Malwina czyli domyślność serca/Tom pierwszy/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Wirtemberska
Tytuł Malwina
Podtytuł czyli domyślność serca
Redaktor Konstanty Wojciechowski
Wydawca Krakowska Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1920
Druk Drukarnia Literacka w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
TOM PIERWSZY
ROZDZIAŁ I
PIORUN

„Teraz, co burza minęła,[1] zdaje mi się, że duszno tu w pokoju. Dobrze byłoby okno na balkon otworzyć.
— Siostro! komarów do światła naleci tysiącami.
— Rąbek w oknie komarów nie puści, a chłód do nas dojdzie i zapach rezedy, którą deszcz musiał dobrze odświeżyć. Ale, mój ty luby tchórzu (dalej z uśmiechem rzekła Malwina do siostry), nie komarów podobno, ale grzmotów raczej się boisz! prawda, że dość mocne przez godzin kilka trwały; lecz ponieważ zupełnie się uspokoiły, to i ty się uspokój, moja Wandulu, i dlatego, żebyś jeszcze łatwiej o strachu swoim zapomnieć mogła, zagram ci owego mazurka, który, jak mówisz, najzabawniejsze bale ci przypomina“.
Młoda Wanda, przekonana tymi słowy, od krosienek skoczyła otwierać okno, a Malwina, zapiąwszy robotę, siadła do fortepianu i ulubionego mazurka grać zaczęła. Wesoło przebiegając salę i rozmyślając o zimowych balach, Wanda zupełnie zapomniała, że kiedykolwiek grzmoty na świecie bywają, lecz przypomniawszy sobie, że zaprzestać być dziecinną i za słuszną już osobę uchodzić życzyła, poważną postać przybrawszy i siadłszy przy fortepianie: „Dość tych szaleństw (rzekła), dość tego mazurka; teraz siostrzyczko, zaśpiewaj mi jednę z tych pieśni, które choć niebardzo są smutne, mnie jednak zawsze rozrzewniają, kiedy ty twoim słodkim głosem je śpiewasz!“ Malwina, każdemu rada dogodzić, a bardziej jeszcze siostrze, pograwszy trochę, następującą pieśń śpiewać zaczęła:

WIENIEC HALINY.[2]
Zielone z ozdób obrałem doliny,
Fijołkiem świeżą przeplatając różę,
By skronie mojej uwieńczyć Haliny,
Zbierałem goździk i liliję hożę.

Z poranku miękkich swych włosów pierścienie,
Wieńcem odemnie kraśnym ozdobiła,
Wonniejsze nadeń różowych ust tchnienie,
A świeżość twarzy blask jego zgasiła.

Dzień cały Halkę te kwiaty zdobiły,
I każdy pasterz w tej przyznał krainie,
Że na jej skroni bardziej się pyszniły,
Niż kiedy rosły w ojczystej dolinie.

Lecz gdy wieczorem bez farby i woni
Omdlone kwiaty Halka obaczyła,
Wzrok się jej zmienił: upuściwszy z dłoni,
Wieniec ku ziemi i oczy spuściła.

Wzrok wtedy lepiej wyraził, niż słowa,
Tę czułość, którą dały jej niebiosy,

Gdy na omdlone łza z oczu perłowa
Upadła kwiaty, jakby kropla rosy!

Wówczas, chcąc wiedzieć, co było przyczyną
I skąd takowa wzięła się odmiana,
O moja, rzekłem, nadobna Halino!
Powiedz, co znaczy ta łza niespodziana?

Westchnęła, potem z uśmiechem podobnym,
Jakim cierpliwość w żalu się rozśmieje,
Paltrzaj, zawoła, w tym wianku nadobnym,
Jak krótka chwila przyćmiła nadzieje!

Wiosny nadzieje, co kwitną na łące,
I ranna młodość, podobne są sobie,
Pyszną obydwie pięknością błyszczące,
Równe w trwałości, równe i w ozdobie.

Snuły rozkosze dnie młodej Teony,
Wśród grona pustej szalała młodzieży,
Alić w okropne uderzano dzwony,
Czytam na grobie: — Teona tu leży. —

Co wczoraj losem stało się Teony,
To dzisiaj może czeka twą Halinę,
Osądź-że teraz, o mój ulubiony!
Jeśli nie słuszną mam smutku przyczynę.


Nigdy, jak tego wieczora, głos Malwiny przyjemniej się nie rozlegał. Na prośbę siostry, gdy strofę ostatnią raz jeszcze powtarzała, szmer taki, jak gdyby ktoś na tarasie pod oknem chodził, Malwinie słyszeć się zdało, co raptownie przerwało jej śpiewanie. Malwina ucichła, Wanda podług zwyczaju bać się zaczęła; potem obie, dodawając sobie męstwa, odważyły się wejść na balkon, lecz noc tylko czarną tam znalazły. Grube obłoki, deszcz jeszcze i grzmoty wróżące, niebo całe zaciągnęły; cichość zupełna w powietrzu panowała (jak zwykle przed największemi bywa nawalnicami) i słowik na bliskiej topoli, miłosne swe nucąc tony, jedynie powszechne przerywał milczenie.
Pewnieśmy się omyliły, rzekła Wanda, rozumiejąc, że hałas jakiś słyszymy; tu żywej duszy niema, ciemno okropnie, i ponieważ nieszczęściem nie w tych czasach żyjemy, w których Sylfy koło siedlisk ziemianek czasami się błąkali, moja rada byłaby wrócić do pokoju, bo tu, prócz kataru, niczego się nie doczekamy.
Malwina, oparta na kracie balkonu i oczy mająca wlepione w ciemność, która wszystkie przedmioty okrywała, nie bardzo słuchała roztropnej mowy Wandy; lecz błyskawica, co w ten moment czarne obłoki przeszyła, przerwała jej dumanie, i Wanda, korzystając z tego wypadku, siostrę do pokoju wepchnęła, okiennice i firanki pozasuwała, aby, ile możności, ni widzieć, ni słyszeć grzmotów i łyskania, które z bojaźnią przewidywała.
Ledwo skończyła te wszystkie środki ostrożności i tylko co obie siostry usiadły były znów do krosienek, alić burza niesłychana miotająca z szelestem ogromnymi topolami koło domu, deszcz kroplisty bijący w okna i grzmoty po całej rozlegające się krainie, strachem przejęły trwożliwe serce Wandy. Malwina nawet, która zwykle grzmotów się nie bała, okropnością jakąś przejęta, wstała była dla dania rozkazu, żeby drzwi i okna wszędzie pozamykano, gdy w ten moment taki okropny trzask piorunu dał się słyszeć, iż nie można było wątpić, że w sam dom, lub przynajmniej bardzo gdzieś blisko uderzył. Malwina osłupiała na chwilę, lecz postrzegłszy Wandę z przelęknienia jak bez duszy leżącą, zaraz o swoim strachu zapomniała i skoczyła siostrę ratować; z pośpiechu wielkiego ledwo wszystkich dzwonków nie zerwała. Ludzie przybiegli z całego domu; starania ich wkrótce Wandę ocuciły, i Malwina, widząc ją mniej bladą i uśmiechającą się znowu, wtedy dopiero odzyskała zdolność słuchania długich opowiedzeń, które razem gadając czynili wszyscy o owym strasznym piorunie i o wrażeniu, jakie sprawił na każdym. — Jak mi Bóg miły (żegnając się rzekła Frankowska, zasłużona pokojowa Malwiny) nigdym równego strachu nie doświadczyła. Ja właśnie kołnierzyk prasowałam dla Jejmości (powiedziała na to Marynia, dziewczyna służąca) ale ze strachu żelazko upuściłam na łapkę Kory, która do tego czasu skowyczy! Jeszcze to wszystko nic nie jest, ale ja wam opowiem krótko moje osobliwsze zdarzenie w tem powszechnem przerażeniu, zaczął wołać Marcin, stary zasłużony kamerdyner, poczciwy i dobry, który wszystkie miał zalety, ale od urodzenia nic jeszcze prędko nie powiedział, i którego relacja Bóg wie jak długo byłaby potrwała, gdyby następującą okolicznością nie została przerwaną. Lokaj wpadł do sali, oznajmując, że ów piorun, który wszystkich przeraził, padłszy we wsi na Somorkowej stodołę, zapalił ją, a wiatr duży i bliskość chałup większego jeszcze każą obawiać się pożaru; nawet cała wieś spłonąćby mogła. Dobra Malwina, której najpierwsze wzruszenia zawsze ją prowadziły do litości i do pomagania cierpiącym w jakimbądź gatunku, jeszcze osobistą miała przyczynę zajęcia się Somorkową, gdyż ta wieśniaczka mlekiem ją swojem karmiła i od dzieciństwa jak własną kochała córkę. Malwina tedy, ani na noc, ani na wicher nie uważając, ani na przestrogi starego Marcina, który wiele rzeczy za to o zdrowie swoje mało dbanie jej przepowiadał, rozkaz dała jemu i kobietom swoim, aby przy słabej jeszcze Wandzie zostały, i zarzuciwszy tylko szal na siebie, sama z domu wybiegła. Spiesząc, kędy ją blask łuny prowadził, wkrótce smutny nader widok ujrzała. Stodoła Somorkowej ze zbożem już spalona, chałupa jej i kilka innych w ogniu; chłopi w pierwszym śnie przebudzeni, ani umieli, ani chcieli ratować myśląc, że pożaru od pioruna wszczętego gasić się nie godzi. Płacz kobiet i dzieci, noc ciemna, wicher okrutny, wszystko to razem zebrane, trwogą przejąwszy Malwinę, odjęło jej na chwilę sposobność i moc rozkazania, coby w tym razie działać trzeba, gdy jeszcze te słowa: ach, moja wnuczka, moja biedna Alisia w komorze uśpiona, — zginie bez wątpienia![3] z najboleśniejszym jękiem przez Somorkową wymówione, do reszty Malwiny przytomność zmieszały. Nie wiedząca już sama, co robi, słuchająca jedynie swego dobrego serca w chęci ratowania tego dziecka, leciała pomiędzy kłęby dymu blaskiem ognia zaćmiona; w tem belka wpół spalona padła przed nią i przeszkodziła zupełnie do dalszego postępowania, a siły, tylu wzruszeniami zwątlone i nie równające się mocy duszy, opuściły ją w ten moment zupełnie; jednak czas jeszcze miała postrzec, jak nieznajomy jakiś mężczyzna, przeskoczywszy krokwie wpół spalone, belki i tarcice zajęte, biegł do niej; wyciągnąwszy ją z tego niebezpiecznego miejsca, ów nieznajomy na świeże wyprowadził powietrze. Końca tego Malwina nie widziała, gdyż wtedy zupełnie już była zemdloną na ręku nieznajomego, który szczęśliwie uratowawszy ją z pośród ognia, oddał staraniom jej kobiet i ludzi, a sam pobiegł ratować dziecko, które niewinnym sposobem mogło było stać się przyczyną śmierci dobroczynnej Malwiny.
Nieznajomy ten młodzieniec, pomimo grożących niebezpieczeństw, potrafił dojść aż do tego schronienia, gdzie mała Alisia w czasie całego tego hałasu, i tak bliska śmierci spokojnie w łóżeczku swojem spała; zawinąwszy ją w pierwszą płachtę, którą napadł, wyniósł jak najprędzej, a za jego przykładem i pomocą wkrótce i ogień został ugaszonym. Malwinę tymczasem do najbliższej chaty zaniesiono; ocucona po chwili, nie wiedziała dobrze, gdzie się znajduje, lecz otworzywszy oczy, pierwszy przedmiot, któren ujrzała, znalazł się być tenże sam nieznajomy, który wprzódy jak cień tylko mignął się jej był przed oczy. Teraz zaś widziała go patrzącego na nią z najczulszą troskliwością i przy nim postrzegła Alisię, cel ten tkliwej ich litości; żyje i zdrowa jest zupełnie, rzekł z pośpiechem nieznajomy, szczęśliwsza od innych żyć będzie pewnie, by kiedyś mogła się odwdzięczyć dobroczynnej swojej opiekunce!
Widok dziecka, a może te słowa i sposób, którym były wymówione, pomocne stały się do ukojenia strwożonego serca Malwiny, wlawszy w to serce uczucie jakieś rozrzewniające, dotąd jeszcze jemu nieznane. — „I ja, i Alisia, rzekła Malwina do nieznajomego, obieśmy życie winne temu, którego imię radabym już wiedzieć, by znać, komu tyle winnam wdzięczności? — Jest to nazbyt cenić zdarzenie (odpowiedział nieznajomy), które szczęściem stało się dla mnie, ale wypełnienie którego każdy równie miałby za obowiązek. Co się zaś mnie tycze, nie śmiałbym nikogo mną samym zatrudniać; ale rozkazowi twojemu pani powinienem być posłuszny. Ludomirem mnie zowią; w ciągu podróży przejeżdżając tędy, dla burzy zatrzymałem się na poczcie, a korzystając z jej uciszenia się na chwilę, dozwoliłem sobie błąkać się pięknymi ścieżkami, prowadzącemi ku domowi, którego pani... łatwo się teraz domyślam. — „Ach, to i ja się teraz domyślam, kto... (śpiewanie moje dziś przerwał) chciała dołożyć Malwina; te słowa, z ust ulatując, wyprzedziły uwagę nad ich niepotrzebnością; zarumieniła się, niedokończyła i Ludomir postrzegłszy jej zmieszanie uczynił się, jakby tego nie był uważał, i dalej mówić zaczął: „Gdy nawałnica powtórnie się wszczęła pod bliską tu schroniłem się wystawę; słyszałem, jak piorun uderzył, i wkrótce pożar postrzegłem; przyleciałem wtedy i za najszczęśliwszą w życiu tę będę rachował godzinę, w której dobroci i niewinności stać się mogłem użytecznym“. Umilkł Ludomir: Somorkowa, która ledwo nie szalała z radości widząc i wnuczkę swoją, i Malwinę ukochaną, obie zdrowe i bezpieczne, nie mogła dosyć wyrazów wynaleźć w swojej ku Ludomirowi wdzięczności. Domowi Malwiny, najczulej ku pani przywiązani, szczerze Somorkowej w tem towarzyszyli. Wanda, śmiejąca się i płacząca razem, dziękowała Bogu, dziękowała Ludomirowi, ściskała Alisię, Somorkową i wszystkich, co napadła, i uwiesiwszy się siostrze na szyi „Ach, mówiła, jakże to dobrze Opatrzność zrządziła, że ty jesteś na świecie, żeś moją siostrą, że ty mnie, a ja ciebie tak z duszy kocham“. Po tym wylewie czułości wróciwszy do zwyczajnego humoru,[4] z uśmiechem zaczęła mówić do Malwiny: „Spodziewam się, siostrzyczko, że świadoma praw dawnego rycerstwa, które mnie szanować zalecasz, wiesz dobrze, że waleczni rycerze, którzy honor lub życie dam ratując własne ważyli, bywali potem po zamkach tychże dam przyjęci i uczczeni. My starodawnego zamku nie mamy, ale do domu swojego przynajmniej zaprosić powinnaś rycerza naszego, który jeżeli nie z inszej strony, to z odwagi i ludzkości doskonale jest nam znajomy“.
Malwina, która bardziej jeszcze może od Wandy życzyła dom swój Ludomirowi ofiarować, wahała się jednak w przyjęciu gościa zupełnie sobie nieznajomego, osobliwie w niebytności ciotki, która zwykle przy niej mieszkała, a trafem naówczas była nieprzytomną. Lecz na szczęście Ludomira, co utaić przed damami dotąd był zdołał, Wanda odkryć potrafiła, a to było, iż gdy ratował Alisię, kawał ciężkiej łaty wpół spalonej padł mu na ramię i zranił go boleśnie; zrazu na to nie zważając, spuchnienie ręki tem pomnożył: skrwawiony rękaw odkrył tę tajemnicę. Tak ważnym przyczynom ustąpić musiały skrupuły Malwiny; uradzono zatem przy wielkiej radości Wandy, że damy powinne rycerza do zamku zaprosić i o ranie jego mieć staranie.
Chłopom, którzy przez pożar wszystko byli utracili, Malwina nagrodzić wszystko obiecała, a Alisię (dołożyła, do mamki swojej obracając się) odtąd na własną chcę wziąść opiekę. Alisia, pyszną się czując tą obietnicą, uczepiła się wnet sukni swojej drugiej matki, prosząc, aby ją zaraz z sobą zabrała, na co gdy babka chętnie zezwoliła, Ludomir, choć z chorą jedną ręką, nie dał jej nieść nikomu, lecz na drugą rękę wziąwszy ją natychmiast, już nie na pocztę, ale z obydwiema siostrami do ich zamku się udał.

ROZDZIAŁ II
LIST LUDOMIRA DO TELIMENY

W Krzewinie, 15 maja 18..
Listy dwa, com pisał od wyjazdu mego, musiałaś już odebrać, matko kochana! Oprócz wyrazów mego przywiązania, żalu po Tobie i tej jakiejś tęsknoty, która mnie z domu wypędziła i dotąd nie porzucała, nic ci nie mogłem donieść. Powtarzać nie będę nudnego ciągu smutnej dość podróży; jechałem, boś mi jechać kazała, widząc mnie zamyślonym, ponurym, ach, niemal nieszczęśliwym (jeśli przy tobie nieszczęśliwym być można). Czuła twoja nademną opieka wyobraziła sobie, że zmiana miejsc, zatrudnienia podróży, uspokoić może potrafią tę głęboką melancholję serca i burzliwe zapędy duszy, która czując się może zdolną do wszystkiego, najbardziej nad tem cierpi, że srogim losem na wieczną jest nieczynność skazana.
Ale dosyć o tem, co ciebie aż nadto zasmucało; lepiej racz posłuchać opisania dnia wczorajszego, szczęśliwego dla mnie, ponieważ w tym dniu stać się mogłem użytecznym.
Tu Ludomir opisuje, co czytelnik w przeszłym już czytał rozdziale, i jak pierwszy raz postrzegł Malwinę, dalej dokłada:
Przy ćmiącym blasku pożaru, między dymem, zwalonymi belkami, wśród trwogi i niebezpieczeństw, postrzegłem kobietę a raczej Anioła! Ach! matko, nic nigdy równego nie widziałem, a raczej nic nigdy równego wrażenia na mojem nie uczyniło sercu. — Ujrzałem Malwinę, z okropnej ją może śmierci wyrwałem! na ręku moim zemdloną wyniosłem; na ręku moim, blisko serca Ludomira, śliczna głowa Malwiny spoczywała; na ręku moim zwieszona, podobną była białej lilji, którą burza nachyliła! twarz jej blada, czarne długie warkocze, które na szyję i śnieżną suknię spadały... Ach! matko! lube to zjawienie ni z serca, ni z pamięci mojej nigdy się nie wymaże! Ale matko kochana, zdaje mi się stąd słyszeć ciebie mówiącą: — otóż Ludomir znowu wpadł w swoje zachwycenia! o ta głowa gorąca kiedyż się ustatkuje! — Żeby tedy więcej na te nie zasługiwać zarzuty, zimno i rozsądnie resztę ci opiszę.
Z Malwiną i Wandą wróciłem do zamku. — Ręka moja, która mocno jest skaleczoną, zatrzyma mnie tu jeszcze dni kilka, bo dobra i troskliwa tutejsza pani nie chce mnie puszczać, póki felczer, którego sprowadzili, nie wypuści mnie z tego miłego więzienia; ja też — przyznam ci się — niekoniecznie się wydzieram. — Nie wiem dlaczego, ale tu lżej oddycham, powietrze musi być zdrowsze w Krzewinie, łąki zdają się być zieleńsze, bujniejsze drzewa, wonniejsze kwiaty, niż gdziekolwiek. Nie wiem, czy dla słowików, których tu jest tysiącami, ale noc całą spać nie mogłem; jednak dziś rano wstałem z rzeźwiejszem, pogodniejszem sercem, z takiem, jakiegom dotąd nigdy w sobie nie czuł. O dziesiątej dano mi znać, że czekają na mnie ze śniadaniem, bo w Krzewinie razem go zwykle pijają. Przed oknami Malwiny, na prawdziwie szmaragdowej murawie, między dwiema ogromnemi topolami, nakryte było śniadanie. Malwina, już nie blada jak wczora, ale świeża jak zorza, odziana w najbielszym, com kiedy widział muślinie, kapelusz miała biały, różową bladą wstążką wiązany, który trochę zasłaniał twarzy i nie dozwalał obfitym włosom zewsząd się dobywać. — Już nie powiesz, matko kochana, że na stroje kobiet nie uważam nigdy; spodziewam się, żem ci ten dość dokładnie wyszczególnił. Wanda i Alisia biegały po murawie. Wszyscy się troskliwie o moją rękę pytali. Do śniadaniaśmy zasiedli; wszystko świeże, wszystko smaczne zdawało mi się. Przy Malwiniem siedział. Niebo tak było pogodne — słowa, spojrzenie, uśmiech Malwiny tak dobry, tak ujmujący... Ach, matko kochana! nie powiem już nigdy, że niema szczęścia na tej ziemi!... jest szczęście — może być szczęście, szczęście nad wszelkie wyrazy!...[5] Ale Ludomir, jeszcze przed urodzeniem, czarnym już wyrokiem od losu naznaczony, nie powinien ani dumać o szczęściu![6]
Bądź zdrowa, matko kochana! Ponieważ czarne myśli tłoczą się znowu w moje uczucia, nie chcę niemi tyle dla mnie przyjaznego zasmucać serca. — Bądź zdrowa, matko ukochana, jedyna przyjaciółko Ludomira; póki on żyć będzie, póty cię szanować i kochać nie przestanie.

