to! — przerwał mu Pitt. — Wygląda pan tak młodo... na dwadzieścia siedem lat najwyżej...
— Skończyłem trzydzieści pięć! — poprawił go inżynier. — Gdyby nie to, że w żyłach moich płynie odporna krew mojej matki, mieszkanki północnej Kanady, z fortu Providence, z nad brzegu Wielkiego Niewolniczego Jeziora, byłbym oddawna starcem, bo przeżyłem nie jedno, lecz trzy życia! Nie lubię zawracać głowy nikomu, więc powiem odrazu, z czem do pana przychodzę! Nie sądzę, żeby pan był dzieckiem, lub człowiekiem naiwnym. Chociaż co do naiwności pana, mam poważne zastrzeżenia!
— Masz tobie! — zawołał ubawiony Pitt. — To uważa mnie pan za oszusta, to znów — za naiwnego!
— Uważałem za oszusta, bo w głowie mi się nie mieściło, żeby człek uczciwy mógł poważnie myśleć o przeciągnięciu współczesnych drapichrustów na daleką północ w cudacznych celach pedagogicznych, aby przekształcić wilki na jagnięta... Jednak, gdym rozejrzał się po pańskim Tajmyrze i przekonałem się, że mógłby pan stamtąd, wprowadziwszy uprzednio poważną organizację przemysłową, wypompować trzy razy więcej złota, niż produkują wszystkie kopalnie świata, zdumiałem się naprawdę i po pewnym namyśle zdecydowałem, że jest pan albo dziwolągiem-idealistą, którego się trzymają fantastyczne pomysły, albo człowiekiem naiwnym do cna! Przepraszam za szczerość, kapitanie!
— Nic nie szkodzi, panie Gérome! — odparł w zamyśleniu Pitt. — Muszę jednak powiedzieć panu, że nie jestem ani idealistą, ani fantastą, ani tem mniej naiwnym... Jestem rewolucjonistą... rewolucjonistą, co prawda, innego typu, niż wszyscy moi poprzednicy.
— Rewolucjonista? — Pan — rewolucjonista? — zawołał inżynier.
— Tak! — kiwnął głową kapitan. — Wodzowie minionych rewolucyj uważali wzburzone przez nich masy za tłum porwanych buntem aniołów, albo też za stado rozjuszonych byków... Ja zaś nie ulegam takiej chimerze... Wiem, że w każdym z nas jest trochę z anioła i trochę z byka, a reszta stanowi strawę dla anioła lub dla byka... Jeżeli wzmocnię siły anioła, nie będę zrewoltowanemu tłumowi prawił o sześciu godzinach pracy, nie będę podsuwał mu Prudhomm’owskiej formuły „o własności, która jest kradzieżą“; jeżeli zaś ujrzę przed sobą setki, tysiące rozjuszonych byków, ani mruknę przed niemi o potędze ducha i imperatywach moralno-społecznych! Zresztą nie zamierzam rozpoczynać rewolucji z bykami, chociażby najbardziej rasowemi... Jest to pole do popisu dla innych amatorów i pewnego rodzaju fachowców. Przekładam prowadzić za sobą pół-aniołów, w tym właśnie celu zamierzam wychować sobie taką anielsko-buntowniczą armję, drogi panie Gérome!
— Rozumiem... — szepnął inżynier, — rozumiem i cieszę się, że udało mi się spotkać z panem! Nie wątpię, że pan się obawia wrogich wystąpień kapitalistów i socjalistów przeciwko sobie?
— Nie obawiam się, lecz wiem napewno, że wystąpią. Pierwsi z nich pędzą przed sobą stado byków, które nawet bez znanej operacji automatycznie stają się wołami, drudzy usiłują też bez operacji z wołów porobić okrutnych byków andaluskich — zaśmiał się Pitt Hardful.
— Doskonałe określenie! Musi pan wiedzieć, że ci i tamci, nie mogąc pana przeciągnąć do swoich obozów i żłobów, postanowili zadać mu cios na samym terenie robót. Wiem o tem z pewnością niezachwianą! Ba! Naradzali się nawet ze mną o tem i owem... Rekiny, bandyci!...
— Ma mi pan jeszcze coś do powiedzenia? — spytał Pitt.
— Poto tu przecież jestem o drugiej w nocy! — zawołał inżynier. — Chcę prosić, aby kapitan wziął mnie na głównego kierownika robót na Tajmyrze. Lepszego pan nie znajdzie, bo zamarzałem na Makenze i Yukonie, a zwyciężałem wszystko! Będziemy milczącymi spiskowcami... Dopomogę panu, bo już widziałem słabe miejsca „Północnego Złota“, w które uderzą niezwłocznie wrogowie! Mogę wnieść dziesięć tysięcy dolarów, jako udziałowiec...
— Nie! — potrząsnął głową Pitt. — Pieniędzy nie przyjmę. Biorę pana chętnie, a jego udział pokryję z osobistych kapitałów, bez żadnego rewersu. Chcę, żeby pan był zupełnie niezależny... Wnosząc znaczną sumę, będziesz drżał o nią, a więc mimowoli osłabnie pańska swoboda działań. Z drugiej strony... przypuśćmy, że jest pan posłany do mnie przez kapitalistów lub socjalistów, którzy dali panu te dziesięć tysięcy dolarów... Jeżeli pan nie przyjmie od nich tych pieniędzy — nie będą panu ufali... Pan będzie wolny, a ja — spokojniejszy do czasu, póki nie poznam pana dobrze...
— Uważa mnie pan za płatnego agenta?! — wybuchnął Gérome.
Pitt spokojnie spojrzał na niego.
— Pan mnie miał za pospolitego oszusta, a ja nie obraziłem się o to! — odparł. — Nie znam pana, panie inżynierze. Kto wie? Będziemy może walczyć przeciwko sobie, a może staniemy się przyjaciółmi aż do śmierci...
— Tego ostatniego życzę sobie i panu! — mruknął Gérome, hamując gniew.
— A więc all right, zrobione! — zakończył Pitt. — Jutro pofatyguje się pan do mego biura, gdzie podpiszemy deklarację, oraz prywatną ze mną umowę. Dobranoc, panie Gérome!
— Dobranoc! Chociaż po takiej rozmowie spać nie będę! — odpowiedział inżynier i szybko wyszedł.
Pitt śledził odchodzącego i myślał:
— Jeżeli jesteś sprytnym łotrem i najemnym zdrajcą, zginiesz! Jeżeli w głowie twojej świtają pokrewne moim myśli, — niech będzie błogosławiony dzień twego przybycia do mnie!...
Kapitan usiadł do biurka i znowu pochylił się nad spisem udziałowców.
Przeważały niewielkie sumy, zadeklarowane przez przyszłych uczestników: sto, pięćset, tysiąc, dwa i trzy tysiące dolarów.
Biuro na rozkaz Pitta obliczyło, że takich udziałów było pięć tysięcy, a kapitał, złożony przez nich stanowiłby około siedmiu miljonów dolarów.
To wystarczy, aby założyć dobrą osadę, zaprowadzić kulturalny ład i zorganizować życie kolonji. Na resztę starczy złota, składanego do skarbca przedsiębiorstwa jako jego udział, — myślał Pitt. — Przyjmując drobnych, a wykwalifikowanych udziałowców, uformuję dobre kadry pracowników i wyzbędę się wrogich działaczy i szpiegów, podesłanych przez moich przeciwników. Tak zrobię i zaraz jutro ogłoszę listę nowych członków przedsiębiorstwa „Północne Złoto“!...
Z tą myślą pogasił lampy w gabinecie i skierował się do sypialni. W holu natknął się na Miguela. „Rudy Szczur“ widocznie czekał na wyjście kapitana.
— W dzień się włóczysz gdzieś, a po nocach snujesz się po domu, jak zjawa, chociaż, co prawda, do zjawy wcale nie jesteś podobny! — zauważył ze śmiechem Pitt.
— Chciałem pomówić z wami, sztormanie... — niezwykle uroczystym głosem zaczął Juljan.
— A to rychło w czas się wybrałeś, przyjacielu! — zawołał Pitt. — Wpół do czwartej, a ty przychodzisz z rozmówkami? Zresztą, sądząc z twojej wzruszonej miny i nader poważnego głosu, już się domyślam. Chcesz mi oznajmić, że się żenisz... Podejrzewałem cię o to od pewnego czasu, Migu. No, to żeń się, płódź dzieci, rozwódź się, bądź szczęśliwy i daj mi święty spokój, do stu piorunów!
Miguel przestąpił z nogi na nogę i wypalił:
— Proszę o pozwolenie...
— Czego ci brakuje?
— Niech sztorman pozwoli mi płynąć na Tajmyr... nie na „Witeziu“...
— Ach, przecież wybierasz się na północ?!... Myślałem, że tu rzucisz kotwicę ze sztaby i rufy, a w dodatku zacumujesz się na wieczne czasy... — mruknął kapitan i uważnie przyjrzał się „Rudemu Szczurowi“.
Nic jednak nie odczytał Pitt Hardful na tej piegowatej twarzy, więc machnął ręką niedbale i dodał:
— Płyń sobie na podwodnej łodzi, lub leć samolotem, nic mi na tem nie zależy!
Rumieniec okrył twarz Miguela, w oczach mignęła mu rozpacz, jednak pohamował się i przez zaciśnięte zęby syknął:
— Muszę tak zrobić, bo inaczej nie mogę, sztormanie!
— Nie mam ci tego za złe i nie czuję żalu do ciebie — odparł kapitan, obrzucając sługę i powiernika zimnem spojrzeniem.
Gdy w głębi domu zamilkły kroki Pitta, Juljan Miguel upadł na sofę, podparł stroskaną głowę rękami i kiwając się z boku na bok, mruczał:
— Ej, sztormanie... ej, sztormanie! Gdybyś wiedział prawdę, nie skrzywdziłbyś mnie tak boleśnie...
W oczach Rudego Szczura błysnęły łzy.
Nazajutrz nie udało się Pittowi Hardfulowi ułożyć listy wybranych przez się kandydatów i oddać jej do druku.
Od rana porwały go w swój wir różne sprawy, związane z „Północnem Złotem“.
Najpierw wpadł, jak burza i omal nie rozwalił całej willi, olbrzymi Mikołaj Skalny.
Z polecenia kapitana kursował pomiędzy Londynem i Hamburgiem, szukając mocnych i szybkobieżnych statków dla przewiezienia nowych kolonistów na Tajmyr. Trudno mu z tem szło, bo wszyscy armatorowie byli zawaleni zamówieniami i słuchać nie chcieli Skalnego, gdy prawił im o mocnych i szybkobieżnych parowcach.
— My dear, — kiwali głowami Anglicy i Niemcy — nie zawracaj nam głowy! Gdybyś nawet prosił tylko o dziurawe, skrzypiące kutry, to i tych nie dalibyśmy! Wszystko, do ostatniego przerdzewiałego „trunka“ zakontraktowane! Z pewnością ludziska spodziewają się wojny, bo zwożą bawełnę, saletrę, miedź i żywność. Nic nie znajdziesz w tym sezonie!
Jednak, ponieważ olbrzymi szyper otrzymał rozkaz od „Białego Kapitana“, to raczej napadłby na jakąś flotyllę, wyrzucił za burtę ładunek, statki przywiódłszy do Hawru, niż miałby powrócić do Pitta Hardfula z pustemi rękoma.
Pokręcił się więc jeszcze tydzień i nagle dowiedział się, że stocznia „E. L. Holtz und M. E. Wuertel“ w Hamburgu kończy budowę trzech nowych parowców po dziesięć tysięcy ton każdy. Pomknął więc szyper do Hamburga i tu sprawę ubił.
Teraz stał przed Pittem Hardfulem i meldował tubalnym głosem:
— Muszę mieć natychmiast odpowiedź, sztormanie, bo za godzinę Holtz i Wuertel oczekują mego telefonu. Bierzemy te trzy nowe statki? Oglądałem je — piękne, pojemne i chyba „bieżne“, bo to dla „Express-linji“ budowane.
— Czy dostatecznie mocne? To nie „Express-linja“, lecz północna pływanka, całkiem odmienna ryza, o której zresztą możesz sądzić najlepiej, bo krążysz tam od kilku lat! — mówił kapitan.
— Właściciele przysięgali mi się, że budowali te statki nato, aby mogły pływać do Labradoru i na Alaskę — huczał Skalny. — Zresztą niema innych, zrozumiejcie, sztormanie, niema!
— Bierz, podpisuj umowę, zgódź na akord załogę, aby tylko prędko, bo za tydzień musisz szwartować się w Hawrze! — rzekł kapitan. — W biurze zażądaj czeku, który dla ciebie sporządzą. Bądź zdrów!
Mikołaj Skalny poszedł na stację telefoniczną, a obok niego biegł Miguel i coś opowiadał, wymachując rękami i potrząsając rudą głową.
Widać ciekawych rzeczy dowiadywał się ogromny szyper, bo aż przystawał i ramiona w podziwie rozkładał, a Hiszpan podskakiwał i wykrzykiwał cienkim głosem:
— Kret-by zrozumiał, stara, zbutwiała gafla popłakałaby się, a sztorman nic nie skapował i bez słowa odjechał! A teraz, słuchaj dalej, maszcie, bo to najważniejsze....
Poszli dalej, lecz niedługo, bo szyper znowu stanął, jak wryty, potem porwał Miguela, podniósł go wysoko i ryknął:
— No, toż to ucieszy się sztorman!
— Ucieszy się?! — odpowiedział Miguel. — Któż przewidzieć może, co uczyni sztorman?! Ale ty, superdrednocie, zatkaj wszystkie kominy i luki, żeby ani be, ani me nie mruknąć, inaczej wszystko na nic, bo, wiesz, że z tymi ludźmi trzeba obchodzić się jak z palącą racą... delikatnie!
— Rozumiem... rozumiem! — mruknął olbrzym.
— Wątpię, czy rozumiesz, ale jeśli milczeć możesz, to — milcz, baobabie! — pogroził mu pięścią Miguel.
Podczas, gdy pomiędzy przyjaciółmi odbywała się ta rozmowa, całkiem inną miał Pitt Hardful w swoim gabinecie.
Stawił się do niego wezwany telefonicznie Ernst Swen. Kapitan przyglądał mu się uważnie, niemal natarczywie. Ze zdumieniem studjował postać młodzieńca. Niewysoki, bardzo szczupły, nieco przygarbiony, miał bladą twarz, jakgdyby zachwyconą i porwaną jemu tylko znaną myślą, łagodne, piwne oczy, patrzące z ufnością, chociaż okryte mgiełką zadumy i troski.
— Niech pana nie dziwi moje zaproszenie! — zaczął Pitt. — Jako kierownik przedsiębiorstwa, chciałbym poznać jaknajwiększą część moich przyszłych współpracowników.
Ernst Swen z łagodnym uśmiechem skinął głową.
— Przepraszam, czy nie jest pan synem niejakiego Alwina Swena? — zapytał Pitt.
— Tego pytania obawiałem się najwięcej! — zawołał młodzieniec, podnosząc rękę, jakgdyby do obrony. — Tak, jestem synem Alwina Swena... Myślę, że już mogę odejść, gdyż po przyznaniu się do pokrewieństwa z osobą, którą przechował pan w swej pamięci, spodziewam się, bez żadnej wdzięczności, będę skreślony z listy kandydatów?
Pitt Hardful zaśmiał się cicho.
— Myli się pan, panie Swen! — rzekł po chwili. — Wspominam ojca pańskiego bez żadnej przykrości, a nawet, powiem więcej, z odcieniem wdzięczności, gdyż pan Alwin Swen mimowoli stał się moim dobrym genjuszem, wzbudzając we mnie protest przeciwko jego opinji o mojej osobie. Był to dobry bodziec, jak pan widzi, bo oto zaledwie kilka lat upłynęło, a już mogę wywdzięczyć się za to jego synowi... Doprawdy, sprawia mi to wielką satysfakcję!
Młody Swen wyprostował się i słuchał zasępiony, nie rozumiejąc jeszcze, czy kapitan mówi poważnie, czy drwi z niego.
— Niech pan siada, panie Swen! — powiedział Pitt Hardful, wskazując na fotel. — Tu są cygara, tam papierosy. Otóż powiedział pan, że tego pytania obawia się najwięcej? Znaczy, istnieją obawy co do innych jeszcze? Niechże pan, po załatwieniu pierwszej sprawy, jak najszczerzej wyspowiada się przede mną.
Ernst Swen podniósł głowę i w jego łagodnych oczach zaszkliły się łzy.
— Najpierw mam obawę co do swego fachu, kapitanie! — zaczął mówić, bezradnie rozkładając ręce. — Nie jestem ani ślusarzem, ani elektrotechnikiem, ani górnikiem, jestem świeżo upieczonym doktorem prawa... To może pana zrazić do mnie... Pozatem nie odznaczam się nadmiarem sił fizycznych — to znowu źle w oczach pańskich! Zato, zapewniam pana, mam dużo uporu i niezłomnej woli... Przez tyle lat przecież sprzeciwiałem się woli mego ojca, woli, popieranej nieraz namacalną siłą pięści...
— Istotnie, — odparł Pitt, — fach pański nie może być łatwo zastosowany na Tajmyrze, chociaż, chociaż, kto wie? Teraz, gdy będziemy tam mieli pięć tysięcy zbiegów z cywilizacji europejskiej, może i to się przydać... Dobrze, że pan jest świeżo upieczonym prawnikiem, a nie już wytrawnym, z „bukietem“ tradycyj! Czy pan myśli, że prawo jest rzeczą nienaruszalną i nietykalną?
Pitt utkwił wzrok w łagodnych oczach młodego człowieka i zdumiał się, bo oczy te nagle zmieniły wyraz i stały się surowe, pełne ognia i stanowczej śmiałości.
— Tak, kapitanie! — odparł twardym głosem. — Prawo jest nietykalne w danym okresie, przy istniejącej ideologji i warunkach rozwoju ludzkości. Gdy one się zmieniają gruntownie, to artykuły prawa powinny być do rdzenia przerobione. Nowy kodeks powstaje, stary wyrzucamy do kosza ze śmieciami. Le roi est mort, vive le roi!
— Rozumiem, — szepnął Pitt — nie wyjaśnił pan jednak, czy są jakieś kamienie węgielne, na których budować mamy każde prawo przez wieki istnienia ludzkości?
— Tak! Prawo ma w założeniu kilka prawd przedwiecznych, stanowiących podwalinę etyki! — odpowiedział natychmiast młody doktór.
— Czyżby etyka była jednakową dla każdego członka społeczeństwa i obowiązującą go? Naprzykład etyka biedaka, kradnącego z głodu, i bogacza, wrzucającego złodzieja do więzienia? — wypytywał Pitt.
— Różnice są pozorne i błędne! — zawołał Ernst Swen. — Pochodzi to stąd, że chrześcijaństwo oskarża Żydów, iż, sfabrykowawszy Talmud, skazili czyste prawo Boga z Synai, a tymczasem wyznawcy nauki Chrystusowej mają nie jeden, lecz dziesięć, sto Talmudów! Jeden — dla rodaków silnych i bogatych, drugi — dla biednych i słabych, Talmud — dla wrogów i inny — dla przyjaciół; Talmud — dla ludzi tej samej rasy i całkiem odmienne Talmudy — dla ludzi żółtych, czerwonych, czarnych, bronzowych i tak dalej i coraz głębiej! Poprawka nad poprawką, nadbudówka nad nadbudówką, coś nakształt gniazda termitów!
— Tymczasem pan twierdzi, że etyka jest jedyna? — zapytał kapitan.
— Twierdzę! — wykrzyknął Swen. — Twierdzę z całem przekonaniem, chociaż dlatego, że aby to zrozumieć, należy myśleć i czuć tak, jak to brzmi w Kazaniu na Górze, kapitanie! Zresztą pan wie o tem lepiej ode mnie, bo pan to przemyślał oddawna i poparł dowodami, zaczerpniętemi z życia, którego ja nie znam... Niestety, ojciec mój nie wypuszcza mnie ze swoich rąk i nalega, abym się stał prokuratorem... chyba jedynie po to, abym zaludniał opróżnione cele w jego więzieniu...
Pitt milczał długo, wreszcie podszedł do młodego doktora i, kładąc mu rękę na ramieniu, rzekł przyjaźnie:
— Panie Swen, cieszę się, że pan jedzie ze mną! Będzie pan tam miał wdzięczne pole do pracy uczciwej i natchnionej! W Hawrze wsiądzie pan na kuter „Witeź“. Popłyniemy razem, gdyż mamy dużo spraw do omówienia i opracowania w drodze. Do widzenia zatem na „Witeziu“!
— Do widzenia, kapitanie! — odpowiedział radosnym głosem młodzieniec i, potrząsnąwszy rękę Pitta, wybiegł z pokoju, drżąc ze wzruszenia.
Kapitan długo chodził po gabinecie i myślał. Zmarszczki na czole prostowały mu się powoli.
Klasnął w dłonie, a gdy wszedł lokaj George, rzekł do niego:
— W poczekalni musi czekać na przyjęcie niejaki Szymon Rouvier. Ten, który pisał do mnie dwa razy... Sprawdź to i wprowadź go do mnie!
— O, monsieur! — załamał ręce gadatliwy Francuz. — Szymon Rouvier siedzi już od godziny. Cóż to za straszny typ! Patrzy z podełba i wszystko maca oczami. Na krok nie odchodzę, bo obawiam się, że skradnie szafę z książkami lub fortepian!... Ale ten drugi — jeszcze straszniejszy! Ten znów maca wszystko łapskami i odrazu ocenia, jak komornik sądowy, proszę kapitana! Gada sam do siebie, po francusku nic nie rozumie, śmieje się głośno i kłapie zębami, jak aligator...
— Któż to jest? — spytał Pitt.
— Oto jego bilet, proszę pana!
Pitt odczytał:
— Esuperanzo Gradaz, Barcelona.
— Wprowadź najpierw Rouviera, a po nim — tego aligatora z Barcelony. Czy Miguel nie porozumiewał się z nim?
— Pana Juljana niema w domu. Wyszedł z kapitanem Skalnym...
— Wałęsa się ten twój pan Juljan, zamiast siedzieć w domu! — wybuchnął Pitt.
— Pozwoliłem sobie wczoraj zwrócić na to uwagę panu Juljanowi, lecz on tak na to zaśpiewał: „Mądry George, odrynguj dziesięć metrów linki stalowej i łykaj ją powoli, metr na godzinę“. No, i poszedł sobie! — skarżył się lokaj.