ROZDZIAŁ III
W KTÓRYM CZYTELNIK JAŚNIEJ DOWIADUJE SIĘ, KTO BYŁA MALWINA

Malwina, z jednej z pierwszych familji w Polszcze urodzona, czternasty rok kończyła, gdy rodzice umyślili wydać ją za mąż. Ledwo z dziecinnych lat wychodząca, nigdy jeszcze się nie zastanawiała nad przyszłością. O szczęściu, o nieszczęściu stanowić nie mogła, świata bynajmniej nie znała i żadnego innego uczucia, żadnej innej myśli nie miała, prócz przywiązania do rodziców i chęci bycia im we wszystkim przyjemną i posłuszną. Idąc tedy za tem, choć daleka od tego, żeby powab albo przyjemność jakąkolwiek w przyszłem obiecywała sobie postanowieniu, wstręt nawet i odrazę czując do męża, bo rodzice przyjąć go kazali; lecz nim ostatnie dała swoje zezwolenie, oświadczyła przyszłemu mężowi, że nie czując żadnego do niego przywiązania, jedynie z rozkazu rodziców za niego idzie, na co jej odpowiedział, że bynajmniej to nie szkodzi, że raz będąc jego żoną do niego się przyzwyczai i że w wypełnianiu swoich obowiązków znajdzie i szczęście. Zupełny ten brak delikatności przejął trwogą serce Malwiny, nader smutnym nadal wróżąc jej losem; mimo tego jednak wkrótce potem została Malwiną S.***[7] Rodzice jej niedługo byli świadkami ciągu dalszego jej losu (losu, którego zwrot nieszczęśliwy z posłuszeństwa ku ich woli naturalnie musiał nastąpić). W podeszłym już będąc wieku, w kilka miesięcy po ślubie córki żyć przestali, i strata ich najboleśniejszym stała się dla niej umartwieniem. Mąż, który niewyrozumiałą zazdrość do wielu innych łączył przywar, wywiózł ją zaraz od familji i znajomych, do odludnego zamku w głąb najdalszej prowincji. Tam dzikością charakteru, zazdrością bez powodów i ustawicznemi popędliwemi wyrzutami, że go nie kocha, truł młode lata, dnie i godziny wszystkie łagodnej, niewinnej Malwiny, która wprawdzie kochać go nie mogła, ale żadnej mu przyczyny nie dawała, aby mógł słusznie powiedzieć, że mu w czymkolwiek uchybia.
Przez dwa lata najsmutniejsze, jakie być może, życie prowadziła; alić nareszcie mąż, u którego wszystkie namiętności żywe, równie i niestatecznemi bywały, uprzykrzył sobie żonę męczyć niedzielonem kochaniem i zmieniwszy całkiem sposób życia, najgwałtowniejszą pasją nabrał do polowania. Dnie całe trawił z kilką sąsiadami równie sobie grzecznymi na gonieniu, męczeniu i zabijaniu biednych sarn, lisów i zajęcy, a wieczorami, z polowania wróciwszy, z tymiż samymi sąsiadami pił okropnie do późnej nocy.
Malwina tymczasem, szesnasty dopiero rok licząc, samej sobie zostawiona, w najzupełniejszej żyła samotności. Byle z domu nigdzie nie wyjeżdżała i nie przyjmowała nikogo do siebie, mąż, który rzadko kiedy nawet ją widywał, więcej o nic się nie pytał. Zrazu to zupełne opuszczenie zasmuciło i zatrwożyło Malwinę; ale szczęściem natura była jej dała imaginacją żywą i chęć zatrudnienia się. Te dwa przymioty broniące ją od nudów (od tej trucizny, która nie tylko losy przekorne, ale i najszczęśliwsze dole obmierzłą zaprawia goryczą), te dwa, mówię, przymioty uczyniły stan Malwiny nietylko znośnym, ale często nawet i przyjemnym. Godziny wszystkie, których dosyć miała do użycia, podzieliła sobie między rozmaite zatrudnienia, zabawy i spoczynek. Obfita, choć zarzucona bibljoteka, którą Malwina odkryła, stała się jej wielką pomocą i prawdziwem szczęściem. Młoda i wielu rzeczy nieświadoma, czytając z uwagą i wiele, sama siebie — rzec można — wychowywała. Rozum naturalny przyjemnemi wiadomościami ozdobiła i charakter, ledwo że nie powiem dziecinny jeszcze, w zasady pewne ustaliła; lecz przy tych rozsądnych książkach, w których tyle dobrego czerpała, Malwina i tymi nie gardziła, które są skutkiem dowcipnej i czasem nadto wybujałej imaginacji; jednem słowem, z wielką chciwością i trochę może nadto czytywała romansów. To małe zdarzenie wpływ miało poniekąd na całe jej życie, kierunek dając szczególny jej myślom i sposobowi widzenia rzeczy i sądzenia o ludziach.
Ale cały dzień czytać nie można; to też kilka godzin w dniu na czytaniu strawiwszy Malwina muzyką się rozrywała. Nieraz po gotyckich gankach, po obszerno-pustych salach starożytnego zamku piękny głos jej się rozlegał. Lubiła śpiewy o dawnym rycerstwie śpiewać,[8] łącząc młody głos swój z poważną organów harmonją. Żywa jej imaginacja, wstecz ją zwracając, stawiała jej na pamięci świetne rycerskie czasy lub mgliste bardów dumania.
Kibić jej giętka i hoża, długie czarne warkocze, twarz łagodna, na której ni lata, ni namiętności, żadnej jeszcze kresy nie wyryły, ujmującym czyniły ją przedmiotem, i gdy w białą szatę odziana po księżyca promieniu, który wąskiemi dobywał się oknami, jak lekki cień po owych salach przechadzała się, postać jej, jak i imię, przypominały te młodociane dziewice, które niegdyś po bajecznych pałacach Fingala snuły się i które Ossjan śpiewał[9]. Nie mogę jednak zataić, żeby niekiedy Malwina, rozrzewniona muzyką, albo rozmyślająca o dawnych dziejach, o rycerstwie, o walecznych tkliwych rycerzach, nie westchnęła czasem, widząc się samą, zawsze samą. Ale młody wiek, wiek, w którym była Malwina, ma w sobie to szczęśliwe jakieś przeczucie długiej przyszłości, które mimowolnie łagodzić umie wszelkie troski i które potrafiło jej czasową uspokajać tęsknotę.
Przytem nie gardziła niewieściemi robotami, a ranki i wieczory poświęcała długim spacerom pomiędzy skałami, lasami i nad brzegiem potoków, które otaczały jej siedlisko. Nieraz w tych samotnych przechadzkach dobre serce Malwiny znajdowało miłe zajęcie, gdy do ubogich chat, do niskich zagród wstępując, pocieszenie, dobry byt i zdrowie, co za tem idzie, z sobą przyniosła. Błogosławieństwo starych, dzięki młodych, uśmiech dzieci, odbierała w nagrodę i co wieczór do ponurego swego zamku z najpogodniejszem sercem wracała.
Takim sposobem godziny, dnie nieznacznie mijały i czwartą jesień w Głazowie nadchodzącą już Malwina widziała, gdy jednego poranku, bez żadnego w tem przygotowania, raptownie jej donieśli, że mąż, który jak zwykle dnia tego był wyjechał na łowy, zapędziwszy się za zwierzem w bezdrożne parowy, szwankował był z koniem, i że myśliwi znalazłszy go leżącego jak bez duszy zanieśli zaraz do najbliższej wioski, a do zamku czemprędzej posłali po wszelki ratunek. Przerażona Malwina natychmiast pobiegła tam jak najspieszniej; ale mimo modłów jej szczerych, mimo starań doktora i wszystkich sposobów, które, jakie tylko być mogą, użytymi były, mąż jej, do przytomności nawet nie wróciwszy, w kilka godzin po swoim przypadku życie zakończył.
Zmyślałabym, gdybym mówiła, że śmierć męża nienagrodzonem nieszczęściem zdała się naówczas Malwinie; ale dołożyć mogę, że dobra i bynajmniej niezawzięta Malwina, zapomniawszy, jak mało z nim była szczęśliwą, szczere łzy wylała nad wczesną i okropną jego śmiercią i co dziwniej zdawać się będzie, to, że wkrótce potem Malwina, lubo zupełnie wolna, w kwiecie młodości i mogąca się spodziewać (że tak rzekę) krociami szczęść, zabaw, przyjemności w nowo zaczynającem się życiu, smutny rzucając Głazów, bolesnego jednak uczucia doznała. Zwodzony most przejeżdżając, serce jej się ścisnęło[10] i czarne oczy wlepiwszy w tę stronę, póty na ciemny, zarosły zamek patrzała, póki go tylko dostrzec mogła przy zachodzącem słońcu, którego promienie, bijąc w szyby, oświecały wieżyczki kątowe. Malwina, choć o ćwierć mili już może, ostatnie posyłając pożegnanie rzekła z rozrzewnieniem: „Żegnam cię, starodawny zamku, gdziem kilka lat spokojnie spędziła; jadę do świata, któregom zupełnie nieświadoma! żegnam cię, głuche, odludne siedlisko! obym nigdy twojej nie żałowała spokojności!“
Nie chcąc dla żałoby jechać zaraz do miasta, Malwina ułożyła sobie czas jakiś przepędzić w Krzewinie; ta była pomiędzy jej majętnościami jedna z najprzyjemniejszych, niebardzo daleko od miasta, blisko jej familji i w najweselszem położeniu. Osiadłszy w Krzewinie napisała zaraz do ciotki swojej prosząc i namawiając, aby do niej na jakiś czas, a może i na zawsze przyjechała. Ciotka z dzieciństwa szczególnie ją kochała; będąc wdową i żadnej nie mając przeszkody, chętnie na prośby Malwiny przystała; ku większemu jej szczęściu Wandę (która od śmierci rodziców przy ciotce bawiła) z sobą przywiozła. Złączone razem od ośmiu miesięcy, najprzyjemniej żyły, gdy wkrótce potem, jakeśmy w przeszłych rozdziałach widzieli, poznały Ludomira.



ROZDZIAŁ IV
LIST WANDY DO CIOTKI

Mimo wyraźnej obietnicy regularnego do nas pisywania, jednego słowa od wyjazdu Cioci od niej nie odebrałyśmy. — To jest pierwszy występek; drugi, że Ciocia na piętnasty miała już być w Krzewinie, a tu dwudziesty minął, a Cioci jak nie widać, tak nie widać. Tak to wojaże ludzi psują, i teraz pojmuję, czemu, mimo gorących moich próśb, Ciocia nigdy mi dalszego wojażu nie dozwoliła, jak o dwie mile na odpust do Rożniszewa, do zabawnego i świetnego miasta, gdziem pewnie zepsuć się nie mogła. Ale niech Ciocia jeździ, niechaj nowe zabiera znajomości, my tu także mamy czym się zajmować. Blisko od tygodnia mamy tu gościa; — Ciocia ciekawa wiedzieć o tym gościu? — Otóż na ukaranie Cioci, że o nas zapomina, nie powiem ani kto, ani co, tylko powiem tyle, że się zowie Ludomir, że mnie wcale nie ma za trzpiota (jak wszyscy), że jest bardzo dla mnie grzeczny, jednak podobno dla Malwiny jeszcze grzeczniejszy. — Ale, ale, Malwina prosi, błaga Cioci, aby jak najprędzej do Krzewina wracała; niesłychanie pragnie tego i powiada, że choć zawsze przytomność Cioci jej miła, nigdy jednak jak teraz nie była jej potrzebną.

Ludomir jest wysoki, śliczne ma zęby, ale rzadko się śmieje (co zdaniem moim nie jest dobrze), wzrok ma powłoczysty i długie czarne oczy, które nigdy krótko nie patrzą. Wczora najbardziej to uważałam; muszę ci to opisać, moja Ciociu kochana!
Wczora tedy po śniadaniu zasiadłyśmy z moją siostrą do krosienek, i Malwina prosiła Ludomira (który między innemi rzeczami przedziwnie czyta), żeby nam chciał przeczytać Ludgardę, oryginalną tragedją, która nowo z druku wyszła[11]. Ludomir czytał przednio, z uwagą, sceny tkliwe zdawał się nie tylko wzrokiem, ale sercem czytać; jednak nie wiem, jak on to czynił, ale wciąż na Malwinę patrzał, i daleko bardziej w niej niż w książce miał oczy wlepione. Malwina zamyślona nie wiem o czem i strasznie nad robotą schylona, pewnie tego nie uważała, ale ja dobrze uważałam... i to jeszcze śmiesznie Ciociu, że jak żyję, nigdym jeszcze nie widziała takiego spojrzenia jak Ludomira, osobliwie kiedy na Malwinę patrzy. — Co Cioci powierzę jednak, to, że w tym samym Ludomirze (który zresztą bardzo mi się podoba) postrzegam wszelako niektóre wady. Naprzód często bywa zadumany, czasem bywa ponury, co nie jest dobrze. Onegdaj Malwina, chcąc go szczególniej poznać, bardzo niewinnie zapytała się o jego familią i o rodziców, gdzie są, gdzie zamieszkani? na te słowa twarz Ludomira zmieniła się zupełnie i zamiast zwykłej tkliwości, którą okazuje, głęboki smutek na niej się wyraził, gdy Malwinie odpowiedział: „Wiedzieć szczegóły o losie tak mało znaczącego, jak ja jestem, jestestwa, nie może być przydatne nikomu; niech mi więc wolno będzie na to jedno nie odpowiadać zapytanie“.
Przyznaj, Ciociu, że tak naszą a osobliwie moją ciekawość dręczyć, nie jest rzeczą przyzwoitą. Ale ja stąd widzę, jak Ciocia Ludomirowi wszystko daruje i nawet przeciw mnie i mojej ciekawości bronić będzie, gdy się dowie, że ukochaną Cioci Malwinę z pożaru i okropnej może śmierci uratował... Co też ta Wanda plecie o śmierci, o wyratowaniu, o jakimści Ludomirze, którego nikt nie zna, a wszyscy go kochają etc. etc. powie pewnie Ciocia, i prawdę mówić będzie, jeśli tak powie, bo ja sama, odczytawszy mój list, znajduję, że ciężko w kupę go skleić i zrozumieć, com chciała w nim opisać. — Ale przyjedź tylko jak najprędzej do nas, Ciociu kochana, a wtedy dowiesz się jaśniej o wszystkiem, a tymczasem to przynajmniej jaśnie i wyraźnie wyczytaj w liście twojej (zawsze trochę szalonej) Wandy, że Cię kocha i szanuje najczulszem, najwdzięczniejszem sercem.
P.S. Malwina, choć tego nie przyznaje, zdaje mi się niebardzo być zdrowa od niejakiego czasu; nie mogę dobrze rozeznać, czy weselszą, czy smutniejszą ją znajduję; ale widząc w niej jakąś odmianę rozumiem, że to ze zdrowia pochodzić musi, lecz co mnie przy tem uspakaja, to, że świeższa i ładniejsza, niż kiedykolwiek.

ROZDZIAŁ V
CIOTKA

Ciotka naszych dwóch sióstr najlepsza była osoba: o wszystkich podług siebie sądząc, o nikim źle nie sądziła i nigdy nic w niczem nie widziała złego. A obydwie swoje siostrzenice z duszy kochała, ale dla Malwiny miała ledwo że nie powiem uwielbienie. Rozumiała ją być doskonałą i prawdziwem wyobrażeniem tych heroin romansowych, które dobra nasza ciotka nad wszystko przenosiła, ale które, oprócz w książkach, nigdy, a przynajmniej rzadko bardzo się znajdują. Malwina zaś bynajmniej doskonałą nie była; miłą będąc, młodą i dobrą, do zbioru wielu przymiotów łączyła niektóre wady. Ale ponieważ składność do tego znajduję, niech mi wolno będzie szczere dać tu wyobrażenie mojej Malwiny i niech mi będzie wybaczono, jeśli się cokolwiek nad tym obrazem zatrzymam. — Przyznaję moją słabość do oryginału, więc nie dziwno być powinno, że się opisaniem jego dłużej nieco zabawię.
Malwina miała bardziej serce tkliwe niż uczucia gwałtowne, imaginacją żywą i zbyt może wybujałą, co było skutkiem odludnego wychowania i wykarmionych myśli poezją i romansami, które młodą jej głowę często wiodły po miłej, ale błędnej krainie omamienia. Zwrot dowcipu miała niepospolity i ten szczęśliwy, a rzadki dar natury łatwego przypodobania się różnym wiekom, rozmaitym humorom, różniącym się charakterom. Miała tę łagodność niewieścią tak miłą w pożyciu i trafność naturalną, przy pomocy której zawsze wiedziała, co komu powiedzieć, jak kogo słuchać i jak nigdy nikogo boleśnie nie obrazić. — Ta bojaźń tkliwa Malwiny, by nikogo nie razić boleśnie, przypomina mi, co autor jeden niemiecki w jednem z dzieł swoich mówi: Nie rań niczyjego serca, ranić tak jest łatwo — nie rań serca szczęśliwego, by mu szczęścia nie odebrać; pamiętaj, że szczęście jest szanowne, bo rzadkie; nie rań serca smutnego, bo nieszczęście przez samą swoją powszechność szanowniejsze jeszcze.

Malwina rozum miała właściwy. Wszystko widziała, nie wiem, czy lepiej, ale inaczej, jak wszyscy, co dawało jej myślom i wyrazom coś szczególnie miłego. Łączyła w swoim charakterze różne sprzeczności; łatwo ją melancholja zająć mogła, a przytem często bywała wesołą i zabawy moc wielką miewały na jej umyśle.
Najszczęśliwiej żyć umiała na wsi i w samotności, a jednak w dalszym ciągu życia miasto, społeczeństwa[12], hałas wielkiego świata bynajmniej przeciwnymi jej nie były. Wesoły i dowcipny humor pociągał ją czasem do uśmiechnienia się, albo zażartowania z kogo, ale w tym łatwo się zawsze wstrzymywała, bo Malwina przed wszystkiem i nadewszystko była dobrą, właściwie dobrą. Ale Malwina była kobietą; mając powaby i przymioty naszej płci, nie była zupełnie wolną od jej przywar. Nie dość czasem zastanowienia się i rozwagi w postępkach (któremi nie zawsze roztropność, a częściej pierwsze poruszenia serca rządziły) i chęć może trochę zbyteczna podobania się, byłyby jej wadami. Ale te może przebaczonemi jej zostaną, kiedy czytelnik wspomni sobie, że Malwina nie jest dziełem idealnem, lecz istotą prawdziwą, i że w istocie nikt nie jest doskonałym.
Malwina była ładną, powabną; często i łatwo w życiu się podobała, chociaż w piękności takoż doskonałości nie miała. Była dosyć wysoka, giętki miała stan i ruszenie pełne wdzięku; włosy czarne i gładkie, jak krucze pióra, przytem miękkie i łatwo się wijące, czarne, długie oczy, w których wszystkie uczucia duszy się malowały. Czasem w ich spojrzeniu coś anielskiego zastanawiało, a wkrótce figlarność tamże postrzec można było. Uśmiech miała najwdzięczniejszy, płeć zwykle trochę bladą, ale radość i zabawa umiały twarz jej ożywić, która wtedy wesołą świeżością zajmowała. — Taką była Malwina; cieszyć się będę, jeżeli mimo wad i niedoskonałości, łaskawych na siebie spotka czytelników, a teraz wracam do ciotki, którąśmy trochę niegrzecznie porzucili[13].
Odebrawszy list od Wandy, śpiesznie interesa pokończyła i do Krzewina wróciła. Z zwyczajnym sobie dobroci uprzedzeniem natychmiast Ludomira pokochała, pobłażając nawet skrytości jego w wyjawieniu nazwiska. — „Nie trzeba go męczyć niepotrzebnemi pytaniami, mówiła do siostrzenic; dość nam wiedzieć, że Malwina życie mu winna, że jest dobry, miły w pożyciu, waleczny, i przynajmniej, póki ręka jego zupełnie się nie zgoi, okrucieństwem byłoby stąd go wypędzać“. Malwina, która niekoniecznie życzyła wyjazdu Ludomira, wsparta poważnym zdaniem ciotki, szczęśliwą się uczuła. Zapomniała tego, że Ludomir z imienia jedynie był jej znany, i bez żadnych trosk, ani myśli na dal, zaczęła używać z rozkoszą jego ze wszech miar przyjemnego społeczeństwa.
Ludomir wszystko w Krzewinie ożywił. Z nim przechadzki po kwiecistych dolinach i gajach pobliższych przyjemniejszymi Malwinie się zdawały. Nikt lepiej od niego przedzierać się nie umiał w najgęstsze parowy, by jej lilij polnych nazbierać, których zapach szczególnie lubiła, i Malwina mimowolnie czuła (choć sobie jasno nie tłumaczyła tego), że gdyby te lilje w palących znajdowały się przepaściach, toby Ludomir równie i tam po nie skoczył, gdyby Malwinie ich się zachciało. Nigdy głos Malwiny lepiej się nie wydawał, jak wtórowany głosem Ludomira, i kiedy razem śpiewali[14]: „Dunque mio bene, ta mia sarai, si cara speme io tua saro...“, lub co podobnego, Malwina, istotnie szczęśliwa, zapominała, że jakiekolwiek troski mogą być na świecie. Talentom swoim większego dodawała starania, widząc, jak miłemi zdawały się być Ludomirowi. Przy nim pierwszy raz doznała przyjemności, którą nabyte wiadomości sprawić mogą; często z Ludomirem rozmawiała o tem, co czytywała. Zwyczajnie równie widzieli i równie o rzeczach sądzili; lecz kiedy czasem Ludomir sprzeciwił się Malwinie, to i w tem przyjemności jakiejś doznawała. Miło jej było słuchać Ludomira, miło jej było uczyć się od niego tylu nieznanych wiadomości; on pierwszy w życiu myśli jej rozumiał, uczucia zgadywał, imaginacji nie gasił i serca, głęboko gdzieś schowanego i nawet zimną zwykle okrytego zasłoną, jak nikt w świecie, domyślać się umiał.
Ludomir, który kochał wszystko, co Malwina kochała, lubił, co tylko ona lubiła, nietylko jej, lecz łatwo i w krótkim czasie wszystkim w Krzewinie przyjemnym i dogodnym stać się potrafił. Rady i domowe lekarstwa ciotki, których mu obficie dodawała na chorą jego rękę, z wdzięcznością przyjmował, choć ich nigdy nie użył. Z Wandą po górach biegał na wyścigi, i wieczorami, gdy na tarasie przed domem wszyscy zebrani siedzieli, na prośbę jej niejedną o strachach opowiadał historją. Alisi maliny i poziomki najpierwsze przynosił. Wszystkim domowym drogim był nadzwyczajnie, bo w nim widzieli wybawiciela ukochanej sobie pani; ale Marcin, stary kamerdyner, szczególniejszy miał jeszcze do Ludomira afekt, bo choć zawsze o czem innem myśląc, uprzejmie jednak przysłuchiwał się czasem długim jego opowiadaniom, od których cały dom uciekał.
W takim stanie rzeczy dziwić się nie trzeba, że choć ręka Ludomira dawno była zagojoną, nikt tego nie przypomniał; dnie i godziny tak mile mijały, że czwarty miesiąc się kończył, a nikt w Krzewinie nie pomyślił, żeby Ludomir mógł z niego kiedy wyjechać.
Teraz gdy, co minęło, przeczytał czytelnik, pytam się, co rozumie? Ludomir czy kocha się w Malwinie? Malwina czy kocha Ludomira? ja na to odpowiedzieć nie mogę; tyle tylko do mnie doszło, że naówczas Malwina jeszcze sama dobrze nie wiedziała, czyli wiedzieć nie chciała, co się w jej sercu dzieje. — Nie spieszmy się więc z wyjawieniem tej tajemnicy; biedna Malwina może i tak zbyt prędko ją odkryje.

ROZDZIAŁ VI
DZIEŃ IMIENIN

Szczęśliwą jest rzeczą w życiu być kochanym. Ale ja dokładam, że kochać jest już szczęściem, może nawet pierwsze przewyższającym.
Kiedy kto bardzo kocha, tem samem myśli, dusza, serce jego są zajęte. Żadna godzina nie jest obojętną, dnie jak najmilej są napełnione tem jedynem zajęciem, tą jedyną myślą, jakby los ukochanego sobie jestestwa, nie tylko w ważnych, ale i w najdrobniejszych okolicznościach uszczęśliwiać i przyozdabiać. Te małe codzienne starania, przyjemności, przysługi są dla serca tem, czem są kwiaty w naturze. Życie słodzą i ubarwiają, tak jak kwiaty stroją i umilają krainę, i jeśli nader miło jest odbierać je od kochającej osoby, tysiąc razy jest milej krociami je sypać na ulubiony cel swego kochania.
Tak i w Krzewinie myślano i żadnej okoliczności nie omieszkiwano, by przyjemność jaką uczynić tym, których się kochało. Dzień imienin Malwiny nadchodził, i Wanda z Ludomirem umyślili, żeby dnia tego zabawić ją niespodzianą jaką rozrywką. Naprzeciwko domu była duża kępa zielona, cienistemi umajona laskami. Wieczorem, gdy Malwina, okno otworzywszy, chciała wyjść od siebie, postrzegła na łasze, która blisko pod jej domem od kępy ją dzieliła, ładny bacik z masztem i białą chorągiewką. Zamiast powrozów, wite z bławatków sznury lekkim wiatrem się kołysały, a przewoźnicy parzysto poubierani, różnofarbne wstążki mieli u kapeluszów. Łatwo Malwinę namówili, aby siadła w ten ładny bacik, i w krótkiej chwili na brzeg kępy ją przewieźli. — Idąc czas jakiś ścieżką między gęstą leszczyną, usłyszała odgłos muzyki, który coraz dalej ją prowadząc doprowadził nareszcie tam, gdzie się odsłoniła oczom Malwiny łąka najzieleńsza, krągiem najpiękniejszych drzew otoczona. Pod temi drzewami było mnóstwo ludzi na rozmaite grona i kupy podzielonych; bo oprócz mieszkańców Krzewina całe sąsiedztwo było zaproszone. Naprzeciwko Malwiny, gdzie drzewa największą wystawiały gęstwinę, pięknemi krzewinami miejsce było ozdobione i wśród tej świeżej zieloności ulotna Wanda, na kamiennej stojąc podstawie, okazywała bóstwo przyjaźni. Lekka biała szata ją okrywała i wieniec bluszczu na skronie był zwieszony; trzymała w ręku długi uplot z najpiękniejszych kwiatów. Alisia, pod różanym siedząc krzakiem, miłość udawać miała i z figlarną swoją twarzyczką doskonale swoją grała rolę. Krocie jej złoto-wijących się włosów, niebieska utrzymywała przepaska; na dziecinnych barkach złoty kołczan ze strzałami spoczywał, i Alisia a raczej miłość z uśmiechem patrząc na przyjaźń, drugi koniec trzymała kwiecistego uplotu. Od dębu do dębu szal purpurowy zawieszony służył za dno temu ujmującemu obrazowi, a czas z kosą w ręku, w postaci sędziwego starca, ulatując nawet, dosypywał tam jeszcze kwiatów. Na kamieniu te słowa były wyryte:

Przyjaźń i miłość, łącząc wiernych serc daniny,
Wiły ten uplot w świeżość i wonie bogaty;
Oby tak na dni wszystkie nadobnej Malwiny
Czas ulatując, sypał pełną dłonią kwiaty![15]

Radość i wdzięczność Malwiny łatwo sobie można wystawiać; i goście, i przyjaciele, i słudzy, wszyscy ją ostąpili; winszowali, szczerze dobrze życzyli, bo dobrą Malwinę powszechnie kochano. Z rozrzewnieniem wszystkim dziękowała, ale ulubioną swoją Wandę najczulej do serca przycisnęła. Wanda, u której wstrzemięźliwość w gadaniu nie była cnotą pierwszą, przysuwając się do ucha Malwiny: „Siostrzyczko, rzekła, jeszcze komuś powinnaś dziękować; bo ja, prawda, żem szczerą chęć miała obchodzić najświetniej imieniny twoje, ale nic nie mogłam wynaleźć dobrego, żaden koncept do głowy mi nie przychodził. Ludomir wszystko znalazł, wszystko ułożył; on wiersze napisał, bacik ustroił; on to miejsce wybrał; od rana pracując, sam go ozdobił; jednem słowem, bez niego nigdybym ładu nie była doszła; ja tylko gości pozapraszałam i rozkazałam podwieczorek“.
Na te słowa Wandy Malwina natychmiast zaczęła szukać Ludomira, ale w tłoku kryjącego się nie zaraz znalazła. Doszedłszy do niego, zmieszała się i nie prędko się zebrała powiedzieć: „bardzo też to ładne było“.
Wtem goście szczęśliwie nadeszli. Podwieczorek wszystkich zajął, który gdy się trochę późno zaciągnął, ciemnym już mrokiem przyszło do Krzewina wracać. Kilka bacików znalazło się jeszcze ładniejszych od pierwszego, chińskiemi kolorowymi lampami oświeconych. Społeczeństwo podzieliwszy się na gromady, siadło w te baciki i przy odgłosie muzyki, najprzyjemniej wszyscy łachę nazad przepłynęli. Gdy szli tłumem do batów, Ludomir podał rękę Malwinie, i ta, po długiem milczeniu, głowy nie obracając, odważyła się nareszcie mu powiedzieć: ułożyłam sobie, żeby ta łączka, tak ładnie dzisiaj przystrojona, odtąd zwała się łąką Ludomira. — O! niech ona przynajmniej czasem przypomni biednego Ludomira! odpowiedział on z najgłębszem westchnieniem. Wtem dochodzili do batu, i na te jego słowa Malwina mimowolnie chwyciła go za rękę, jak żeby się bała, że ją chce porzucić. Ale to zapewne z przezorności było, żeby w wodę nie wpaść; — ja przynajmniej tak rozumiem.
Przyjechawszy, damy do swoich pokojów udały się na chwilę, by odświeżyć swoje ubiory; za ich powrotem bal się zaczął i późno w noc trwał jak najweselej. Nie wiem jednak, czyli różnymi uczuciami roztkliwiona Malwina właściwie była wesołą. Czy długo i dobrze po tym balu spoczywała, w przyszłym dowiemy się rozdziale.

ROZDZIAŁ VII
WYZNANIE

Miłym był, nader miłym dla Malwiny dzień jej imienin, ten dzień, w którym tyle miała dowodów zajęcia się nią Ludomira. Ale ten dzień minął. — Niestety! najszczęśliwsze zawsze najprędzej mijają! Wróciwszy w wieczór do siebie, te słowa jego: niech ta łąka przynajmniej przypomni kiedy biednego Ludomira, słowa, które z tak bolesnem wyrzekł był westchnieniem, ustawnie w uszach jej, a raczej w sercu brzmieć zdawały się. Dotąd bez żadnych trosk nadal, ani rozwagi, z spokojnością używała tysiącznych przyjemności, które wypływały z przytomności Ludomira; ale te kilka słów wyrzeczonych stały się urokiem, który ją z nader miłego oczarowania ocucił. Ta zielona niewiadomości zasłona, która jej oczom przyszłość i własne zakrywała serce, spadła raptem. — Pierwszy raz Malwina pomyślała, że Ludomir mógłby ją porzucić; pierwszy raz uczuła, że z nim słodycz życia by ją porzuciła. Z trwogą dostrzegała, ile jego pamięć głęboko w jej sercu wyryta; z trwogą rozważała, że ten Ludomir tak jej miły, tak do jej życia potrzebny, tak (wyrzec nareszcie trzeba) ukochany, zupełnie był jej nieznajomy, że nie wiedziała, czym ani kim on jest, i że tajemnica, którą się otaczał, mogła równie występki jak i nieszczęścia ukrywać. Nareszcie, że tenże sam Ludomir, choć nią jedynie zdawał się zajętym, nigdy dotąd słowa o miłości nie wyrzekł i z szczególnem nawet staraniem szukał tego, by sam na sam nigdy się z nią nie znajdował. Te wszystkie rozwagi, gdy Malwina uczyniła, i stan serca, rzec można, przed zimnym rozsądkiem rozwinęła, tysiączne troski, bojaźni, żale, których nigdy dotąd nie była znała, wcisnęły się raptownie w jej duszę; i dziwić się nie trzeba, jeśli już świtać zaczynało, a Malwina oczu jeszcze nie była zmrużyła. Nie mając już nadziei zaśnięcia i strudzona najsmutniejszemi myślami, wstała, lekką na siebie suknią wzięła, by wyjść z pokoju, sądząc, że świeże ranne powietrze osłabiony umysł orzeźwi. Nim wyszła, mimowolnem poruszeniem zajęta, padła na kolana, i z tkliwem uczuciem rzekła: O! Boże litościwy, który Ojcem pozwalasz nazywać Siebie, nie opuszczaj mnie nigdy! Nieszczęśliwe losy z zupełnym oddaniem się Twej woli przyjmę od Ciebie, jakie bądź zechcesz na przyszłe moje zesłać lata, ale Boże litościwy, broń mię od postępków, któreby na nie zasługiwać mogły!
Tę krótką wymówiwszy modlitwę Malwina mocniejszą się uczuła. Okno otworzyła i chcąca czemścić się rozerwać, wzięła gitarę z sobą i wyszła na taras, który w około dom opasywał. Ranek najpiękniejszy najpogodniejszy dzień obiecywał. Gęste krople rosy lśkniły się na listkach ziół i kwiatów, którym blasku i świeżości dodały. Powietrze było uwonione kwiatem pomarańcz, do których lekki zapach mirtu się mieszał. Skowronki, w górę wzlatując, i ziemby na gałązkach radośnie zorzę witały, pszczoły brzęczały koło kwiatów, rybki skakały w wodzie. Zdaleka słychać było wesołe śpiewy oraczów i ryk trzód na paszę wychodzących. Cała natura budzić się zdawała, by nowych używać rozkoszy. Ale powszechna ta radość, zamiast coby ją miała rozerwać, boleśniej jeszcze serce Malwiny ścisnęła. Ach! nigdy skryte troski boleśniej się nie czują, jak w pośród okazałości szczęścia, lub w gronie zabaw i boleści!
Malwina zadumana, patrząc na tę piękną krainę, w zamyśleniu oparła się o duże pomarańczowe drzewo, które kwiatem obsypane było. Wtem lekki wietrzyk zawiał, i białe listki tego kwiatu, jakby śnieg gęsty, całą Malwinę okryły. Ach, niestety, pomyślała, ten rodzaj kwiatów później od innych się rozwija, najpóźniej opada; — niedługo i liście opadać zaczną, niedługo jesień nadejdzie! o jakże prędko to lato minęło!
Schodząc potem z tarasu Malwina weszła na wał, który panował nad brzegiem łachy, zdobił ogród i razem bronił go od szkodliwych wylewów. Ławka stojąca pod rozłożystym kasztanem na końcu wału, wabiła ku sobie. Widok na łachę, na kępę, na Wisłę, i kraina najpiękniejsza, szczególnie to miejsce miłem czyniły. Malwina tam spoczęła i zdjąwszy z głowy biały welum, co ją osłaniał, machinalnie wzięła gitarę i pograwszy czas niejaki, te słowa, które uczuciom jej odpowiadały, cichym głosem śpiewać zaczęła:[16]

Być kochaną, jak się kocha,
Znaleźć duszę do swej duszy,
Czyliż to prośba zbyt płocha,
Co niebios nigdy nie wzruszy?

Szczęścia domyślne marzenia,
Serc rozkosze niezmienione,
Próżne uczuciów mamienia,
Nie będziecie uiszczone!