— A ty pozostałeś i łykasz? — spytał Pitt. — Dawaj tu Rouviera, maszyno gadająca!
Po chwili do gabinetu wszedł chwiejnym krokiem wysoki, straszliwie chudy mężczyzna o wyniszczonej twarzy i wytartem ubraniu. Wprawne, badawcze oczy kapitana odrazu ustaliły fakty. Ten człowiek o steranem ciele, skamieniałej, zastygłej w rozpaczy i nienawiści twarzy, o oczach ponuro, groźnie patrzących z pod gęstych brwi, doszedł do kresu, poza którym rozpoczynają się czyny, nie kierowane rozumem: zbrodnia lub obłędne samobójstwo. Człowiek ten jednak walczył jeszcze resztkami sił. Widział to Pitt wyraźnie, jakgdyby czytał z wyniszczonego ubrania, na którem nie spostrzegł ani jednej dziury, ani brakującego guzika. Nawet gumowy kołnierzyk był świeżo wymyty.
Gospodarz i gość badali się wzrokiem i milczeli.
Wreszcie kapitan rozpoczął rozmowę:
— Nazywacie się Szymon Rouvier, macie czterdzieści pięć lat i jesteście z zawodu kamieniarzem... Pamiętam, bo pisaliście mi o tem, zaznaczając, że macie mi coś ważnego do powiedzenia w cztery oczy. Słucham was, panie Rouvier.
Chudy człowiek poruszył się gwałtownie, targnął głową, a skurcz przebiegł mu po nieruchomej twarzy. Tysiąc słów — może strasznych, bluźnierczych, może — żałosnych i rozpaczliwych cisnęło mu się do gardła, lecz nie mógł wykrztusić żadnego. Po kilku chwilach zmagania się ze wzruszeniem padł nagle na kolana i wydał jęk:
— Weźcie mnie ze sobą, inaczej — zginę!...
Nie były to słowa, obliczone na efekt i wzbudzenie współczucia, wyrwały mu się bowiem z głębi duszy.
Pitt milczał, przyglądając się gościowi.
— A jeżeli nie wezmę? — spytał, pochylając głowę. — Wstańcie z kolan, nie lubię tego!
Potwornie martwa twarz, jak maska wykuta w szarym, bezbarwnym kamieniu skurczyła się nagle, cienkie wargi obnażyły żółte zęby i szeptem odpowiedziały:
— Rzucę się pod koła waszego samochodu, a może cisnę bombę w tłum największy, aby długo pamiętano Szymona Rouviera!
— O! — zawołał kapitan, zdumiony tym wybuchem. — To, widzę, zakrawa na rzecz poważną? Siadajcie, Rouvier, i opowiedzcie mi, co was do mnie sprowadza!
Blady człowiek o martwej twarzy nie usiadł jednak. Stał przy progu i przez zaciśnięte zęby wyrzucał zdanie po zdaniu. Była to dość zwykła historja, nic osobliwego, za wyjątkiem stosunku tego człowieka do zjawisk, tak często powtarzających się w naszym wieku cywilizowanym.
Wyrobnik w firmie kamieniarskiej. Właściciel wyzyskiwał pracowników. Robotnicy ogłosili strajk i wygrali sprawę. Mściwy kapitalista oskarżył jednak kilku robotników, przedstawiając ich, jako podszczuwaczy i anarchistów. Wydalono ich na żądanie władz i wpisano na czarną listę. Odtąd Rouvier nie mógł znaleźć pracy w żadnem przedsiębiorstwie. Mógł był zaryzykować i udać się na emigrację, lecz miał rodzinę. Chorowitą żonę, starego ojca-ślepca i pięcioro dzieci. Pracował więc dorywczo, chwytał się wszystkiego, co się nawijało pod rękę, lecz to nie mogło zaradzić nędzy, coraz bardziej szczerzącej zęby. Pogrążył go w rozpaczy, pchnął na skraj przepaści pewien wypadek.
— Mam córkę — najstarszą, siedemnastoletnią dziewczynę... pracuje od pięciu lat w fabryce koronek. Przystojna dziewczyna! — mówił Rouvier. — Przyszła do nas przed tygodniem sąsiadka i zdaleka, ostrożnie napomknęła, że Lizeta (tak ma na imię moja córka) mogłaby się urządzić dobrze, a nawet rodziców z nędzy wyciągnąć... Jakiś stary adwokat poszukuje dla siebie młodej kochanki, skromnej, niewymagającej... O, sto djabłów kłami wgryzło mi się w samo serce; zawołałem dziewczynę i z oburzeniem i wstydem powtórzyłem jej słowa staruchy... Lizeta wysłuchała ze spokojem i odparła, że sama już o tem myślała nieraz. Widzi przecież i rozumie, że nic nas z nędzy nie podźwignie, a tu trzeba młodsze dzieci uczyć, aby choć jakieś okruszyny broni do walki o życie miało to biedactwo; zresztą ona ma tego wszystkiego już po samo gardło; jest młoda; ma prawo na jakieś jaśniejsze jutro, na uśmiech losu... Hańba? Cha-cha! Nędza nie zna hańby, gdy ma nóż na gardle. Niech się w to bawią piękne panienki i panowie, co obrzucają nas błotem z pod kół swoich samochodów! Tak powiedziała Lizeta... Wtedy postanowiłem, że ja pierwszy ucieknę się do zbrodni... Niech rodzina coś ma, ten jakiś tam „uśmiech losu“, a mnie niech czarci zawloką do więzienia, a potem do piekła! Miałem już nawet upatrzoną ofiarę, gdy ktoś wspomniał przy mnie o panu... Opowiadano mi później o tem, że nie tylko w takim oto pałacu płynęło życie kapitana... Ostatnia to deska ratunku dla mnie. Pojechać na złote tereny, zarobić choć trochę, aby dać Lizecie uśmiech losu, ochronić ją i rodzinę od hańby, zapracować się na śmierć, a swoich wydobyć z ohydnej, ciemnej nory, pokazać im słońce i to, co nazywamy życiem! Chodziłem z tem kilka dni, a tak pragnąłem tego, że zapomniałem o obmyślonej zbrodni i zrozumiałem, że jeżeli odejdę stąd, posłyszawszy straszne słowo „nie“ — to stanie się rzecz straszna... Nie powrócę już do rodziny... rzucę się pod koła pańskiego samochodu, gdy będzie pan odjeżdżał do swego złota, a może, werwę się do teatru, do parlamentu, do fabryki lub na giełdę i machnę w sam środek obojętnej, drapieżnej tłuszczy ludzkiej taką bombę, że zgasi ona nie jeden „uśmiech losu“, lecz tysiące... A gdy mnie później będą wlec na pomost gilotyny, ryczeć będę ze śmiechu... „Uśmiech losu!... Jaśniejsze jutro!...“
Rouvier zakaszlał, przyciskając ręce do piersi.
Kaszlał długo, a gdy się uspokoił nieco, Pitt Hardful, nie patrząc na niego, mówić zaczął twardym, surowym głosem:
— Zaraz napiszę dla was kartkę, Szymonie Rouvier; pójdziecie z nią do biura mego i podejmiecie pewną sumę, która pozwoli wam wywołać „uśmiech losu“ w waszym barłogu. Przyjmę was do przedsiębiorstwa „Północne Złoto“ i zadeklaruję w waszem imieniu pięćset dolarów udziału. W przeddzień wyjazdu musicie się stawić tu po rozkazy.
— Kapitanie!... kapitanie!... — szlochał Rouvier, nie ruszając się od progu i rękami przecierając sobie oczy.
— Milczcie, Rouvier! — szorstko przerwał mu Pitt. — Za przysługę, żądam od was przysługi... Będziecie płynęli razem z inżynierem Pawłem Gérome... Musicie go mieć na oku i w Bergen donieść mi, co mówił i co zamyśla. Ludzie, gotowi do samobójstwa i zbrodni, posiadają wybujały dar obserwacji i jasnowidzenia... To jeszcze nie wszystko! Musicie przysiąc mi tu w tej chwili na swoją rodzinę i na jej szczęście, że nie zawahacie się zgładzić tego, kto zdradzi sprawę mego i waszego „Północnego Złota“, chociażbyście nawet mieli podnieść rękę na mnie... Czekam, Szymonie Rouvier!
— Przysięgam na szczęście mojej rodziny, że spełnię wszystko! — ponurym głosem odezwał się blady człowiek, stojący przy progu i wpatrzony w surową twarz Pitta Hardfula.
Kapitan szybko napisał dwie kartki i, wyciągając je do Rouviera, mruknął:
— Zróbcie tak, jak mówiłem. Idźcie teraz do biura!
Nie wyrzekłszy słowa, Szymon Rouvier, stąpając na palcach i wstrzymując oddech, wyśliznął się z gabinetu. W chwili, gdy otworzył drzwi, dobiegły kapitana odgłosy ożywionej rozmowy i spierania się lokaja z kimś, kto chciał wejść do gospodarza.
— Ależ, proszę księdza! — wołał George. — Wejść do pana kapitana bez uprzedzenia? — to niemożliwe! Muszę poprzednio zameldować, chociaż nie wiem, jak to zrobić? Pan kapitan miał dziś przyjąć tylko dwóch panów, a tymczasem...
George urwał, gdyż w tej chwili jakiś ochrypły, basowy głos, sypiący mieszaniną hiszpańskich i francuskich słów z szybkością i dychawiczną wściekłością kulomiotu, wtrącił się do rozmowy:
— Dios mio! Mówiła: jestem Esuperanzo Gradaz z Barcelona... En nombra del amor! Nie przyjmować Esuperanzo Gradaz? Eso es monstruoso! Nie chcieć puszczać do ten „złoty“ kapitan, do ten nowy Kortez? Que canalla! Nie przyjmować Esuperanzo! Hę? Mil veces-no, estupidos, animales! Meldować senor Gradaz z Barcelona... En seguida, perro!
Już sam głos i brutalne słowa, wyrzucane z plugawej, widać, gęby, nie spodobały się Pittowi. Zerwał się od biurka i stanął na progu poczekalni.
— Cicho... powoli, senor! — zaczął szyderczym tonem, przyglądając się natarczywemu gościowi.
Ujrzał zwał mięsa i tłuszczu, wtłoczonego w brudny, szary garnitur i rozwalonego na kanapie. Na ogromnym kadłubie widniała okrągła, krótko ostrzyżona głowa o twarzy bezczelnej, mięsistej i złych, nalanych krwią oczach, kryjących się w zwisających powiekach i w ciemnych workach oczodołów. Mokre, grube, wywinięte wargi mlaskały, wyrzucając wyzwiska i przekleństwa:
— Ahora hablaras, perro, mas que perro!
Pitt Hardful z nagłą wściekłością tupnął nogą i jął mówić dobitnie, jak zwracał się niegdyś do zdziczałych od dżynu majtków i karowników portowych.
— Halsuj jęzor, na lorę ściągnij gębę, drabie!
— Dios mio! — ryknął Hiszpan, zaciskając pięści i robiąc wysiłek, aby się podnieść. — Que se pudra!
— Halt! — Spokojnie, bratku, — syknął Pitt, — bo gdy jeszcze rzygniesz jednem bodaj słowem, każę ciebie wyrzucić, jak tłomok cuchnących śmieci, a, chociaż jesteś Esuperanzo, wytoczysz się na ulicę, jak baryła zbutwiała. Stul paskudną gębę, zaciśnij plugawe gardło, milcz i czekaj, albo się wynoś do stu tysięcy gnijących śledzi!
Pitt mówił biegle po hiszpańsku, a że od marynarzy przejął sporo dosadnych wyrażeń, senor Esuperanzo Gradaz z Barcelony zrozumiał, iż w tej pięknej willi nie lubią tracić czasu na żarty.
Sapał potężnie i usadowił się wygodniej, mrucząc:
— En nombre del amor! Senor Gradaz skarżyć się przed „złoty“ kapitan taka przyjęcie...
Długo jeszcze ruszał ciemnemi, wywiniętemi i mokremi wargami. Z pewnością żuł przekleństwa, lecz już nie śmiał wypowiadać ich na głos.
Tymczasem, kapitan, odwróciwszy się plecami do Hiszpana, pytająco patrzył na młodego księdza, straszliwie zakłopotanego, spoconego i wystraszonego.
Co chwila obciągał na sobie sutannę i czerwoną chustką wycierał szyję, na której kroplił się pot.
— Chciałbym otrzymać posłuchanie u kapitana... W nader ważnej... ważnej dla mnie sprawie, czcigodny panie! — bełkotał księżyna. — Bardzo proszę o zameldowanie mnie kapitanowi. Bóg stokrotnie wynagrodzi... Czcigodny panie!...
— Czy ta ważna sprawa ma jakiś związek z „Północnem Złotem“? — zapytał Pitt.
— O, tak! Bardzo bliski, powiedziałbym konieczny! — w najwyższym pośpiechu odpowiedział wzruszony ksiądz. — Dzieło zbożne, czcigodny...
Nie skończył, bo Pitt wskazał mu ruchem głowy na wejście i rzekł:
— Przyjmę księdza, chociaż mogę mu poświęcić zaledwie pięć minut...
Gdy się drzwi zamknęły za wchodzącymi, Hiszpan zatrzepotał rękami, jak obalony na grzbiet hipopotam i jął bełkotać, znowu bez skutku usiłując wstać z kanapy, na której ugrzązł, jak w pułapce.
— To był... „Złoty Kapitan“? Sam „Złoty Kapitan“?! Dios mio! A te perros, correnas pestilentes, ani mru-mru o tem! O, estupidos!!
Groził pięścią w stronę wystraszonego lokaja i przybyłego mu z pomocą portjera. Po chwili zaczął szperać krótkiemi palcami w kieszeni kamizelki, a, wyciągnąwszy monetę, podał ją George’owi, rzuciwszy:
— Dzielić się sprawiedliwie! Cha-cha-cha!
Długo rechotał i wykrzywiał mięsistą twarz, ni to potworny, opasły goryl, ni to straszliwy, ohydny manekin z muzeum Grevin.
— Słucham księdza — rzekł Pitt, gdy gość, otarłszy spoconą twarz i obciągnąwszy sutannę, usiadł przed nim.
— Czcigodny panie kapitanie, — zaczął ksiądz i nagle spoważniał i uspokoił się. — Myślałem o pańskiej idei i uznałem ją za zbożną i sprawiedliwą. Chciałbym dopomóc panu, bo chyba nie jest pan wrogiem Kościoła i wiary chrześcijańskiej? Pan nie będzie negował wielkiego wpływu wiary i głoszonej przez nią zrozumiałej dla każdego śmiertelnika moralności?
— Istotnie! — przytaknął Pitt, nie rozumiejąc, do czego zdąża księżyna.
— Jakże się cieszę z tego! — zawołał ksiądz. — Chciałem wprosić się do towarzystwa i wspólnej pracy na północy! Nie mogę nic zadeklarować, bo nie posiadam nic! Ot, taki sobie zwykły, szeregowy wikary wiejski, któremu to i owo chodzi po głowie! Myślałem, że w surowych warunkach egzystencji na północy, podczas nocy podbiegunowej, w okresach tajemniczych zórz polarnych, dusza człowiecza częściej i goręcej zwraca się ku Królowi Wszechświata w trosce, męce i lęku... Któż lepiej od oddanego wierze kapłana zrozumie ją, podtrzyma, wzmocni i nauczy? Chciałbym być tym przewodnikiem dusz ludzkich... ja — biedny księżyna wiejski, który, poza gorącą wierzącą i miłującą ludzi duszą, nic nie posiada!
Pitt siedział zamyślony. Zdawał sobie sprawę z tego, że plan jego poruszył tak różne umysły, serca i dusze — Ernsta Swena... Pawła Gérome... Szymona Rouviera, z pewnością też tego wstrętnego Esuperanzo Gradaza z Barcelony, a teraz znów — śmiesznego, zapalającego się co chwila, ubogiego wikarjusza.
— Ilużto ludzi nieznanych, a mocnych lub barwnych można wyciągnąć na światło dzienne, wetknąwszy kij w mrowisko ludzkie?! — myślał kapitan i, spojrzawszy w rozszerzone, gorejące oczy księdza, odpowiedział mu:
— Istotnie, ma ksiądz rację... Jest to konieczne, jednak powstaną znaczne trudności...
— Pieniądze? — szepnął ksiądz.
— Nie, to nie jest konieczne w danym wypadku... — uspokoił swego gościa Pitt i nagle zaśmiał się głośno. — A co ksiądz powie na to, że wśród osadników będą nie tylko katolicy, lecz protestanci różnych odłamów kościoła reformowanego, wyznawcy kościoła greckiego, może nawet Żydzi, muzułmanie?... To przeszkoda nielada!
Księżyna znowu obciągnął sutannę i uśmiechnął się wesoło, a nawet chytrze.
— Myślałem już i o tem! — szepnął. — Mam wyjście z kłopotliwej sytuacji...
— Ciekaw jestem? — zaśmiał się Pitt.
— Najprostsza droga — dać mi możność, a więc środki, abym mógł znaleźć duchownych oddanych sprawie misjonarskiej, bo to stanie się misjonarstwem wśród Europejczyków, naogół zupełnie obojętnych na zagadnienia religijne! — objaśnił ksiądz.
— Niech i tak będzie! Powiedzmy, że dam na ten cel pewną sumę — odparł kapitan. — Co ksiądz uczyni, jeżeli nie znajdziemy takich ludzi?
Ksiądz uśmiechnął się już zupełnie chytrze i, pochylając się ku Pittowi, szepnął:
— Sam będę kapłanem wszystkich wyznań! Doprawdy! Przecież jestem wykształcony, znam ogólne punkty styczności kościołów chrześcijańskich i potrafię znaleźć w Ewangelji miejsca, jednakowo drogie dla wszystkich, wierzących w Chrystusa Pana! Wiem też, że Tora formowała się przed chrześcijaństwem i że jej zasady weszły do nauki Syna Bożego. Koran?! Mój Boże! Uznaje on proroka Jezusa z Galilei, a, wykreśliwszy z suratów prawa Mahomedowego wszystko, co podyktowała polityka, ujrzymy tę samą treść istniejących kodeksów moralnych! Trochę rozwagi, namysłu i dobrej woli, a wszystko pójdzie gładko, czcigodny, dobry panie!...
Pitt dotknął ramienia księdza i zapytał ze śmiechem:
— Co powie Rzym, gdy się dowie, że ksiądz katolicki wzniósł za kołem polarnem dom Boży, nabudował w nim ołtarzy innych Bogów i nabożeństwa odprawia dziś temu, jutro innemu?
— Rzym jest mądry! — westchnął ksiądz. — Namiestnik Chrystusa wie, że największą świątynią Pańską jest wszechświat, świątynią bez murów i potężnych oddrzwi, zamykających wstęp niewiernym. Ten kościół posiada tylko kopułę — niebo lazurowe, które słyszy głosy wszystkich ludów, błagających Twórcę i Pana, a wysławiających Go w różnobrzmiącej mowie przez wieki nieskończone!
— A więc?... — szepnął Pitt, coraz bardziej zdumiony.
— A więc — odparł ksiądz pewnym głosem. — Rzym rozumie, że lepiej jest, gdy uczciwy kalwin, luteranin lub schyzmatyk wschodni modli się podług swego rytuału do Boga Prawdziwego, niż jeżeli nominalny katolik rzymski, zapomniawszy o wszystkiem, stawia ołtarze złotemu Molochowi! My duchowni jesteśmy „łowcami dusz ludzkich“ i zdziałamy wiele, jeżeli zwrócimy je — zgubione, zatrute, słabe, zbłąkane — do stopni tronu Najwyższego, do Królestwa Bożego, o którem nauczał Jezus... Reszty dokonają Wielkie Moce, One to nauczą, doradzą i doprowadzą do Prawdy przedwiecznej.
Skromny wikary wiejski mówił z natchnieniem i siłą, a Pitt słuchał go z podziwem i mimowolnem wzruszeniem.
— Tak! tak! — ciągnął ksiądz. — Wzniosę świątynię Panu, a w niej umieszczę ołtarze katolicki, grecki, protestancki, „deir“ starozakonny i „mihrab“ muzułmański... Przy każdym będę kapłanem Jedynego Boga i Syna Jego, którego, jak wszyscy wierzą, Ojciec Niebiański posłał był na naszą grzeszną ziemię, lub miał posłać kiedyś... kiedyś... Dla chrześcijan byłoby to po raz wtóry, dla innych — po raz pierwszy!
Ksiądz zaśmiał się cicho i szepnął:
— A gdy będę wychodził z naszą mszą katolicką, — w wyobraźni zacznę wznosić mury, które z samotnego ołtarza uczynią wnet wspaniałą bazylikę, gdzie na frontonie palą się zbożne słowa świętego Franciszka o miłowanie ludzi, zwierząt, ptaków, owadów, nawet płazów wszelakich, — słowa, uznane przez Papieży, siedzących na Stolicy apostolskiej! A z czemże innem, jeśli nie ze słowem miłości dla ludzi — braci, chcę wybrać się do krainy złota, mrozów, wichrów, srogich i lękiem przejmujących zórz polarnych? Jam łowca dusz, prosty rybak, nieudolny sługa Chrystusa-Zbawiciela, pouczającego wieśniaków Judei i Galilei, poganów, Samarytan, mieszkańców Tyru i Sydonu, rozgrzeszającego Marję z Magdali!...
Zapanowało długie milczenie.
Przerwał je Pitt, mówiąc:
— Niechże ojciec...
— Ojciec Seweryn Leduc... — podpowiedział ksiądz.
— Niechże ojciec Leduc pośpieszy się z wynalezieniem kolegów innych wyznań, na co wyasygnuję potrzebną kwotę, jak to uczyniłem dla lekarzy i nauczycieli. W każdym razie proszę być pewnym, że nic nie będzie krępowało działalności księdza w osiedlu „Północnego Złota“.
To mówiąc, wyciągnął do niego rękę, a, gdy uradowany księżyna wiejski ze łzami w oczach mocno potrząsnął ją, kapitan pochylił się z szacunkiem, ucałował go w ramię.
— W imię Boże!... — szepnął wzruszony ksiądz.
— W imię Boże! — powtórzył, jak echo, Pitt Hardful.
Odprowadził księdza do drzwi i skinął na lokaja.
— Powiedz temu Hiszpanowi, żeby przyszedł wieczorem — szepnął do George’a. — Teraz nie mogę go przyjąć.
Po wizycie kapłana o tak gorącem, czystem sercu, kapitan nie miał ani siły, ani ochoty rozmawiać z senorem Esuperanzo Gradazem z Barcelony.