Dziwią się czasem, gdy zakochani szczególnem jakimści szczęściem zawsze trafnie znajdują się tam, gdzie mogą choć na chwilę ujrzeć cel swego kochania. Nie czarami to się dzieje, i należałoby zaprzestać temu się dziwić. Łatwą jest rzeczą do pojęcia, że ci, co jednostajnemi myślami są zajęci, równie poniekąd działają. Ludomir, jedynie Malwina zajęty, jak ona podobnie nim, ze świtem takoż był wstał i wyszedł był do ogrodu, by myśleć o niej swobodnie. Usłyszawszy jej głos, przybiegł od niej niepostrzeżony; lecz jak przestała śpiewać, Ludomir z nadto już pełnem sercem, by rozum najmniejszą mógł utrzymać przewagę, straciwszy głowę zupełnie, padł do nóg Malwiny, i nic innego nie mógł wymówić, jak: przestraszyłem cię Malwino! ach daruj!... wybacz... ależ bo ja tak nieszczęśliwy!... Malwina zlękniona, zmieszana, oniemiała. Serce jej tylu przeciwnościami w ten moment było miotane, że sama nie wiedziała, co ma odpowiedzieć; ale oczy podniósłszy na Ludomira, postrzegła wyryty na jego twarzy takowy wyraz żalu i cierpienia, że ten słaby cień gniewu, który między innemi uczuciami z jego raptownem zjawieniem mignął się w jej myślach, zniknął zupełnie, i nic innego w sercu nie zostało prócz najtkliwszej litości. Zamiast wyrazów gniewu, śpiesznie wyrzekła: — O nie bądź nieszczęśliwym! to najbardziej wytrwaćbym nie mogła. Te kilka słów wymówiwszy, zapłoniona i zmieszana, twarz w welum schowała i rzewnie zaczęła płakać. — Malwino uwielbiona! Aniele dobroci, (rzekł Ludomir) nie płacz... ach, nie płacz nigdy... ostatnią kroplą krwi mojej radbym odkupić każdą łzę, którą wylewasz. Hałas z przyczyny nadchodzących osób, który z daleka usłyszeli, przerwał tę rozmowę. Malwina z pośpiechem wstała, Ludomir zatrzymując ją, z najczulszem dołożył rozrzewnieniem: Malwino, na wszystko, co ci tylko jest drogiem w świecie, zaklinam cię, nie porzucaj mnie, nie zostawuj z tą myślą tak okropną, żem cię obraził. Przez litość przynajmniej; bo nie możesz pojąć, nie pojmiesz nigdy, co to jest śmieć ciebie kochać, nie mając nigdy nadziei być od ciebie kochanym!

Malwina w ten moment tak żywo w sercu czuła, ile Ludomira kochała, że nie mogąc pojąć, by on się tego nie domyślał, to słowo: Niewdzięczny! z ust jej się wymknęło, a słysząc coraz bliżej nadchodzące osoby, czas miała tylko najśpieszniej uciec, welum swój łzami jej jeszcze zmoczony, w tym pośpiechu zapomniawszy. — Niewdzięczny! z niewypowiedzianem uczuciem powtórzył Ludomir i schwyciwszy welum Malwiny, do serca go przyciskając, rzekł z zapałem: chyba z życiem go stracę.


ROZDZIAŁ VIII
LIST DRUGI LUDOMIRA DO TELIMENY

16 sierpnia, w Krzewinie.
Matko kochana, wybacz, jeśli Twoim radom nie mogę być posłusznym, dłużej ciągnąc podróż moją. W Krzewinie zostać nie mogę, a reszta świata żadnej dla Ludomira nie ma ponęty. — Do ciebie chcę wrócić i w dzikich odludnych lasach naszych zamknąć się na zawsze, od miłości, od szczęścia, od Malwiny daleki! — Od Malwiny... o nieba!... i kiedyż, w jakiż moment?... kiedyż oddzieram się od niej? w tej chwili, gdym pierwszy raz dostrzegł promień szczęścia, szczęścia nad wszelkie wyrazy, szczęścia którego serce Ludomira, do cierpienia tylko przywykłe, niezdolne może byłoby i wytrzymać!... Wszystkie więzy, jakie tylko są najmilsze, najdroższe, zatrzymują mnie w Krzewinie, ale uczciwość jechać każe; — jadę jutro.
Matko, czemużeś z dziecinnych mnie cierpień wyratowała? żeby nie twoje starania, od kołyski prosto w zimny grób wchodząc, nie znałbym trosk, cierpień, nie znałbym palących uczuciów, któremi teraz umieram, ah! niestety, któremi jedynie żyję.
Nie mogę dłużej pisać; — może po chwili, spokojniejszy trochę, potrafię list mój dokończyć, ale teraz nie jest w mojej mocy i słowo jedno więcej dołożyć.
tegoż d. o 12 w nocy.
Stało się, już wszystko dla mnie się skończyło! Ostatni raz ujrzałem Malwinę... już ja jej widzieć, już jej słyszeć nigdy nie będę; — już też szczęście i nadzieje wygasły na zawsze w sercu Ludomira! Ale wybacz matko! wybacz... dręczę twoją czułość memi wyrzekaniami, nie tłumacząc wyraźnie ich przyczyny. Dla ciebie jednej mogę znaleźć moc wyszczególnienia, co cierpię; słuchaj więc opisu uczuć moich od czasu mego tu przyjazdu.

W pierwszych listach, com do ciebie pisał, postrzec musiałaś, że pierwszy rzut oczu moich na Malwinę natychmiast mnie ku niej całkiem zniewolił. Później łagodność jej duszy, tysiączne powaby, talenta, przymioty, coraz bardziej mnie przywiązywały. Każdy dzień, każda godzina droższą, milszą ją memu sercu czyniła. W toż serce, w duszę moją, we wszystkie uczucia i myśli wcisnęła się nieznacznie, tak łagodnie, żem sam nie postrzegał, jak gwałtownie nademną panuje. Alić dziś rano... o lube i okrutne wspomnienie! zapomniawszy wszelkiej rozwagi, nie pomnąc na tę okropną granicę, która dzieli na zawsze Ludomira od Malwiny, u nóg jej moje nieszczęsne wyznałem kochanie! Matko, posłuchaj dalej! W jednem spojrzeniu, w jednym słowie, przez nią wyrzeczonem, dostrzegłem, poczułem raczej, że ta Malwina, ta uwielbiona, Boska Malwina, przez powab serca swojego, mogłaby moją Malwina zostać! Niebo się otworzyło w tej chwili. — Nicem nie widział, nie myślał, nie czuł na świecie prócz tego, że ją kocham nad życie, nad siebie, nad wszystkich, nad wszystko[17]. Niestety! równie była zmienną jak zachwycającą ta chwila nieporównanego szczęścia; wspomnienia uczciwości natychmiast mnie z niej wyrwały. Pókim Malwinę zupełnie rozumiał obojętną, póty jeszcze w Krzewinie zostać mi się godziło, bom swoją tylko, a nie jej spokojność ważył i szczęście. Ale gdym dziś rano dostrzegł tajemnicę serca tego anielskiego... niestety! wszakże nigdy, nigdy Malwina być moją nie może! nigdy świetna, szlachetna, bogata Malwina losu swojego łączyć nie powinna z losem opuszczonego, bez stanu, bez imienia nawet, nieszczęśliwego Ludomira! — Matko! jechać trzeba. Jutro równo ze dniem, gdy Malwina jeszcze spoczywać będzie, Ludomir Krzewin opuści. Raz jeszcze może jeden, gdybym ją ujrzał, nicby mnie od niej oderwać już nie potrafiło. Dziś w wieczór jeszczem ją widział, jeszcze ten głos słyszałem, co jedynie do mego serca trafić umie; jeszcze z nią zachodzące ujrzałem słońce... niestety! ostatni raz w oczach moich tę tak lubą porzucało krainę, i na wschodzący księżyc ostatni raz z Malwiną patrzałem! Miljony gwiazd po niebieskiem iskrzyły się sklepieniu, z nią i z Wandą siedliśmy w miejscu otwartym, gdzie nic okręgu nieba nie zasłaniało. — Nigdy, rzekła, nie mam bardziej napełnionego serca wielkością Boga, jak wpośród cichej, pogodnej nocy, krociami gwiazd i poważnym blaskiem księżyca oświeconej. Wspomnienie zeszłych osób i myśli o przyszłem życiu mnie natychmiast zajmują. — Ludomirze! czy spotkamy się tam? Jakie twoje w tem przeczucie? — Malwino! (łzami zaćmiony rzekłem) spotkamy się, zobaczymy się jeszcze tam, tu... ach, znajdziemy się!
Wymówić nie mogłem nic więcej... Matko! czemuż trzeba było, by te zapytania czyniła właśnie wtedy, gdy myśl wiecznego rozłączenia napełniała serce moje? — Wstała Malwina, jam jeszcze jej rękę trzymał. — Idźmy, rzekła, już późno, obaczemy się jutro. — Ach, obaczemy się, krzyknąłem, w jakimkolwiekbądź świecie!...
Odeszła wałem, jam wryty stanął; długom ją gonił oczyma, — potem, padłszy na ziemię, potok rzewnych łez wylałem, pobiegłem ku tarasowi; mignęła się jeszcze biała jej suknia, którą wiatr ku drzwiom ogrodu powiewał — wyciągnąłem ręce... Niestety! — zniknęła na zawsze![18]


ROZDZIAŁ IX
ODJAZD

Nazajutrz Malwina ledwo oczy miała otworzone, gdy jej list oddano. — Przeczucie jakieś trwożliwe natychmiast ją przeraziło, i nie pytając się nawet, skąd był ten list, drżącą ręką kopertę oddarła i łatwo pojąć można, z jakim uczuciem, co następuje, czytać zaczęła:

List Ludomira do Malwiny.

Malwino! kocham cię nad wszelkie wyrazy; kocham cię, jak cię nikt nie kochał, jak cię nigdy nikt kochać nie będzie! — W tobie moje życie, w tobie moje szczęście! a dla ciebie i życia i szczęścia-bym odstąpił. Malwino! W jednej krótkiej chwili Niebom ujrzał! jedno twoje słowo, jedno spojrzenie to sprawiło, i wszystkie uczucia najtkliwszej rozkoszy zalały serce moje. Ale niestety! natychmiast ocucony z drogiego omamienia, strącony ze szczytu szczęścia, całą przyszłość moją widzę teraz jak okropną przed sobą pustynię, a w sercu tylko rozpacz i śmierć znajduję! Malwina nie może, Malwina nie powinna być moją.
Ale, Malwino, wierzaj mi, wierzaj, bo to tak prawda, jak prawdziwa jest miłość moja: nie występny, ale nieszczęśliwy Ludomir nie godzien jest ciebie! Występny Ludomir nie mógłby, nie umiałby kochać anielskiej Malwiny, ale nieszczęśliwy Ludomir nie powinien śmieć być od niej kochanym... Powiesz może, iż wtedy nie powinienem był i wyznać mojej miłości — i to ci przyznaję. Taiłem ją i nie pojmiesz nigdy, z jaką okropną męką taiłem ją póty, póki siły, póki możność wszelka tajenia jej dłużej nie opuściła mnie zupełnie. Ale, Malwino, jeśli wyznanie jej nareszcie było winą, wspomnij też i o karze — rzucam cię, rzucam na wieki!
Malwino! ty, która dobroci najtkliwszem na tej ziemi jesteś wyobrażeniem, Malwino, o jednę i ostatnią błagam cię łaskę! Wierz, bądź przekonaną, że tajemnica, którą się okrywam, żadnego nie kryje występku; ale w jakiejbądź okoliczności nie szukaj nigdy, nigdzie, podnieść zasłony losu mojego... Kiedy przy Tobie będąc, od ciebie samej zapytany, nie wyjawiłem ci go, znakiem jest, że to wyjawienie, bynajmniej tobie nieużyteczne, najboleśniej pomnożyłoby moje nieszczęście. — Raz jeszcze cię błagam, nie wspominaj nawet, żeśmy się kiedy widzieli.
Te są ostatnie słowa, które ode mnie usłyszysz. Żegnam cię, Malwino, nad wszelkie wyrazy uwielbiona! Niech wszystkie błogosławieństwa Opatrzności na ciebie się zlewają! — Żyj szczęśliwa; ja umierając, z przekonania powiem jeszcze: nikt nie kochał, nikt nigdy tak kochać nie będzie Malwiny, jak nieszczęśliwy Ludomir! Bądź zdrowa! raz jeszcze, raz ostatni, żegnam cię na tej ziemi, ty najpierwsze, ty jedyne szczęście życia mojego!
Po przeczytaniu tego listu rozrzewnienie największe, żal, zdziwienie, trwoga nawet jakaś, przejęły raptownie Malwinę. — Miłość Ludomira, uczciwość postępku jego w oderwaniu się od niej w tej chwili, gdy jasno mógł przeniknąć serce jej ku niemu, wspomnienie, że jej życie ratował, odraza od tajemnicy, którą się okrywał, wszystko to burzyło bez ładu umysł jej zmęczony. Lecz myśl ta, że Ludomir Krzewin opuścił, że już go może nigdy nie ujrzy, wszystkie inne myśli i uczucia wkrótce zatłumiła. Mimo rzewnych łez, które z oczu jej na Ludomira list spadały, raz jeszcze przeczytała te tkliwe jego wyrazy i do tych słów dochodząc: nikt cię nie kochał, nikt kochać nie będzie, jak nieszczęśliwy Ludomir, obfitość łez nie dozwoliła dalej czytać, i w uniesieniu najtkliwszem: Wszystkie przeczucia mego serca — pomyślała — upewniają mnie, że te słowa są prawdziwe. Ludomirze! winnam ci życie! winnam ci więcej, jak życie, bo odbieram od ciebie dowody najgwałtowniejszej i razem najszlachetniejszej miłości; miłości, która się jedynie mojem a nie swojem szczęściem i spokojnością zajmuje! Za takie dobrodziejstwa cóż ja niestety uczynić mogę? jedną jedyną ofiarę, ale która wszelkie inne przewyższa, bo ofiarę dochodzenia losu twojego, bez wyjawienia którego czuję, że żadnego już dla mnie prawdziwego szczęścia być nie może. — Ty tego pragniesz, ten jeden dowód dać mogę, niestety twojej pamięci! O Ludomirze, przysięgam więc tobie i miłości prawdziwej, że w jakiejkolwiekbądź okoliczności, chociażbym miała do tego największą sposobność, nigdy, chybabyś sam chciał mnie ją wyjawić, nigdy nie będę szukała odkryć tej tajemnicy, którą los swój i wszystkie postępki okrywasz!
Ta przysięga i ważność, którą do niej przywiązała, ułagodziła nieco zbolałe serce Malwiny, bo zdały się jej być jeszcze ostatniem ogniwem więzu, który ją z Ludomirem połączył. Pocieszała się myślą, że czyni ofiarę, żądaną od niego i nie domyślała się niestety, ile ważną, ile ciężką do wykonania ta ofiara dla niej stać się miała. Trochę będąc spokojniejszą, Malwina rozważać zaczęła, jak dalej działać miała. Czuła dobrze, iż rozmawiać często o Ludomirze, smutek wewnętrzny wyjawiać i dzielić go z drugimi, najpewniejsze były sposoby karmienia uczuć i myśli, które roztropność przytłumiać radziła. Ta uwaga tyle miała mocy na jej umyśle, iż przedsięwzięła natychmiast o liście Ludomira nie wspominać; a do tego przedsięwzięcia miłość była prawdziwszą jeszcze, niźli roztropność, pobudką, wlewając w serce Malwiny zazdrość jakowąś i chęć, żeby nikt, prócz niej, nie znał jego uczucia, nie cierpiał z jego cierpień, nie tęsknił po jego odjeździe, ani wiedział tego odjazdu przyczyny.

Przytem Malwina bała się słyszeć powtarzane uwagi, które sprawiedliwie można było czynić nad tajemnem postępowaniem Ludomira i które dla niej nieznośnemi były, gdyż rzucały cień jakiś przykry na obejście się jego, a Malwina i cienia się bała we wszystkiem, co się tylko do Ludomira ściągało.
Te wszystkie przyczyny zebrane zrządziły, że gwałt niełatwy do znoszenia czyniąc sobie, potrafiła smutek i właściwy stan serca utaić, i oblekłszy postać dość obojętną, zeszła do sali, gdzie siedzące przy śniadaniu ciotka i siostra już na nią czekały.

ROZDZIAŁ X
KRÓTKI

Niesprawiedliwie sądzą ci, co rozumieją, że w pierwszych momentach straty jakiej najboleśniej się ją czuje. Wtedy przynajmniej ten wypadek wszystkich zajmuje, mówią o nim, trudnią się nim. Osoba, której się żałuje, nie widzi się zapomnianą, nie widzi się tak zupełnie obcą jeszcze. Serce, nieprzyzwyczajone do żalu po niej, nie przypuszcza tej myśli, że ten żal bez zwrotu, i początek najokropniejszego rozłączenia zdaje się tylko odjazdem na chwilę. Ale gdy dnie, godziny, okoliczności następujące jedne po drugich, nie zwracają nigdy osoby, którą się kocha, której się potrzebuje, która codziennie, co moment nam braknie — ach! wtedy dopiero sprawdza się nasze nieszczęście i z najdotkliwszem westchnieniem mówi się ustawnie: Niestety! istotnie na zawsze stracony!
W pierwszej chwili zniknienia Ludomira, Malwina, podług tego, co była przedsięwzięła, dość mocy miała nad sobą, aby z obojętną niemal postacią przysłuchiwać się nawet mogła niektórym o tym wypadku rozmowom ciotki swojej i siostry. — Prawda, mówiła raz ciotka, że to tajenie swego stanu, swego nazwiska, ten raptowny odjazd, są rzeczy niejasne, i ja nawet nic podobnego w żadnym nie czytałam romansie. Ale wszelako zapomnieć nie mogę, że Malwina mu życie winna, a wierzyć nigdy nie potrafię, żeby ten Ludomir, który coś tak szczególnie szlachetnego miał w całym obejściu się swoim, łudzącym tylko był awanturnikiem.
Ale te ostatnie słowo boleśnie dotknęło Malwinę. Jeśli takim jest w istocie, rzekła z pośpiechem, to ja tylko z tego cierpieć powinnam za karę mojej nieroztropności w przyjmowaniu go w mój dom. — Ale jeśli też tak nie jest, okrutnie byłoby niesprawiedliwie takiem krzywdzącem posądzeniem odwdzięczać mu starania jego podczas pożaru i ratowania naówczas mego życia. Nie mogąc więc z pewnością o jego postępkach sądzić, najlepiej zdaje mi się o tem wszystkiem jak najmniej rozmawiać.
Te słowa ciotce mowę zamknęły i zrazu, by życzeniom Malwiny zadosyć uczynić, a później naturalną czasu koleją, przestano naprzód w Krzewinie wspominać, a później i myśleć o Ludomirze. Tego Malwina wymagała, tego zdawała się życzyć, a gdy to nastąpiło, najżywiej tęsknota jej się pomnożyła. Nic już ją nie bawiło, nic nie zajmowało. Ponura jesień, po tym tak miłym lecie, szarą dodawając powłokę całej naturze, pomnożyła jeszcze i tak już dość smutną jej melancholją. — Po kilku miesiącach tak przebytych zdrowie jej nareszcie ze stanu duszy cierpieć zaczęło. Sen zupełnie straciła i jeść mało co mogła; twarz bladsza jeszcze jak zwykle i częste słabości zastraszyły mieszkańców Krzewina. Dobra ciotka bardziej jeszcze zastraszona jak drudzy i rozumiejąca, że starania doskonałych lekarzów stolicy wkrótce Malwinie pomócby mogły, osądziła, że Malwina w Krzewinie zimować nie może i że dla polepszenia zdrowia jechać powinna do Warszawy. A że żałoba jej dawno była skończoną, nic temu projektowi nie zdawało się przeszkadzać. Ciotka sama byłaby chciała w tej drodze Malwinie towarzyszyć; ale tak młodą jeszcze Wandę do wielkiego świata zawozić, ni też zostawić jej nie mogła. Wanda, która choć z mniejszem doświadczeniem, jaśniej może od ciotki domyślała się przyczyn smutku i słabości siostry, jeśli nie w lekarzach, to w poniewolnych roztargnieniach spodziewająca się dla siostry pomocy, także na tę podróż silnie ją namawiała.
Smutną obojętnością przejęta, Malwina długo i słuchać tych rad nie chciała; ale nareszcie widząc, że tem pomnażała troski tyle dla siebie tkliwych przyjaciółek i gdy od wyjazdu Ludomira każde miejsce jednakowem się jej zdawało, w żadnem nie przewidując dla siebie przyjemności, na wszystko zezwoliła, i siostra z ciotką bojąc się, aby jeszcze zdania nie zmieniła, w kilku dniach wszystko poukładały i ostatniego listopada w tęgi mróz, jasnem słońcem zaiskrzony, Malwina zalana łzami, po najtkliwszem pożegnaniu z drogiemi swemi przyjaciółkami i z tak lubym jej Krzewinem, siadła do pojazdu, i z smutnem i ściśnionem sercem puściła się w drogę do Warszawy. Pisuj do mnie często i otwarcie (ostatnie słowa były, które Wanda cicho jej wymówiła) i wierz, że choć ja niby to trzpiotem tylko być zdaję się, serce jednak moje zawsze twoje rozumie. Dzielić twoje cierpienia i cieszyć się twojem szczęściem, zawsze, zawsze Wanda potrafi.