Rozdział XIII.
SENOR ESUPERANZO GRADAZ I INNI ODKRYWAJĄ KARTY.

Piękny, biały parowiec duńskiego towarzystwa żeglugi turystycznej „Aarhus“, wyszedłszy ze Stavangerfjordu, spotkał flotyllę z czterech złożoną okrętów. Oficerowie, stojący na mostku kapitańskim, załoga i pasażerowie z pokładów przyglądali się płynącej grupie statków.
Przodem, wylatując co chwila na grzbiety fal, płatał morze nieduży kuter parowy o masztach mocnych i całkowicie ożaglowanych, chociaż płótno na nich było zwinięte starannie i osłonięte pokrowcami. Snadź silny to był statek, bo biegł chyżo, pozostawiając poza sobą trzy inne parowce, zupełnie nowe, gdyż na lśniących, czarnych burtach i na białym pasie pod weterlinją wprawne oczy marynarzy nie dostrzegły ani śladu rdzawych nacieków.
Oficerowie i niektórzy z pasażerów odczytali przez lunety nazwy parowców: „Augusta“, „Jenny“, „Roberta“, próżno jednak szukali napisu na burcie lub rufie kutra. Daleka przestrzeń, dzieląca go od „Aarhusa“, niebieskawą mgiełką osłaniała kontury małego, a szybkobieżnego stateczku.
Dopiero, gdy mijał latarnię morską na Studesnoeshavn, wywiesił sygnał dalekiej ryzy północnej.
— Ha! — zawołał wtedy duński komendant. — Toż-to chyba zwarjowany kapitan Pitt Hardful prowadzi swoich straceńców na Tajmyr? Czytałem, że wypłynął przed kilkoma dniami z Hawru. Bądź co bądź zuchwały to żeglarz, takich już niewielu ryje morze. Minęły te dobre czasy!
To mówiąc, spojrzał na dół i krzyknął do bosmana, aby wywiesił sygnały dobrych życzeń.
Spostrzeżono to na statkach flotyli, bo najpierw na rufie kutra, a potem na trzech innych, podniesiono i opuszczono banderę norweską, a w chwilę później na foku rozwinęła się flaga duńska.
Już przed wieczorem „Aarhus“ spostrzegł płynący od południa inny statek. Był to 5.000-tonnowy, stary, lecz mocny „cargo“, z pewnością, naładowany do wierzchu wszystkich rumów, gdyż siedział głęboko i na dziobie niósł białopienną falę, potężnie zarywając się w morze niemal po siatkę bukszpyru. Wkrótce roztopił się w zapadającym zmroku, który wchłonął bez śladu sygnałowe latarnie burtowe i masztowe.
Komendant duński zgadł.
Na kutrze płynął kapitan Pitt Hardful. Komendę „Witezia“ sprawował jego właściciel, szyper Mikołaj Skalny. Kilku majtków pod okiem bosmana uwijało się po pokładzie, sprawnie i spokojnie. Olbrzymi szyper przechadzał się po mostku, ciężki, jak złom granitowy, a na morzu baczny i czujny, jak orzeł. Pykał fajkę i coś pomrukiwał. Za nim, wpatrzony w każde skinienie ręki szypra, tkwił sternik, i wpijając dłonie w szprychy sztorwału, kręcił koło, słuchając głuchego turkotu łańcucha.
Na pokładzie siedziało z pięćdziesięciu mężczyzn. Byli to „przedstawiciele setek“ przyszłych kolonistów, a wśród nich młody, pogodny ksiądz katolicki, zadumany i bardzo dostojny pastor ewangelicki i zachwycający się wszystkiem, podniecony Ernst Swen.
Pasażerowie gwarzyli leniwemi głosami, przerzucając się z tematu na temat, w tej chwili bowiem zajmowała ich jedna myśl — wylądowanie na dwa dni w Bergen.
— Później rzucimy kotew dopiero w Wardoe — mówił do nich majtek, oglądający wały motorowego zwijacza i oliwiąc mechanizm. — Będziemy tam ładowali ryby solone i suszone mięso reniferowe... Nie tęgi to przysmak! Nieraz pokręcicie nosami co się zowie! Cha, cha!
Zgodny śmiech odpowiedział na te żarciki majtka.
— Lepszy rydz, jak nic! — zawyrokował ksiądz i obciągnął zadartą na kolanach sutannę.
— Raczej lepszy sztokfisz, jak nic, cha, cha! — podtrzymał go majtek. — To prawda! Głód to lepszy kucharz, niż „maitre“ w tawernie „De braves marins“ w Hawrze!
Pitt Hardful spał w kabinie, którą mu na czas pływanki odstąpił szyper. Spał, jak zabity już całą dobę. Znużyły go śmiertelnie ostatnie przygotowania i formalności. Miał krzyż Pański i urwanie głowy! Każdy niemal z pięciu tysięcy udziałowców przed wyjazdem miał do niego pilny interes, poufną rozmowę, zapytania, prośbę o radę. Na szczęście, wyręczali go w tem poczciwy Louis Bertrand, energiczny inżynier Paweł Gérome, Juljan Miguel i Mikołaj Skalny. Kapitan zaś oddał się cały ładowaniu zaakordowanych parowców. Zapełnił rumy ich materjałami budowlanemi, sprzętem radjo-telegraficznym, dynamomaszynami, naftą, benzyną, środkami leczniczemi i ściśle obliczonym prowjantem na całą ludność przyszłej osady. Na szczęście nie potrzebował zaprzątać sobie głowy wyborem maszyn kopalnianych i do przemywania złota, bo wiedział już był od Puhacza i Bezimiennego, że posiadają pełny komplet najnowszych mechanizmów i części zapasowych. Na pokładzie „Augusty“ Pitt kazał ustawić dwa silne auta ciężarowe, specjalnie zbudowane na nierówny i zaśnieżony teren, oraz skrzynie z książkami i przyrządami dla szkoły, a ksiądz Seweryn Leduc zatroszczył się o nabycie niezbędnych przedmiotów dla zaopatrzenia Domu Bożego, w czem dopomagał mu gorliwie skromny i skupiony młody pastor ewangelicki, Lotaryńczyk, Karol Boese, biegle władający niemieckim, angielskim i duńskim językiem. Wśród nowych osadników północnych nie znalazło się ani jednego starozakonnego, ani wyznawcy Mahometa, — zadanie więc kapłanów stawało się przez to znacznie łatwiejszem.
— Nie będziemy mieli wojen religijnych w naszym kościółku, ministrze? — uśmiechał się ojciec Leduc, patrząc w zamyślone oczy pastora.
— O, nie! — odpowiedział Karol Boese. — Służyć będziemy społem Chrystusowi...
Prosty wikarjusz wiejski znał się na ludziach, więc potrafił wynaleźć sobie kolegę, opromienionego jednakową z nim ideą służenia ludziom i pociągnięcia serc ich ku świetlanej postaci skromnego Mistrza, urodzonego w ubogim żłóbku betlejemskim i przebaczającego ludziom mękę swoją i zgon na krzyżu. Był spokojny o pastora ewangelickiego i polubił go szczerze. Rozmawiali ze sobą dużo i snuli jasne, czyste plany prawdziwie chrześcijańskich misjonarzy.
Po wypłynięciu na morze, kapitan spędzał długie godziny z przedstawicielami setek, a po nocach naradzał się z Mikołajem Skalnym i łagodnym Ernstem Swenem. Wreszcie zdecydował się przespać, bez ograniczenia czasu.
Obudziwszy się, Pitt Hardful przypomniał sobie ostatnie dni pobytu w Hawrze. Nagle się uśmiechnął. Louis Bertrand, zabawny, krewki, szorstko-szczery, niemal cyniczny staruszek... Tak bardzo pragnął kapitan namówić go do wyjazdu na Tajmyr! Stałby się on prawdziwym dzwonem, nigdy nie milknącym i roznoszącym po całym świecie wieść o „Północnem Złocie“ i o wpływie nowych zasad życia i pracy na ideologję przypadkowego zbiorowiska ludzi o różnych przekonaniach, charakterach i myślach.
Jednak stary dziennikarz nie dał się namówić:
— Pan lubi chodzić po linie, a ja nie! — odpowiedział. — Rozumiałbym chęć pana wyciągnąć z pod lodu i śniegu stosy złota... To każdy w Europie i Ameryce zrozumie, bo pojmuję, co za potęgę stanowi w naszym wieku „najwyższej cywilizacji“ złoto! Ha! Do stu djabłów rogatych! Ale nikt nie uwierzy, żeby ktoś potrafił z drabów najzwyczajniejszych, z rzezimieszków, drapieżników, chciwców i zawistników porobić aniołów Rafaela! Nie! to przechodzi wszelkie pojęcie! I do tego bez więzienia, bez kary śmierci, bez policji, kajdanków, karabinów?! Śmiej się pan z tego! Ciągnąć mnie do takiej hecy?! Pan twierdzi, że dość mam tego pospolitowania się z radykałami i hańbiącego istnienia na koszt społeczeństwa? A mnie z tem dobrze i wygodnie! Ja im pluję w brody, a oni płacą mi za to honorarjum. Czuję się jak lekarz-hydropata, co to leczy prysznicami! Zresztą, mój poczciwy przyjacielu, jestem już stary i nie mógłbym się pogodzić z rybą soloną i nieświeżą, z cuchnącem mięsem jakichś tam reniferów, z towarzystwem trącących zgorzkniałym tranem, owszonych Samojedów i spoconych robociarzy kopalnianych! Nie, — te eksperymenty już nie dla mnie — starego! Ja mam inne upodobania... Lubię przyjść do klubu, usiąść sobie wygodnie przy kominku, burzyć świat od posad do szczytu, ćmiąc wonną hawannę i łagodząc światoburcze słowa starym Chambertinem... Zresztą i pan nie wytrzyma tam długo z tą hołotą! Jestem pewien, że wkrótce zawita pan do nas, złoży nowe miljony w banku i zacznie przyjmować przyjaciół w swoim gościnnym pałacyku, a proszę sobie zanotować, że lubię prawdziwe hawanna „Coronas“ i „Chambertin“ co najmniej z roku 1912!
Jednakże staruszek okazał mu wielką przysługę, odsłaniając zawiłe kombinacje kapitalistów, marzących o zagarnięciu „Północnego Złota“ w swoje ręce. Pitt był więc przygotowany do walki i zwierzył się z tem Bertrandowi.
Ten machnął ręką i zaśmiał się:
— Przegrasz, drogi przyjacielu, bo zamierzasz walczyć z pomocą białej lilji niewinnej i zielonej gałązki oliwnej, a na takich drapichrustów i rekinów nie jest to broń skuteczna!
— Kto redaktorowi powiedział, że ja nie potrafię bronić swojej idei, powiedzmy więzieniem, kajdankami i karabinem? — spytał nagle Pitt takim głosem, że stary redaktor aż podskoczył i wpił się rękami w ramię kapitana. W oczach Pitta Hardfula wyczytał taką stanowczą odpowiedź, że aż przybladł.
Drgnął, gdy rozległ się twardy, zimny głos przyjaciela:
— Albo będą chodzili ze mną razem po linie, jak się pan wyraził, albo powrócą z niczem, lub nigdy nie powrócą, jeżeli się ważą targnąć na to, co się stało celem mego życia... Na terenie „Północnego Złota“ musi być cicho i czysto... Ja to panu mówię, panie Louis Bertrand!
Od tego czasu stary dziennikarz długo chodził zamyślony, pomagał Pittowi w nawale pracy, lecz w przeddzień odpłynięcia flotyli, uścisnął go za rękę i szepnął:
— O, gdybym był młodszy, nic nie wstrzymałoby mnie od wyjazdu z panem, kapitanie! Niestety, jestem naprawdę starym człowiekiem... dziennikarską tubą, zdolną do hałasu, lecz nie do czynu... Stary Bertrand na nic już się panu nie przyda!
Były to ostatnie jego słowa. Smutny i przygnębiony długo stał na przystani i machał chusteczką póty, póki „Witeź“ nie zniknął za ścianą mola.
Kapitan pamiętał dobrze tę rozmowę i swoją groźbę. Ledwie portowy pilot opuścił pokład kutra, Pitt skinął na księdza Leduca i Ernsta Swena. Wprowadziwszy ich do kabiny, rzekł do nich, patrząc surowym wzrokiem:
— Nie myślcie, że wiozę ze sobą samych przyjaciół, współczujących moim zamiarom i rozumiejących mnie! Połowę, a może i więcej kolonistów, stanowią wysłańcy nieprzyjaciół moich i, zdaje mi się, również waszych, bo nieraz są oni wrogami religji i moralności. Pragnąłbym, abyście, zanim się przekonacie naocznie, wierzyli mi, że nie odstąpię od swojej idei! Jeżeli macie zaufanie do mnie, musicie, proszę was o to, werbować z pośród nowych kolonistów ludzi, którzy dążyliby przez złoto, dające spokój niezależności, do udoskonalenia duchowego, nie zaś do używania i gnębienia słabszych. Przewiduję walkę ze stronnikami wręcz przeciwnych przekonań, więc musimy mieć pewnych, twardych, jak skały, stronników. Wśród moich ludzi nie widzę bardziej od was zdatnych i powołanych do tego! Pomóżcie mi, a, doprawdy, spełnicie szlachetne, zaszczytne posłannictwo!
W milczeniu uścisnęli sobie dłonie i tem przypieczętowali umowę.
Pitt przypomniał sobie dni, spędzone w gorączkowej pracy, niepokoju i miotaniu się ducha, a westchnął z ulgą, posłyszawszy, jak fala głośniej plusnęła o burtę „Witezia“, zdaleka zaś dobiegł go basowy głos Mikołaja Skalnego:
— Ster na sztymbor! Ludzie, do kotwi!... Rychtuj łańcuch przy kluzie!
— Zawijamy do Bergen! — pomyślał Pitt i zaczął się szybko ubierać.
Dwa dni stał „Witeź“ w głębokim fjordzie przed spokojnym, poważnym Bergenem.
Kapitan miał tu dużo do roboty. Najpierw odwiedził wszystkie trzy statki, które płynęły za kutrem na daleką północ. Towarzyszyli mu „przedstawiciele setek“, z którymi przez czas podróży omówił szereg zasadniczych kwestyj i dawał szczere, jasne odpowiedzi na stawiane przez nich pytania, rozpraszając różne wątpliwości.
Pasażerowie czuli się dobrze, czego się zresztą można było spodziewać, gdyż ocean wciąż pozostawał spokojny, a pogoda utrwaliła się na czas dłuższy, o czem świadczył barometr, stojący wysoko. Na pokładach parowców panował raźny nastrój; wszędzie rozbrzmiewał śmiech i muzyka, gdyż ten i ów z kolonistów wiózł ze sobą instrumenty muzyczne. Młodzież, płynąca na „Jenny“, uformowała już chór, śpiewający bardzo zgodnie, a posiadający kilka pięknych głosów; najwięcej cieszyła się z tego dawna pianistka, pani Teresa Carton, obiecująca wszystkim wspaniałe koncerty „przed rampą z ogni polarnych“. Lekarze nudzili się śmiertelnie, bo nie mieli pacjentów.
Jeden tylko pasażer z „Roberty“, gdy Pitt Hardful obchodził dek i kabiny, wpadł na niego, wściekle wymachując pięściami i bryzgając śliną.
Wytoczył się z jutu i ryczał:
— Perros, carronas, estupidos!... Zamknąć mnie, mnie pod pokładem... jak jakaś canalla, która płynąć trzecia klasa... Mil veces-no, en nombre del amor!
Pitt odrazu poznał senora Esuperanzo Gradaza i zmrużył oczy, przeczuwając nieuniknione starcie z Hiszpanem.
Tymczasem olbrzymi, opasły Gradaz dostrzegł kapitana i sunął na niego.
— Olé! — wrzasnął. — Eso es monstruoso, capitano! Chyba nie znać Esuperanzo Gradaz z Barcelony, że nie dawać mu osobnej, wygodnej, najwygodniejszej kabiny?! Dios mio! Madonna! W luksusowa kabina spać sześć estupidos animales, zwykłe draby... a senor Gradaz iść pod pokład?! No! Żądam osobna kabina! En seguida!
— Nie drzyj się, senor, jak byk asturyjski, bo to na nic! — spokojnie, lecz zimno upomniał go Pitt.
— Co to byk asturyjski? Madonna Sagrada!! Nie znać Esuperanzo Gradaz?! — ryknął Hiszpan.
— Przepraszam — odparł Pitt i wydobył z teki listę kolonistów, — zaraz zajrzę do spisu... Grabbe... Grabon, ach, oto mam już! „Gradaz Esuperanzo, lat 58, obywatel Barcelony, zawód... wolny“. Wolny?
Kapitan odstąpił od Hiszpana o parę kroków i obrzucił go ostrym spojrzeniem.
Po chwili ciągnął szyderczym głosem:
— Wydaje mi się, że pan ujmuje sobie latek?... Wygląda pan na 68... skończonych! Ale co to znaczy — zawód „wolny“? Takich zawodów jest sporo: artyści, pisarze, adwokaci, lekarze... Gdy patrzę na pana, senor Gradaz, mimowoli myślę, że pan posiadał plantację kawy lub bawełny w Brazylji i torturował robotników-emigrantów i murzynów, albo też był dyrektorem wesołego domu w Rio z „przedmieścia czerwonej latarni“, albo handlarzem żywym towarem...
Zupełnie niespodziewanie brutalny Hiszpan zmiękł i spuścił z tonu. Znacznie już spokojniejszym głosem zaprotestował bardzo skromnie:
— Dios mio! Co też powiadać, capitano! Jestem sobie skromnym rentjerem, który chce zarobić i stać się mniej skromnym, cha-cha-cha!
— To się senor źle wybrał! — zaśmiał się Pitt. — Podług kontraktu, który przed terminem rozwiązać mogę tylko ja, każdy kolonista musi spędzić na północy pełnych pięć lat. Pięć lat, senor Esuperanzo! Bacz, aby ci po tym terminie starczyło chęci do mniej skromnego życia! Natomiast mógłbyś przez ten czas uczynić gruntowny rachunek sumienia i pożałować starych grzechów swoich, panie rentjerze z Barcelony!
Odwrócił się od niego i chciał odejść, lecz zatrzymał go kapitan „Roberty“ — stateczny, poważny Niemiec i, przykładając rękę do daszku czapki, meldował:
— Ten pasażer wszczyna ciągłe awantury, pobudza ludzi do kłótni i nieposłuchu, narzeka na jedzenie, chociaż je za trzech albo i czterech. Oprócz tego żąda codzień kseresu albo whisky i niegrzecznie, ordynarnie traktuje załogę!
Pitt Hardful pomyślał chwilę i nagle podniósł przybladłą twarz. Patrzył na Hiszpana surowym wzrokiem i rzucał słowo po słowie, jakgdyby ciężkie a ostre gwoździe wbijał w twarde drzewo:
— Kapitanie, znasz swoje obowiązki i prawa podczas pływanki?! Skorzystaj z nich w całej pełni. Gdyby ten pan wszczął jeszcze kiedy awanturę — za pierwszym razem zamknij go o chlebie i wodzie na tydzień w ciemnym rumie, a za drugim — wyrzuć, jak zgniłe mięso, — za burtę!
— Rozkaz! — odpowiedział Niemiec. — Abgemacht!
Na stłoczonych dokoła pasażerów taka decyzja Pitta Hardfula wywarła silne wrażenie. Wszyscy zrozumieli, że z tym człowiekiem można było rozmawiać po ludzku, lecz sprzeciwiać mu się — nigdy.
Spostrzegłszy bladą, stężałą twarz Szymona Rouviera, Pitt skinął na niego. Odeszli na rufę i usiedli na zryngowanych tałach. Kapitan zapalił cygaro i przez zęby rzucił:
— Opowiadajcie, Rouvier...
— Panie kapitanie! Jak cień chodziłem za inżynierem Géromem, słuchałem, co mówił i poznałem jego myśli. Dobry to człowiek, szlachetny i wierny przyjaciel pana. Mam taką pewność, że gotów jestem przysiąc na własną głowę, kapitanie!
— Wierzę wam, gdyż i sam miałem to wrażenie — szepnął Pitt.
— Ale za to ten Hiszpan, ten Gradaz! — wybuchnął Rouvier. — To wilk wściekły! Chwalił się, że ma więcej złota, niż wszystkie banki w Hiszpanji, że rozumie siłę złota, że złoto jest tem samem, co sumienie... ale oto i sam Gradaz toczy się tu...
— Odejdźcie tymczasem, Rouvier, — mruknął Pitt i ponuro patrzał na zbliżającego się Hiszpana, który zdala wymachiwał grubemi ramionami i wołał tubalnie.
— Capitano!... Capitano!... Tylko głupcy nie mogą się porozumieć... Esuperanzo Gradaz — nie głupiec, capitano Pitt Hardful — też nie głupiec. Ten piedad de nosestras, Senor! Dwie mądre człowieki muszą się dogadać do mądra rzecz! Mil veces-si!!
Pitt kiwnął głową i wskazał na zwój lin, mruknąwszy:
— Słucham!
Sapiąc, bryzgając śliną, wybuchając śmiechem, robiąc straszne miny, Esuperanzo Gradaz długo i namiętnie gadał, chwilami pochylając się ku Pittowi i szepcąc mu do ucha.
Gradaz zaczął od tego, że zna się na ludziach, o! zna się doskonale, bo tysiące tego tałałajstwa przelało się przez palce jego, to też poznał się na „Złotym Kapitanie“. Widzi go, jak na dłoni, niby świeżutką, dopiero wypuszczoną z pod prasy monetę pięciopesetową. Z kapitana Hardfula gracz nielada. On zaś, Esuperanzo Gradaz, przed tem, nim się z kimś zada, ma zwyczaj dowiedzieć się o nim szczegółowo, do sedna, do najmniejszej plamki na skórze i sumieniu, do ostatniego paznogcia na nodze. Wie o kapitanie wszystko, ale to literalnie wszystko, bo informacji o nim dostarczył mu nikt inny — tylko dziadek kapitana, czcigodny Alfred Stefan, z którym wiążą go dawne więzy przyjaźni. I poco to było kapitanowi zmieniać dobre, szanowane nazwisko Stefanów na jakiegoś Hardfula?!
Słuchający go dotychczas spokojnie Pitt w tem miejscu nagle się poruszył i, zatopiwszy swoje źrenice w bezczelnych oczach Hiszpana, wtrącił napozór obojętnie:
— Nazwiska swego wyzbywa się człowiek z różnych powodów... Syn pański, naprzykład, uczyni to z pewnością jedynie dlatego, żeby go nikt nie podejrzewał, że jest potomkiem Esuperanzo tegoż nazwiska!
Gradaz parsknął głośno.
— Ja nie mam syna! — wołał ze śmiechem. — Wciąż się jeszcze gniewa na mnie, „Złoty Kapitan“?! Napróżno, bo my zrobimy świetny interes!
Znowu się pochylił nad kapitanem i szeptem dalej snuł swoje wynurzenia. On — Gradaz rozumie, że kapitanowi zależało na rehabilitacji. W tym celu zaleciał zbyt wysoko i daleko. Oddał zadarmo nieprzebrane skarby północy, chciał podnieść biedaków upadłych, prawił coś zgoła niezrozumiałego o przekształceniu duszy współczesnej... Duszy? Dusza ta nie pragnie już ani wolności, ani wysokich ideałów, ani braterstwa i równości, zato drży do dobrego jadła i picia, do kabaretu z nagiemi dziewczyskami, do cygar, do używania wszelakiego, byle prędzej i więcej... Śmieszne więc są mrzonki i zapędy tak poważnego i zdolnego człowieka, jak kapitan Pitt Hardful! Jeżeli dłużej będzie obstawał przy swym marzycielskim planie, stanie się wszystko tak, jakgdyby kapela z nut odegrała. Cha-cha-cha! Esuperanzo Gradaz wie, że pomiędzy drabami, którymi wypchano statki, płyną wysłańcy centralnej rady socjalistycznej, a obok nich, być może, w tych samych kabinach ludzie, podesłani przez związek przemysłowców i bankierów. Atak rozpoczną socjaliści, jako głupsi, mniej wyrobieni i mniej ostrożni, a gdy ci porobią luki w dziele Pitta, przypuszczą wtedy szturm generalny kapitaliści. Co będzie z tego miał „Złoty Kapitan“?
Otóż nie z sentymentu, bo, Dios mio, sentyment funta kłaków nie wart, lecz powodowany zdrowym rozsądkiem, Gradaz proponuje kapitanowi spółkę. On już obmyśli taki kawał, że wykwituje z niczem i pachołków Marxa i kapitalistów, a na giełdach świata zjawią się najdroższe akcje „Spółki „Północne Złoto“ Esuperanzo Gradaz i Pitt Hardful“!
— Zgoda? Co? — spytał Hiszpan, triumfująco patrząc na kapitana i wyciągając do niego grubą, włochatą o czarnych paznogciach dłoń i łypiąc chciwemi oczami.
Pitt Hardful, nie patrząc na niego, mruknął:
— Schowaj pan łapę, bo to nie dla mnie...
— A więc można i bez tego! — wzruszył ramionami Esuperanzo. — Chcę tylko posłyszeć: zgoda czy nie?
Pitt spojrzał na siedzący przed nim zwał tłuszczu i nikczemności i spytał:
— Senor był zupełnie szczery ze mną?
— Jak na spowiedzi! — przytaknął Hiszpan.
— W buzi pańskiej brzmi to dziwnie i nie daje żadnej rękojmi, ale przypuśćmy — zauważył kapitan. — Więc pan nie jest przedstawicielem kapitału?
— Co tu ukrywać? — zaśmiał się Esuperanzo. — Jestem przedstawicielem kapitału, lecz osobistego, nie zaś „zorganizowanego“! Chcę wydrzeć „międzynarodówce kapitalistycznej“ ten kąsek północny i zapraszam pana do spółki, bo i tak będę szedł własną drogą i swego celu dopnę!
— No, teraz wierzę w szczerość senora! — zaśmiał się Pitt. — To obowiązuje mnie też do zupełnej szczerości. Słuchaj-że, Esuperanzo Gradaz z Barcelony, a dobrze sobie zapamiętaj! Po raz drugi powtarzać tego nie myślę... Jeżeli ważysz się stanąć mi na przeszkodzie, zmiażdżę cię, a twój opasły kadłub rozszarpią i rozciągną po tundrze wilki północne... Taka jest moja odpowiedź! Dopóki ja żyję, nikt nie zagarnie Tajmyru, bo oddałem go nowej ludzkości!
Pitt wstał i nie oglądając się, odszedł.
— Que perro estupido! — mruczał zdumiony Hiszpan.
Tymczasem Pitt pozornie tylko był oburzony. Rozmowa z Gradazem ucieszyła go niewymownie. Wiedział już, że wśród najgorszych przeciwników jego — kapitalistów może wyniknąć wojna domowa, wybuch jej on sam mógł przyspieszyć i tem zdemaskować swoich wrogów.
— Zagram na tem, gdy zajdzie nagła potrzeba... — zadecydował Pitt.
Postój w Bergen, gdzie ładowano węgiel i lekkie belki z twardego świerku norweskiego dla przyszłych baraków, zabrał kapitanowi dwa dni.
Pitt wysłał naprzód statki z kolonistami, dawszy im halzę na Wardoe i obiecując, że rychło dogoni flotylę. Pozostał z „Witeziem“ w Bergenie na kilka godzin, gdyż zamierzał skontrolować przyrządy nawigacyjne, przez niewykształconego szypra mocno zaniedbane. Przydałoby się też skompletować mapy morskie i nabyć kilka niezbędnych roczników locji.
Przed wieczorem, gdy Pitt siedział w biurze kapitana portu, posłyszał w sąsiednim pokoju rozmowę. Jakiś sztorman meldował urzędnikowi portowemu, że przybył na rejd Bergenu i odpłynie jutro przed południem, wziąwszy zapas węgla i słodkiej wody. Z odpowiedzi sztormana na pytania urzędnika Pitt wywnioskował, że mowa była o statku typu małych „cargo“,[15] należących do holenderskiej linji.
— Jaka ryza pańskiego „Haarlemu“? — spytał urzędnik, zapisując informacje do księgi portowej.
— Daleka północ... — padła odpowiedź.
— Należy pan niezawodnie do flotyli kapitana Hardfula? Jego statki odpłynęły przed trzema godzinami...
— Nie! Idę własną ryzą, — odpowiedział szyper.
— Jaki typ ładunku? — pytał dalej urzędnik.
— Alkohol, tytoń i skrzynie z przyrządami mechanicznemi...
— Ech, do tysiąca złamanych kotwic! — mruknął Pitt. — Szkoda, że nie mam przy sobie Miguela, — za kwadrans wiedziałbym o wszystkiem!
Kapitan bocznemi drzwiami wyszedł z biura i szybkim krokiem podążył ku przystani. Na rejdzie stał nieduży parowiec z białym napisem — „Haarlem“ na dziobie.
Pitt usiadł na słupku kamiennym i czekał.
W kilka minut później spostrzegł holenderskiego szypra i bosmana, powracających z biura portowego.
Kapitan obciągnął na sobie cywilne ubranie i podszedł do marynarzy z norweskiem pozdrowieniem.
— Cieszymy się, że do naszego portu zawitali dzielni Holendrzy — rzekł uprzejmie. — Czy na długo? Możebyśmy popłynęli na „Witeź“? Kapitan Pitt Hardful ma dobry „gin“!
— To Hardful nie odpłynął?! — zawołali Holendrzy. — Przecież widzieliśmy dymy jego parowców, a „Witeź“ płynie zawsze przodem?
— „Witeź“ pozostał w porcie. Popłyńmy tam! Hardful jest gościnnym kolegą, uraczy nas, jak się widzi! — namawiał kapitan.
— Dajcie spokój! Musimy uniknąć spotkania z nim, bo otrzymaliśmy taki nakaz — mruknął nieoględny bosman.
— Unikać takiego kamrata, jak Pitt Hardful? — wykrzyknął pozornie zdziwiony Pitt. — Cóż to za niedorzeczny nakaz?
— Samemu mi się to nie spodobało odrazu, lecz służba, sami wiecie! — zamruczał szyper. — Musimy, idąc śladem flotyli Hardfula, dotrzeć do Tajmyru... Grubo się na tej ryzie obłowiło nasze towarzystwo, a człek świeć tu oczyma i skradaj się, niby przemytnik jaki! Do dziurawego rumu z taką pływanką!
Szyper zaklął i splunął z wściekłością.
— Jaka szkoda! Zabawilibyśmy się w dobrej kompanji! — zakończył Pitt, żegnając marynarzy.
Była to bardzo ważna nowina, zmuszająca Pitta do niesłychanej czujności.
— Psiakrew! — myślał. — Może zamierzają wysadzić mnie w powietrze wraz z „Witeziem“, a ktoś, płynący na „Haarlemie“ ma stanąć na czele ekspedycji i zawładnąć Tajmyrem? Ci panowie, w rodzaju Esuperanzo Gradaza, do wszystkiego są zdolni!
W godzinę po rozmowie Pitta z Holendrem, „Witeź“, prowadzony przez pilota, wyszedł z wąskiego fjordu bergeńskiego; wysadziwszy Norwega przy północnej farze, kuter całą siłą pary ruszył naprzód, doganiając flotylę.
— Słuchaj-no szyprze! — zwrócił się kapitan do Mikołaja Skalnego. — Gdy będziesz mijał nasze parowce, sygnalizuj im, aby wystawiono wzmocnione warugi nocne od rufy i sztaby, a w dzień żeby się też oka z morza nie spuszczało! Może zagrażać nam niebezpieczeństwo...
Szyper rozdął nozdrza, jakgdyby chciał zwęszyć niewidzialnego wroga, i w milczeniu skinął głową, bo na morzu olbrzym, o ile dużo jadł i palił, o tyle mało pił, a jeszcze mniej gadał.



Rozdział XIV.
SZLAKIEM WIKINGÓW.