ROZDZIAŁ XI
WARSZAWA
List Malwiny do Wandy.

z Warszawy 5 grudnia.
Moja Wando luba! obiecałam pisywać często i wyszczególniać ci, co tylko mi się zdarzy. Najmilszą dla mnie jest rzeczą wypełniać tę obietnicę. Od tego zaczynam, czemu łatwo uwierzysz, że mi z głębi duszy żal było z tobą się rozłączać. — Nigdy Warszawa ze wszystkiemi swemi przyjemnościami nic takiego nie utworzy, cobym tak kochać, tak lubić mogła, jak moją lubą Wandę. Ale o tem już dawno wiesz, więc od czegoś nowego zacząć muszę.
Dwa dni mojej podróży były zupełnie jednakowe i niekoniecznie zabawne. Śniegu, śniegu i śniegu napatrzyłam się do woli, a ty wiesz, jak ja śniegu nie lubię. Wczoraj jednostajny ruch pojazdu i milczenie zupełne, którego drzymiąca Frankowska, siedząc przy mnie, bynajmniej nie przerywała, dały mi porę do przyjemnego dumania. Myślałam o naszem tak mile przepędzonem lecie. Każdy niemal dzień, najdrobniejsze okoliczności, rzeczone słowa, kolor dnia, zapach powietrza, wszystko zdawało mi się widzieć znowu i czuć na jawie. Zanurzona w tych dumaniach, nie uważałam, że dzień wieczorowi zaczynał ustępować. Wtem postyljon zatrąbiwszy, wyrwał mnie miłym moim marzeniom, a Frankowską z bardzo smacznego snu obudził. Oto już Warszawa, zawołał, już światła widać i do rogatek dojeżdżamy! — Już Warszawa, powtórzyłam mimowolnie, i serce zaczęło mi bić, nie wiem dlaczego. W tej chwili, wielebym była dała, by w spokojnym znajdować się Krzewinie. Trwoga mnie jakaś objęła, ale tymczasem pojazd toczył się dalej, i w krótkim czasie pierwszy raz w mojem życiu do wielkiego wjechałam miasta. — Cóż tu murów! aż mi się duszno zrobiło — cóż tu hałasu! — Postyljon mi powiedział, że to godzina, w której z teatru powracają. Pełno karet, pojazdów, ludzi różnych spotykałam. Każdy z jakiegokolwiek powodu śpiesznie zdawał się dążyć. Modny jakiś ekwipaż pojazd mój zawadził, i przy świetle pochodni dojrzeć mogłam w tej karecie bardzo piękną osobę płci mojej, niesłychanie strojną, i na której twarzy znać było niecierpliwość prędkiego zajechania i nadzieję zabaw, które na nią czekały. — Smutno mi się zrobiło. — Ja bez żadnego powodu jechałam, nigdzie mnie nie czekano, i ja do nikogo nie śpieszyłam. Nareszcie do oberżyśmy zajechali. Ni życzenia, ni mocy do niczego nie miałam, jak tylko do najprędszego spoczynku. Dziś dzień cały niemal strawiłam między kupcami, krawcami i t. d. Ponieważ żadnej z moich krewnych nie ma tu teraz w Warszawie, napisałam do księżnej W***, która bywała w przyjaźni z moją matką i znała mnie przed mojem zamęściem, aby raczyła mnie prezentować i w społeczeństwo wprowadzić. — Najgrzeczniej mi odpisała, i jutro o godzinie szóstej w wieczór mam do niej zajechać i pod jej opieką pierwsze wizyty odbędę.
Moja Wando luba! Do tego czasu tęsknota i bojaźń były jedyne uczucia moje w Warszawie. — Prawda też, że do tego czasu hałas ulic, szczebiotliwość szwaczek i kupców i troskliwa myśl o jutrzejszym moim wstępie na wielki świat jedynie wszystkie moje zajęły godziny. — Dziś w nocy poczta odchodzi. List mój kończę, najczulej cię do serca przytulając, moja Wandulu ulubiona! uściskaj Alisię i tysiąc razy rączki całuj kochanej naszej ciotki.


Drugi list Malwiny do Wandy.

15 grudnia, z Warszawy.
Już nie wieśniaczka z Głazowa i Krzewina, ale elegantka we wszystkie elegancje wielkiego świata wprowadzona, piszę do ciebie, moja Wandulu! więc z wszelkiem poważaniem czytaj opisanie moich obrotów. Chciałam dalej w równy sposób dziennik mój ciągnąć; lecz znajduję, że żarty nie są mi już do twarzy, więc poprostu resztę ci opowiem.
Nazajutrz po napisaniu pierwszego mego listu, moja duszko, ubrawszy się, jak tylko umiałam najlepiej, a przynajmniej bez żadnej śmieszności, pojechałam do księżnej W***, która mnie łaskawie przyjęła. Najprzyjaźniej wspominała moją matkę i z wielką uprzejmością o ciebie się wypytywała. Po czem sądzić możesz, czy mnie się miłą i przyjemną zdała. Księżna W*** już nie młoda, łagodność z powagą łączy w swej twarzy; od wszystkich jest tu kochaną i poważaną i im częściej się ją widzi, tem łatwiej się to pojmuje.
Ze sto podobnośmy wizyt oddały. W kilku ledwo domach byłyśmy przyjęte, i o tych nic ci powiedzieć nie potrafię, bo w tym tłumie imion nawet pań domów już nie pamiętam. Na końcu naszej objażdżki zajechałyśmy przed ogromny dom. Księżna powiedziała mi, że to pałac ministra wojny. Niezmiernie wiele karet widząc na dziedzińcu, gorące modły po cichu czyniłam, żeby nas i tam nie przyjęto. — Ale na moje nieszczęście, właśnie przeciwnie się stało. Wysiadłyśmy tedy, i ja w pół żywa, idąc za księżną, znalazłam się wkrótce wśród obszernej sali niesłychanie oświeconej, i gdzie niezmierne koło dam postrojonych siedziało w milczeniu. Przy kominie i koło bilaru grono mężczyzn, którzy między sobą gadali. Księżna W*** prezentowała mnie gospodarzowi domu,[19] który mnie najgrzeczniej przywitał; ale nic nie wiem, co mi mówił, a on zapewne jeszcze mniej, com mu powiedziała; bom tak była zmieszaną, żem dobrze nie wiedziała, co się ze mną dzieje. Szczęściem dopadłam stołka i siadłam koło księżnej. — Wtedy dopiero ośmieliłam się oczy podnieść i obejrzeć całą salę. Dwie rzeczy mnie najwięcej zastanowiły. Pierwsza, że w osobie, która naprzeciwko mnie siedziała, poznałam tę samą damę, którąm wjeżdżając do Warszawy przy świetle pochodni w karecie postrzegła. Pytałam się księżnej, kto ona jest. Odpowiedziała mi, że to hrabina Nel..., najpierwsza tu elegantka. Ona w strojach, w zabawach, w rozmowach prawa przepisuje. Kto tylko do jej szczególnie wybranego towarzystwa nie jest przyjętym, w kolei mody i dobrego tonu umieszczonym się nie rozumie. Wszyscy ją tu po imieniu tylko zowią Dorydą, i ja ci oznajmuję, że nie chcąc grzeszyć przeciw elegancji w listach moich także Dorydą ją zawsze mianować będę. — Druga moja uwaga była na tego, co koło Dorydy siedział. Szlachetność i powaga postać jego znaczącą czyniły, wstęgi i krzyże zasłużonego oznaczały obywatela, a wiek podeszły uszanowanie wzbudzał. Jednym słowem, właściwem wyobrażeniem wielkiego pana zdał mi się być Zdzisław Książę Melsztyński, którego Księżna W*** tak mi nazwała, dokładając: jest on jeden z najbogatszych i najzacniejszych panów w Polszcze, a ja ci dołożę (tylko mnie nie miej za wariatkę), że z pierwszego spojrzenia powab niezwyczajny jakiś wzbudził we mnie. Koniecznie zdaje mi się, żem go gdzieś już widziała. Osobliwie w oczach ma jakiś wyraz, któren mi się zdaje być dawno znajomym. Daremnie myślę, gdzie i jak to być mogło, i to dochodzenie pamięć moje męczy od momentu, w którym go poznałam.
Chociaż bardzo ładna, nie tyle jednak wzbudziła we mnie sympatji ta sławna Doryda. Wyraz niemal zawsze drwiący, który się maluje na jej twarzy, podług mnie nie jest ujmującym. Może też próżności trocha czyni mnie surową względem Dorydy, gdyż miłość własną moją upokorzyła. Z drugą damą i kilku mężczyznami, co za jej stołkiem byli zasiedli, przez cały czas naszej bytności szeptała, i na mnie patrząc, polegała ze śmiechu. Łatwo mi się było domyślić, że ze mnie. To mnie zmieszało, zasmuciło i dlatego może Doryda przyjemną mi się nie zdała.
W tym stanie było ułożone społeczeństwo, i ja przyznam ci się, niekonieczniem się bawiła, gdy jakiś grzeczny, fertyczny, wiele mówiący i jeszcze więcej kłaniający się człowiek za stołkiem księżnej W*** stanął. — Po jego mowie łatwo było poznać, że wszędzie bywa, świat cały zna, każdego dnia wie, co się w każdym domu dzieje.
Nikt się nie żeni, nikt się nie kocha bez jego wiedzy; niczyje święto nie minie, żeby on bukietu nie przyniósł, wierszów nie napisał. Wszystkich chwali bez ustanku, i choć go zawsze wszędzie pełno, jeśli kiedy z pośpiechu pasztecik jaki utworzy, to przynajmniej nigdy ze złej chęci plotek nie roznasza. Toteż weszło w przysłowie mówić: nasz Starościc wścibski trochę wprawdzie, ale jednak najlepszy w świecie człowiek. — Starościc tedy (bo i ja go tak nazywać będę), jak stanął za naszemi stołkami, wiedział, kto ja jestem, skąd, kiedy, jak i po co przyjechałam. Krociami pochwał mnie zasypał, i niema kwiatu ani bogini, do którejby mnie nie przyrównał. Szczęściem (bo te wszystkie pochlebstwa dziwnie mnie już mieszać i nudzić zaczynały) ktoś się go zapytał: Starościcu, co wszystko wiesz! nie wiesz też nic o młodym księciu Melsztyńskim? nigdy tak długo po nim nie tęskniła Warszawa. — Wnuk mój, powinności swojej zadosyć czyniąc, przy pułku swoim przesiaduje, odpowiedział na to dziad jego. — Być to może, rzekła Doryda, ale teraz, co zima się zaczęła, i przy pułku nie ma co robić; ręczę, że w tych dniach do nas wróci, z uśmiechem dołożyła, z uśmiechem, który wyrażał, że o powrocie młodego księcia ona najlepiej uwiadomiona. Starościc, który nie traci nigdy sposobności wysunienia komplementu, oświadczył mi wtedy: że gdyby książe pułkownik wiedział o nowej gwiaździe, która zajaśniała na horyzoncie warszawskim, pewnieby się śpieszył z powrotem swoim. Na te słowa Doryda bardziej niż kiedy zaczęła szeptać i chichotać się; potem z miną, która nie wiem, czy grzeczność, czyli też nieukontentowanie oznaczać miała, obracając się do mnie: Jeśli wielką ma ciekawość poznać Księcia Pułkownika Imość Pani S***, to ją mogę upewnić, że na przyszły bal, któren ma dawać poseł francuski, niezawodnie książe zjedzie.
Chciałam odpowiedzieć, że ani ciekawości, ani niecierpliwości nie mam do tego przyjazdu, ale wiele dam mnie przerwało, mówiąc: ach! jakże dobrze, że do nas wraca! bez niego wszystkie bale nudne, spacery w sankach niezabawne, nic się nie klei; on jeden umie wszystko ożywić. — Zamiast nagany damy powinny go jeszcze pochwalić (rzekł na to stary jakiś generał), że od nich się odrywa, by po nudnych kwaterach służby swojej pilnował. — Mars i miłość równie go wieńczyć mogą, odezwał się Starościc. — a my tymczasem jechać możemy, szepnęła mi Księżna W***.
Wyjechaliśmy, i w karecie tę samą ciągnąc rozmowę — Prawdziweż to zepsute dziecko, rzekła mi, ten młody książę Melsztyński! Dziad mu we wszystkim pobłaża, młodzież go zawsze za wzór bierze, a kobiety najgorzej go psują! Prawda, że miło go psuć, bo dobre też to dziecko; ale wszelako kobiety i jemu i sobie szkodzą, ubiegając się tak nieprzyzwoicie za rzutem oka, słowem jednem, lub najdrobniejszą ze strony jego uwagą.
Moja Wando, te słowa Księżnej W*** dobrze się w mojej pamięci wyryły, i ręczę ci, że Malwina, choćby miała wszystkie uwagi ściągnąć na siebie tego sławnego księcia pułkownika, i pół kroku do tego nie uczyni! — Ale jednak ciekawa jestem ten okrzyczany cud poznać. Jeszcze pięć dni do balu posła francuskiego! Księżna W*** powiedziała mi, że blisko od roku zostaje on w więzach Dorydy, co na jego zwykłą niestałość, wielkim cudem tu znajdują. — Ale czegóż ci o nim tyle piszę. Dość czasu będzie pisać o nim po tym balu, na którym mam go poznać. Ten bal, nie wiem, czemu mnie tyle obchodzi i coś smutnego mi się robi, myśląc o nim. — Pamiętasz, Wandulu, 15 sierpnia i bal w Krzewinie. — Ach! żaden taki nie będzie; wszystkie bale, wszystkie pułkowniki, cały wielki świat równać się nie mogą z jedną godziną, przepędzoną w Krzewinie z tymi, co kocham, z tymi, co kochać będę zawsze, o zawsze! Bądź zdrowa, o moja Wandulu luba! w Krzewinie tylko prawdziwe szczęście Malwiny.

List trzeci Malwiny do Wandy.