Ocean oddychał cicho; na szerokich, płaskich jego falach szybko płynęła ku północy flotyla kapitana Pitta Hardfula. Płynęła zaś szlakiem, wytkniętym tysiąc lat temu przez bohaterskiego Elfa Setera, ujarzmiciela oceanu Hyperborejów, poprzednika zuchwałych wikingów-zdobywców i wikingów-skaldów.
„Witeź“ parł naprzód całą siłą, a za nim w kilwaterze biegły nowe niemieckie parowce, odbywające pierwszą swoją pływankę.
Pasażerowie nie posiadali się z radości. Tak pięknej odświeżającej pogody i tak idealnie spokojnego morza nikt się nie spodziewał, bo nawet obznajmieni z pływankami w północnych szerokościach marynarze z Bremy, dziwili się i, kiwając głowami, mówili do siebie:
— Szalone szczęście ma ten kapitan Hardful! Żeby Atlantyk tak się pieścił z nami o tej porze roku, no-no! Jak to dalej pójdzie? Co nam zaśpiewa Lodowaty?
Stojący wpobliżu pasażer o twarzy zawadjackiej i piegowatej potrząsnął rudą czupryną i wtrącił do rozmowy oficerów:
— Ocean Lodowaty otrzymał już rozkaz kapitana Hardfula! Cha-cha! Zobaczycie, panowie, że stanie się gorący na nasze powitanie, a lodu ani krzty, aż do Wajgacza nie spotkamy. Jakem Juljan Miguel!
— O, to widzę, pan pływał już w tamtych wodach?! — spytał kapitan Niemiec, ze zdziwieniem i mimowolnym szacunkiem patrząc na rudego pasażera.
— Do usług i to już nie jeden raz!... Hej, pamiętam, jak złamaliśmy sobie ster koło Jamału!... — odparł z przechwałką Miguel i, zapalając się coraz bardziej, jął opowiadać o dawnych pływankach „Witezia“ pod dowództwem Olafa Nilsena i Pitta Hardfula. Oficerowie, majtkowie i spory tłum kolonistów otoczyli bywalca i wszyscy słuchali z zapartym oddechem.
Flotyla mijała właśnie latarnię morską na wyspie Ulfoe. Wznosiła się na prawie czarnej skale, niby strzelista, biała kolumna, otulona do połowy siwą pianą bałwanów, rozpryskujących się o rafy.
— Migu! — rozbrzmiał nagle dźwięczny głos kobiecy.
Rozgadany Miguel natychmiast przerwał opowiadanie i podbiegł do pasażerki, stojącej na spardeku. Była to młoda kobieta o włosach złocisto-popielatych, jak metal starych sprzętów kościelnych, i oczach szafirowych a bardzo smętnych.
— Migu... — powtórzyła prawie ze łzami w głosie, poprawiając czarną siatkę, okrywającą głowę. — Widzisz kamienie Ulfoe? Gdzieś tu, może, właśnie pod kilem naszego parowca, opuściliśmy... wtedy ciało Olafa Nilsena...
Westchnęła ciężko, a po przybladłej nagle twarzy przemknął skurcz bólu.
— Ot, tam, wprost przed nami wznosi się czarny cypel... — szepnęła. — To południowy przylądek Hadsefjordu... Moja wyspa Lango... A to — Lofoty — stare, smętne, tragiczne Lofoty... Kawał życia przeminęło bezpowrotnie i kto wie — może, niepotrzebnie...
Nagle na płynącym w oddali „Witeziu“ wykwitła girlanda flag sygnałowych, po niej — druga, a raptowny ryk syreny kutra targnął powietrzem.
— Sygnał zahamować maszyny! — krzyknął z mostka dyżurny oficer. — Mechanik, mały bieg!
— Co się stało?! — rozległy się niespokojne pytania.
Tymczasem na wszystkich trzech niemieckich parowcach rozległa się już komenda:
— Maszyny stop! Ster na N! Halza bez zmiany!
„Witeź“ tymczasem zakreślił szerokie koło i ostrożnie sunął ku parowcom, idącym już tylko własnym rozpędem. Stanęły wreszcie, zlekka podnoszone na długiej fali.
Kuter przepływał wzdłuż burt. Można było bez trudu dojrzeć ołtarz urządzony na pokładzie „Witezia“, zgromadzonych dokoła pasażerów, a na dziobie ustawioną osobno załogę z bosmanem przed szeregiem. Na mostku obok olbrzymiego szypra „Witezia“ stał kapitan Pitt Hardful z tubą w ręku.
Kuter, dymiąc, stanął. Wtedy rozległ się głos Pitta:
— Wtem miejscu zostały opuszczone na dno oceanu zwłoki naszego przyjaciela. Był nim dzielny, szlachetny, o duszy czystej szyper norweski, Olaf Nilsen, właściciel i dowódca „Witezia“. Za chwilę rozpocznie się nabożeństwo za duszę zmarłego. Wystawić na pokładzie wszystkie warugi! Podnieść banderę Norwegji! Niech towarzysze nasi wespół z przyjaciółmi Olafa Nilsena westchną za spokój jego duszy!
Ksiądz Seweryn Leduc rozpoczął modły. Rozwijały się jedna po drugiej wielkie bandery norweskie i powiewały cicho nad ukrytym w otchłani grobem twardego, jak skała, a czystego, jak woda fjordów, szypra z Lofotów. Na masztach „Witezia“ trzepotały chorągiewki sygnałów, a mówiły o dalekiej, nieznanej wyprawie w krainę nieśmiertelności.
Po krótkiem nabożeństwie katolickiem, pastor Boese odmówił na głos improwizowaną, okolicznościową modlitwę, poczem obaj kapłani nakreślili znak krzyża świętego nad mogiłą marynarza.
Na „Robercie“ tuż przy burcie klęczała młoda kobieta w czarnej siatce na złocistych włosach i ze łzami w oczach modliła się gorąco.
Miguel z troską i niepokojem patrzał na nią, a gdy podniosła się z kolan, szepnął do niej:
— O, fru Tornwalsen! Nasz sztorman pamięta o wszystkiem! Nie zapomniał o Olafie Nilsenie, niech Santa Madonna ma duszę jego w opiece!
— Tak, Migu! — odparła smutnym głosem. — Bóg stokrotnie wynagrodzi za to kapitana...
W głosie jej zadrżały nuty wzruszenia i serdecznej wdzięczności.
Ktoś, bezceremonjalnie dotykając ramienia kobiety, spytał ze śmiechem:
— Belleza... Belleza sublima!... nie warto łzami psuć oczek!... Czy nieboszczyk był kochankiem pięknej senory! Cha-cha-cha!
I nagle stało się coś zgoła nieoczekiwanego.
Oto wiotka, zgrabna postać młodej kobiety wyprężyła się, jak łuk naciągnięty, odrzuciła się wtył, niby zgięta sprężyna, i wnet pochyliła się wprzód rzutem krótkim i silnym.
Trafiony pięścią w oko, Esuperanzo Gradaz zachwiał się na grubych nogach i, przebiegłszy kilka kroków, runął na skrzynię z pasami ratunkowemi, rycząc, jak zarzynany wół.
— Perra, mas que perra! — rzęził Esuperanzo. — Co to było?!
Majtek zwrócił ku Hiszpanowi roześmianą twarz i odparł prawie bezczelnie:
— Amor zamiast serca, ugodził senora w oko...
— El nombre del amor! — wykrztusił senor Gradaz.
— Właśnie już wspomniałem o Amorze — zaśmiał się majtek.
— Que se pudre! — ryknął Hiszpan i chwiejnym krokiem powlókł się w stronę jutu, krzycząc:
— Lekarza! Lekarza! Tu wybijają oczy!
Z mostku wychylił się przez reląg dyżurny oficer i zawołał:
— Cicho, wieprzu jeden! Pamiętaj, co powiedział kapitan Hardful. Pójdziesz rybom na strawę, stary ohydniku!
— Ten piedad, Senor Dios mio! — jęknął Esuperanzo, lecz przestał już krzyczeć i przeklinać, bo przed zdrowem okiem jego stanęła, jak żywa, surowa, groźna postać „Złotego Kapitana“.
Zawzięty Hiszpan postanowił się zemścić. Z uprzejmym wyrazem twarzy, jeszcze wstrętniejszej niż zwykle i bardziej odstraszającej, bo małe, czerwone oko wyglądało okropnie wśród napuchniętych, ciemno-sinych fałd, zwiędłej skóry, podszedł w dwa dni później do przechadzającej się po pokładzie młodej kobiety i zaczął rozmowę:
— Hę? Taka belleza esplendorosa, wiotka, jak syrena... hę? A pięścią wali, jak tęgi marynarz-zabijaka! Skądże to taka wprawa — senora?
Elza Tornwalsen nic nie odpowiedziała, nie patrząc na bezczelnego starca.
Niezmieszany tem bynajmniej Esuperanzo Gradaz prawił dalej:
— Ja nie chciałem obrazić... Gdzieżby tam? Takie cacuszko, takie pieścidełko!... Widać coś ważnego zmusiło senorę do opuszczenia Europy... Może gdzieś, kiedyś na Rivierze, albo w Biarritz te śliczne rączki wślizgnęły się niebacznie do kieszeni kochanka... Uciekamy — co? Aż na Tajmyr?... Hę? Taka laleczka i — na Tajmyr! Eso es montruozo!
Elza wciąż milczała, tylko nozdrza jej się rozdymały, a oczy rzucały z pod opuszczonych powiek zaczajone, baczne spojrzenia w stronę zbliżającego się Hiszpana.
W głowie mignęła jej szalona myśl.
— Uderzyć go pomiędzy oczy i zrzucić za burtę...
Przypuszczając, że młoda kobieta milczy, nastraszona jego „domyślnością“, mówił już śmielej. Nie spostrzegł inżyniera Géroma i Juljana Miguela, którzy właśnie rozmawiali o Olafie Nilsenie i bacznie przyglądali się Hiszpanowi. Nie słyszeli oni słów Gradaza, lecz Rudy Szczur dojrzał, że ręce Elzy chwilami drżały i zaciskały się w pięść.
— Ta łojówka barcelońska coś ohydnego gada do fru Tornwalsen — pomyślał Miguel i podszedł bliżej.
— Senora belleza... — mruczał przez zęby Gradaz. — Ja o tem nikomu słówkiem nie pisnę... Takie cacko... świecidełko prawdziwe!... Nudno nam obojgu będzie na tym Tajmyrze, bo ani ja, ani piękna senora nie jesteśmy stworzeni do pracy! Cha-cha! Tam podobno noce są długie... Moglibyśmy je skrócić, hę! A za to do pięknej torebki mojej belleza z cichym brzękiem toczyłyby się monety, duże złote monety! Trzeba tylko, abyś, kochaneczko, koteczko drapieżna...
Nie dokończył, bo w tej chwili zakotłowało się na pokładzie „Roberty“. Esuperanzo Gradaz został natychmiast zbity z nóg i przyciśnięty ciężarem dwóch ciał, miotających się i szamocących się z nim. Ciężkie razy czterech tęgich pięści spadały na opasły kadłub Hiszpana; pięści te grzmociły z prawdziwym zapałem, a czyjeś gardziele wydawały ryki i przekleństwa.
Majtkowie z trudem zwolnili pobitego dotkliwie i jęczącego Esuperanzo, odrywali od niego, wczepionego weń, jak brytan w niedźwiedzia, wściekłego Miguela, wyrzucającego potoki takich hiszpańskich wyzwisk, jakich używali chyba tylko konkwistadorowie Korteza; trzymali za ręce bladego i oburzonego Géroma, który powtarzał w kółko:
— Za burtę! Za burtę!
Kapitan „Roberty“, zbadawszy zajście, kazał zamknąć starego awanturnika do najgłębszego rumu.
— Posiedzisz tam do Wardo!
Dla pasażerów widowisko to było jedyną rozrywką, bo morze żadnych wrażeń nie dawało. Ocean jakgdyby spał i, w rozmarzeniu rozkosznem pieszczotliwie kołysał statki, brużdżące jego pierś. Zrzadka tylko zjawiały się na horyzoncie grindy,[16] lub przepływały ławice śledzi, gonione przez foki i delfiny.
Flotyla minęła dawno archipelag Vesterwaalen, pożegnała sygnałami „ostatnią latarnię europejską“, migającą z wyspy Kwaloe, i dążyła na NNE, mając kurs wytknięty na przylądek Nordkap.
Ocean Lodowaty powitał podróżników dość silną bryzą, lecz i ona nie podniosła fal, więc pływanka odbywała się po dawnemu w warunkach nader pomyślnych.
Zaczynając od latarni Garghioelm, morze dostarczało codzień nowych wrażeń.
Przedewszystkiem spotykano coraz częściej ławice śledzi i sztokfiszów, ściganych przez stada delfinów, grindów i fok, a pewnego razu majtek, pracujący na fok-maszcie, krzyknął:
— Patrzcie tam, na północ!
Istotnie, na morzu działy się dziwne rzeczy.
Pasażerowie długo nie mogli nic rozejrzeć w skotłowanej, wzburzonej wodzie, gdzie miotały się jakieś potwory.
— To gromada „zbójów“ napadła na wieloryba!... — zawołał oficer, śledzący zjawisko przez silną lornetkę morską.
Wieloryb w największem przerażeniu pędził wprost na płynącą flotylę. Zwykle płochliwy i ostrożny, nie zwracał teraz żadnej uwagi na przecinające mu drogę huczące maszynami parowce. Znikające na kilka chwil pod powierzchnią, wynurzał olbrzymie cielsko, wyrzucał z sykiem i jękiem słup wody i na nowo pogrążał się. Nie było wątpliwości, że jest ścigany, lecz napastników nikt jeszcze nie dostrzegł.
Dopiero, gdy wieloryb, zmęczony i wyczerpany, z trudem już płynął pomiędzy „Witeziem“ a „Robertą“ i prawie już nie nurkował, spostrzeżono kilkanaście ryb o ciemnych grzbietach i białych brzuchach. Co chwila wyskakiwały teraz z wody i ciskały się na znużonego olbrzyma. Niektóre z nich wczepiały mu się w wargi i chwytały za potężne pletwy.
— Patrzcie! Patrzcie! — wołał oficer — To są „ryby-miecze“, mają po pięć metrów długości, a należą do rodziny wielorybów. Marynarze nazywają je „zbójami“, i w samej rzeczy są to najstraszliwsze, gorsze nawet od rekinów, drapieżniki! „Zbóje“ — to plaga morza, tępiciele wszelkich żywych istot, a szczególnie wielorybów, ściganych bez litości. O, widzicie?! Już cztery sztuki wżarły się w grube wargi biedaka! Usiłują zaciągnąć go na głębinę i trzymać tak długo, aż udusi się z braku powietrza...
Wieloryb, otoczony stadem żarłocznych wrogów, odpływał coraz dalej, pędząc na południe, ku brzegom lądu.
W dwa dni później statki Pitta stały już na kotwicach przy cuchnących rybami, tranem, gnijącemi skórami i odpadkami garbarni przystaniach Wardo.
Pitt Hardful z Mikołajem Skalnym spędzili cały dzień w mieście, załatwiając formalności portowe i robiąc zakupy. Statki przyjmowały węgiel, słodką wodę i beczki z solonemi sztokfiszami, których miało starczyć aż do Tajmyru.
— Tam zato będziemy się raczyli świeżemi a tak wybornemi rybami, jak jesiotr, łosoś, nelma, tajmień, moksun, a zrzadka nawet — omul! — pocieszał towarzyszy podróży Miguel. — Z pewnością nigdy nie słyszeliście o takich rybach, a tymczasem lepszych nigdzie już jeść nie będziecie! No, a teraz, aż do Pyasiny żujmy łykowate sztokfisze, — trudno!
Wieczorem, powróciwszy na pokład Pitt zastał w swojej kabinie Pawła Gérome.
Inżynier z tajemniczą miną starannie zamknął drzwi i szepnął:
— Mam bardzo ważne nowiny, kapitanie!
Pitt w milczeniu patrzał na niego.
— Od Bergenu aż do Wardo nie spuszczam z oka dwóch grup pasażerów „Roberty“ — ciągnął inżynier. — Głównemi hersztami są — w jednej — elektrotechnik Barbier, w drugiej — niejaki Henryk Bluehm. Otóż te grupy zbierają się osobno i wciąż się naradzają. Jedni i drudzy z tych drabów szeptem opowiadają sobie, że płynie w ślad za nami...
— ...statek holenderski „Haarlem“ z alkoholem i jakiemiś maszynami! — dopowiedział Pitt.
— To już kapitan wie o tem?! — zawołał zdumiony Gérome.
— Ja muszę o wszystkiem wiedzieć, bo inaczej cały mój plan runie... — wzruszając ramionami, odparł kapitan. — Zaciekawiają mnie tylko te maszyny...
— Właśnie! Dwa dni temu przez ścianę kabiny słyszałem rozmowę o tem — opowiadał inżynier. — Miałem otwarty iluminator, więc głos dochodził mnie wyraźnie. „Haarlem“, oprócz alkoholu i tabaki, wiezie... karabiny, a wszystko ma być wyładowane gdzieś na Tajmyrskim jeziorze...
— Dziwi mię tylko, że, jak pan powiada, są to różne grupy, a tymczasem ten sam statek dostarcza im jednakowego towaru? Nie rozumiem tego. Jak to objaśnić?
— Dwaj drapieżnicy łączą się często, aby zaatakować wspólnego nieprzyjaciela... — zauważył Gérome.
— Nieprzyjaciel — to ja naturalnie, a cóż to za drapieżnicy? — pytał Pitt.
— Socjaliści, którym przewodzi Barbier, i wysłańcy kapitalistów pod wodzą Bluehma, — objaśnił inżynier. — Pierwsi mają otrzymać broń, drudzy — alkohol i tytoń. Kapitał lubi przyglądać się, gdy inni puszczają sobie krew, sam zaś woli — kusić złotem lub inną trucizną...
— Ta-ak! — odparł w zamyśleniu Pitt. — To bardzo prawdopodobne i... smutne.
— Pan się obawia? — spytał Gérome.
— Obawiam się, że „Północne Złoto“ rozpocznie działalność od surowych rządów... — mruknął kapitan i zacisnął zęby. — Dziękuję panu! — rzekł po chwili, podając rękę inżynierowi. — W każdym razie liczę na pańską pomoc?
— Spodziewam się, że nie zawiodę nadziei kapitana — odparł Gérome, śmiało patrząc w oczy Pitta.
Na trzeci dzień pobytu w Wardo flotylla wypłynęła na wschód.
Statki posuwały się teraz znacznie wolniej, ponieważ Mikołaj Skalny zaopatrzył wszystkie w grube i mocne opancerzenie z belek i w wiszące fendery, które osłabiały parcie lodów na kadłuby parowców, lecz hamowały też szybki bieg okrętów.
Pływanka odbywała się przy cichej pogodzie aż do cieśniny Karskiej.
Przesunęły się smętne, jednostajne brzegi wysp Suchanina z nagiemi skałami, gdzie gnieździły się niezliczone stada ptactwa morskiego, a fale wyrzucały na zdziary cienkie tafle kry, skrzącej się na słońcu, jak kryształy.
Mikołaj Skalny i kapitan nie schodzili z mostku.
Statki zbliżały się do Karskiej cieśniny, gdzie obawiano się pierwszego spotkania z lodowemi polami. Na szczęście jednak upalne lato, panujące w Europie, miało swój wpływ i na ten ponury, niegościnny kraj.
Flotyla minęła pustynne, nizinne brzegi Nowej Ziemi i wysunięte daleko łachy piasczyste, na które z pluskiem wbiegały fale morza Karskiego. Termometr nie wskazywał gwałtownego spadku temperatury, barometr stał niezmiennie na suszy. Wszystko dowodziło, że żeglarze nie napotkają przeszkody w postaci wielkich zbiorowisk pływającego lodu.
Na morzu tu i ówdzie zjawiały się nieduże kawały kry kruchej, z brzękiem i szelestem rozpadającej się na długie igły lodowe. Morze było wolne, gdyż północno-wschodnie wiatry przygnały pola i góry lodowe ku brzegom syberyjskim.
I jeszcze jedna wskazówka, niemal nieomylna, przemawiała za tem, że statki nie spotkają na drodze niebezpiecznych mas lodowych. Świadczyły o tem ogromne stada „beług“ — należących do rodziny wielorybów. Potężne, dochodzące do siedmiu metrów zwierzęta, niemal zupełnie białe, wynurzając się prawie do połowy kadłuba, płynęły na wschód.
Patrząc na stada beług, Mikołaj Skalny mówił do kapitana:
— Przespały norweskie kutry rybackie taką gratkę! Teraz chyba zwęszą zdobycz tylko Ostiaki z Jamalu.
Północni rybacy, widocznie, oczekiwali przejścia beług, bo na wysokości ujścia Obi, o której świadczyła szeroka smuga mętnej, żółtej wody, wnoszonej do oceanu przez tę olbrzymią rzekę syberyjską, flotyla spotkała setki kajaków.
Natychmiast rozpoczął się szalony pościg; śmigały w powietrzu harpuny, tu i ówdzie huknął nawet strzał karabinowy. Polowanie tak pochłonęło dzikich rybaków, że zwykle nadmiernie ciekawi, teraz nie zbliżali się do płynących parowców i odpływali nawet coraz dalej, ścigając cenną zdobycz.
— Dobry znak! — mruknął szyper „Witezia“. — Ostiaki nigdy nie zapuszczają się daleko, gdy nie są pewni pogody lub gdy obawiają się pływających pól lodowych. Dobra nasza, sztormanie! Bóg da, że dopłyniemy bez przeszkody!
Zacierał ręce radośnie i pykał fajkę z rozkoszą.
Na czterdziesty siódmy dzień pływanki „Witeź“, prowadząc za sobą parowce niemieckie, omijał ostrożnie wyspę Fomina i wchodził już do ujścia głębokiej rzeki Tajmyr, gdzie rzucono kotwicę.
Nazajutrz o świcie, statki posuwały się dalej, lawirując za „Witeziem“, prowadzonym pewną ręką Mikołaja Skalnego, stojącego przy sztorwałowem kole.
— Znasz, widzę, dobrze wart tajmyrski! — pochwalił go Pitt Hardful.
— Ba! — odezwał się szyper. — Toż już dwunasty raz żegluję tu, kapitanie!
Wkrótce wyłoniło się z poza zakrętu rzeki olbrzymie jezioro i czerwona skała wyspy Czoa, usianej tłumem ludzi i rozkwieconej barwnemi flagami. Góry stromemi zboczami coraz bardziej zaciskały prąd potężnej rzeki.
Na „Robercie“ panował Miguel. Co chwila wykrzykiwał:
— Ten nagi grzbiet — to góry Byrranga, a tam — z zachodu — to Mgoa-Moa, a wszystko razem przezwaliśmy „Złotą Studnią“!...
„Witeź“ ryknął syreną trzykrotnie. Z warkotem pobiegł łańcuch kotwiczny, rozległy się sygnały bosmańskie.
Kilka łodzi odbiło od brzegu, a duża motorówka mknęła ku „Witeziowi“.
Siedzący w łodziach wymachiwali czapkami i wołali:
— Niech żyje „Biały Kapitan!“ Niech żyje „nowy człowiek“! Niech żyją przybywający towarzysze i przyjaciele! Hurra!
Pitt Hardful, stojąc przy burcie, witał radośnie dawnych kolonistów:
— Witajcie, przyjacielu Bezimienny! Jak się macie, stary Puhaczu! Urosłeś, zmężniałeś, mały Jacky Lark! A to kto? Mój Boże, nie poznałem poczciwego Borsuka!... Jakże się cieszę, że widzę was, mój miły Falkonecie! No matter, czerwony Crew, posiwiałeś druhu! A Cep wciąż o Arkolskim moście marzy?! Bywajcie, Szubercie! Jakżeż się cieszę, że znów przybyłem do was! Teraz nic mi do szczęścia nie brakuje, wierzę w zwycięstwo nasze, bracia, przyjaciele!
Ledwie wyrzekł te słowa, a już zapytywał siebie i badał, dlaczego powiedział, że nic mu teraz do szczęścia nie brakuje? A więc brakowało? Brakowało coś i dręczyło go nigdy nieustającą tęsknotą... Westchnął.
— Niech żyje „Biały Kapitan“! — rozległy się potężne okrzyki. To witali go nowi koloniści z „Jenny“, „Augusty“ i „Roberty“.
Zaczęło się lądowanie pasażerów, stęsknionych do twardej ziemi.
A wiwaty wciąż jeszcze grzmiały:
— Niech żyje wolny, śmiały, potężnie dążący do celu człowiek-zwycięzca!
— Zwycięzca nad samym sobą! — odkrzyknął Pitt Hardful i ból nagle ścisnął serce jego tak dotkliwie, że aż zbladł.
Zamknął oczy i wnet stanęły przed nim postacie dawnych towarzyszy i przyjaciół, chociaż nikt z nich nie wyrzekł nigdy słowa o wierności i zaufaniu bez granic.
Olaf Nilsen, wyruszający w ostatnią swoją pływankę... rozważny Rynka, wesoły Walicki i inni Polacy z załogi „Witezia“... zabawny „Kula Bilardowa“, dawny clown cyrkowy i... Elza Tornwalsen...
— Eh! — syknął kapitan i zęby zacisnął. — Elza... wielka lady... znalazła cichą przystań przy boku lorda Seebolda Warwicka... Ciężkie przeżycia, gorzkie myśli, zawsze smętne oczy... a przedtem — wyznania miłości i wiernego czekania na mnie... — wszystko furda, puste mrzonki, fałszywe słowa, obłuda, ogniki błędne! Rozpierzchło się to, rozwiało, zagasło pod tchnieniem nagłej dmy... skończyło się wszystko... pod ołtarzem... w Westminsterze, zapewne, jak na lordów przystało! A ja? Ja jeszcze raz musiałem zwalczać samego siebie... szamotać się w samotności, skrycie przed ludźmi, zmagać się z uczuciem... które stało się karą dla mnie i męką palącą, zniweczyć w duszy ostatnią iskrę nadziei!...
Pitt Hardful stał wciąż z zamkniętemi oczyma, z twarzą bladą i znużoną, jakgdyby uczynił był nagle wysiłek nieludzki, a ten ni to zabrał mu resztki krwi ni to brzemieniem nieznośnem ugiął do ziemi samej.
Trwało to jednak krótką chwilę.
Kapitan podniósł głowę, ogarnął wzrokiem wszystko, tupnął nogą i krzyknął z nagle zrywającą się w nim rozpaczą:
— Niech żyje praca nad sobą, bo ona jedynie przyniesie zapomnienie grzechów i bólów naszych! Niech żyje kraina ukojenia i oczyszczenia od zbrodni cywilizacji!
W zgiełku, panującym na pokładach statków i na jeziorze, gdzie już odbijały od burt spuszczone szalupy, nikt prawie nie słyszał tego okrzyku Pitta Hardfula.
Tylko ojciec Seweryn Leduc, stojący w pobliżu, posłyszał go i wyczuł cierpienie i rozpacz tęsknoty gryzącej, szarpiącej serce kapitana.
Zbliżył się do niego i rzekł poważnym głosem, jak kapłan rozgrzeszający:
— Niech Chrystus-Zbawiciel, który zgłębił mękę ludzkiego istnienia, rychło pocieszy cię, synu, i uśmierzy boleść i miotanie się duszy twojej!
Pitt Hardful spojrzał na księdza zdumionym wzrokiem, lecz natychmiast oczy spuścił, kryjąc ogarniające go wzruszenie.
— Oby... oby, ojcze!... — szepnął z jakąś skargą namiętną.
Biegli do niego z okrzykami radosnemi starzy przyjaciele — ci wszyscy, których wyrwał był przed laty z dna nędzy ostatecznej. Wyciągnął do nich ramiona, a usta, miast słów powitalnych, szepnęły raz jeszcze, tak cicho, jak westchnienie:
— Oby... oby!...


Rozdział XV.
„KRAINA WIELKIEJ ODMIANY“.