26 grudnia, z Warszawy.
Wando, luba Wando! czy sen łudzący od wczorajszego dnia mnie omamia, czyli też urok jakiś zmysły moje oczarował? Co się dzieje ze mną, ani pojąć samej, ani ci wyrazić, nie jest rzeczą łatwą; taki nieład w moich myślach panuje, że nawet nie wiem, od czego mam zacząć. — Siostro kochana, troskliwa twoja przyjaźń, która mimo mojej wiedzy poznać umiała najskrytsze uczucia serca mego, i teraz może potrafi na mojem postawić się miejscu i domyślić się stanu mojej duszy! — Słuchaj tedy, co mnie dziwi, smuci, cieszy, przeraża i jest mi dotąd niepojęte.
Wiesz z ostatniego mego listu, że 20 tego miesiąca poseł francuski wielki bal miał dawać na obchodzenie nie wiem już jakiej uroczystości. Wiesz, że publiczność, a damy osobliwie z niecierpliwością dnia tego czekały spodziewając się młodego książęcia Melsztyńskiego i że Doryda, o wszystkich jego krokach dobrze uwiadomiona, jak najwyraźniej ten powrót zapewniła. — Przyszedł ów wieczór nareszcie. Dzień, co go poprzedzał, niezmiernie długi zdawał mi się; z jakąś trwogą na ten bal pojechałam, z trwogą weszłam do sali, i bardziej z skłonnością do rozrzewnienia niżeli z nadzieją zabawy. Ale wkrótce mnogość ludzi, światła, odgłos najweselszej muzyki, a może (bo przed tobą próżności mojej zataić nie chcę), może bardziej, jak to wszystko, uprzejmy szmer pochwały, z którym mnie przywitano, jakem tylko weszła do sali, szare chmury rozpędził, odwagi mi dodał, wlewając w serce tę radość, jakiej zawsze doznaję, gdy rozumiem się być miłą tym, z którymi się znajduję. Pasja moja do tańca natychmiast się ocknęła. Taneczników wielu się znalazło, którzy się o mnie dobijali, i to mi nie było markotno, bo Doryda widzieć mogła, żem przecie niezupełnie od wszystkich opuszczona. Tańcowałam wiele i z dobrego serca, nie myśląc już bynajmniej o tym sławnym księciu pułkowniku, któregom przyjazdu przez pięć dni tak ciekawie oczekiwała. Zaczęli walcować, ja walcowałam z majorem Lissowskim, który uchodzi tu za najlepszego tanecznika. — Alić hałas jakiś u drzwi się zrobił, i te słowa — otóż on jest, obietnicy nam przecie dotrzymał, dopiero będzie wesoło, różnemi głosami z okrzykiem były powtórzone. — Muzyka przestała, — tłum się otworzył, — i ja w tym oczekiwanym, ogłaszanym młodym książęciu, w tym celu zajęcia wszystkich kobiet, w tym wielbicielu, jak mówią, wdzięków Dorydy, postrzegłam, poznałam, kogo... Ludomira! — ach, Wando! mego niegdyś Ludomira! dziś zaś Ludomira Dorydy, szczęśliwej Dorydy! — W ten moment wesołość, chęć do tańca, chęć do życia mnie opuściła. Ani widziałam, ani słyszałam wyraźnie, co się koło mnie działo; w głowie kręcić mi się zaczęło, i nie rozumiem, jakiem szczęściem nie zemdlałam. — Ni zadziwienia, że w tym świetnym książęciu Melsztyńskim tegoż poznałam Ludomira, którego awanturnikiem niedawno mniemano, ni gniewu, któren fałszywe jego postępki wlaćby były powinne w duszę moją, nic naówczas nie czułam. Później dopiero, gdym sposobność myślenia odzyskała, byłam w stanie te wszystkie uczynić uwagi. — Ale w pierwszej chwili ta jedyna myśl: Ludomir mnie już nie kocha, Ludomir inną kocha jak ciężki kamień serce moje przygniotła. — Stałam wryta, jak posąg bez duszy. — Nie wiem, co major Lissowski o mnie pomyślał. Tylem nareszcie z jego mowy usłyszała, że powtórnie mnie się pytał, czy tańcować już nie chcę, i że nie mógł był otrzymać odpowiedzi. Te słowa przecież mnie z osłupienia wyrwały. Złożyłam wszystko na raptowną słabość z gorąca wielkiego pochodzącą i jak najprędzej w kącie najmniej widzianym usiadłam. Radabym była natychmiast wyjechać z tego balu, wyjść z tej sali, która przed kwadransem jeszcze zaiskrzoną wesołym światłem zabawy, teraz ciężką, duszącą powłoką zdawała mi się zaćmioną. — Ale Wando, moc jakaś ukryta więziła mnie na krześle, gdziem siedziała. Nie mogłam porzucić miejsca, z któregom Ludomira widziała! — i cóż widziałam niestety? Ludomira patrzącego na Dorydę, tym samym wzrokiem na nią patrzącego, co niegdyś..., mówiącego do niej z tym uśmiechem, z tem uczuciem... Ach Wando, czemuż ja nie w Krzewinie? pocóżem z niego wyjechała? czemuż ja nie w odludnym Głazowie? spokojne dni Głazowa jakżeście daleko od Malwiny! Pierwsze kroki, którem w ten wielki świat uczyniła, żalem i boleścią są naznaczone. Ale Wando, słuchaj dalej. — Wlepione miałam oczy w róg sali, gdzie Ludomir oparty o krzesło Dorydy i nią jedynie zajęty, zdawał się zupełnie zapominać i powszechną radość jego przybyciem wzbudzoną i cokolwiek tylko obcem było Dorydzie. — Wtem Starościc się do niego przysunął, pocichu zaczęli gadać, i obejrzawszy salę w koło zdali się szukać kogoś oczyma. — Siostro! mnie to rzutem oka szukał Ludomir. W tłumie spotkałam jego spojrzenie, to spojrzenie tak mi dobrze znajome, i natychmiast zrozumiałam, że mi serce bić przestało i krew się w żyłach zatrzymała. — Dorydę ktoś wziął w taniec. Ludomir i Starościc obeszli drugą stroną sali, i doszedłszy do okna, w którem niemal zakryta framugą siedziałam, Prezentuję Imość Pani S*** (rzekł do mnie Starościc) młodego księcia Melsztyńskiego, który najżywiej pragnie być jej znajomym. — Żeby nie los i okoliczności przekorne (przerwał książe) pewnie nie ostatni byłbym między tymi, którzy ubiegali się niezawodnie w uwielbieniu nowego bóstwa, które niedawno posiada Warszawa.
Wando! głos Ludomira, który tyle ma mocy na całem jestestwie mojem, dźwięk ten miły, od tylu miesięcy nie słyszany, opanował naówczas zmysły moje, i ledwo w ten moment wszystkich win Ludomira zapomniawszy, z szczerością dawnego przywiązania nie rzekłam: — Ludomirze, pewnie cię czernią, mówiąc, że Malwiny już nie kochasz, tej Malwiny, która nigdy nie potrafi cię zapomnieć! Ale, Wando, wytworny komplement księcia Melsztyńskiego, tak niepodobny do delikatnego milczenia, lub do wyrazów najgorętszą miłością tchnących Ludomira w Krzewinie, ten komplement, mówię, dreszczem mnie przejął, i słowa, które wymówić miałam, na ustach mnie zmarzły. — Czy mogę sobie pochlebiać, że J. Pani S*** przyszłego tańca raczy zemną tańcować? — Nie wiem, cobym była mu odpowiedziała, ale Doryda czasu mi do tego nie zostawiła. — Skończywszy walcować, przechodząc koło nas: — Ludomirze! (głośno zawołała) spodziewam się, że nie zapomnisz, żeś mnie na pierwszego mazura zamówił. — Ludomirze! wołała na niego świetna Doryda wśród przepysznego balu w Warszawie! — Ludomirze! wołała takoż na niego biedna Malwina po spokojnych niegdyś dolinach Krzewina! — Niech książę się nie zatrzymuje — rzekłam natychmiast — Doryda na księcia już czeka, a ja bez tego nie myślę teraz tańcować.

Ledwom te słowa była wymówiła, major Lissowski przybiegł prosić mnie w taniec, i ja sama nie wiem, dlaczego (bo pewnie nie z chęci tańcowania) wstałam śpieszno i stanęłam przy nim do mazura. Ludomir w tem samem kole stojąc przy Dorydzie, nim grać zaczęto, przysunął się do mnie i półgłosem powiedział: — Imość Pani S*** podobno tańcować nie miała. — Prawda, że tak myślałam przed kilką minutami, ale i mnie się trafia czasem szybko myśli zmieniać. — Coś może zbyt surowego musiało być wyrytem na mojej twarzy, gdym te słowa wymówiła, bom skutek ich w oczach Ludomira poznała. Smutnie zamilkł, a ja widząc jego zmartwienie, odkupićbym była chciała te wymówione słowa i już nie gadać, nie patrzać na majora Lissowskiego, nie tańcować, ale płakać byłabym rada. — Ludomir figury w mazurze plątał, Doryda zrzędziła; ja nie wiem sama, jakem do końca trafiła. Przy kolacji Ludomir siedział przy Dorydzie, tyle tylko wiem. Po kolacji nie wchodząc już nawet do sali, gdzie tańcowano, do siebie wróciłam.
Wando, nadużywam twojej cierpliwości, opisując ci najdrobniejsze szczegóły wczorajszego wieczora. — Ale niestety! drobne czasem szczegóły szczęście lub nieszczęście stanowią. Przyjazny rzut oka, zimne spojrzenie, rozpacz i niebo nieraz w sobie zamykają. — Wando moja! wiem tedy teraz, kto był ten nieznajomy, ten utajony Ludomir... a raczej nie wiem, nie rozumiem, nie pojmuję nic z tego, co się jego losu, jego postępków tycze! Ale pamiętam, żem mu życie winna, żem mu święcie przyrzekła żadnego kroku nigdy nie uczynić, by odkryć tajemnicę, którą się okrywał. — Najboleśniej pomnożyłabyś tem moje nieszczęście, są słowa listu jego, które mam i teraz przed oczyma. — Ach! Ludomirze! przestań mnie kochać, kochaj nawet inną! rób, co ci się podoba! — Malwina płakać w cichości sama, opuszczona, cierpieć potrafi, ale nigdy, ni słowem, ni postępkiem nie przypomni ci, że cię nawet kiedykolwiek znała.
Ale Wando, czas ten list, i tak zbyt już długi, zakończyć. Zbolałe serce i zmęczone łzami oczy spoczynku potrzebują. Daruj, siostro kochana, jeżeli ufając w pobłażającą twoją przyjaźń, ciężar i smutek duszy mojej z tobą podzieliłam. Nie było w mojej mocy utaić najmniejszego uczucia. Ale odtąd starać się będę... o co, ach, sama nie wiem! nie wiem, czego życzę, czego chcę, com powinna czynić, com powinna wierzyć! nieład w moich myślach, nieład w mojem sercu. — Bądź zdrowa, moja Wando luba, żyj spokojna w szczęśliwym Krzewinie! kochaj mnie, nie zapominaj Malwiny, biednej Malwiny! ach, ty przynajmniej nie zapominaj jej nigdy — nigdy! —

List majora Lissowskiego do przyjaciela.

30 grudnia, z Warszawy.
Alfredzie! cóż u ciebie w głowie? Warszawa w całej swojej świetności wzywa wszystkich sług swoich; bale, reduty, szlichtady, pasztety, komeraże, w zupełnym są ruchu; doskonałe mrozy, doskonale nieznośną wieś czynić muszą, a ty, najwierniejszy między wiernymi wielbicielami miasteczka, nie możesz się od nudnych swoich folwarków oderwać! — Przybywaj jak najprędzej, inaczej odrzekam się ciebie na zawsze, i z rzędu pierwszych naszych elegantów wymazanym zostaniesz. — Ale ponieważ spodziewam się, że na tę karę nie zasłużysz i że wkrótce stawisz mi się, łaskawie myślę cię uwiadomić, co i jak się tu dzieje, abyś za powrotem twoim nie wyglądał jak kto, co z Chin powraca.
Nowa zorza tu zajaśniała. — Jest to Malwina S***, młoda wdowa, która nigdy Warszawy, nigdy wielkiego świata nie widziała! Alfredzie, niceś w życiu tak ładnego nie widział! Nieśmiałość młodości i niedoświadczenia łączy w swem ułożeniu z postacią, która zdaje się być oswojoną ze zwyczajami najlepszego społeczeństwa. Uprzejma i naturalnie wesoła, ale młodzież naszą doskonale umie w jakiejści granicy trzymać, i mnie samemu, stworzeniu, któremu tak niełatwo zaimponować, Malwina z zimną swoją grzecznością tak czasem zaimponuje, że przy niej ani słowa z tych wyrazów, co to surowość złym tonem, a my nieoszacowaną elegancją zowiemy, ani obmowy żadnej, ani rozwalań się swobodnych, jednym słowem, nic ze zwyczajnego trybu naszego nie pozwalam sobie. Dziwuj się, jak chcesz, wierz albo nie wierz, to jednak nieodbitą jest prawdą, że Malwina tego cudu dokazała. Mnie, któregoś znał, nie mogącego się i minuty dla nikogo w świecie pożenować, terazbyś widział życie na tem trawiącego, by myśli jej i życzenia zgadywać i wypełniać, chociaż ona, grzeczna dla mnie, jak dla wszystkich, bynajmniej o mnie nie myśli i z wszelką grzecznością i szczerością już mi to nawet powiedziała. — Oj, kobiety, kobiety! cobyście mogły z nami wyrabiać, żebyście zawsze interes swój właściwy rozumiejąc, nie rozłączały, jak nie rozłącza Malwina, skromności płci swojej od uprzejmej wesołości, a do dobroci łączyły tę pychę i szlachetność niewieścią, która potrafi każdego w należytym utrzymać obrębie i któraby was nigdy porzucać nie powinna.
Alfredzie, kocham się szalenie w Malwinie. Nie wiem, co z tego będzie, bo ona nie kocha mnie wcale, a co gorzej Ludomira coś się boję. Na moją biedę wrócił, widział Malwinę i dość było jednego balu, by niewolnikiem jej wdzięków został. Ale któżby też na tym balu właśnie mógł ją widzieć i nie być jej wdziękami zniewolonym? — Wszystkie nasze damy najwytworniej były poubierane. U niej biała suknia, która giętki stan obwijała, czarne warkocze złotym spięte grzebieniem, i przy lewym boku bukiet z świeżych jacyntów, cały strój tworzyły, — i ten bukiet jeszcze z jedyną dobrocią przy kolacji zdjęła, by chymerom Dorydy dogodzić, która z drugiego końca ogromnego stołu mniemała, iż zapach jacentów jej szkodzi. Zjawienie tej niewinnej, wdzięcznej, lubej Malwiny, kaducznie nie na rękę naszej Dorydzie; — ale tem lepiej dla mnie — będzie Ludomira pilnować — żebym tylko doszedł, co Malwina o nim myśli. Nie uwierzysz, jak ciężko dochodzić, co w tej głowie się dzieje. Prosto i szczerze zdaje się to, a jednak ja, niedopiero lis, zgłębić i zgadnąć jej nie umiem. Wesołą zrazu, zamyśloną potem była Malwina na tym balu; na gorąco złożyła tę nagłą zmianę, ale mnie coś wszystko się zdaje, że nagłe zjawienie się Ludomira to sprawiło. Czy się już kiedy widzieli? czy się znają? nie mogę ich zrozumieć.
Wiesz, Alfredzie, że podług dawnego zwyczaju, kiedy własnych nie mam interesów, to cudze śledzę. Przez czas niebytności Ludomira z opieki go nie spuszczałem, i różnemi memi manewrami wiedziałem niemal zawsze, jak się obraca. Otóż doszedłem najpierwej, że miasteczko, w którem z pułkiem stał kwaterą, niedaleko jest Krzewina, wsi, w której przebywa Malwina. Powtóre, że Ludomir nie wiem za jakim urlopem, cichaczem ujechał od pułku w maju i kilka miesięcy bawił, nie wiedzieć ani gdzie, ani poco. Po trzecie, że jak wrócił w końcu sierpnia do pułku, bardzo był smutnym i pomieszanym. Cóż mam z tego wszystkiego wykleić? ha, zobaczymy! — Zaczynamy grać komedją, w której Ludomir, Malwina, Doryda i twój sługa najpierwszą rolę grać mają. Konfidentów i subretek znajdziemy do woli (już Starościc nasz gotowy konfident); kto najlepiej grać będzie, a intryga sztuki jak się wywiąże, to się wkrótce da poznać.
Zresztą nic tu nowego nie mamy. Promocje w wojsku na przyszłą wiosnę nam obiecują. Tymczasem czy jest, czy nie ma za co, nie tracim zwyczaju przy każdej okoliczności wyrzekać nad niesłychanymi niesprawiedliwościami, które na nas spadają, bo każdy z nas, zacząwszy ode mnie, nie pojmuje, jak nie jest już przynajmniej generałem.
Starościanka już konno nie jeździ, co czyni zbiory w Saskiej Rajtszuli dziwnie nudne. Felisia N*** zawsze cudownie gawotę tańcuje. Karnawał nam jedyny zapowiadają. Wybornego bordeaux dostać można u Berensa. Mój kasztanek zdrów i celem zawsze zazdrości naszej całej młodzieży. Otóż i wszystkie moje nowiny. Przyjeżdżaj jak najprędzej być aktorem, a przynajmniej z biedy choć i spektatorem w rozmaitych sztukach, które tej zimy grać się będą na scenie eleganckiego świata Warszawy.

ROZDZIAŁ XII
DALSZY CIĄG BYTNOŚCI MALWINY W WARSZAWIE

Źle czy dobrze dzieje się, czy w zabawach dnie płyną, czyli łzami godziny się rachują, czas nieubłagany, którego nikt i nic utrzymać nie potrafi, lecąc bez ustanku mija i dla tych, którzyby powstrzymać chcieli, mija i dla tych, coby go popędzać radzi. — Kilka tygodni było minęło od powrotu księcia Melsztyńskiego, i nikt nie wątpił już w Warszawie o miłości jego ku Malwinie. Młode kobiety cieszyły się tą jego nową miłością widząc w tem jedynie upokorzenie Dorydy; starsze, osobliwie zaś te, których przyjaźń albo krew z Zdzisławem łączyły, pochwalały to przywiązanie w nadziei, że na pożądanym ze wszech miar ożenieniu się skończy. — Już też nasz Ludomir ustatkuje się, mówiły sobie, i w szczęśliwym związku wszystkich swoich szaleństw zapomni. — Zdzisław, ledwo nie tak zakochany w Malwinie jak Ludomir, w ślubie wnuka własne przewidywał szczęście, a publiczność, którą zawsze nowość bawi, nawiasem zaprzątnęła się była tym przypadkiem póty, póki inne zapomnieć o nim nie dały.
Każdy tedy podług własnego interesu albo próżnej chęci los Malwiny na przyszłość już był ułożył, gdy ona, daleka od wszelkiego przedsięwzięcia, pojąć jeszcze nie mogła, jak ten świetny książe Melsztyński, powszechnie wielbiony, był owym samym Ludomirem jedynie kiedyś od niej kochanym i jedynie a tak niepospolicie ją kochającym! Kochał ją i teraz; przy największym nawet uprzedzeniu zaprzeczyć temuby nie można. Dorydę porzucił; gniewy, sceny, płacze jej, zatrzymać go nie potrafiły: na żadną inszą kobietę nie patrzy, Malwiną jedynie zdaje się być zajętym. To wszystko prawda, Malwina to wszystko przyznaje. — Ale Ludomir kochał Dorydę, nim traf go do Krzewina przyprowadził. Zapomniał Dorydy dla Malwiny, zapomni może równie Malwiny dla innej. — W Krzewinie byłaby przysięgła, że Ludomir nigdy nic prócz niej kochać nie będzie. W Warszawie poznała, że Ludomir w Dorydzie i w wielu innych już się kochał, i z trwogą pojmowała, że jeszcze nieraz może kochać się będzie. Jednak wierna swojej przysiędze nie wspominała nawet księciu Melsztyńskiemu bytności jego w Krzewinie i szukała sama przed sobą wymówki jakiej, mogącej okryć pobłażaniem tajemne i osobliwe jego względem niej postępki, życząc usilnie dojść do tego, aby w księciu Melsztyńskim widzieć świeżą i ze wszech miar przyjemną znajomość, a zapomnieć, jeśliby to podobnem być mogło, że już w nim kiedyś widziała, co tylko kochać na świecie mogła. — Ale żeby lepiej dać poznać sprzeczne i osobliwe czucie i myśli w tych okolicznościach Malwiny, wypiszę tu część jej listu do Wandy, gdyż całego, nie chcąc nadużywać cierpliwości czytelnika, nie przepisuję.