Pitt Hardful w towarzystwie dawnych kolonistów wstąpił na teren „Północnego Złota“. Na brzegu powitali go mieszkańcy osiedla, którzy przybyli na Tajmyr przez czas jego długiego pobytu w Europie, oraz starszyzna Samojedów, z którą niegdyś w swojem i Olafa Nilsena imieniu zawarł był „wieczystą“ umowę.
Kapitan, mając przy sobie inżyniera Gérome i Ernsta Swena, rozglądał się dokoła.
Wszystko się tu zmieniło. Zniknęły dawne małe chatki, wtulone do ziemi, ukryte przed wichrem w jarach i fałdach tundry. Natomiast ciągnęły się szeregi małych, schludnych domków murowanych, o ścianach grubych i potrójnych szybach.
Na uboczu, bliżej jeziora, tuż naprzeciwko wyspy Czoa widniały składy kupców, handlujących z tuziemcami podług norm, ustalonych przez radę przedsiębiorstwa. Między osiedlami kolonistów i osadą handlową Pitt ze zdziwieniem ujrzał trzy duże gmachy drewniane o szeregu jasnych okien. Różnobarwne flagi i girlandy z zielonych pędów żórawiny i gałęzi cedrów zdobiły wejście do tych budowli.
Bezimienny, widząc zdumienie Pitta, objaśnił:
— Wyasygnowaliśmy część złota ze skarbca naszego na wzniesienie tych domów dla nowych kolonistów, aby mogli wygodnie przetrwać zimę, aż do czasu wykończenia osobnych murowanych domków. Wiedząc z listu kapitana, dostarczonego nam przed dwoma laty przez Mikołaja Skalnego, że będziemy mieli nowych towarzyszy, zamówiliśmy wszystko niezbędne dla życia liczniejszej osady. Chcielibyśmy, aby nowoprzybywający towarzysze czuli się jak najlepiej na terenie „Złotej Studni“ i aby jak najrychlej stali się prawdziwymi jej współobywatelami, wiernymi panującym tu zasadom!
Gérome nie mógł wstrzymać okrzyków zdziwienia, słuchając opowiadań Bezimiennego, Puhacza i Falkoneta, oprowadzających ich po terenie osady i robót. Inżynier zatrzymał się przy dużym piecu cegielni i cementowni.
— Wszystko to pomyślane i zbudowane doskonale! — zawołał w zachwycie.
— Mieliśmy dwóch dzielnych, oddanych sprawie inżynierów, przysłanych nam przed kilku laty przez kapitana. Ich to dzieło. Niestety, nie wytrzymali oni surowego klimatu północy! Jeden leży pod krzyżem na zboczach Mgoa-Moa, drugi — zmuszony był opuścić Tajmyr. Od tamtego czasu nie mamy dobrych sił fachowych! — objaśnił Falkonet, kiwając głową. — Coraz częściej odczuwamy brak takich ludzi.
Gérome przekonał się o tem naocznie, zwiedzając teren przedsiębiorstwa. Pracę nad wydobyciem złota prowadzono naraz w kilku miejscach, przyczem porzucano mniej bogate złoża, szukano zaś i eksploatowano przeważnie „gniazda“, czyli przypadkowe obfite skupienia metalu. Wprowadzało to chaos w całej produkcji, tamowało często ruch na placu robót i nie pozwalało prawidłowo i wydajnie wykorzystać ani kolejki wąskotorowej, ani też maszyny, przemywającej piaski i ziemię.
— Musimy to zmienić do gruntu! — mówił Gérome do Pitta Hardfula. — Już mam gotowy plan. Wybito tu główny szyb, który nazwano „Złotą Studnią“. Od niej to rozpoczyna się potężna żyła rudy, stanowiąca właściwie największy skarb całego przedsiębiorstwa. Pozwala ona założyć galerje podziemne, czynne przez cały rok i dopuszczające ścisłe obliczenia budżetowe i techniczne na długi szereg lat. Od głównego szybu z biegiem czasu dojdziemy do wszystkich „gniazd“, chociaż jestem przekonany, że najgłówniejsze nie zostały dotąd wykryte i znajdą się w wąwozach Mgoa-Moa — w okolicy, przeciętej przez złotą żyłę.
— Ma pan słuszność! — zgodził się Pitt. — Tymczasem roboty, prowadzone obecnie, mają taki charakter, jakgdyby pracujący na Tajmyrze ludzie zamierzali jak najprędzej wyczerpać najbogatsze złoża i porzucić tę miejscowość.
— Ktoby o tem myślał! — zawołał Puhacz. — Na tym terenie kilka pokoleń będzie się uczyło nowego życia — jeden dla wszystkich i wszyscy dla jednego!
Gérome słuchał uważnie i badał wyraz twarzy i ton głosu mówiących. Nie miał wątpliwości, że szczery poryw kierował dawnymi osadnikami „Złotej Studni“. To zmuszało go do otwartości i do poczynienia poważnych przestróg.
— Pęd do nagromadzenia największej ilości złota może mieć wręcz przeciwny zasadom przedsiębiorstwa wynik — zauważył inżynier. — Może on rozpętać chciwość i niezdrowe apetyty kolonistów mniej ideowych, podszepnąć plan zagarnięcia złota ze skarbca i porzucenia północy.
— Myślałem o tem nieraz... — odparł Pitt Hardful. — To też nasz skarbiec posiada tylko produkcję roczną, w tej jej części, która pozostaje własnością przedsiębiorstwa. Co rok odsyłamy złoto do bezpiecznego miejsca, skąd zostanie wycofane w odpowiednim czasie na cele ostatecznej walki o nowe formy życia...
— Niezbędna i mądra przezorność! — kiwnął głową inżynier.
Dzieląc się myślami i wrażeniami podeszli tymczasem do domu rady „Złotej Studni“, gdzie był przyrządzony dla nich posiłek.
W godzinę później na placu osady został zebrany wiec.
Wszyscy koloniści wylegli na odgłos dzwonu sygnałowego.
Na przygotowanej naprędce mównicy zjawił się Pitt Hardful.
Miał bladą i jak zwykle surową twarz, głos drżał mu i chwilami się załamywał:
— Przyjaciele, bracia... — zaczął, — o, jakżebym chciał, żeby wszyscy, którzy stanęli tu dziś i którzy przebywają oddawna, zostali prawdziwymi przyjaciółmi nie dla mnie, lecz dla idei, kierującej mną, i czuliby się braćmi dla siebie wzajemnie. Z punktów kontraktu, zawartego pomiędzy wami a „Północnem Złotem“, już wiecie, co wam daje kolonja i czego żąda od was. Nie będę tego powtarzał! Chcę tylko wyrazić nadzieję, że jesteście gotowi dążyć do niepodległości materjalnej nie więcej, niż do wyrobienia w sobie zasad braterstwa i bezwzględnego zaufania do siebie i towarzyszy, niż do wyzbycia się straszliwej zasady drapieżnej, podstępnej walki o byt, depcąc po trupach bliźnich. Współpraca, oparta na wierze w uczciwość każdego tu obecnego, wyzbycie się zawiści, uznanie moralnych i umysłowych wartości człowieka, ofiarność w imię ogólnego dobra, pogarda do nagromadzenia bogactw — są naszemi zasadami. Po pięciu latach opuścicie tę „krainę wielkiej odmiany“, jak ją opuszczają wkrótce Bezimienny, Puhacz, Falkonet, Szubert, Cep, Lark i inni, a, wyjeżdżając, złożycie uroczystą przysięgę, że w życiu zwykłem będziecie stosowali i rozpowszechniali nasze zasady, że przyślecie nam tu swoich zastępców, zdolnych do życia, pracy, uczuć i myśli w ramkach kodeksu „Złotej Studni“. Śmiem twierdzić, że zasady te są szczytniejsze, sprawiedliwsze i bardziej życiowe niż marzenia socjalistów i komunistów. Ci ludzie chcą albo popełnić zbrodnię, zabierając plon pracy zdolniejszych, energiczniejszych lub szczęśliwszych od nich ludzi, albo też budować nowy, nigdy dotąd nie powstały gmach na starych, rozsypujących się fundamentach...
Zapalając się coraz bardziej, Pitt ciągnął dalej śmiało już rozbrzmiewającym głosem:
— Ja też buduję nowy gmach, lecz chcę rozpocząć od fundamentów. Stary jest już zmurszały i zbutwiały do reszty. Należy tworzyć społeczeństwo, pozbawione chciwości. Socjaliści i komuniści twierdzą, że oni także dążą do tego celu. To jest fałsz! Oni są groźni dla kapitalistów, lecz nie dla kapitalizmu, ponieważ na chciwości biedaków zbudowali nietrwały gmach. Zwalczyć chciwość, krwawą żądzę walki o byt, zniszczyć kapitalizm i wojny może tylko nagle budzący się ruch ascetyczny, który zmusi najszersze masy od dołu do góry otrząsnąć się od dążenia do gromadzenia bogactw i używania, — tych grzechów naszego wieku! Celem mego życia jest doskonalenie i wyszkolenie w tym kierunku możliwie najliczniejszych rzesz obywateli wszystkich państw, wskazanie im na przykładzie, na surowej, osobistej praktyce — nowej formy życia. Ja wiem, jednak, że życie jest skomplikowane, a myśl ludzka biegnie w innym niż moja kierunku. Nie chcę doskonalić moich braci ponad możliwość, bo to zniszczyłoby dzieło moje! „Złota Studnia“, ma dać wam spokój o dzień jutrzejszy tam wśród wilków i rekinów obłędnego świata cywilizowanego. Wy nazywacie to szczęściem, a więc za to „szczęście“ założyciele tej kolonji żądają od was ścisłego przestrzegania w życiu naczelnych zasad swoich.
Kapitan podniósł zdrową rękę wysoko w powietrze i zawołał:
— Zrozumiejcie, że cel nasz jest drogim dla nas i że bronić go będziemy wszystkiemi siłami i środkami, znajdującemi się w naszem rozporządzeniu! Jest to obrona nie tylko celu, lecz najistotniejszej treści naszego życia. Z Bożą pomocą, przyjaciele, bracia, wejdźcie w nowe życie i po powrocie do ojczyzny stańcie się krzewicielami zasad „Krainy Wielkiej Odmiany“!
Po tej przemowie rozpoczęło się rozlokowanie przybyłych kolonistów, a niezmordowany, energiczny inżynier Gérome poszedł do szybu „Złotej Studni“ i zaczął go badać, obmyślając nowy plan robót podziemnych.
Pitt Hardful, podniecony i zamyślony, szedł w stronę brzegu jeziora.
Mimowoli ciągnęło go do „Witezia“, bo był to przecież jedyny i ostatni łącznik z tym światem, gdzie pozostawił Elzę i swoją tak nagle przygasłą i rozwianą nadzieję. Po deskach pokładu stąpała niegdyś Elza Tornwalsen, ręka jej zaciskała koło sztorwałowe, tu wśród tych want i bardun, w małej kabinie forkasztelu i w kajucie kapitańskiej powstał i zakończył się niewidoczny, ograniczony żelazną burtą kutra dramat, w którym on — Pitt Hardful — mimowolnie odegrał ważną rolę. Ze strachem i niemą rozpaczą myślał kapitan o dniu, gdy za zakrętem wysokiego brzegu zniknie dym „Witezia“, odpływającego do Europy. Wiedział, że prawie na cały rok zostanie odcięty od świata i już nie będzie mógł ani otrzymać żadnej wiadomości o Elzie, ani też przesłać jej chociażby słowa pozdrowienia.
W tej chwili kapitan posłyszał za sobą szybkie kroki i głos Juljana Miguela:
— Sztormanie! sztormanie!
Pitt zatrzymał się.
— Sztormanie! Grupa jakichś nowoprzybyłych kolonistów wynajęła kilku Samojedów, którzy mają odstawić ich na reniferach do łachy Syma... nie wiem, co to ma znaczyć, ale słyszałem na własne uszy, że ci ludzie nalegali na pośpiech i zastrzegli sobie tajemnicę...
Nie zdążył Miguel skończyć swego doniesienia, gdy nadbiegł zadyszany Rouvier.
— Szukam pana kapitana po całej osadzie! — zawołał i, pochyliwszy się do ucha Pitta, szepnął:
— Kilku naszych ludzi z „Roberty“ wymknęło się z osiedla i wyjechało na reniferach!
— Już miałem o tem wiadomość — kiwnął głową kapitan i po krótkim namyśle rzekł:
— Skoczcie, Rouvier, do szypra Skalnego i powiedzcie mu, aby przygotował dla mnie motorówkę.
Rouvier pobiegł ku brzegowi Tajmyru, Pitt zaś skinął na Miguela i kazał mu wyszukać Bezimiennego i Falkoneta, aby się uzbroili i niezwłocznie stawili na kutrze.
— Popłyniemy razem, Migu! — rzekł kapitan. — Musimy wyprzedzić tych zbytnio przedsiębiorczych i niecierpliwych dżentelmenów...
— No, raz się to skończy nareszcie! — wybuchnął z zaciętością i ponurą radością Miguel i szybko się oddalił.
W godzinę po tej rozmowie od burty „Witezia“ odpływała bez hałasu i turkotu mała motorówka. Chociaż mechanik stał na swojem miejscu, jednak łódź sunęła z prądem, a Miguel i Falkonet ustawiali maszt i rozwijali na niej skośny żagiel.
Nie było wątpliwości, że kapitan zamierzał płynąć, nie zdradzając swojej obecności turkotem motoru.
Pitt siedział na rufie i rozmawiał z Bezimiennym, opowiadając mu o projektowanym przez wrogów zamachu na Tajmyr.
Bezimienny, kurcząc długie, drapieżne palce, słuchał w milczeniu; tylko groźna twarz jego płonęła chwilami i złowrogo błyszczały oczy. Wreszcie mruknął:
— Przyłapać i kulą w łeb!...
— Nie chcę tego — odpowiedział Pitt, — uczynię to na wypadek zbrojnego napadu, lecz ukarać potrafię!
Bezimienny spojrzał uważnie na kapitana.
— Sztormanie, — szepnął, — jak widzę, możecie mieć ciężką przeprawę z nowymi ludźmi... Jeżeli chcecie, my nie odpłyniemy na „Witeziu“ i pozostaniemy do lata...
— Nie! — potrząsnął głową kapitan. — Spodziewam się, że tych, co tu przybyli po mnie, wychowaliście przecież na pewnych i oddanych nam ludzi? Dam sobie radę! A gdybym się przekonał, że wszyscy osadnicy na nic się dla nas nie przydadzą, odeślę ich w lecie z powrotem, — niech się rozlatują na cztery wiatry, a ja będę szukał innych...
Wschodni wiatr szybko pędził łódź ku morzu.
Ludzie milczeli, pogrążeni w myślach.
Nagle Miguel podniósł głowę i jął nadsłuchiwać.
— Słyszę tupot reniferów, to — oni... — szepnął.
Wysokie, strome brzegi ukrywały jeźdźców, lecz od czasu do czasu szczęk kamieni lub urwany okrzyk dobiegał uszu Pitta.
— Płyniemy, widać, szybko... Za tamtym przylądkiem zwińcie żagiel i puśćcie maszynę w ruch! — rzekł.
Podczas, gdy motorówka zbliżała się do łachy Syma — od północy ostrożnie sunął ku niej jakiś parowiec, idąc wolno, bo majtek, stojący na dziobie, co chwila rzucał lag, badając głębokość.
— Pełny bieg naprzód! — zakomenderował Pitt i stanął przy sterze.
Motorówka zbliżyła się do holenderskiego statku, a ogromny Falkonet, siedzący na sztabie, przyłożył dłonie do ust i krzyknął donośnie:
— Halt! rychtuj kotwicę... Tu macie się szwartować!
Szyper, niczego nie podejrzewając, kazał rzucić kotwicę i spuścić trepę.
Pitt ze swymi ludźmi wszedł na pokład.
— Na Boga! — zawołał zdumiony Holender. — Przecież to z wami rozmawiałem w Bergen?! Chyba pamięć mnie nie myli?
To mówiąc, przyglądał się kapitanowi i przecierał oczy.
— A tak! — odpowiedział Pitt. — Nie chcieliście wtedy, kolego, odwiedzić mnie na „Witeziu“, więc ja składam wam wizytę na „Haarlemie“. Jestem kapitan Pitt Hardful, do usług!
Obejrzał się bacznie. Ludzie jego zajęli już najważniejsze miejsca. Miguel z rewolwerem w ręku wbiegł na mostek kapitański i zamknął kabinę oficerską. Falkonet umieścił się przy rumie maszynowym, a mechanik motorówki zaryglował lukę, prowadzącą do czeladzi.
— Już wiem ze słów waszych, szyprze, że wam taka nie zupełnie „all right“ pływanka do smaku nie przypadła — rzekł kapitan. — No, istotnie nie jest w porządku ta złodziejska ryza! Wobec tego dopomóżcie mi, żeby nie było niepotrzebnego hałasu.
Wskazał oczami na Bezimiennego i rzucił:
— Razem z tym dżentelmanem spuśćcie szalupę i przywieźcie na pokład panów, dla których dostarczyliście wasz ładunek, a spodziewam się, że nie piśniecie do nich, kogo spotkają na „Haarlemie“?
— Ja ręczę za szypra! On nic nie powie — uśmiechając się drapieżnie i postukując kolbą karabinu, odezwał się Bezimienny.
Wkrótce z łachy rozległy się głosy.
— Hasło: „Roberta“! Przysłać szalupę! Hallo, „Haarlem“!
Wkrótce od parowca odbiła łódź. Sam szyper holenderski wiosłował, a na sterze stał Bezimienny.
Piętnastu kolonistów weszło wkrótce do szalupy.
Gdy wszyscy zajęli miejsca, a łódź odbiła od łachy, Bezimienny podniósł karabin i rzekł szyderczym głosem:
— A bierzcie no, brachy, pojazdy i ru! na wodę, bo nie mamy obowiązku pracować dla was!
Kilku natychmiast ujęło wiosła i szalupa szybko zbliżała się do parowca. Szyper holenderski nie mógł ukryć uśmiechu na ogorzałej twarzy.
— Cóż to będzie za heca! — myślał.
Przybili wreszcie, i koloniści, mając poza sobą uzbrojonego Bezimiennego, weszli na pokład. Po chwili stanęli, jak wryci. Z poza kasztelu szedł ku nim Pitt Hardful, mrużąc oczy i zaciskając wargi:
Przemówił krótko i stanowczo:
— Nie potrzebujecie się tłumaczyć, wiem o wszystkiem... Co z wami uczynię, o tem się rychło dowiecie. Tymczasem — do roboty! Alkohol ma być przez was wyładowany i wylany do rzeki... Tytoń zabierze ze sobą szyper w powrotną drogę. Mam tu u siebie poddostatkiem tabaki. Cóż to za maszyny wieziecie dla tych panów, szyprze?
— Karabiny i skrzynie z nabojami... — burknął.
— Doskonale! Tego towaru na Tajmyrze nie potrzebujemy, ale nie powinno się go używać także w Europie... Karabiny i naboje pójdą też na dno rzeki!... W tem miejscu jest dostatecznie głęboka. Do roboty, a żywo...
— Żywo! — powtórzył Bezimienny i szczęknął zamkiem karabinu.
Praca nad opróżnianiem rumów „Haarlemu“, wylewaniem alkoholu i topieniem skrzyń z nabojami i bronią, trwała przez całą noc.
Miguel razem z Falkonetem i Bezimiennym, doglądający robót, klął i głośno parskał:
— Santa Maria! Foki nigdy nie marzyły o takiej obfitej bibie! Skują się biedaczki na umor! Tyle porządnego płynu przepada przez tych awanturników! Ciekaw jestem, co też z nimi uczyni sztorman?
Nikt mu nie mógł odpowiedzieć na to pytanie, chociaż interesowało ono zarówno jego, jak też i nowych osadników „Złotej Studni“.
Gdy się skończyło niszczenie niefortunnego ładunku parowca, Pitt rzekł do Holendra:
— Opowiedzcie, kolego, komu się należy, o tem, co tu zaszło. Szczęśliwej pływanki i dobrej bryzy od rufy, szyprze!
Usadowiwszy swoich jeńców na dziobie pod strażą Falkoneta i Bezimiennego, wnet po świcie ruszył Pitt ku „Złotej Studni“. Zostawiwszy zatrzymanych kolonistów na „Witeziu“, Pitt zwołał wszystkich osadników na plac przed domem rady i opowiedział im o nieudanym zamachu, zakończywszy swoje sprawozdanie takiemi szyderczemi słowy:
— Socjaliści w „imię wolności i braterstwa“ zamierzali odebrać pracowitym ludziom, żyjącym podług zasad wolności i braterstwa, plon ich wysiłków i pozbawić jedynej na świecie placówki, gdzie hasło „Wolność, braterstwo i równość“ nie jest czczym, pozbawionym znaczenia frazesem. Kapitaliści znowu, w imię „najwyższej cywilizacji“ chcieli truć tuziemców i osadników alkoholem, aby doprowadzić ich do rozkładu i nędzy, poczem zagarnęliby nam i zburzyli to, co ma się stać zarodkiem nowej ludzkości, wyleczonej z obłędu zawiści. Pytam was, co należy uczynić z zamachowcami?!
— Śmierć! Śmierć! — rozległy się burzliwe okrzyki.
Długo brzmiało to straszne słowo, powtarzane przez echo, biegnące od nagich, stromych zboczy gór Byrranga i głębokich wąwozów Mgoa-Moa.
Ksiądz Seweryn Leduc z przerażeniem wyciągał ręce i wołał błagalnym głosem:
— Litości! Miłosierdzia w imię Ukrzyżowanego!
— Śmierć! Śmierć! — odpowiedziała mu nowa burza okrzyków, a wszystkie oczy wpiły się w surową twarz kapitana i w jego mocno zaciśnięte wargi.
I nagle rozległ się dźwięczny głos niewieści. Na pierwsze jego dźwięki Pitt drgnął i podniósł głowę.
— Chcę mówić do osadników „krainy wielkiej odmiany“! — wołał kobiecy głos z ciżby, stłoczonej na placu.
Tłum zaczął się kołysać w różne strony, rozstępując się przed kimś, kto przeciskał się do mównicy.
Byli to Juljan Miguel i Jack Lark. Roztrącali tłum i torowali drogę młodej kobiecie o złocistych włosach i głębokich smętnych oczach szafirowych.
Gdy zbliżyła się wreszcie i stanęła na mównicy obok Pitta Hardfula, kapitan jął drżeć na całem ciele i patrzeć nieprzytomnie, jakgdyby ujrzał przed sobą zjawę tajemniczą.
— Fru Tornwalsen... — szeptał. — Elza Tornwalsen tu... na Tajmyrze?!...
Młoda kobieta spojrzała na niego przenikliwie i podniosła rękę.
— Uciszcie się! — wołali osadnicy, stojący w pobliżu.
— Uciszcie się!... — biegło coraz dalej.
Wkrótce zaległo milczenie.
Głosem spokojnym, dźwięcznym rozpoczęła swoją mowę Elza:
— Towarzysze! Wydaliście straszny wyrok — śmierć! Widzę, że nie zagasły w was mściwość i okrucieństwo ludzi cywilizowanego świata... Pamiętajcie, że z cywilizacji wzięliśmy tu tylko najlepsze i umocniliśmy to prawem, ustalonem przez nas, a odmiennem od innych! Mówię — ustalonem przez nas prawem! Tak! — podwaliny nowej, najprostszej moralności i nowe z niej wypływające prawo założyli na tej ziemi „Biały Kapitan“ i szlachetny Olaf Nilsen w wierze niezłomnej, że stanie się ona zaiste „krainą wielkiej odmiany“ dusz i serc każdego, kto wytrzyma tu termin ciężkiej szkoły i głębokiego namysłu! Przemawiam do was w imieniu Olafa Nilsena, ja — Elza Tornwalsen — jego jedyna prawowita spadkobierczyni. Ta ziemia, cały obszar „Złotej Studni“ na mocy umowy z właścicielami tej ziemi, należy do nas — do mnie i do „Białego Kapitana“. Niema tu nikogo, ktoby nie rozumiał, że moglibyśmy zużytkować skarby Tajmyru dla siebie wyłącznie. My ją oddaliśmy kolonji, nie powodowani uczuciem dobroczynnem, lecz kierowani ideją przekształcenia społecznego, aby na świeżych, zdrowych fundamentach wznieść potężny gmach nowego życia! Nie myślcie, że widzicie przed sobą łatwo zapalających się marzycieli, łzawych idealistów, cukrowo-słodkich filantropów! Byłoby to wielką pomyłką, która doprowadziłaby nas wszystkich do niebezpiecznych wstrząsów! Musicie pamiętać słowa „Białego Kapitana“, że my potrafimy bronić do ostatniej kropli krwi „krainy wielkiej odmiany“!
— Niech żyje Elza Tornwalsen! — rozległy się okrzyki w bliżej stojących szeregach:
— Niech żyje! — powtórzyły ten okrzyk dalsze, a za niemi echo stugłose, ochocze.
„Elza Tornwalsen“ — słowa te rozbrzmiewały wszędzie, a Pittowi wydało się, że niebo, ziemia, skały i rzeka rozśpiewały się tem jednem słowem, które rwało się teraz z serca jego, gdzie leżało one skute siłą woli i gwałtem nad uczuciem prawdziwem, choć lęku pełnem i tajemnicy milczenia bolesnego.
Elza tymczasem starała się uciszyć tłum. Wkrótce zakończyła swoją mowę głosem pewnym i twardym:
— Wielką jest wina tych, którzy pierwszego już dnia planowali zamach! Nie możemy do nich mieć zaufania aż dopóki życiem swojem nie dowiodą, że żałują swego czynu i że inną odtąd postanowili kroczyć drogą! Myślę, że czyn ich niecny spowodowany został tem, że „Białego Kapitana“ nie znają ani zamachowcy, ani ci, którzy ich tu posłali. Panuje tu istotnie pełna ofiarności idea, lecz istnieje też mocne postanowienie idei tej bronić do upadłego. Niewiedza zamachowców niech posłuży im za usprawiedliwienie! Ja, jako najbardziej uprawniona do roszczenia sobie praw do Tajmyru, głosuję za uniewinnieniem naszych nowych towarzyszy i za publicznem napomnieniem ich, że przybyli do „Krainy Wielkiej Odmiany“!
— Niech żyje, Elza Tornwalsen! Uniewinniamy! Uniewinniamy! — krzyczał tłum, jak zwykle łatwo się zapalający i ulegający urokowi żywego i mocnego słowa.
— Uniewinniamy! — mknęło po szeregach osadników i znowu wszystkie oczy wpijały się w Pitta Hardfula.
Podniósł głowę i drżącym głosem rzekł:
— Uniewinniam, ale błagam was, nie zmuszajcie kierowników „Krainy Wielkiej Odmiany“, aby uciekali się do surowych praw i kar, bo tu, tylko tu możecie być jak równi wśród równych, jak najwolniejsi wśród wolnych, jak ludzie, nie znający wstydu za swe występki i zbrodnie, jawne i tajne, straszne i drobne, chociaż trujące, jak jad, podany ukradkiem!
— Niech będzie błogosławione imię Pana w Niebiosach! — zawołał ojciec Seweryn, podnosząc ręce, jak do modlitwy.
— Ech! — mruczał Cep do Falkoneta. — Z takimi, co na wstępie już brużdżą, — na nic takie rozmowy! Kamień na szyję i do wody! Amen i koniec! Będzie jeszcze miał z nimi kram „Biały Kapitan“! Czyż tacy zrozumieją to, co do nich mówili sztorman i fru Tornwalsen?!
Tłum rozpraszał się po osadzie. Ludzie omawiali wypadki dnia. Tu i ówdzie powtarzano sobie słowa kapitana i Elzy.
Nawet Esuperanzo Gradaz miał minę niezwykle skupioną. Złapawszy kogoś z towarzyszy podróży, trzymał go za klapę tużurka i pytająco patrzał na niego; wreszcie mruknął:
— Dios mio! Uszom swoim nie wierzyłem... Co to — warjaci, czy święci?! Wierzą w odmianę duszy współczesnego człowieka — bandyty?! Madonna Sagrada!
Zarechotał nagle i uderzył się po biodrach, wołając:
— Ależ estupido ze mnie! Wybrałem się z zalotami do tej złotowłosej senory?!
Klepnął się w czoło i wybuchnął:
— Perro, mas que perro! Zgłupiał do reszty stary Esuperanzo...
Tymczasem Elza i Pitt Hardful szli obok siebie.
Minęli osadę i wyszli na równinę, tu i ówdzie przeciętą zaroślami niskich koszlawych brzózek polarnych. Milczeli...
Kapitan miał płomienie w oczach: usta mu drżały. Jakgdyby z bólu marszczył czoło i przyciskał dłoń do piersi.
Milczenie przerwała Elza.
— Kapitanie, — szepnęła tak cicho, że raczej można było się domyślać niż usłyszeć jej głos — jesteśmy znów razem... przybyliśmy tu na nową mękę lub po nieznane szczęście...
— Elzo... fru Tornwalsen! — wybuchnął Pitt i nagle, na nic nie pomny, porwał dłoń jej i przycisnął do ust.
Elza poczuła gorące łzy, spływające na jej palce.
Pitt Hardful płakał... płakał po raz pierwszy od wielu, wielu ciężkich męczeńskich lat upadku i mozolnego dźwigania się, ostrego bólu serca, tęsknicy, miotania się duszy samotnej.
Elza nie odbierała mu ręki swojej.
Rozumiała, że były to łzy... wielkiej odmiany...