Wypis z listu Malwiny do siostry:

Ach Wando! jakżeż ten wielki świat, cośmy sobie nieraz tak ujmującym wystawiały, mało prawdziwego szczęścia zawiera w sobie!... te lata młodości, które przyjemność i rozkosze napełniaćby powinny, często, jak widzę, łzami tylko są pamiętne! Wando nie jestem szczęśliwą! Słuchaj, siostro luba, skryte uczucia serca mego, które przed tobą jedną całkiem odkryć mogę!
Jak tylko w Warszawie Ludomira poznałam, żal, niepokoje i płacz serce to napełniły. Wkrótce potem Dorydę porzucił, mną jedynie zajęty (choć mało co ze mną i gadać może, gdyż — ile mogę — stronię dotąd od niego), żadnego sposobu jednak, żadnej okoliczności nie traci, by mnie o swej miłości przeświadczył. Przytem głos jakiś wewnętrzny, który rzadko oszukuje, upewnia mnie, że mimo przeciwnych pozorów, on względem mnie żadnej winy nie ma, i że w tym całym wypadku jest jakaś tajemnica, która jedynie wszystkiemu winna.
Dziad Ludomira, od którego on właściwie zależy, z najłaskawszem uprzedzeniem zdaje się życzyć związku wnuka swego ze mną. Wszystko więc się ułatwia, wszystko się układa, powinnabym być szczęśliwą. Ach Wando! nigdy mniej nią nie byłam! Widziałaś i mimo mnie nawet poznałaś, ilem ja w Krzewinie Ludomira kochała. Oddychać i kochać go zdawało mi się nierozdzielne. Widziałaś we mnie potrzebę niezmienną, każdą myśl, każde wrażenie z nim podzielić. — Ten brak niczego w świecie, kiedym tylko widziała, że on tem samem powietrzem oddycha; to przeczucie na przyszłość wiecznego szczęścia w jakim bądź losie, byle z nim podzielonym; nareszcie ten powab skryty, co go wytłumaczyć nie można, co z pierwszym rzutem oka się tworzy, z pierwszym słowem w serce się wpaja, powab uroczny, co wszystkie inne uczucia zastąpić i przeżyć jest w stanie, najpierwszy przedmiot miłości i bez którego żadnej prawdziwej miłości być nie może — ten powab, którego nieba czasem udzielają sercom naszym, i który całkiem przejmował serce moje dla Ludomira w Krzewinie — Wando!... zgasł w Warszawie!... Najsmutniejsze i dziwaczne jakieś uczucia zastąpiły go w zbolałem sercu Malwiny!
Książę Melsztyński oczom moim jest miłym. Pochlebia to mojej miłości,[20] gdy widzę, że nad Dorydę, nad inne kobiety mnie przekłada, ale zajęcia jego uprzejmością tylko odwdzięczam; zapały bardziej mnie trwożą niż przekonywają, a miłość przyjaźnią tylko nagradzać jest w mocy mojej! — Dlaczego tak się stało? dlaczego inaczej było w Krzewinie? tego ja pojąć nie mogę. Ustawnie wymawiam to sobie; to mnie smuci, męczy, wszystko mi truje. — Wando, jeszcze ci jedne dziwactwa serca mego odkryję! Wando! może ten wielki świat, te wszystkie dostatki, te powszechne kochania, te szczęścia, zabawy, któremi w Warszawie widzę otoczonego księcia Melsztyńskiego i które dni i życie jego zdają się napełniać, może to właśnie serce Malwiny odsunęło i ostudziło! W czemżebym ja niestety mogła mu szczęścia pomnożyć? — on mego serca nie potrzebuje, tyle serc go kocha, on szczęścia nie potrzebuje, nieszczęścia nie zna. — Ach! w Krzewinie, Ludomir zdawał się od całego świata opuszczonym, zdawał się pierwsze w życiu szczęście czerpać z mojego serca! Samotnym, ponurym go poznałam, później widziałam go nieszczęśliwym, tak z głębi duszy nieszczęśliwym, i z litością miłość się w mojem sercu wzmogła! tak też jak litość, to z nieba zesłane uczucie, miłość moja była tkliwa, czuła, ale raczej stworzona, żeby nieszczęście łagodzić, niżeli szczęście dzielić! Daremnie szukam na twarzy księcia Melsztyńskiego tego zwykłego wyrazu melancholji, który w Krzewinie nieraz wskróś moją duszę przenikał. Wesoła jego postać, żywe spojrzenie, wyrażać się zdają szczęście i zabawy, których jedynie dotąd doznawał, i bardziej zazdrość, niżeli kojącą litość wzbudzają.
Łaj mnie, Wando, za te dziwactwa, za te zbyt osobliwe może uczucia! Ja sama gorzej się łaję. Nie życzyłamże Ludomirowi w Krzewinie wszystkich szczęść na świecie? Nie martwiłamże się, choć ich nie znałam, jego zmartwieniami? — Teraz go znajduję szczęśliwym, widzę otoczonym krewnymi, przyjaciółmi, kochanym od dziada, opływającym w to wszystko, co tylko dostojeństwa i dostatki przydać mogą do szczęścia, i zamiast cieszenia się tą niespodziewaną odmianą, odmianę tylko niepojętą w mem sercu postrzegam.

Dziwić się i ganić będą może czytelnicy tej powieści i z ciężkością pojmą zapewne, że Malwina mogła przestać kochać się w tym, w którym się raz kochała; ale niechaj raczą trochę mieć cierpliwości, a może w dalszym ciągu rzeczy nie tak winną znajdą Malwinę, a przytem niech sobie wspomną, com im już raz śmiała powiedzieć, że Malwina nie jest romansową doskonałością, ale jestestwem prawdziwem i wcale niedoskonałem.
Ludomir Melsztyński kochał się tedy, ile tylko kochać się mógł. — Doryda opuszczona, miłość w nienawiść zamieniwszy, wszystkich sposobów szukała, by czernić Ludomira w oczach Malwiny, a ją w jaką wplątać intrygę, w której dobre imię Malwiny, bez żadnej dotąd skazy, wątpliwością przynajmniej jaką przyćmione być mogło. — Postrzegłszy, że major Lissowski mocno nią był zajęty, i spodziewając się z tego jakiej korzyści, postać wzięła użalającej się litości i dnia jednego: widzę, rzekła, majorze, że ty głowę tracisz dla tej Malwiny, którą i Ludomira rozumieją strasznie zajętego; ale z jego strony to nie miłość, możesz mi wierzyć, tylko chęć dogodzenia Dziadowi, który związku wnuka z panią S*** niesłychanie pragnie dlatego, że może trochę bogatsza od innych. — Więc Ludomirowi dogodzisz nawet, jeśli mu będziesz w tem na zawadzie, a co Malwina, to zimne bożyszcze, co bynajmniej nie kocha się w Ludomirze; rada jest, że on się koło niej kręci, bo (z tą cichą i skromną minką) tak lubi się podobać, jak wszystkie kobiety na świecie, i byleś tylko chciał, majorze, to ci ręczę, że nad Ludomira przekładać cię będzie. — Major nasz, w sercu którego próżność niemałe miejsce zabierała, łatwo temu uwierzył i z Dorydą w ścisłe wszedł związki, by z jej radami i pomocą dokonał swoich zamysłów.
Malwina tymczasem, ani postrzegając tych wszystkich układów, unikała zawsze od Ludomira; nim jednym jednak będąc zajęta, wymawiała sobie ustawnie, że go już nie kocha, jak w Krzewinie kochała, a przytem niewieścia jej miłość własna poniekąd była rada, że on wszystko dla niej porzucił. Rozum w przyszłości ukazywał związek z księciem Melsztyńskim, jako cel szczęścia i jakowyś obowiązek, a skryty instynkt zwracał uczucia ku miłej wolności i lubemu Krzewinowi, do którego, sama nie wiedząc dlaczego, niejedno westchnienie posyłała. — Dotrzymać przysięgi Ludomirowi uczynionej miała w przedsięwzięciu, ale chęć przecięcia węzła, który całą tę tajemnicę utrzymywał, zajmowała ją bez ustanku.

ROZDZIAŁ XIII
WIECZÓR U KSIĘŻNY W***

W takim stanie były rzeczy, gdy dnia jednego księżna W*** sam wybór społeczeństwa zaprosiła do siebie na wieczór. Gospodyni dobra i uprzejma, kobiet ładnych a niewiele, mężczyzn więcej, grzecznych i mających chęć podobania się, składało to społeczeństwo; pokoje dobrze oświecone, poukładane były w taki sposób, iż wchodząc zaraz wygodnie każdemu i miło być się zdawało; kolacja wyborna, jednem słowem, wszystko się zjednoczyło, iżby ten wieczór jak najprzyjemniejszym dla każdego uczynić. — Po herbacie, Starościc siadł do klawikortu i gdy walca tylko napomknął, hurmem się ruszyli, stoły, stołki poodsuwali i nieznacznie każdy się przysuwał do tej, do której miłość, próżność, wabność i tysiąc innych skrytych sprężyn społeczeństwa go ciągnęły. Ludomir, chcąc wszystkich uprzedzić, leciał przez salę, by Malwinę do pierwszego walca zamówić, ale nieszczęściem wstając stołkiem zaczepił i tryumfalnie rozdarł suknie Dorydy. — Już też nic tak niezgrabnego nie widziałam w życiu, jak od niejakiego czasu jesteś, Ludomirze (wrzasnęła Doryda); idźże przynajmniej do kobiet księżnej i igłę mi z nitką przynieś, żebym tę oberwaną suknię zaszyć mogła, bo inaczej, z łaski tej niesłychanej niezgrabności, wcale tańcowaćbym nie mogła. — Darmo, nie było co mówić, trzeba było pójść po igłę. Zaspane panny księżnej nie prędko igłę nawlec mogły, a co gorzej, że gdy tę nieszczęśliwą igłę przyniósł Ludomir i myślał, że oddawszy ją, już przecie wyrwać się będzie mógł, Doryda koniec swojej sukni trzymać mu kazała, żeby łatwiej ją było zaszywać tej damie, która się tego podjęła. Tymczasem Malwina na zabój z majorem Lissowskim tańcowała, a gdy nieborak Ludomir, z swojej pokuty uwolniony, przysunął się do niej, znalazł ją na wszystkie tańce do samej kolacji zamówioną. Młoda wesołość księcia Melsztyńskiego z nieuważną obojętnością zwykle brała codzienne trafy życia; ale tego wieczora, nie wiem dlaczego, przeciwności tak mu były dotkliwe, że nie mogąc tańcować z Malwiną do drugiego poszedł pokoju i siadłszy na sofie, przeciwnie swemu zwyczajowi niemal smutnie dumać zaczął. — Nasza Malwina, której biała, lekka jak wiatr suknia i wieniec z szkarłatnych maczków niewypowiedzianie były do twarzy, osobliwie ładną była tego wieczora, i może dlatego osobliwie była wesoła. Otoczona młodzieżą, więcej mówiąca jak zwyczajnie, dużo tańcowała i szczerą zajęta była wesołością. Wtem wieniec maczków zsunąwszy się trochę, zawadzać jej zaczął, i chcąc go poprawić, poszła do zwierciadła, które nad kominem w drugim było pokoju. Spojrzawszy w zwierciadło, Malwina, dziecinną ledwo że nie powiem radością uśmiechnęła się, widząc się tak ładną, ale w ten moment, nie wiedzieć skąd, Krzewin jej się przypomniał i smutnie westchnęła. Podparłszy się na ręku, nawiasem w zwierciadło patrzała; lecz wtedy już nie swoją tylko, ale i twarz ujrzała Ludomira, którego wprzódy nie była postrzegła. Oczy miał w nią wlepione z tym samym niemal wyrazem czułości i smutku, który tyle ją ujmował w Krzewinie, a którego daremnie na roztrzepanej twarzy księcia Melsztyńskiego w Warszawie szukała. Drgnęła mimowolnie i pierwszy raz od bytności swojej w mieście sama do niego zagadnęła: Czemuż książę, tak zwykle wesoły, dzisiaj nie tańcuje i tak zamyślonym być zdaje się? — Chciałem tańcować, pół życia za jeden taniec radbym oddał, ale nikt mnie nie chciał i nic mi się nie wiedzie! Te nikt znaczyło Malwinę, te nic mi się nie wiedzie, że ona z nim nie mogła tańcować; zwyczajna mowa zakochanych, którzy w przedmiocie swojej miłości świat cały zamykają. Poznała się i Malwina na tem i już szczerze żałując przykrości, którą Ludomirowi uczyniła, oświadczyła natychmiast tym wszystkim, co ją wprzódy byli zamówili i nadeszli wtedy, że jej zbyt gorąco i że jej się tańcować odechciało. Niejeden na to z długą odszedł twarzą, ale Ludomira najzupełniej się wypogodziła, szczęściem radosnem zajaśniawszy, i dobra Malwina, dla której cudza przyjemność zawsze od własnej była potrzebniejszą, bynajmniej walców nie żałowała.
Gdy Malwina przestała tańcować, wielu zaraz ochota do tańca odpadła, i księżna W***, widząc, że bal zasypia, umyśliła, żeby dla odpoczynku w gry jakie zagrać. Zgodzili się na to, stół znowu wnieśli okrągły, i już tą razą, mimo starań Dorydy i majora Lissowskiego, Ludomir nie dał się uprzedzić i tak manewrował, że koło Malwiny usiadł. — W sekretarza grać zaczęto; wyśmienita gra, by się dowiedzieć, o co się pytać wyraźnie nie chcą, lub wyjawić to, co wyrzec nie śmieją. Jednomyślnie księżnę W*** za sekretarza wybrano. Między kartkami w pierwszej kolei pisanemi, których najwięcej było obojętnych, te, co następują, były nieco od innych dowcipniejsze:


Co twoją przyszłość ujaśnia? —
To, co przeszłości świeciło.

Czym podobne są powab i nienawiść? —
Oboje czasem jedno tworzy spojrzenie.


Jakie trzy słowa wybierasz? —
Ojczyzna, miłość i sława.

Czym miłość pochodnię swoją zapala i gasi? —
Westchnieniem i łzami.

Co jest zaletą, a co wadą nadziei? —
Że zwodzić umie.[21]


Gdy drugą kolej zaczynali, Malwina, przedsięwzięcia swego zapominając i tak, jak jej się czasem trafiało, nierozważnie za pierwszem idąc poruszeniem, napisała te słowa:


Czy przeszłe lato, czy sierpień zeszły, żadnego nie zostawiły wrażenia?


i rozdawając wszystkie kartki, tę z innemi Ludomirowi podała. Trafem ostatnią rozwinął, lecz gdy ją przeczytał, zapłonił się niesłychanie i oczy podniósłszy na Malwinę, zdał się litości jej wzywać. Malwina, widząc jego zmieszanie, natychmiast winną się osądziła; i powtórnie przyrzekła sobie przysięgi jemu uczynionej lepiej, niż dotąd dotrzymać, w czem bardziej się jeszcze wzmocniła, przeczytawszy takową na swoje zapytanie odpowiedź:


Wrażenie, niestety, na wieki nie wymazane!
Ale litościwa dobroć o tym może wspominaćby nie powinna.


To przeczytawszy Malwina, jakom mówiła, już bardziej jak kiedy będąc przekonaną, że przyczyna zbyt ważna przymuszała Ludomira taić swoje postępki, zamilkła potem znowu zupełnie, i chcąc ułagodzić przykrości, które rozumiała, że swojem nieuważnem zapytaniem mu uczyniła, zaczęła nieco lepiej i poufalej go traktować, niżeli dotąd od przyjazdu swego do Warszawy była czyniła.

Lecz niestety, tak jak żeby los jakiś złoczynny szukał sposobów ich odsunienia i rozłączenia ustawicznie, to, coby było powinno być pomocą Ludomirowi, na złe mu się obróciło. Przyjaźniejsze z nim obchodzenie się Malwiny, nadzieję i wesołość mu wróciwszy, wróciły go razem do zwyczajnego sposobu bycia, do tego, w którym dotąd Malwina go w Warszawie widziała, czem tyle jej się zdawał różnym od ułożenia swego w Krzewinie. Mówić znów zaczął wiele, decydować głośno, przedrwiwając wszystkich i wszystko. Myślał może (bo pewnie nie ze złego serca), że to sposób najpewniejszy dowcip swój okazać. Mylił się w tem, jak się wielu myli, którzy rozumieją, że być złośliwym, jest być zabawnym. Mało kogo tym nikczemnym i zbyt łatwym sposobem bawią, a często (choć tak wprawdzie nie jest) dają na siebie pozór bardzo złego serca. Gdy pisać skończyli, nie wiem jakim trafem, zaczęli mówić o kwestach, które dnia tego właśnie na ten rok ułożonemi zostały i nazajutrz miały się rozpocząć. — Jak wiadomo, kilka dam z najpierwszych w społeczeństwie są wybrane, które kwestują po kościołach i po wszystkich domach, podzieliwszy między siebie rozmaite ulice i przedmieścia, i te zebrane jałmużny są potem rozdzielone pomiędzy szpitale chorych i sierot miasta Warszawy.
Stąd poszła rozmowa i zwrot wziąwszy stosujący się do tego, o dobroczynności, o obyczajach, o religji nareszcie mówić zaczęto. Malwina przez trafność naturalną czując, że i z płci swojej i z wieku nie wypadało jej wcale głośno wymawiać zdań swoich, ani też praw przepisywać nikomu, cicho w miejscu swojem siedziała; ale słowa nie traciła z tego, co każdy, a najbardziej, co książe Melsztyński rozpowiadał. Ten nie z przekonania rozumiem, lecz przez płochy jakiś wstyd i dla utrzymania reputacji filozofa i człeka bez przesądów, którą mu jednomyślnie młodzież była przysądziła i którą chciał utrzymać, niebardzo wiedząc, co jest filozof i co są przesądy, dla tych tedy płochych przyczyn zaczął przedrwiwać to wszystko, co tylko dotąd w przekonaniu swojem Malwina miała za najświętsze. Szlachetne obowiązki, religja, obyczaje były celem jego żartów, i gdy po kolacji, przy której niemała liczba kieliszków szampana bardziej mu jeszcze rozegrzała i tak już dość roztrzepaną głowę, dalej zaczął ciągnąć te lekkomyślne rozumowania i niezabawne żarty, znudzona i zniechęcona Malwina zaczęła się żegnać z księżną W***, chcąc już do siebie wrócić. Książę Melsztyński, któremu wino odwagi dodawało, poufale przysunąwszy się do Malwiny: Piękna Malwino! rzekł do niej wiem, że jesteś jedną z grona świętobliwych kwestarek. Spodziewam się, że mi nie odmówisz szczęścia dzielenia z sobą tej pobożnej pielgrzymki i w tym celu jutro rano o dziesiątej stawić się w progach twoich pozwolisz. — Niech sobie książę tej pracy nie zadaje, z zimnym nader ukłonem odpowiedziała Malwina; obowiązki nasze i sposób o nich myślenia nadto się różnią, abyśmy je kiedy z sobą dzielili. Co powiedziawszy, Malwina wyjechała, i wróciwszy do siebie, głowę i serce mając napełnione różnemi uczuciami, które wzbudziły rozmaite zdarzenia tego wieczora, nim się położyła, długi list napisała do Wandy, cały ten wieczór w szczegółach opisując, i temi słowy zakończyła: „O moja Wando! jeszcze raz powtarzam i bardziej jak kiedy jestem przekonaną, że wielki świat, złe przykłady, złe społeczeństwa najlepsze serca, najszlachetniejsze dusze wkrótce zepsuć mogą! Ktoby mi był powiedział, że ten Ludomir, w którym widziałam, co tylko uczciwość, delikatność utworzyć mogą, który wypełnienie obowiązków za najsłodszą miał powinność, który szczęściem i przyjemnością drugich zawsze był zajęty, że tenże sam Ludomir w tak krótkim czasie zamieni te szlachetne zajęcia w tę zimno drwiącą i wszystkie dobre i tkliwe uczucia morzącą próżność i niedbalstwo, które powszechną zdają się być cechą modnego społeczeństwa, a których ni z powabu ni z przekonania nigdy Malwina przejąć nie potrafi“.