Rozdział XVI.
NOC POLARNA.

Z ostatniemi kluczami łabędzi i stadami gęsi, odlatujących na południe, odpłynął Mikołaj Skalny, uwożąc na „Witeziu“ najstarszych osadników Tajmyru. Powracali do życia, od którego zbiegli niegdyś, kryjąc się wśród nagich gór i bezbrzeżnych płaszczyzn tundry, okrytej mchem i rzadkiemi zaroślami karłowatych krzewów. Teraz płynęli do miast rojnych i bogatych, pełnych nędzy i przepychu, lenistwa i pracy znojnej, powierzchownej moralności, a rozpasanej bezkarnie rozpusty i zbrodni.
Pitt Hardful w rozmowach z Elzą i Miguelem coraz częściej powracał do starych towarzyszy i gonił ich myślą swoją. Czy potrafią oni zdobyć sobie niezależne stanowisko, aby móc zastosować w życiu wyniesione z Północy zasady, porwać niemi innych, przykładem swoim i ofiarnością skaptować przyjaciół i stronników, przeciwstawić się pokusom i mamiącym majakom życia? Wiedział kapitan, że wszyscy ci, co odpłynęli na zawsze, byli ludźmi mocnymi, rozważnymi i szczerze podzielającymi zamiary i myśli jego. Nie zamykał jednak oczu na niebezpieczeństwo panującej wszechwładnie ideologji europejskiej, gdzie walka, zawiść, nienawiść i materjalny postęp zewnętrzny porwały wszystkie ludy i gnały je ku nieznanemu celowi wśród szaleńczych okrzyków, turkotu pociągów, huku maszyn, wichury wojny, obłędnego wyścigu mięśni, bez udziału serca i umysłu.
Odpłynęli jednak... Na redzie, przy brzegu Czoa nie było już ani „Witezia“ ani też trzech nowych niemieckich statków. Z pewnością oddawna już stały one gdzieś w portach, przy granitowych wybrzeżach, albo odbywały kolejną pływankę.
Jesień już się kończyła, umierała.
Mówiło o tem wszystko naokół: łachy i skały przyrzeczne — milczące, bo nie rozbrzmiewające już rozgwarem ptactwa wszelakiego; szare, ciężkie zwoje i zwały chmur, ciężarnych śniegiem, brzozy, zrzucające złote i koralowe liście, srebrzysty szron, okrywający ziemię; zciemniała nagle, sztywna zieleń cedrów i śmigające tu i tam, okrywające się już białem futerkiem zające.
Zima kroczyła szybko.
Pędziła na skrzydłach zimnych wiatrów — gońców krainy białej śmierci, gdzie z wartem nieznanych prądów krążyły upiorne korowody gór lodowych, zakreślające koła i elipsy, zamknięte przed wiekami wyrokiem nielitościwym.
Przyszły pierwsze śnieżyce, zamiecie szalone, a po nich mroźny podmuch wichru polarnego.
W kamienie skrzące zamieniły się zaspy puszyste, ziemia stężała na głaz, odporny na ciosy stali oskardów i kilofów; pod grubą taflą lodu niebieskiego ukrył się wartki prąd rzeki i bezdenna głębia jeziora Tajmyrskiego.
Zima... Polarna zima, o dniach krótkich, jak mgnienie oka, mętnych i szarych, o nocach czarnych, nieskończenie się wlokących, rozdzieranych poszumem wiatru, szelestem sypiącego śniegu i jękliwem zawodzeniem wilków, zuchwałych i wściekłych z głodu i zimna.
Zdawało się, że nikt się tu ostać nie zdoła, ani zwierz, ani ptak.
Lecz człowiek nauczył się już był zwalczać wszystko, więc i tu, na nizinie, pomiędzy skałami Byrranga i stromemi uskokami gór Mgoa-Moa zaczaił się, gotów do obrony i napadu.
Świeciły radośnie okna domów osiedla; dymy z palących się pieców podnosiły leniwie nad dachami swe białe i niebieskie pióropusze; na oczyszczonej ze śniegu ulicy snuły się ciepło ubrane postacie mieszkańców; turkotały ochoczo koła wagonetek, toczących się po szynach; błyskały wielkie latarnie acetylenowe koło głównego szybu „Złotej Studni“.
Gasły one tylko w niedzielę, a wtedy zapalały się inne, wokół małego domku, nad którym widniał krzyż i sygnaturka, zawieszona nad wejściem. Stanął tam czasowo dom Boży, a ludzie gromadnie schodzili się tu na modlitwę i na wysłuchanie nauki, której udzielali zawsze gotowi do posług chrześcijańskich pogodny, porywczy ojciec Leduc i poważny, zamyślony pastor Boese.
Płonęły duże, jasne lampy w innem też miejscu, przy jednym z drewnianych gmachów, gdzie w dwóch obszernych salach urządzono klub, w którym w dni świąteczne gwarno było i rojno, rozlegały się śpiewy i dźwięki muzyki, albo gorące oklaski widzów, siedzących przed sceną improwizowanego teatru.
Młodzi koloniści zbierali się w klubie codziennie po skończonej pracy i wieczornym posiłku, bo odbywały się tu wykłady na różne tematy, zakończone zawsze napomnieniem o celach i zasadach „Krainy Wielkiej Odmiany“. Dwie starsze kolonistki, dawne profesorki gimnazjalne, inżynier Paweł Gérome, prawnik dr. Ernst Swen, kapitan Hardful i Elza Tornwalsen dzielili się z kolonistami wiedzą swoją i niezmiennie doprowadzali słuchaczy do konieczności zmiany życia na ziemi, życia, płynącego fałszywem korytem.
Do grona wykładowców zupełnie nieoczekiwanie przyłączył się nielubiany powszechnie stary Esuperanzo Gradaz.
Zgłosił się pewnego razu do Pitta i swoją dziwaczną mową, rechocąc i bryzgając śliną, wołał:
— En nombre del amor, senor capitano! Esuperanzo podobać się Tajmyr! He-he-he! Pracuję jak każdy inny... dobrze pracuję!... Mieć dużo wolny czas... Spać nie mogę — i — chcieć robić coś dla innych... Dios mio, capitano! Esuperanzo znać cały świat, wszędzie być, wszystko patrzeć, słuchać, no, i czytać... Dużo umieć. Hę? Per salvator! Nim się stać businessman, Esuperanzo był doktór uniwersytetu w Salamance... Ha-ha-ha! Prawo, socjologja, historja... — dużo i długo się uczył!... Mogę też nauczyć innych... tych młodych, co to napożyczali na prawo i na lewo dolarów, aby jechać z capitano. O, ha-ha-ha! Ja wszystko wiedzieć... Chcą oni zarobić, i na przyszły rok posłać złoto swoim rodzinom, które teraz w międzyczasie przymierają z głodu i wyglądają przybycia posiłku z północy... „Złotej jaskółki“, capitano. Uczycie ich tu nowego życia, a Esuperanzo chce opowiedzieć wszystko o starem — wszystko, od dna do góry... Cha! cha! To też nie zawadzi... Być to woda na wasz młyn... marzyciele!... Ten piedad de nosostros, Senor — jesteście śmiesznymi marzycielami, lecz per verdad! Esuperanzo zaczynać lubić was i podziwiać...
Tak więc tedy stary Hiszpan rozpoczął swoje wykłady, a były one tak zajmujące, iż, mimo, że prelegent wysławiał się mieszaniną wszystkich istniejących języków naraz, kapitan, Paweł Gérome i młody Swen z prawdziwem zainteresowaniem słuchali go.
Istotnie stary aferzysta błąkał się po całym świecie; zwiedził Stany Zjednoczone, gdzie miał plantacje bawełny, spędził kilkanaście lat w Ameryce Południowej — w Wenezueli miał kopalnie nafty, w Boliwji — trudnił się handlem eksportowym, w Brazylji — posiadał tereny, obfitujące w drogie kamienie, w Argentynie — „haciendę“, „rancho“ i stado bydła; opowiadał o kolonistach australijskich, z którymi razem zakładał na zachodzie nowe osady; przenosił słuchaczy swoich do Indo-Chin i Indji, gdzie obok przepięknych prastarych świątyń mądrego Buddy, biali przemysłowcy i kupcy uciemiężali spokojny, bogobojny lud, wyzyskiwali go i oszukiwali, znęcając się nad najprostszemi zasadami nauki Chrystusowej; opowiadał o starych, zastygłych w odwiecznych formach życia Chinach, rządzonych przez okrutnych satrapów — mandarynów, podkupionych przez Europejczyków lub Amerykanów; o Japonji, podstępnie rabującej dobytek cywilizacji zachodniej i zagrażającej swym rozwojem białej rasie; o uciemiężonych, wojowniczych i dumnych Arabach i o cichych, pokornych Murzynach, pozostających w więzach niewoli, sprytnie udekorowanej hasłami kolonizacji i szerzenia postępu, po to jedynie, aby wyciągnąć od nich żołnierzy, mahoń, kość słoniową, bawełnę, drogie oleje, dając wzamian za to stare mundury kirasjerów, alkohol, zużyte gramofony i nieuleczalne choroby.
Wykłady Esuperanzo Gradaza były żywą ilustracją wadliwej i błędnej ideologji współczesnej ludzkości.
— Dziękuję bardzo, senor Gradaz! — mówił do niego kapitan. — Świetne wykłady!
— Dios mio! — wołał. — Esuperanzo umierać ze śmiechu; Capitano chciał wrzucić Esuperanzo do morza, senora Elza — podbić mi oko; senor Gérome próbować na mnie boksu, a teraz eso es monstruoso, dziękować Esuperanzo?! Cha-cha-cha!
— Senor stał się pożytecznym członkiem naszej kolonji! — zauważył Swen.
— Cha! cha! — śmiał się Hiszpan. — Esuperanzo patrzeć, myśleć i rozumieć! Jesteście estupidos marzycielami, ale lubić was... chcieć pomagać, na stare lata stać się misjonarzem i moralizatorem... Que se pudre! Umierać ze śmiech!... Ja — Esuperanzo z Barcelony... moralizator!... Cha-cha-cha-cha!
Stary Hiszpan ryczał ze śmiechu, aż łzy mu ciekły z oczu. Słuchając go, śmiali się inni, lecz, powracając z wykładu Esuperanza, Pitt rzekł do Elzy i Géroma:
— Zdaje mi się, że najbardziej na pozór niepodatny typ, jakim jest ten śmieszny Hiszpan, już się zmieniać zaczyna...
— Dobrze podziałało na niego zimne powietrze „Krainy Wielkiej Odmiany“! — zaśmiał się Gérome. — Zresztą na Yukonie widziałem wypadki, gdy najwięksi zbrodniarze stawali się najlojalniejszymi członkami społeczeństwa w tym surowym, dzikim kraju złota, podstępu, przelewu krwi i panującego powszechnie prawa Lyncha.
— W każdym razie musimy się cieszyć z tego — zauważyła Elza.
Zima opanowała oddawna całą północ, srożyła się, szalała, przerażała. Jednak nie była to już ta straszna, czarna zmora, pełna zjaw niepojętych, przejmujących zgrozą, wtedy, kiedy to mała garstka ludzi zabrnęła tu przed laty i osiadła po raz pierwszy.
Osada „Złotej Studni“ mogła teraz bez wielkich cierpień i ciężkich doświadczeń istnieć podczas tej nocy bezradosnej, ponurej, lub znowu szalejącej niewiadomo skąd tryskającemi kaskadami tajemniczych, zagadkowych świateł, ogni, płonących obłoków. Teraz te przerażające zorze polarne tylko dziwiły i zachwycały kolonistów, ukrytych w ciepłych domach osady.
Choroby rzadko nawiedzały mieszkańców „Złotej Studni“; lekarze nieśli szybką i skuteczną pomoc oraz zapobiegali zjawieniu się szkorbutu — tej plagi podbiegunowych stref. Zresztą w magazynach osady zgromadzone były znaczne zapasy cebuli, czosnku i szczawiu — najpotężniejszych środków na tę chorobę, więc lekarze przestrzegali ściśle, aby jarzyny wchodziły w skład codziennego pożywienia, z czego niezmiernie cieszyli się Miguel, Esuperanzo Gradaz i paru innych Hiszpanów, amatorów ostrych, pieprznych potraw, suto zaprawionych czosnkiem i cebulą.
W szybie „Złotej Studni“ inżynier Gérome prowadził forsowne roboty, chcąc przed nastąpieniem lata zdążyć z przeprowadzeniem bocznych galeryj oraz z urządzeniem parowego ogrzewania ich i kanalizacji dla ścieku wody podskórnej. Koloniści pracowali tu krótkiemi zmianami przez całą dobę i roboty posuwały się szybko naprzód.
Wszyscy ci, którzy przebywali w szybie, przekonali się naocznie o bogactwie terenu. Przy przekładaniu rur ogrzewających, przy ryciu studni i basenów do pomp, wydobywano sporo złota.
Rada przedsiębiorstwa ogłosiła już była zamknięcie wszystkich pobocznych sztreków[17] i ort[18] i skoncentrowanie robót wyłącznie w głównym szybie i jego rozgałęzieniach. Rozporządzenie to przyjęto z wielkiem zdumieniem i niezadowoleniem, lecz wszystko pozornie się uspokoiło, ponieważ bogactwo szybu zaimponowało osadnikom.
Jednakże nie wszystkim. Kilku socjalistów-górników porozumiało się pomiędzy sobą, wciągnęło ze dwudziestu innych kolonistów i zaczęło potajemnie eksploatować zamkniętą galeryjkę, głęboko wciętą w zboczach Mgoa-Moa.
Zwykle wychodzili na robotę po skończonym dyżurze, wskazanym w rozkazie dziennym, i pracowali niemal do świtu. Miejsce to było dość odległe od osady i szybu, zresztą górnicy sprawiali się cicho, a całą swoją pracę otaczali tak ścisłą tajemnicą, że przez dwa miesiące nikt nie wiedział o tem, co się dzieje w tak zwanej „ukośnej orcie“.
Tymczasem ludzie, pracujący w niej, wydobyli sporo złota. Ukryte w szczelinie skalnej, przywalonej kamieniami i przysypanej śniegiem, miało leżeć tam do dnia odjazdu z Tajmyru i stać się zdobyczą wyłącznie tych kilkunastu ludzi, pracujących wbrew zakazowi i zasadom kolonji.
Być może, że nikt nigdyby się o tem nie dowiedział, gdyby nie zaszedł nieszczęśliwy wypadek, katastrofa straszliwa i ponura.
Pewnego dnia Pitt Hardful pracował późno w nocy, studjując plany i projekty robót „Złotej Studni“, ułożone przez Géroma.
Kapitan poczuł nagle, że ziemia drgnęła pod nim, zabrzęczały szyby w oknach, a wisząca nad stołem lampa mignęła czerwonym płomieniem. Po chwili rozległ się niewyraźny daleki huk.
Pitt narzucił kurtkę, nacisnął czapkę na głowę i wybiegł na ganek.
Osada spała. Ani w jednym oknie nie spostrzegł światła. Daleko, w obozie Samojedów ujadały psy.
Kapitan cicho gwizdnął. Natychmiast posłyszał skrzypienie śniegu i dwóch stróżujących przy skarbcu kolonistów zjawiło się przed nim.
— Czy słyszeliście huk i wstrząs?
— Tak, kapitanie! — odpowiedzieli strwożonemi głosami. — Zdaje nam się, że doszedł od północy, od strony jeziora...
— Może pękł lód na jeziorze i utworzył się „toros“?...[19] — pomyślał Pitt, lecz w tej chwili przechylił głowę na bok i jął nadsłuchiwać.
Od strony wschodnich uskoków Mgoa-Moa biegł jakiś głos ponury, mimowoli budzący niepokój.
Krzyki i jęki zbliżały się coraz bardziej. Minął kwadrans, może więcej, gdy na oświetlonej rzadkiemi latarniami ulicy zamajaczyła słaniająca się sylwetka ludzka.
— O — o! — rozległo się wycie. — Ratujcie!... ratujcie!... ludzie zginęli!...
— Stój! — zawołał, podbiegając do niego, Pitt. — Uspokój się i mów!
Kolonista blady jął opowiadać z płaczem, że razem z innymi pokryjomu pracował w „ukośnej orcie“. Nagle ukrył wykrzywioną przerażeniem twarz w dłoniach i krzyknął rozpaczliwie:
— Pracowaliśmy tej nocy, jak zwykle... wyszedłem na chwilę z podziemi, gdy nagle... nagle rozległ się huk straszliwy i góra się obsunęła... Oni zginęli... wszyscy... wszyscy!
Kapitan nie słuchał więcej, podbiegł do dzwonu, wiszącego na placu rady, i trzykrotnie uderzył w niego.
Z domów zaczęli wypadać koloniści, od strony szybu biegł inżynier Gérome z dyżurną zmianą osadników, pracujących w szybie.
— Inżynierze! — krzyknął Pitt. — Zawaliła się „ukośna orta“, w której potajemnie pracowało kilku naszych ludzi. Trzeba natychmiast przystąpić do ratowania nieszczęsnych! Oddajemy się pod waszą komendę!
Inżynier szybko wydał rozkazy i wkrótce dwustu ludzi, uzbrojonych w kilofy i rydle, biegiem ruszyło na miejsce katastrofy. Rozpalono natychmiast duże ogniska, ustawiono przenośne latarnie acetylenowe i przy ich świetle rozpoczęła się ciężka walka ze stężałą ziemią, głębokiemi zaspami śnieżnemi i zwałami kamieni.
Wszyscy zrozumieli, że pracujący w orcie ludzie, pokładając nadzieję w trwałości zmarzniętych warstw skalnych, nie wzmacniali ich słupami i mocnemi żebrami z drzewa, zabezpieczającemi przed zawaleniem się i zsunięciem sklepienia i boków podziemnej galerji. Część góry pod działaniem mrozu, oderwała się od masywu i przytłoczyła swym ciężarem znajdujące się pod nią głęboko idące przejścia.
Nadludzkie wysiłki i wytężona praca dały możność dopiero około dziesiątej rano dotrzeć do podziemnego korytarza.
Pierwszy wszedł do niego kapitan Hardful, a za nim kilku osadników.
Posuwali się, pełznąc na kolanach, pochyleni do ziemi, ponieważ zbocza galerji prawie się zwarły, druzgocąc resztki dawnych filarów drewnianych, oparcia ścian i pułapu. Co chwila obsuwały się kamienie i z szelestem złowrogim spełzały wężyki piasku. Świecąc sobie lampkami górniczemi o nikłym, czerwonym płomyku, Pitt sunął naprzód z zapartym oddechem.
— Boże! — modlił się gorąco. — Uczyń cud i uratuj tych, których dotknąłeś karzącą dłonią Twoją!
Wreszcie za ostrem załamaniem galerji natknął się Pitt na ślepą ścianę. Napróżno szukał w niej jakiegoś otworu, chociażby najmniejszej szczeliny, napróżno przykładał ucho do zimnego, wilgotnego kamienia, wsłuchiwał się, słysząc jak głośno i nierówno bije mu serce i z sykiem krąży krew w skroniach. Nic! Ani okrzyku, ani jęku, lub stuku w mur strasznej ciemnicy podziemnej!...
Pitt jął bić kilofem w kamień. Sypały się iskry z pod stali, lecz ciosy padały bez echa.
Zrozumiał, że masa skalna upadła, zgniótłszy do podłoża wybitą w niej galerję.
Wycofawszy się z orty, Pitt posłał Géroma i dwóch wprawnych górników, aby sprawdzili jego spostrzeżenia.
— Ci ludzie zginęli... — rzekł ponuro Gérome, powróciwszy z orty.
— Zginęli, przywaleni częścią góry... — powtórzyli górnicy.
Ksiądz Leduc zaintonował modlitwę za umarłych. Wszyscy uklękli i powtarzali za kapłanem słowa błagania o wieczny spokój dla tych, których pogrzebały góry Mgoa-Moa. Postawiono nad miejscem katastrofy wysoki krzyż, a nazajutrz, gdy ustalono ilość ofiar, wypisano dwadzieścia trzy nazwiska na tym nie pierwszym już grobowcu na Tajmyrze.
Nikt nigdy nie zaglądał tam, obawiano się i omijano to miejsce.
Jedynie tylko ciekawy, jak każdy Hiszpan, Esuperanzo Gradaz w wolnej chwili zwiedził miejsce strasznego wypadku. Powrócił jednak szybko i drżącym głosem opowiadał każdemu, kogo spotkał, że na własne uszy słyszał westchnienia i jęki, wydobywające się z wnętrza góry.
— Z pewnością, dusze zaginionych płaczą i żalą się, że chciwość zgubiła je... — szeptał i wzdrygał się cały.
Gdy o tych opowiadaniach dowiedział się Pitt, przyłapał starego Hiszpana na ulicy i rzekł do niego surowo:
— Co senor bajesz o jakichś tam jękach i szlochach, czem straszysz mi ludzi?! To wicher zawodzi, bo w tamtej stronie jest dużo wąwozów i rozpadlin głębokich...
— Madonna! — szepnął Gradaz. — Esuperanzo Gradaz wiedzieć o tem!
Spojrzał na kapitana i nagle przymrużył jedno oko.
— Gracz z senora! — mruknął Pitt. — Znasz się na ludziach; tylko dlaczego wszystkich uważasz za estupidos animales...
— Esuperanzo tego o capitano nigdy nie myśleć!... — usprawiedliwiał się Hiszpan, lecz przy tem rechotał głośno, bezczelnie patrząc na kapitana.
Pitt spostrzegł, że stary Gradaz schudł, skóra na twarzy zwisła mu i zwiędła jeszcze bardziej, a oczy, zawsze błyszczące i jurne, przygasły.
— Jak się pan czuje? — zapytał Gradaza troskliwie. — Może was męczy praca w szybie? Mógłbym wyznaczyć was przez względ na podeszły wiek i nadszarpnięte zdrowie na łatwiejsze roboty... Chętnie to uczynię!
— Hę? — mruknął Gradaz. — En nombre del amor! — Jestem tu po to, aby pracować... Każdy dla wszystkich, wszyscy dla każdego... Cha-cha! wytrzymam... Zresztą mógłbym już lec w sarkofagu wspaniałym tu, na Tajmyrze... Gdy się przyglądam wam — marzycielom i rozmyślam nad tem, do czego dążycie, przychodzę do wniosku, że Esuperanzo Gradaz w życiu swojem robił wszystko, czego robić nie należało! Basta! Czas już skończyć z tem... Zacząć od początku i od nowa — zapóźno, na Madonna Sagrada! Gdyby jeszcze tak... „jeden za wszystkich“ — to możebym potrafił... cha-cha-cha! Mil veces-no! Czuję się dobrze, nic mi nie brakuje, chcę pracować i mogę, jakem Esuperanzo Gradaz!
Rozstali się przyjaźnie. Hiszpan poszedł do roboty, Pitt do warsztatów, zbudowanych przy wznoszonych masztach stacji radjo-odbiorczej. Pracował tam pod kierownictwem elektrotechnika.
W listopadzie zjechała na kilku „nartach“[20] rządowa komisja rosyjska. Objeżdżała w tym czasie obozowiska koczowników, zbierając podatki. Od kilku już lat przybywała też do „Złotej Studni“, sprawdzała księgi rachunkowe i pobierała należny państwu procent.
Rząd uważał przedsiębiorstwo na Tajmyrze za „komunę“, więc sprzyjał jej, otrzymując od niej bez kłopotu ze swej strony znaczną ilość złota. Tym razem przyjechało trzech urzędników, eskortowanych przez pięciu kozaków. Urzędnicy ci nie byli wcale komunistami, lecz ludźmi wykształconymi, zmuszonymi współpracować z nowymi władcami Rosji.
Pitt Hardful, korzystając z tego, zaprosił do siebie przybyłych Rosjan i nawiązał z nimi rozmowę o stworzeniu niezależnej republiki Samojedów tajmyrskich.
— Pan już wie, że nie jesteśmy komunistami z przekonań — odparł jeden z gości, — lecz z musu poznaliśmy ideologję komisarzy. Jeżeli istotnie, jak pan dowodzi, rząd carski bezprawnie przyłączył do dawnego imperjum ziemie Samojedów, rząd komunistyczny przyzna tuziemcom prawo do samostanowienia o sobie...
Przerwał i zaśmiał się chytrze.
— Co prawda — dodał — to natychmiast też zażąda, aby nowa republika weszła w skład związku rosyjskiego. Tak samo stało się już z Mongolją i Turkestanem!
— Dla Samojedów nie będzie to żadną klęską — zauważył inny urzędnik. — Ich życie przecież w podłożu swojem ma najściślejszy komunizm. Jeżeli zaś nowemu państewku udałoby się nawiązać stosunki z mocarstwami europejskiemi, nasi moskiewscy zaborcy i spryciarze postępowaliby z Samojedami bardziej oględnie i łagodnie, niż z nami, rdzennymi Rosjanami!
Po odjeździe komisji podatkowej, życie „Złotej Studni“ popłynęło zwykłym trybem.
Przybyła tylko nowa i bardzo ważna rozrywka, przyjemna i pożyteczna.
Radio zostało zmontowane ostatecznie i działało wybornie.
W klubie słuchano więc koncertów, odczytów i różnych sprawozdań z całego świata.
Esuperanzo Gradaz śmiał się na całą osadę, krzycząc, że założy wkrótce „polarną czarną giełdę“, ponieważ sprawozdania giełdowe można było mieć codziennie.
Do odczytów sił miejscowych przyłączyły się teraz wykłady wybitnych uczonych i specjalistów z różnych dziedzin oraz nauczycieli języków obcych. Esuperanzo, nie wiedzieć dla jakich powodów, przepadał za trudnym językiem węgierskim. Nie można było wstrzymać się od śmiechu, patrząc na starego Hiszpana, który chodził z czołem namarszczonem i po błazeńsku wykrzywiając twarz, łamał sobie język, wymawiając zdania węgierskie.
Wszyscy cieszyli się z otrzymanej w darze wielkiej, bezcennej zdobyczy cywilizacji, a kapitan mówił do Elzy:
— Dziwna rzecz! W sześć dni można przerzucić się przez każdy ocean; z Europy do Ameryki dolecieć w kilkanaście godzin; w trzy minuty, otrzymać odpowiedź z Ameryki; słowo, wypowiedziane w Londynie, słyszymy wyraźnie tu na Tajmyrze; w Londynie słuchają przemówień kongresmanów waszyngtońskich — tyle środków komunikacyjnych i porozumiewawczych — a porozumieć się pomiędzy sobą ludzie ani rusz nie chcą! Obłęd, ślepota czy zdrada?
I jakgdyby odpowiadając mu na męczące pytania, megafon radja jął wyrzucać słowo po słowie dobitnie i natarczywie:
— Cywilizacji współczesnej grozi zmierzch i upadek, a to z tego powodu, iż ludzkość zbytnio wierzy w możliwość wszelakiego postępu, nie wyłączając postępu politycznego, tymczasem dążyć należy tylko do doskonałości moralnej i religijnej człowieka, albowiem barbarzyńcy mogą niszczyć i palić Królestwo Boga na ziemi i mogą je ciemiężyć tyrani, tymczasem te skarby prawdziwe nie boją się ani ognia, ani miecza ludzkiego.
Po chwili rozległ się dźwięczny głos „conferenciera“.
— Odczyt na temat „Wybrane myśli Guglielmo Ferrero“, wygłosił profesor Silvio Donatti.
Zima coraz bardziej wchodziła w swoje prawa. Życie kolonji, niczem nie zakłócane, płynęło spokojnie, gdy nagle w lutym niespodziewanie znowu zabrzmiał wielki dzwon przed radą „Złotej Studni“.
Zdumiony i zaniepokojony Pitt Hardful pospieszył na niecierpliwy zew jego.
Plac był już zatłoczony osadnikami.
Na stosie belek stał jeden z kolonistów i przemawiał, przekonywując zebranych, aby domagali się oddania przedsiębiorstwa w ręce pracowników, socjalizacji jego i zniesienia nierównych norm zarobkowych.
— Żądamy, żądamy! — wołało kilkadziesiąt głosów, a reszta zgromadzonych, chociaż w duchu przeciwnych temu, jak zwykle tłum, łatwo opanowywany przez energicznych krzykaczy, milczała biernie i obojętnie.
— Wołać tu kapitana Hardfula! — krzyczeli agitatorowie. — Niech stawi się i odpowiada!
— Jestem! — zawołał Pitt, wchodząc na ganek rady. Podniósł rękę i zaczął mówić:
— Jesteście puści, jak wyssana fajka! Jesteście hałaśliwi, jak grzechotki do płoszenia zajęcy! Żądacie tego, co jest wam dane oddawna!
Z płomieniem w oczach Pitt tłumaczył zebranym, że „Złota Studnia“ od samego zarania jej istnienia została zsocjalizowana, gdyż należy do całego społeczeństwa pracujących na Tajmyrze obywateli; odkrywcy sami bez przymusu oddali ją w ręce pracowników, którzy dobrowolnie ustalili normy podziału złota, uwzględniając wartość wysiłków każdej z kategorji pracujących uczestników przedsiębiorstwa.
— A że umysłowy wysiłek wart jest czegoś, niech świadczy o tem krzyż nad „ukośną ortą“. Gdyby działały tam rozum i wiedza, nie bylibyśmy świadkami tej strasznej katastrofy! — zawołał Pitt.
— Prawda! Prawda! — rozległy się głosy z tłumu.
— Potrącacie sobie trzecią część złota, wydobytego naszemi spracowanemi rękami! — wołał agitator z teatralnym gestem, bijąc się w piersi.
Pitt zmrużył oczy i zacisnął szczęki, lecz pohamował wybuch wściekłości. Uśmiechnął się szyderczo i odparł:
— Waszemi rękami wydobyto złota bardzo mało na Tajmyrze, mój panie. Potrącamy trzecią część zdobytego złota, — to prawda! Lecz nieprawdą jest, że bierzemy je sobie! My — założyciele, dostajemy tyle, ile każdy z was — zwykłych pracowników. Takie było postanowienie ogółu „Złotej Studni“. Reszta dzieli się na powiększenie nienaruszalnego kapitału przedsiębiorstwa. Kapitał będzie użyty z czasem na cele, o których nie będę mówił, bo wy — krzykacze tego nie zrozumiecie! Część złota płacimy państwu rosyjskiemu, jako należny podatek, inną znów część — właścicielom tej ziemi — Samojedom! Tak się przedstawia sprawa, poruszona przez was z ohydną bezczelnością! Otóż oświadczam wam, że na Tajmyrze nic się nie zmieni, bo takie tu istnieje prawo!
— Nie znamy żadnego waszego prawa! Żądamy socjalistycznego ustroju w całej pełni! — wrzasnął agitator.
Pitt tupnął nogą i podniósł głowę wysoko.
— To my nie chcemy znać waszych praw, bo tu panuje i panować będzie prawo, ustalone przez pierwszych kolonistów, którzy spędzili tu lata w oczyszczających dusze i oświetlających rozum warunkach. Tak musi pozostać! Słyszycie? Tak musi pozostać! — brzmiał głos kapitana i nagle, zwracając się do tłumu, Pitt krzyknął:
— Dlaczegoż milczycie wy, którzy przebywacie tu oddawna, i wy, którzy rozumiecie nasz cel? Czyż zgadzacie się z agitatorem, zamierzającym wnieść tu bezprawną, nikczemną walkę o łup, wprowadzić nieład i wojnę domową? Przemówcież nareszcie!
Tłum nagle otrzeźwiał i ożywił się.
— Precz z wichrzycielami! Wyrzucić ich ze społeczeństwa „Złotej Studni“!
Zakotłowało się dokoła, wszczęła się wrzawa straszliwa, w powietrzu zamigotały pięści, podniesione w zamachu kilofy i siekiery.
Z trudem udało się kapitanowi i starym kolonistom obronić mówcę i jego stronników przed zemstą tłumu.
Esuperanzo Gradaz, uzbrojony w potężny drąg żelazny, ciskał się w tłumie, parł ku socjalistom i ryczał, jak rozjuszony byk.
— Perros, mas que perros! Śmierć buntownikom!
Pitt zmuszony był kazać związać ręce Hiszpanowi i zakneblować mu usta.
— Towarzysze! — oznajmił w końcu, gdy osadnicy otoczyli agitatorów. — Rada rozpatrzy sprawę tych ludzi niespokojnych, chciwych i szkodliwych. Jeżeli uznamy ich za niebezpiecznych dla naszej sprawy, wydalimy ich z „Krainy Wielkiej odmiany“.
W godzinę później odbyło się posiedzenie rady „Złotej Studni“, a nazajutrz karawana, złożona z kilkunastu nart samojedzkich, otoczonych zbrojnymi kolonistami, już wyruszała ku brzegom rzeki Pyaziny.
Agitatorów skazano na wygnanie do czasu przybycia okrętów, które miały ich odstawić do Europy. Skazańcom zostało wyznaczone miejsce, gdzie mogliby uprawiać rybołówstwo. W ślad za wygnańcami wysłano materjały, potrzebne im na budowę domu i pożywienie na kilka miesięcy.
Pitt Hardful był bardzo smutny i z rozpaczą patrząc na znikającą w oddali karawanę, mówił do stojących wokół przyjaciół:
— Wielki Boże! Z przerażeniem przekonywam się, jak głęboko zapadła do duszy ludzkiej trucizna chciwości... Czy starczy nam sił na zwalczenie jej?!
Westchnął ciężko, a w oczach jego widniały żal i skarga.
— Kapitanie! — szepnęła Elza Tornwalsen. — Na ciężką, niebezpieczną wstąpiłeś drogę. Na każdym kroku piętrzą się trudności i przeszkody, lecz powiedziałeś mi, że wytrwasz...
— Nie cofnę się nigdy! — syknął przez zęby i podniósł głowę.
Z poza horyzontu czarnego i chmurnego — trysnęły nagle zielone i czerwone promienie, oświetliły szczyty gór i martwą pustynię jeziora, a po chwili drgać zaczęły i mienić się tęczowemi barwami, aż utworzyły w zenicie nieba szeroko rozpostarty krzyż...
Północ wschodziła w okres częstych zórz polarnych, — tajemniczych sygnałów krainy Białej Śmierci.


Rozdział XVII.
PODMUCH TRUJĄCY.

Na północy wszystko ma wygląd odmienny i żyje odmiennem życiem.
Lato — w tej krainie niebytu i śmierci — rozszalałe, roześmiane, zwycięskie. Każde drzewo, każde nikłe zdziebełko w pośpiechu rozkwita i roni ziarno do rozmiękłej ziemi, aby niemal w jednej chwili wybujało i spotężniało w roślinę odporną na złe podmuchy wichrów północnych, na tchnienie Białej Śmierci. Brzozy, cedry i modrzewie o konarach i pniach wygiętych, potrzykroć poskręcanych, płaszczące się w szczelinach skalnych, czepiające się rozpaczliwie zaledwie naskórka ziemi, gdyż głębiej kryje się nigdy nie odmarzająca opoka, z piachów, granitowych osypów i torfów złożona. A i te krzewy, upośledzone i do ziemi przytłoczone, doznają pieszczoty natury. Ona zsyła im nie gasnące ani w dzień ani w nocy światło słońca — to złociste, to szkarłatne. W jego promieniach odżywają uśpione pod grubą powłoką śnieżną drzewa, krzaki i młode pędy roślin różnorakich, budzą się do życia i z wybuchem namiętnego szału rodzą nowe pokolenia. Owady liczne i chyże roznoszą pyłek rozrodczy od kwiatka do kwiatka, od jednego gaju do drugiego. Ptactwo nie płochliwe, spokojne o byt, wije gniazda na miejscach otwartych, na łachach nagich, na goliznach żwirowych. Wszelaki zwierz gzi się w krzakach w gonitwie miłosnej, gwiżdże, porykuje rzewnie, wyje — namiętnie. Spieszy wszystko, co żyje, daninę złożyć obfitą na ołtarzu natury, wydać młódź silną, zahartować i przysposobić ją do walki o życie.
Od wiosny zaczynają się na północy dziwne, urocze zjawiska.
Oto jeszcze dmie północno-wschodni „szarbagaj“, jeszcze miotają śnieg zamiecie wściekłe, jeszcze nie zczerniał śnieg w jarach, nie popękała lodowa zbroica jezior i rzek, jeszcze nie zatrąbiły przelotne klucze żórawi i sznury łabędzi i gęsi, a już niewiadomo — jak i skąd — dzwonią strumyki, wybiegające z pod białego całunu, już tam i sam bzyka mucha zielona i groźnie brzęczy komar drapieżny, już wykwitają, przebiwszy zlodowaciałą skorupę śniegu żółte, kosmate, puchem porosłe anemony, a na bagniskach występują na lodzie brunatne plamy — to wodorosty i rzęsy przełomem rwą się na światło dzienne... Gasną ostatnie zorze polarne, walczące o zmierzchu i o północy z pożegnalnemi błyskami słońca, które zachodzi i po chwili już wschodzi, jakgdyby poto tylko pogrążyło się do morza, aby umyć złote oblicze swoje.
Trwa to niedługo, zaledwie dni kilka... do sygnału.
A sygnał to potężny — huk przerażający, zgrzyt i trzask, dzwonienie nieustające, łoskot, plusk i warkot.
Pęka lód na jeziorze i rzece, kruszy się, party powodzią, mknącą od południa, skąd pędzą coraz to cieplejsze potoki wody. Wiatr miota tafle lodowe aż na szczyt wysokich spychów, rozpryskując je o kamieniste zdziary, na miał dzwonny rozciera na łachach, gromadzi na brzegach łańcuchy pagórków białych, osypujących się z pluskiem „torosów“; występuje woda z łożysk, zatapia wyspy i nizinne doliny pobrzeżne, zrywa darninę i całe połacie torfowe, unosi drzewa i kamienie.
Wściekły pęd, szaleństwo mocy nieznanej, dziki obłęd wolności, radość rozśpiewana, rozchełstana, rozmiotana z nadmiaru sił przepotężnych!
A ludzie? Ci ludzie północy, co w szczęściu dnia i złocistego lata dłonie ciemne, od mrozu popękane, wyciągają ku południowi, gdzie siedzibę ma Wielki Miłościwy Duch, a w noc polarną spoglądają na północ, czy czarną jak kir, czy płonącą, jak łuna ogarniającego świat ognia, i ustami drżącemi szepcą imiona „Bezeb, Alzeb, Suzeb“ — trzech szatanów, służących Białej Śmierci — władczyni okrutnej.
Lecz — czy w zimie, czy w lecie, w dzień, czy w nocy, nie znają ci ludzie ani zawiści i walki bratobójczej, ani obłędu gromadzenia bogactwa. W ich okrągłych, mocnych głowach tkwi wielka prawda. Uczy ona, że praca pod promieniami słońca da wszystko, aby przetrwać straszliwą zimę i doczekać nowego lata. Uczy ta prawda, że nadmiar dobytku porwie powódź, lub mrozy poniszczą, albo zabierze ze sobą mór nielitościwy, lub dziki, głodny zwierz.
Żyją więc społem w swoich „czumach“ ze skór lub kory modrzewiowej, dzielą się wszystkiem chętnie, biegną sobie nawzajem z pomocą, chociaż od szałasu do szałasu — kilka godzin dobrej jazdy...
I oto przybyli na Północ surową i upiorną ludzie cywilizowani.
Dopóki przebywali na tundrze ci, których męka codzienna, nędza i brzemię życia przygnało tu, — nic się nie zmieniło na pozór. Przekształcały się niewidzialne, przetapiały się i przekuwały dusze znękane i serca zgnębione.
A teraz przyszli tu i osiedli wśród nich inni. Przynieśli oni ze sobą truciznę wielkich miast i rozdęli nozdrza, ujrzawszy jedynego bożka, przed którym kornie chylili czoła.
Złoto...
Było ono dla nich ziarnem o potężnej sile twórczej, ziarnem, co buduje z okruszyny niebotyczną górę złotą, przytłaczającą swym ciężarem życie setek i tysięcy braci...
Braci?
Nie masz brata, skoro chciwe ręce ciągną cię do złota!
Bratem jest ten, który posiada równą miarę jego.
Kto ma mniej — staje się niewolnikiem, kto zagarnął więcej — wrogiem...
Taki podmuch trujący przemknął przez „Krainę Wielkiej Odmiany“ przy pierwszem tchnieniu wiosny.
Inżynier Gérome zakończył przez zimę pogłębienie głównego szybu „Złotej Studni“, zdążył przebić kilka bocznych galeryj, ogarniających najbardziej wydajną część terenu i przygotował rozległe place dla eksploatacji.
Był zadowolony ze swej pracy. Spodziewał się do przybycia „Witezia“ wydobyć znaczną ilość złota.
Kapitan Pitt Hardful żył, ogarnięty nieznanem mu dotąd uczuciem. Zdawało mu się, że po szalonej, wściekłej burzy, po beznadziejnej, mrocznej nocy sztormowej, pełnej zgiełku i odgłosów zbliżającej się śmierci, wypłynął nagle na lazurową, spokojną, roziskrzoną miljardami błysków i plam słonecznych przestrzeń morza — gładkiego niby wielkie, złotem i szafirami usiane zwierciadło. Dusza jego, ujęta w twarde karby surowego posłuchu, przytłoczona twardym nakazem woli, rozjaśniona i podbudzona jedyną władającą nią ideą, nagle się rozprężyła. Z głębi jej szły teraz powiewy łagodne i radosne, biło światło niemal nieziemskie. Odczuwali to wszyscy wokół i z uśmiechem przychylnym spotykali dobrotliwy wzrok kapitana, opromieniony wdzięcznością dla całego świata.
Patrząc na Elzę Tornwalsen, zagłębiając spojrzenie w jej oczach szafirowych i płomiennych, Pitt wstrzymywał oddech, a wtedy wydawało mu się, że jakaś tajemnicza, przepotężna istota, dobrotliwa dla niego bezmiernie i miłosierna, zesłała na ziemię świetlane wcielenie swoje, jako zapowiedź nieogarnionego rozumem szczęścia bez kresu, bez początku i bez końca. W takich chwilach przymykał oczy i przysięgał w porywie modlitewnym, że nie zatrzyma się na wytkniętej przed sobą drodze, że nadal służyć będzie ludzkości, w której wyczuwał utajoną na dnie jej niezbadanej nigdy duszy — tlącą się iskrę przedwiecznej i nieśmiertelnej Prawdy.
Elza rozumiała i podzielała nastrój Pitta Hardfula. Pracowała jak zwykle, a, spotykając się z kapitanem, stawała się cichą, łagodną, jak matka kochająca i mądra, czując, że otaczają ją ciepłe, tkliwe promienie, któremi, jak światłem słońca jaśniały serce i dusza Pitta.
Nieraz brała go za rękę i szeptała:
— Oto jestem, jak przysięgłam przed laty! Przyszłam do ciebie i zapytałam o swój i nasz los. Tyś odparł, że miejsce moje — w sercu twojem... Idziemy teraz obok siebie...
Kapitan przycisnął dłoń Elzy do piersi, przepełnionej miłością i nową, nieznaną siłą, powtarzając cicho i rzewnie:
— Tak! Tak! Idziemy obok siebie... już na zawsze!...
Jednak na tym jasnym horyzoncie „Krainy Wielkiej Odmiany“ błąkały się już oddawna czarne chmurki.
Gérome zwierzał się z tem kapitanowi, Elzie i Swenowi.
Inżynier uważnie się przyjrzał wszystkim osadnikom, poznał ich dobrze przy pracy w szybie. Z trzeźwością umysłu francuskiego podzielił wszystkich na dwa rodzaje.
Jedni z kolonistów, — a tych, na szczęście, była znaczna większość, — pracowali z zapałem i zaparciem się, robili wrażenie zadowolonych, oddanych swemu przedsiębiorstwu ludzi; drudzy — mieli ponure, tajemnicze spojrzenia i, mogło się wydać, że są zaledwie czasowymi pracownikami, wyczekującymi chwili zwolnienia lub...
— Proszę dokończyć swoją myśl! — prosił kapitan.
Gérome uderzył pięścią w stół i odparł:
— Ci ludzie coś zamyślają... Co? Gdybym wiedział! W każdym razie czytam w ich oczach utajoną i wrogą myśl... Ech, kapitanie! Dobrze było panu rządzić na początku, kiedy osiadła tu nieduża kupa ludzi, zbiegłych od życia z jego ciężkiemi i nieznośnemi warunkami, lecz teraz tak nie można... Nie można, bo sporo z nowych kolonistów marzy o powrocie do tegoż życia z workiem złota pod pachą, aby robić dalej to, co robią ci, których oni nienawidzą, którym zazdroszczą, — słowem — naśladować bogaczy...
— Jeszcze rok, jeszcze dwa, a zmienią się, opamiętają... — rzekł Pitt.
— Boję się, że pan się pomyli — szepnął inżynier, — bo to nie tacy ludzie! Oni tu nie po opamiętanie przybyli, tylko po złoto, które dla nich nie jest środkiem, lecz celem — jedynym, wymarzonym!
— Cóżby pan zrobił na mojem miejscu? — zapytał Pitt.
— Cobym ja zrobił? — powtórzył Gérome. — Jabym pokazał im swoją siłę i przekonał, że zmuszę ich, aby się zmienili i opamiętali, nie czekając, aż oni sami zechcą dokonać na sobie tej operacji!
— Pan Gérome ma słuszność! — odezwała się Elza.
— Nie chcę stosować u nas żadnego przymusu! — odpowiedział Pitt, marszcząc czoło.
— Rozumiem pana! — zaczął mówić inżynier. — Rozumiem jego ideologję... Mógłby pan nawerbować nędzarzy, żebraków, zbiegłych więźniów, a ci, widząc w panu jedyną swoją obronę i ratunek, służyliby sprawie wiernie... Pan tego nie chciał i przywiózł ze sobą ludzi niezamożnych (chociaż mamy z sobą miljonera Gradaza i wysłańca kapitalistów — Bluehma!), lecz bądź co bądź niezależnych. Spodziewa się pan, że wyzbędą się oni swego ideału — prawdą czy nieprawdą dojść do bogactwa?... czy pan wierzy w to na serjo? A może to eksperyment tylko?
Pitt, słuchający z opuszczoną głową nagle się ożywił.
— Pan zgadł moją myśl! — zawołał. — Istotnie, robię eksperyment! Zamierzam przekonać się, o ile cywilizacja materjalna zawładnęła duszą ludzką? Wstrętnem mi było opierać mój plan na najnędzniejszych, najbezbronniejszych i zupełnie po bydlęcemu biernych! Chcę spróbować doświadczenia swego na typach średnich, najpospolitszych... Chcę działać dawnemi metodami i wychować ich tak, jak to uczyniłem z byłymi aresztantami, bandytami, złodziejami i bezdomnymi łazikami, jak Kula Bilardowa lub Falkonet. Jeżeli mój eksperyment weźmie w łeb — zrobię jeszcze inną próbę, a w razie niepowodzenia — powrócę do Szkarłatnego Pedro, Cepów, Szubertów, Larków i innych zbrodniarzy, chociaż, powtarzam, czuję wstręt do odnowienia ludzkości z pomocą charakterów zbrodniczych, ciemnych, jak noc!
Wszyscy umilkli.
Pierwszy odezwał się Gérome.
— Chodzi jednak o powodzenie pańskiego eksperymentu, a więc należy wybrać najodpowiedniejsze metody jego urzeczywistnienia! Jedyną, racjonalną metodą jest poparcie swojej myśli i planu siłą. Innej — niema, takie jest moje najgłębsze przekonanie!
— Inżynier Gérome ma słuszność! — z naciskiem powtórzyła Elza Tornwalsen.
— Może przyjdę z czasem do tego wniosku, — rzekł Pitt. — Tymczasem chcę prowadzić dalej swój eksperyment... wychowawczy... bez bata i więzienia.
Więcej już o tem nie mówili, widząc upór kapitana, a może wyczuwając jakąś ukrytą, niedopowiedzianą myśl jego.
Życie jednak ma swoje prawa, których zmienić gwałtownie nie może najsilniejsza nawet jednostka.
Życie to przemówiło niespodziewanie.
Już śnieg stopniał na szczytach gór i utworzył w wąwozie, zamkniętym wysoką cementową tamą, duży staw nad „Złotą Studnią“; jezioro i rzeka oczyściły się z lodu, a woda, rozlana na nizinie, ustępowała powoli, wylewając się do koryta Tajmyru.
W szybie pracowano energicznie. Dymiła i warczała winda, podnosząca żelazne kosze z rudą, turkotały wagonetki, wiozące złotodajną ziemię na maszynę.
Pitt Hardful powrócił był do siebie z dyżuru przy budowie nowych domków, gdy nagle rozległ się tupot nóg na ganku i do izby wpadł zasapany, zdyszany i rozjuszony Esuperanzo Gradaz.
— Capitano! — wrzasnął. — Uciekaj i ukryj się! Te „carronas pestilentes“, te „animales“ postanowili napaść na capitano, zabić go, ograbić skarbiec, aby się podzielić złotem, i zagarnąć „Złotą Studnię“... Vamos! Uciekaj, ratuj się! En seguida!
Kapitan wpatrywał się w wybałuszone, czerwone oczy Hiszpana.
— Czy jesteś pewny tego? — zapytał.
— En efecto, es verdad! — zawołał Gradaz.
— Dobrze — rzekł spokojnie Pitt. — Biegnij teraz i uprzedź inżyniera.
Nie zdążyły jeszcze zamilknąć ciężkie kroki Gradaza, gdy obok domu kapitana rozległa się salwa, po niej — druga, a potem częstotliwy trzask karabinów.
Pitt schwycił rewolwer i wybiegł na ganek.
W tej chwili rozległo się kilka strzałów i kapitan, nie wydawszy okrzyku, padł nawznak i stoczył się ze stopni.
Nie słyszał już, że od strony szybu i od środkowych domków, zajętych przez starych osadników, zaczęły grzmieć regularne salwy, nie widział, że ciała umierających ludzi miotały się i drgały na ziemi, a krew powoli wsiąkała w twardą, zimną ziemię.
Walka trwała przez cały dzień i dopiero przed zachodem słońca buntownicy poddali się i złożyli broń.
Powiązanych odprowadzono przed dom rady, gdzie tłum i aresztowani koloniści długo oczekiwali wyroku sądu.
Wreszcie na ganek wyszedł Gérome blady, o oczach posępnych.
— Dziś po raz pierwszy w dziejach „Krainy Wielkiej Odmiany“ polała się krew, — zaczął inżynier. — Niegodni, nędzni ludzie, obłudnie głoszący sprawiedliwość i równość socjalną, przelali ją, chcąc zagarnąć złoto, należące do wszystkich osadników, i zniweczyć plan kapitana Hardfula. Złoczyńcy podnieśli rękę na twórcę „Złotej Studni“, twórcę dzieła, które miało wychować nowe społeczeństwo. Kapitan, trafiony dwiema kulami, walczy ze śmiercią... Rada przyszła do przekonania, że wilków i hien nie można żywić cukrem, nie można też stosować do nich humanitarnych metod rządzenia...
W tłumie, otaczającym więźniów wybuchnęły krzyki:
— Zaledwie stu ludzi podniosło ten bunt! My nie szliśmy z nimi, chociaż namawiali nas!
— Dość! — krzyknął groźnie Gérome, a trzystu uzbrojonych kolonistów podniosło karabiny do ramienia. — Nie szliście z nimi, lecz nie potrafiliście przeszkodzić im i udaremnić zamachu. Tu nie potrzebujemy biernych ludzi, obojętnych dla zbrodni! Zresztą są wśród was jeszcze inni, którzy knują swoją zdradę. Wyjdzie i ona na jaw i będzie surowo ukarana! Od dnia dzisiejszego prawo, działające w „Krainie Wielkiej Odmiany“, zostaje z całą stanowczością i bezwzględnością bronione siłą! Broń, którą posiadają koloniści, ma być w ciągu dwu godzin złożona w radzie, formuje się oddział zbrojny, w sile trzystu karabinów, i wyznacza się sąd doraźny w wypadkach nadzwyczajnych. Sąd wyniósł swój pierwszy wyrok. Niestety! Przywieźliście ze sobą zgniłą moralność, a z nią razem niezbędne okrucieństwo sądu. Wyrok głosi: dwudziestu najbardziej winnych osadników zostało skazanych na rozstrzelanie, inni na rok więzienia, bez wydziału im części złota. Myśleliście, może, że pozwolimy wam wyjechać spokojnie? O, nie! Nie chcieliście, aby „Kraina Wielkiej Odmiany“ stała się dla was matką uszlachetniającą, będzie więc dla was macochą surową! W pracy, pozbawieni wolności, zmuszeni będziecie wykreślić cały rok ze swego życia!
Tego dnia z przelanej w imię chciwości krwi, zrodziło się ciężkie prawo, poparte siłą zbrojną i nie znającym litości wyrokiem sądu.
Wiatr z Europy zaniósł aż tu, nad Tajmyr, jadowite ziarna.
Jak zawsze daje się zauważyć, surowe rządy wywołały protest.
Rozległy się głosy namiętne:
— Porzuciliśmy Europę, gdzie gnębiła nas twarda ręka rządu burżuazyjnego, nielitościwego dla ludzi niezamożnych, biednych, nie należących do jakiejbądź partji politycznej, która mogłaby się ująć za nich. Cóż spotykamy tu? Stan niemal oblężenia. Życie i praca pod bagnetami?! Jakim prawem wprowadzono podobne rządy, na mocy jakiego kodeksu?
Z taką skargą w kilka dni po krwawych zajściach stanęła przed radą „Złotej Studni“ delegacja nowych osadników.
Przyjął ją młody Ernst Swen i objaśnił, że kolonja posiada własne prawo, w niczem niepodobne do kodeksów istniejących, gdyż na innych oparte zasadach. Formy życia i cele „Krainy Wielkiej Odmiany“ zostały wyjaśnione szczegółowo przy spisaniu kontraktów z nowymi osadnikami i w pogadankach podczas podróży. Gdy, jednak, część kolonistów, a niewiadomo, czy niema jeszcze innych, pogwałciła prawo osady i wystąpiła zbrojnie, rada uznała za stosowne i konieczne wprowadzenie rządu silnej ręki. Będzie on trwał tak długo, aż nie wygasną ostatnie iskry buntu i zamachów.
Delegacja odeszła zgnębiona i zbita z tropu.
Zrozumieli bowiem nowi mieszkańcy osady „Złotej Studni“, że sami spowodowali tak wielką zmianę w jej życiu i na długo odsunęli wykonanie humanitarnej, wychowawczej idei założycieli.
Pozostali na wolności socjaliści pokryjomu szerzyli niezadowolenie i podjudzali masę nowych kolonistów, chociaż nikt, po straceniu wodzów pierwszego buntu, nie odważał się już na nowe, energiczne wystąpienie przeciwko radzie.
Przygnębienie i zniechęcenie ogarnęło ludzi.
Skorzystał z tego obrotny Henryk Bluehm, wysłaniec związku przemysłowców i bankierów. Zwołał on potajemny wiec „przedstawicieli setek“, i przedstawił im w zgęszczonych barwach nowy obraz życia osady. Dowodził w dosadnych i energicznych słowach, że zamach socjalistyczny nie udał się, z czego skorzystała rada i wprowadziła rząd silnej ręki, tworząc coś nakształt przedsiębiorstwa państwowego.
— Dziś mamy sąd doraźny, pierwszych więźniów i pierwsze ofiary terroru rządzącej bezprawnie grupy, jutro — oznajmią nam, że musimy pracować wyłącznie dla rady, nic nie pobierając za naszą pracę i mękę na tej przeklętej północy! — krzyczał.
— Prawda! Prawda! — podtrzymali mówcę stronnicy jego.
— Quelle canalla! — rozległ się szyderczy głos Esuperanzo Gradaza.
Bluehm rozwijał dalej swoją myśl, coraz bardziej przerażając słuchaczy możliwością wyzysku i gwałtu ze strony rady, aż wkońcu przeszedł do tego, co było celem jego wystąpienia.
— Obywatele! — wołał. — Zdaje mi się, że niema wśród nas człowieka, któryby nie zrozumiał, do czego prowadzą nowe rządy „Złotej Studni“? Korzystając z bezkarności, zamierzają one wprowadzić pańszczyznę, niewolnictwo, aby kierownicy rady mogli się jaknajrychlej wzbogacić i drapnąć do Europy, pozostawiając nas na pastwę losu...
— Que canalla! Trzymać mocno Esuperanzo Gradaz, bo... — ryknął Hiszpan, lecz natychmiast umilkł.
— Obywatelu Gradaz, jeżeli panu się nie podobają moje słowa, nikt nie zmusza pana pozostawać na tem zebraniu!... — rzekł zuchwałym głosem Bluehm, ufny w sympatje obecnych.
— Gradaz, „obywatel“ Gradaz nie mówić, że mu się niepodobać słowa „obywatel“ Bluehm... „Obywatel“ Gradaz stwierdzić tylko, że „obywatel“ Bluehm jest canalla, mas que canalla, to znaczy... sprytny człowiek... es verdad! Lo siento mucho!
Trochę zmieszany Bluehm z pozorną obojętnością wzruszył ramionami i dalej ciągnął swoje przemówienie, przekonywując zebranych, że najrozsądniej uczynią, gdy wprowadzą, czy to drogą porozumienia z radą, czy nawet strajkiem lub walką czynną dobry, stary, wszystkim znany kapitalistyczny ustrój przedsiębiorstwa. Mówca obiecywał, że znajdzie potężnych kapitalistów, którzy ujmą ster w swe wprawne ręce i gwarantował kolonistom wysoki procent udziału w przedsiębiorstwie.
— Kto jest za kapitalistycznym systemem, — niech podniesie rękę! — zawołał Bluehm.
— O, przepraszam, senor! — przerwał mu Gradaz. — Taka ważna sprawa zasługuje na omówienie, Dios mio!
To mówiąc wgramolił się na krzesło i jął mówić, gestykulując, bryzgając śliną i wykrzywiając twarz:
— Per Madonna! Był teatr... dobry teatr, gdzie grano czyste, szlachetne sztuki, za które ani dyrektor, ani reżyser, ani autor wstydu nie mieli! Coraz więcej publiczności przybywało, aż nagle, que maldad, wszyscy zechcieli być dyrektorami! Ha-ha-ha! Towarzysze socjaliści, co to prawią o równości i sprawiedliwości, łapy zechcieli zapuścić do kasy podczas przedstawienia pięknej, czystej sztuki! Strzelanina, zbrodnia, krew!... kto tego chciał? Towarzysze-socjaliści, estupidos animales! Miałaż dyrekcja ustąpić bandytom — zwykłym bandytom? O, nie! Albo jest dyrekcja, albo jej niema! Dyrekcja pozostała, bo widzowie podtrzymali ją, chcąc, aby piękne przedstawienie zakończyło się jeszcze piękniejszym aktem! No, więc? Dyrekcja wystrzelała hersztów — tych carronas pestilentes, a ich głupich pachołków wpakowała do ciupy! Dobrze, sprawiedliwie zrobiła, bo to nie o dyrektora chodziło, ale o cały teatr, es horroroso!
— Dobrze gada stary! — zawołał ktoś z tłumu słuchaczy.
— Nie przerywać! — krzyknęli inni.
— Ha-ha-ha! — ryczał Gradaz, wymachując kosmatemi łapskami. — Potem inni perros zażądali dyrektorskiego fotela. To już tu obecny „obywatel“ Bluehm... Rzewnie nam tu śpiewa ten ptaszek o dobroczynnym wpływie kapitalizmu! Estoy furioso! Jestem sam kapitalistą, a takich Bluehmów na dziesiątki liczyć mogę. Byli lokajami moimi, bo sprzedali mi swoją duszę! Perra, mas que perra! Ja wiem, co uczyni kapitalista, gdy się dorwie do „Złotej Studni“! Ho-ho-ho! On wie, że tu na północ zwykły robotnik nie pojedzie. Tu — śmierć go czeka przy rządach „obywatela“ Bluehma i jego panów! Kapitał przyobieca wam duży procent od zysku, a, gdy się dobrze rozsiądzie i rozpanoszy, gdy bacznie się rozejrzy i skombinuje, co i jak, ha, wtedy inaczej wam zaśpiewa! Que se pudre! Po trzech miesiącach zaproponuje wam zwykłe płace robotnicze, a gdy odmówicie, powie — idźcie sobie, estupidos, na cztery wiatry!... Dokąd pójdziecie wtedy? Pieszo przez ocean, powietrzem nad Azją? Zostaniecie — biali niewolnicy, albo zginiecie w tundrze, perros! Ha-ha-ha! „Obywatelu“ Bluehm, ja się znam na szacherkach!...
Zaniepokojony agitator kapitalistyczny usiłował się bronić, więc jął krzyczeć:
— Ten obywatel operuje niedorzecznemi dowodami! Powiedział przed chwilą, że kapitaliści nie mogliby dostarczyć tu innych robotników, a teraz powiada, że po trzech miesiącach wyrzuci was lub zmusi do pracy na innych, niedogodnych warunkach. Gdzież tu logika? Kto panu uwierzy, obywatelu Gradaz!
— Ha-ha-ha! — szalał Hiszpan. — Tu cię mam, senor Bluehm! Powiedziałem ci, że jesteś canalla — spryciarzem, chociaż wogóle jesteś canalla! Estoy fuera de mi de alegoria! Czyż ja nie wiem, że już się naradzasz z Samojedami? O, Dios mio! Kapitaliści załatwią się z wami, jak z królikami, albo morskiemi świnkami. Jesteście tu tak, jak one, bezbronni! A tymczasem „Bluehmy“ przyślą tu kilku dobrze płatnych majstrów, wygonią was na śmierć głodową, a na wasze miejsce spędzą tanich robotników, prawdziwe bydło robocze — Samojedów!... Kilka tysięcy tych ciemnych biedaków włóczy się po równinie Tajmyrskiej... znajdą się też inni... O, animales! Przejrzałem ja ciebie, Bluehm! Chciałeś zgubić „Krainę Wielkiej Odmiany“, zamordować ideę jej, zagarnąć „Złotą Studnię“, bezwstydnie uciemiężyć wszystkich osadników i otrzymać nagrodę od swoich drapieżnych kapitalistów! Widzę wszystko, jak na dłoni! Czytam w twoich przebiegłych oczach, a was ostrzegam przed wielką zdradą, groźnem niebezpieczeństwem! Musicie działać natychmiast energicznie! Tylko „Biały Kapitan“, tylko rada mogą dać wam to, po co tu przybyliście: złoto w rękach i złoto w sercach! Wybierajcie to, albo śmierć! Nada hay mas cierto!
Zebranie zrozumiało wszystko i uznało dowody Hiszpana. Oburzenie i gniew opanowały tłumem.
— Precz ze zdrajcą! Precz z Bluehmem! Chciał sprowadzić na nas nowe nieszczęście! Śmierć zbrodniarzowi!
— En nombre de amor! — wrzasnął Hiszpan. — Co robicie?! Poco takie pogróżki? Najlepiej uczynicie, jeżeli ucapicie Bluehma za kołnierz, zaprowadzicie do rady, no i, Dios mio, opowiecie tam, poco go sprowadziliście... Cha, cha, cha! Que canalla!
Tegoż dnia do więzienia „Złotej Studni“ przybyło trzech nowych lokatorów: Henryk Bluehm i dwóch jego pomocników.
Winowajcy byli bardzo przerażeni i wyśpiewali wszystko, co wiedzieli o zamiarach związku przemysłowców, marzących o „Złotej Studni“.
O wypadkach, wstrząsających życiem „Krainy Wielkiej Odmiany“, nic nie wiedział „Biały Kapitan“.
Dwie kule przebiły mu poranione przed laty płuca, więc leżał nieprzytomny, miotał się, płonął w gorączce i walczył ze śmiercią.
Stary chirurg i dwaj młodzi lekarze nie odstępowali chorego. Pochylali się nad nim posępni i zatroskani, kiwali głowami i wzdychali.
— Natura czy Bóg — w nich jedyna nadzieja — szeptali, bezradnie patrząc na siebie.
Prócz nich jeszcze innych troje nie odchodziło od łoża kapitana.
Elza Tornwalsen — milcząca, o oczach płonących, szeroko rozwartych, twarzy bladej, którą nagle pobruździły głębokie zmarszczki rozpaczy i niepokoju; rudy Miguel — półobłąkany i drżący; Szymon Rouvier o jeszcze bardziej skamieniałej twarzy, po której toczyły się rzadkie, ciężkie łzy, — ani na chwilę nie opuszczali pokoju chorego, pomagając lekarzom.
Kapitan leżał całemi dniami nieruchomy, rzężący, z krwawą pianą na zsiniałych wargach, to znów prężył się i miotał, kurcząc twarz i coraz mocniej zaciskając powieki, jakgdyby bał się ujrzeć coś strasznego i nieodwołalnego.
— Agonja? — pytali siebie trwożnym wzrokiem lekarze, badając puls chorego.
Po tygodniu, podczas bolesnego opatrunku ran, kapitan nagle syknął i, nie otwierając oczu, poruszył wargami, jakgdyby chciał pić lub przemówić.
Podano mu orzeźwiający napój, lecz ranny zacisnął zęby i zlekka potrząsnął głową.
Wtedy pochyliła się nad nim Elza Tornwalsen i szepnęła:
— Eryku... To ja — Elza... słucham ciebie.
Kapitan na jedno mgnienie oka podniósł ciężkie powieki, a z ust jego padło jedno słowo:
— Księdza...
Ojciec Seweryn Leduc od dawna czekał na wezwanie, więc stawił się za chwilę z Sakramentami.
Wszyscy wyszli z izby, a kapłan przystąpił do spowiedzi.
Wzdychając, jęcząc i rzężąc, Pitt długo robił rachunek sumienia.
Wszystko wyznał słudze Bożemu — dzieje swoich lat młodzieńczych, obojętność dla bólu i nędzy ludzkiej, występek lekkomyślny i wstrętny, gorzkie myśli więzienne i te, które kierowały nim na „Witeziu“, żądza zemsty za hańbę i poniewierkę, a potem zapomnienie wszystkich uraz i pragnienie, aby doprowadzić ludzi do jasnego, sprawiedliwego życia, walkę o swoją ideę, miłość do Elzy i swoje nadzieje nieziszczone, bo oto stanęła przy nim śmierć...
Gdy wyczerpany straszliwie opadł na poduszki i blady, zimnym potem zlany ciężko oddychał, z trudem łapiąc powietrze poranionemi płucami, ksiądz Leduc ukląkł, modlił się gorąco, dał rozgrzeszenie, udzielił sakramentów i, położywszy dłoń na czole chorego, mówić zaczął:
— Zaiste, zaiste bez grzechu ciężkiego żyjesz i, gdy Bóg tak osądzi, że staniesz przed obliczem Jego, nie ujrzy On zmazy na tobie, synu mój! Winy swoje odkupiłeś męką palącą i ciężką... Lecz oto ja, sługa Najwyższego, rzucam ci słowo pociechy i nadziei, że żyw będziesz, albowiem bezgraniczne jest miłosierdzie Boże i nieogarnięta rozumem ludzkim potęga Jego cudowna!
Tu znowu uklęknął ojciec Leduc i, oczy wzniósłszy ku niebu, modlił się namiętnym, przenikliwym szeptem:
— Ojcze w niebiesiech, Synu Boży, Ukrzyżowany za nas, zwróćcie wzrok Wasz na człowieka tego, który bez słów gromkich i szumnych, w cichości, w wierze niezłomnej w boską naturę duszy ludzkiej — zbożną, szlachetną sprawę dźwigał na barkach swoich, nie sławy szukając, nie uciech życiowych, ino ku światłości i prawdzie prowadząc braci swoich! Zlitujcie się nad nim wy — Wielkie, Najwyższe Moce, i podźwignijcie go z łoża boleści.
Długo jeszcze modlił się kapłan rozrzewniony, błagał Stwórcę ze łzami w oczach i drżącemi ustami powtarzał:
— Uratujcie go, wzmocnijcie, otoczcie opieką swą, Boże, Chryste Zbawicielu!
Przez długi, przerażająco długi szereg dni i nocy śmierć domagała się swej ofiary.
Po chwilowem polepszeniu następowały dnie całe gorączki i krwotoków nagłych, wyczerpujących, strasznych, zdawało się — ostatnich już.
Jednak coraz częściej kapitan bywał przytomny.
Wtedy brał w wychudłą dłoń rękę Elzy i przyciskał ją do czoła, niby pogrążony w modlitwie.
Gdy podnosił na Elzę oczy, szkliły się w nich łzy i jakaś namiętna prośba.
— Boże! — szeptał. — Jakżebym chciał żyć...
— Będziesz żył! — odpowiadała z mocą kobieta i starała się włożyć w głos swój wszystką potęgę gorącej, niezłomnej wiary.
Przez całe dwa miesiące, długie miesiące rozpaczliwej walki, nikt nie był pewien ani dnia, ani godziny.
Widać, że rana, zadana ręką człowieka, którego się obdarzyło uczuciem braterskiem i przyjaznem, zawierała w sobie truciznę.
Trudno i powoli goiły się te rany jadowite na piersi Pitta Hardfula.
Chory pomimo to zaczął się już interesować sprawami „Złotej Studni“.
Dowiedziawszy się o wypadkach i twardych rządach Géroma, zasępił się kapitan i długo w milczeniu rozmyślał.
Nikomu nic nie powiedział, co się działo w jego duszy, jakie pękły w niej struny, jakie przez lata wznoszone gmachy runęły, jakie załamały się nadzieje i jakie światła przygasły?
Lekarze zalecali jednogłośnie i stanowczo wyjazd Pitta w góry.
— Parę lat powinien pan spędzić w odpowiednich warunkach, wtedy dopiero płuca zabliźnią się ostatecznie! Nic innego pomóc nie może!... — mówili z naciskiem, surowo patrząc na chorego.
Minęła wiosna i lato. W sierpniu zahuczała na jeziorze syrena „Witezia“.
Elza wyglądała przybycia kutra, jak zbawienia duszy.
Od niego teraz zależało ocalenie Pitta.
Mikołaj Skalny zawinął się szybko. Wyładował rumy „Witezia“ i płynących z nim dwóch towarowych parowców, opatrzył maszynę i rzekł pewnego wieczora do Elzy:
— Jestem gotów! Mogę za godzinę wyrychtować kotwicę...
Porwała go za rękę i ścisnęła mocno, z wdzięcznością patrząc na olbrzyma.
— O, fru Tornwalsen!... — bełkotał potężny szyper... — Fru Tornwalsen!... Oby tylko Bóg dał zdrowie naszemu sztormanowi!...
— Tak! Tymczasem tylko o tem muszę myśleć i Boga prosić! — szepnęła.
Wyznaczono dzień odpłynięcia.
Cała osada wyległa na brzeg naprzeciwko wyspy Czoa, która niby czerwony trzon zdruzgotanej kolumny wyrastała z lazurowej toni jeziora.
Starzy koloniści otoczyli kapitana i, chociaż mało go znali, raczej tylko z opowiadań tych, którzy już porzucili ten kraj, nawet oni z podziwem patrzyli na tę bladą, niemal przezroczystą twarz, w surowe, twarde oczy i myśleli, że oto w tej chwili odleci od nich, być może, na zawsze świetlana, żywa legenda.
Biały kapitan...
Pitt wyciągnął zdrową rękę i przemówił krótko, lecz słowa jego nie umarły i później długo jeszcze powtarzały je usta mieszkańców „Złotej Studni“.
— Pamiętajcie, że na tej równinie bezkresnej gniazdo swe uwiła idea. W dzień i w nocy, w lecie i w zimie powtarzała ona hasło: „przez ciężką pracę, ufność, miłość braterską i zwalczenie chciwości, dojdziemy do nowego życia“. Niechże nie porzuca „Krainy Wielkiej Odmiany“, niech nie opuszcza jej ta jedyna, oczyszczająca idea. Żegnajcie!
Uścisnął rękę Géroma, ucałował w ramię ojca Leduca, objął Rouviera i, nie patrząc na nikogo, jakgdyby bał się, że mu zbraknie sił do opuszczenia tego nagiego, niegościnnego brzegu, wsiadł do łodzi. Za nim weszli Elza Tornwalsen, nieodstępny, stroskany Juljan Miguel i jeden z lekarzy.
— Larguese de aqui el malandrin filosofo! — rozległ się smutny głos starego Gradaza. — Widzieliście? Nawet patrzeć na nas nie chciał „Biały Kapitan“! Jako nędznicy i zdrajcy pozostaniemy w pamięci takiego... takiego człowieka... Como asi! ustedes, hato de bergantes!
Chciał senor Esuperanzo zakląć po swojemu, lecz głos mu się załamał żałośnie i stary, bezczelny Hiszpan zapłakał.
— Muy bien, tome usted su propina! — bełkotał przez łzy.
„Witeź“, nie zwlekając, wyciągnął kotwicę, ryknął i ruszył z miejsca.
Na mostku kapitańskim nikogo, oprócz olbrzymiego szypra nie było.
Legenda „Białego Kapitana“ wolno topniała w siwej mgle na północy...


EPILOG.

Na wyspie Lango, tuż nad Hadsefjordem zwisa spadzisty, stromy spych skalny, pocięty głębokiemi szczelinami, — omszałe urwisko, zadumane nad wąskim zdziarem, gdzie syczą fale, liżąc żwir.
Na szczycie czarnej skały widniała mała, stara chatka.
Mężczyzna o bladej, lecz opromienionej radością twarzy, i młoda kobieta o płonących, szafirowych oczach siedzieli na progu, trzymając się za ręce.
Gęste zarośla wrzosów, kwitnących nikłemi liljowemi gwiazdkami, szeleściły jakąś sagę, słyszaną od burz przelotnych i gwałtownych, a może, od siwych fal lub od głazów granitowych.
Głos wrzosów snadź rozumiała siedząca na progu kobieta, bo powtarzała za niemi cichym, powolnym szeptem:
— Pogubiły się okręty zbłąkane, bezradne, rozmiotane przez dmę nordową po szerokiem obliczu morza... Noc je objęła czarna i sroga, burzliwa, sztormowa noc!... Próżno nawołują głosami syren, próżno rzucają w mrok niezgłębiony palące się, syczące race!... Niema znikąd odzewu... Tylko dma szaleje, z rykiem walą bałwany w burty jękliwe, skrzypiące; tylko mrok zasłania cały świat od kresu i do kresu... I oto z mroku wyłania się świetlna plama, rośnie, szerzy się i tworzy wyrwę — promienną, jaskrawą, a w niej Zbawiciel, stojący na grzywach fal, ręce wyciąga i woła: „Przyjdźcie do Mnie troską i tęsknicą umęczeni!“ Posłuszny głosowi Świętej Zjawy prowadzi szyper swój okręt na Jej zew, na promienne zwoje Jej płaszcza... Tam, u stóp Zbawiciela, znającego ból ludzkich dusz i serc znękanych, spotkały się nagle okręty zbłąkane...
Kobieta westchnęła i ruchem łagodnym, miłości pełnym złocistą głowę oparła o ramię mężczyzny.
— O, tak, Elzo! — szepnął z uniesieniem. — Spotkały się okręty zbłąkane, odnalazły!...
Otoczył ją ramieniem, jakgdyby przysięgę składał, że już się nigdy nie rozstaną.
Myślało tych dwoje, że nikt nie widzi ich, oprócz nieba, morza i wrzosów.
A jednak dojrzały ich oczy ludzkie.
Przybiła właśnie do brzegu mała łódka rybacka. Wyskoczył z niej rudy, piegowaty człowiek, uśmiechnięty i czemś nadmiernie uradowany.
Uwiązał linkę do słupka i mruknął:
— Jakem Juljan Miguel, wszystko nareszcie będzie, jak musiało być!
Przypomniał sobie, że posłano go dziś zrana do Bjoermu z telegramem.
Odczytał depeszę, bo przecież nato się urodził Hiszpanem, aby wszystko wiedzieć i wszystkiego spróbować.
Depesza brzmiała:

„Lady Rozalja Steward-Foldew. Sanatorjum La Belle Montagne, Szwajcarja. Przyjedziemy za dwa tygodnie po błogosławieństwo Twoje, Matko.
Elza Tornwalsen i kapitan Pitt Hardful“.
— Hę? — mruknął Miguel i oko zmrużył.

Podniósł głowę, aby spojrzeć, co się dzieje na szczycie spychu, przy chatce Lilit, Eddy-Prababki.
Wtedy to dojrzał tych dwoje, przytulonych do siebie.
Ostrożnie, niby się obawiając, że spłoszy ich, zdjął czapkę i patrzał, patrzał wzrokiem, łzami zamglonym.
Wreszcie potrząsnął rudą czupryną i szepnął:
— Takbym stał i patrzał przez pięć lat chyba!...
Po chwili namyślił się i dodał:
— A gdybym tak miał ciągle przy sobie — kocioł z gorącą sopa poavrada de cebolla, półmisek molleja con achico i antałek starej mansanilli, patrzałbym nie przez pięć, lecz przez dziesięć lat!... Pomyśleć tylko: fru Tornwalsen i „Biały Kapitan“!...
Wyrzucił czapkę w górę i krzyknął z nadmiaru szczęścia, a krzyk ten podobny był do radosnego kwilenia ptaka...

KONIEC.






  1. Młodość Eryka Hardfula została opisana w powieści „Biały Kapitan“, wydanej w Polsce, a przełożonej na 8 języków obcych. (Przyp. wydawcy).
  2. Oczywiście.
  3. Wymawia się — missis.
  4. Waruga — dyżur majtków na pokładzie statku.
  5. Kabina na dziobie okrętu.
  6. Trank (po ang. — „trunk“) — parowiec do przewożenia towarów.
  7. Części olinowania okrętowego.
  8. Mars — platforma na przednim, czyli fokmaszcie.
  9. Dek, inaczej pokład statku.
  10. Top — wierzchołek masztu.
  11. Ulubienicą arystokratycznego towarzystwa.
  12. Smoła do zalewania szpar pomiędzy deskami pokładu.
  13. Skręcanie.
  14. Mocna wódka z jabłek.
  15. Towarowy parowiec.
  16. Gatunek drobnych wielorybów.
  17. Pomocniczy szyb.
  18. Pozioma galerja podziemna.
  19. Toros — nagromadzenie potrzaskanego lodu podczas pękania zamarzniętej powierzchni jezior i rzek syberyjskich.
  20. Lekkie sanki północnych koczowników.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.