ROZDZIAŁ XIV
KWESTA

Nieraz zatrudnienie zastąpić szczęście może, osobliwie kiedy cel użyteczny obejmuje. Nie wiem, czy moi czytelnicy w tem będą mego zdania; lecz doświadczywszy tylokrotnie skuteczności tego leku, radzę go każdemu. Nieraz znużona umartwieniem, zniechęcona przeciwnościami, ocucona smutną rzeczywistością zdarzeń tego życia z lubych omamień pierwszej młodości, nieraz, mówię, w zupełne i z wielu miar niebezpieczne zniechęcenie się byłabym wpadła, gdyby nie miłość zatrudnienia. Miłość ta, jeszcze w dziecinnych latach przez nader lube rady w umysł mój wpojona, z wiekiem stała mi się właściwą; ona pogodne dni moje upiękniała, ona pochmurne znośnemi nieraz czyniła. Malwina w tem równie jak i ja myślała, i czując tę jakąś niewyrozumiałą i tem bardziej męczącą tęsknotę, którą nieład uczucia i zbieg okoliczności w sercu jej roiły, mniej spokojna w domu własnym robotą, skwapliwie chwyciła się zatrudnienia, które kwestowanie przynieść jej mogło. Stać się użyteczną biednym, chorym, zbolałej starości, dziecinności opuszczonej, dla tkliwej duszy najmilszym było pokarmem, a wstępowanie od domu do domu i przypatrywanie się rozmaitym obrazom domowego wewnętrznego pożycia mimowolnie sprawiało roztargnienie.
Nazajutrz tedy po owym wieczorze u księżnej W***, w którym Ludomir pod tylu różnymi postaciami jej się ukazał, Malwina, w watowany zawinąwszy się szlafroczek, twarz schowała w kapelusz, koronkowy welum na oczy spuściła, i Frankowską wziąwszy pod rękę, na kwestę puściła się szczęśliwie.
Kwesty te w mniejszym obrębie były gatunkiem tkliwej podróży[22], jaką Joryk odbywał, i w której czytelnik, jeśli ciekawy, może Malwinie towarzyszyć; lecz jeżeli te drobne szczegóły, które dowcipem Sterna opisane, bawią tak przyjemnie, rysem słabego pióra wydane, nudzić go zaczną, bezpiecznie ominąć je może.
Luty już się skończył, dzień był pogodny, rannym mrozkiem wymiecione ulice, wszędzie suchą nogą przejść można było. Słońce jasno świeciło, a powietrze czyste i żywe wszystkim przechodzącym ruchu i wesołości dodawało. Malwina wkrótce skutek tego orzeźwiającego powietrza uczuła i z większą odwagą, niż się po sobie spodziewała, do pierwszego domu weszła, by kwestę swoją zacząć. Ciemną przeszedłszy sionkę zapukała we drzwi jeszcze dość śmiało; lecz gdy prosta dziewka otworzywszy drzwi, grubym głosem zapytała się jej, czego chce, odważna Malwina, głos straciwszy, ani słowa znaleźć nie mogła. Szczęściem dziewka miała serce łagodniejsze od głosu. Idź WPani dalej, rzekła do Malwiny, teraz jest godzina nauki, i tam w pokoju znajdziesz WPani Madam, która pannom lekcje po francusku i po niemiecku daje. — W dużej dość izbie siedziała u góry stateczna białogłowa, a wokoło stolika kilkanaście panienek, między któremi najstarsza zdawała się ledwo mieć lat 13. Różnofarbne oczy i różne cienie włosów można było znaleźć w tem ładnem gronie, i wszystkie te dziewczynki mniej więcej ładne Malwinie się zdały; bo ochędostwo, zdrowie i wesołość młode ich krasiły twarzyczki. Postrzegłszy, że Malwina aksamitny worek w ręku trzymała, Ochmistrzyni domyśliła się, że po kweście chodzi; wstawszy, najuprzejmiej ją przywitała i kwotę swą w worek wsypała. Potem, obróciwszy się do dziewczynek, które wszystkie Malwinę obstąpiły: moje dzieci, rzekła, ta Pani daje sobie pracę chodzić od domu do domu i zbierać jałmużnę dla ubogich, na te słowa dzieci oczy wytrzeszczyły i słuchały dalej: dla ludzi starych, schorzałych... — już tu wszystkie twarzyczki zasmucać się zaczęły; lecz jak Ochmistrzyni dołożyła: i dla biednych dzieci opuszczonych, którzy ni ojca ni matki nie mają, całe grono się rozleciało; jaka taka do szufladki, do kryjówki, do kieszonek się wzięła, i wnet stos złotówek i groszaków w worek Malwiny wsypały. Jadwisia, jedna z najmniejszych, potężną lalkę gwałtem w worek wcisnąć chciała, i widząc, że się nie mieści, rozpłakała się niesłychanie, mówiąc: te biedne dzieci, co mamów nie mają, to i lalusiów pewnie nie mają, ja im chciała moją dać, choć ją bardzo kocham, ale Limpka nie chce iść w worek. Malwina uściskała Jadzię i uspokoiła ją, że choć nie z workiem, to jednak jej Limpka dojdzie do biednych dzieci, co mamów nie mają. Jadzia zaczęła skakać z radości i całe grono się rozsypało, bo to godzina była rekreacji. Ochmistrzyni z najczulszym wzrokiem patrząc na te dzieci, „nie rozumiem“ rzekła do Malwiny „jak są osoby, które stan ochmistrzyni mają za upokarzający, i za najprzykrzejszy. Ja od wielu lat to zatrudnienie obrałam, i razem najświętszy obowiązek i najsłodszą nagrodę w nim znajduję. Pewnie w tym stanie, jak w każdym innym, bywają trudy i przykrości; lecz cóż w świecie milszem być może, jak te młode, niczem jeszcze nie zepsute serca, łagodną sprawiedliwością do siebie przywiązać i tem samem przywiązaniem kierować je na tor cnoty? Nie jestem dość uczoną, abym im wiele nauk dawać mogła; ale od tego są nauczyciele, ja zaś moralnością jak najwięcej się zatrudniam. Staram się z młodych lat w umysł ich wpajać tkliwą pobożność i gruntowne zasady. Robię z nich, ile jest w mocy mojej: czułe i wdzięczne córki, uprzejme towarzyszki jedne dla drugich, łagodne panie dla sług, staranne gospodynie i gorliwe obywatelki, zalecając im ustawnie radami, a najbardziej przykładem, przywiązanie do kraju, do właściwego języka, do cnót i zwyczajów narodowych, ażeby z dzieciństwa już nauczyły się lubić to, i chlubić się tem, że są Polkami. Z tak wychowanych panien, zdaje mi się, że powinny się tworzyć dobre żony i tkliwe, rozsądne matki. Doświadczyłam tego nawet, gdyż kilka już panien z mojej pensji poszedłszy za mąż, najszczęśliwiej domowe życie prowadzą.
Malwina oświadczyła ochmistrzyni, ile sposób, którym obowiązki swego stanu wypełnia, szanowny jej się zdaje, i pomyślała sobie, że bezpiecznie zaniechaćby można zwyczaju sprowadzania z zagranicy cudzoziemek, by Polki wychowywać; gdyż w własnym kraju znaleźć można niejedną osobę podobną tej zacnej ochmistrzyni i sposobniejszą rodaczki wychowywać, niżeli te cudzoziemki, które najczęściej z niewielkim nawet staraniem są wybierane.
Z tego wyszedłszy domu, do ościennego zaszła Malwina; szeroka brama, pyszne schody, galonowany szwajcar, w przedpokoju liczna liberja, dalej kilku kamerdynerów. Malwina jednego prosiła, żeby oświadczył panu, iż kwestuje na ubogie szpitale i spodziewa się, że pan zechce się do tej kwesty przyłożyć. Kamerdyner, który gazetę czytał przy oknie, choć nie bardzo chętnie, wstał jednak, i przypatrzywszy się Malwinie, wszedł do gabinetu pana, a że drzwi nie przymknął za sobą, Malwina przysłuchać się mogła całej ich rozmowie. Przyszła tam jedna po kweście, rzekł kamerdyner... Nie było na to odpowiedzi. Mówi, że to na szpitale. — Dajże mi pokój i nie przeszkadzaj, widzisz, że piszę i żem pilnie zatrudniony. — Ona mówi, że to dla biednych, dla ubogich. — Och! już ci ubodzy mnie kością w gardle stoją, o niczem już innym nie słyszę, i wkrótce w własnym moim pokoju opędzić się im już nie będzie można! — Ale kwestarka młoda i ładna, dołożył kamerdyner. — Na te słowa, pan okulary zdjął, szlafroka poprawił i łaskawie kazał prosić Malwiny. — Z kimże mam honor mówić? z pod ręki na nią spoglądając. Malwina imię swoje wyrzekła. Godnością jej zdziwiony i ładnością ujęty, pan nasz, zmieszany trochę, zaczął się jąkać, potknął się, ekran od kominka zawadził, i tak mu coś niewygodnie na świecie być się zdawało, iż pusta Malwina tylko co mu się w nos nie rozśmiała; w czas się przecie wstrzymała i z uśmiechem tylko dołożyła: wszystko, co w tym domu postrzegam, upewnia mnie, że moi ubodzy niemałą tu pomoc otrzymają, i to mówiąc worek aksamitny podała. Kwestarka dziwnie była ładna, wysokiego urodzenia, i zbyt w wielkim świecie znajoma, by przez nią wspaniałość lub skąpstwo naszego pana w społeczeństwie się nie rozeszło. — Te wszystkie szczegóły stanęły mu na myśli i raptownie pochwycony ładunek z 50 dukatami, który na biurze leżał, nagle w worek Malwiny wrzucił; i pięciu możeby nie dał, gdyby zamiast pięknej i świetnej Malwiny stara i biedna jaka kobieta dla biedniejszych od siebie o jałmużnę go prosiła. Lecz bądź już jak bądź, Malwina szczęśliwa z tak dobrego podsycenia swojej kwesty, wesoło pożegnała ten pyszny dom i pyszno-skąpskiego pana, i na drugą stronę ulicy przeszedłszy, weszła do kamienicy, gdzie mieszkała dama ze spotykania w społeczeństwie dość dobrze jej znana. Kanap, kanapeczek, draperjów rozmaitych dość było w pokoju. Na sofie gitara w formie liry, ale kilka stron[23] zerwanych. W kącie gradusy z kwiatami; lecz że zapomniano ich polewać, najwięcej było zeschłych. Na stole le journal de modes leżał roztwarty, filiżanka z czekoladą nie dopita, bilety na teatr, afisze, gazety i potężne pudło najświeższych mód, co dopiero ze sklepu Lazarowiczowej byli przynieśli. Sama imość przed wielkiem stała zwierciadłem, i właśnie jeden z nowo przyniesionych czepeczków próbowała, gdy weszła Malwina. — Ach jak dobrze, żeś przyszła, moja kochanko! udecydujesz mnie w wyborze tych gałganków; od godziny wybieram, i już mnie zaczyna nudzić, tylko uważaj, moje życie, któren tul najcieńszy. Jutro pewnie niech na dwunastą wygotują duljetkę[24] lila i kapelusz z koronką (powiedziała panience, co przy pudle stała), bobym nie miała co włożyć na jutrzejszą szlichtadę. Waćpan nie czekaj daremnie, oto masz swój bilet, bo ja dziś na gitarze grać nie będę, rzekła do Włocha, który od godziny czekając bardzo znudzoną miał minę. Malwina, widząc tę rozstrojoną gitarę, pomyślała sobie, że pewnie i innych dni nie więcej na niej grywają. — Wszystko, co jest w pudle, zatrzymuję, moja panienko; powiedz Lazarci, żeby diadem z bzu białego na niedzielny piknik nie zapomniała. Malwinko, nie chcesz czekolady, ou bien, un dejeuner à la fourchette?[25] Zabaw się jeszcze trochę, moje życie, to się go wkrótce doczekasz; co dzień o tej godzinie wiele młodzieży u mnie bywa i ponieważ o siódmej dopiero jem obiad, śniadanie zawsze wprzódy zjadamy. Malwina chciała cośkolwiek na to mnóstwo słów odpowiedzieć; lecz nasza elegantka znów ją przerwała. — Ale, ale, ty podobno dla ubogich kwestujesz, i ja miałam kwestować; major Lissowski i kilku innych mieli mnie towarzyszyć, ale odechciało mi się tego, bo w szubce chodzić tylko, to zimno, a w salopie okrutnie nie ładnie. — Moje życie, nie mam nic przy sobie, daj tam proszę za mnie dukata. — Malwina dała tego dukata, z którym już się więcej nigdy nie obaczyła, i słysząc nadchodzącą spodziewaną młodzież, a nie chcąc czasu trawić, uciekła z resztą. — Porzuciwszy dopiero wytworne mieszkanie i obraz modnego poranku elegantnej damy, dziwno się zrazu zdawało Malwinie, gdy wnet potem znalazła się u furty księży Bazyljanów. Zadzwoniła, i wkrótce mnich stary z siwą brodą i uprzejmym spojrzeniem furtę otworzył i zapytał się, czego życzy? Kwestuję dla ubogich i na szpitale, mój ojcze! Niewielkie u nas znajdziesz skarby, moje dziecię, z łagodnym uśmiechem odpowiedział staruszek, ale chciej odpocząć sobie trochę w naszym ogrodzie, a ja obejdę temczasem wszystkie cele, i co będę mógł zebrać, z radością odniosę.
Malwina weszła do ogrodu; — wysokim murem opasany, kilka kwater bukszpanem odznaczonych, w których łodygi suche, mimo zimy, jeszcze się trzymały, trochę owocowych drzew i na środku studnia kamienna pod starym orzechem, na której siadła Malwina. Cichość zupełna panowała: nic milczenia nie przerywało, chyba powolne kroki mnicha jednego, który przechodząc sklepionym gankiem monasteru, pod twmi arkadami jak cień jaki się wydawał. Dzwon od furty raz dał się słyszeć, a później głucho-jednostajne mruczenie, które Malwina poznała, że z chóru pochodzić musi, gdzie księża pacierze śpiewali. Dumać zaczęła Malwina rozmyślając o różnicy niesłychanej zatrudnień i sposobu życia osób, których tylko mur jeden dzielił. W istocie, nic mniej sobie nie było podobne jak roztrzepany poranek naszej elegantki i spokojne chwile, które zdawały się panować w tym klasztorze. — Ojciec Ezechjel dumania Malwiny przerwał odnosząc szczupłą, ale chętnie daną kwotę, którą w całym był zebrał zgromadzeniu. Świętą zdawała się Malwinie ta ofiara — ofiara ubóstwa dla nędzy. Z rozrzewnieniem podziękowała furtjanowi, potem z większą czułością niżeli rozwagą, — Ojcze, rzekła, jakież smutno-jednostajne życie prowadzisz! stary, ubogi, i do tego mnich; ach! nadto biednym być musisz! — Nie tyle, ile rozumiesz, moje dziecko, odpowiedział na to Ezechjel, nie zawsze z powierzchowności sądzić o ludziach trzeba... W młodości mojej tak, jak wielu innych, pragnąłem zupełnego szczęścia i za łudzącemi goniłem się omamieniami. Wiele znoju i pracy sobiem zadawał i niemal nigdy nic otrzymać nie mogłem. Znużony nareszcie temi wiecznemi walkami, jednego dnia wszystkom porzucił i wdziewając ten habit, zyskałem przy nim między innemi korzyściami zapomnienie przeszłości i na przyszłość obojętność. Żadne zdarzenie już mi bardzo dokuczyć nie może; spokojność staje mi za szczęście, a oddanie się zupełne Opatrzności zastępuje zupełnie nadzieję. — Tak mówił mnich i pęk goździków pierzastych, który trzymał w ręku, oddając Malwinie dołożył: moje dziecko, przyjmij te kwiaty, które na mojem oknie wyrosły, i na nie patrzając wspomnij czasem starego Ezechjela, a wśród zabaw wielkiego świata niekiedy przypomnisz sobie, że i w ponurym klasztorze i pod grubym habitem pogodnie serce bić może, kiedy sumienia spokojnego żadna zgryzota nie trwoży. — Malwina z uczuciem pożegnała starego Ezechjela, i kilka kroków uszedłszy, inakszy znów obraz jej się ukazał. Hałaśny ruch gospodarskiego stołu w uczęszczanej oberży zastąpił ciszę klasztorną. — Wojskowi od piechoty i od jazdy; kupców kilku na jarmark przybyłych; szlachcic stary w piaskowej opończy; młodzik w szerokim surducie, niezmiernym kołnierzu, z czubem nastrzępionym; aktor wybladły; oficjaliści od różnych dykasterjów; żyd bogaty; z posępnym czołem bezżeniec, co w domu obiadu nie miewa; doktor, co już do domu na obiad trafić nie mógł, i wiele innych mniej więcej ciekawych figur stół ten wkoło obsiedli. Butelek dość było na stole, wrzawy dość w pokoju. Wszyscy stołownicy razem gadali; w rogu sali panienka nieszpetna na złej grała harfie, której stary basetlista i skrzypek niepoczesny towarzyszyli. Gospodarz domu z serwetą w ręku uwijał się na wszystkie strony. Drzwi ustawnie przytwierano, a wieczne dryndulki, tłukąc się po bruku i łącząc się do tysiącznych ulicy hałasów, czyniły tę scenę najdoskonalszą przeciwnością ciszy i pokoju.
Malwina cofnąć się chciała, lecz żal jej było znacznej kwoty, której się spodziewała przy tak licznem zgromadzeniu. Weszła tedy i bynajmniej tego nie żałowała, bo jaki taki, wojskowy czy cywilny, z prowincji przybyły szlachcic, równie jak modny mieszkaniec miasta, stary czy młody, bogaty i ubogi, gospodarz domu, nareszcie kapela niepoczesna, wszyscy podług stanu i możności, chętnie i z najlepszem sercem zbiór jałmużn dla ubogich podsycili.
Ta uprzejma uczynność rozrzewniła Malwinę i z uniesieniem pomyślała, że miłosierdzie, ten święty przymiot, nierozdzielnym jest w duszach polskich z gościnnością starodawną, z szlachetną odwagą, i przywiązaniem najczystszem do Ojczyzny. — Te właściwe narodowe cnoty, których wieki nieszczęść, zniszczenie kraju, bieg czasu, gwałt przymusu, strata nawet nadziei wykorzenić z serca Polaków nie potrafiły.
Z chlubą i przekonaniem powtarzam i ja za Malwiną, że te szanowne cnoty i wiele innych jeszcze są nieodrodną własnością moich współziomków; ale dokładam, że z tej unoszącej własności[26] próżność, lekkość i lenistwo wyplenićbym chciała, a do gorącego porwania się w każdem działaniu (co takoż jest narodowym przymiotem) dodaćbym rada stałość uporczywą i miłość porządku, bez których najlepsze porywcze chęci bezskutecznemi zostają i podobne są iskrzącym fajerwerkom, które zabłysnąwszy trochę, dym tylko i większe ciemnoty po sobie zostawują[27].
Niejedno zdarzenie spotkało Malwinę w dalszym ciągu tej kwesty, która dni kilka jeszcze trwała; lecz że byłoby nadużywać cierpliwości czytelnika każde wyszczególniać, jedno tylko dołożę, które poniekąd związek ma z dalszą jej historją.
Obszedłszy znaczniejsze ulice w obrębie sobie wyznaczonym, Malwina zeszła ku Wiśle do zupełnie jej nieznajomego przedmieścia; lecz widząc niskie klitki, szczupłe zagrody, ubogim pospólstwem zamieszkane, gdzie raczej dać niż zbierać jałmużnę należało, wracać się już chciała, gdy postrzegłszy między tymi mizernemi domostwami jeden porządny domeczek, śpiesznie do niego weszła. Wąskie przejście dzieliło kuchenkę i komorę od dwóch izb wybielonych starannie i gdzie łóżka, szafa z cynowemi talerzami, stół, stołki, obrazki, firanki najporządniej zdawały się utrzymywane. Nie widząc nikogo w domu, Malwina weszła do sadu, który, z boków wysokiemi stroiszami[28] oparkaniony, do samej Wisły dochodził; środkiem, ubita ścieżka do rzeki prowadziła. Malwina nią idąc, następujący obraz ujrzała. Pod rozłożystą gruszką, nad samą wodą, siedział człowiek sędziwy, ciemnej twarzy, który na długiej żerdzi podrywką ryby łowił; przy nim kobieta młoda, z płcią takoż śniadawą i czarnymi oczami, zawieszone na drzwiach siecie naprawiała, u nóg ich kadź stała z wodą pełna rybek, w której mała dziewczynka, także z włosami i oczami czarnemi, grzebała, drażniąc się z kotem, co na rybki czatował. Długi zakręt Wisły widać było z tego miejsca, łódka wartem płynęła, most i Praga horyzont kończyły, i zachodzące słońce właśnie w porę oświecając ten obraz, czyniło go godnym pędzla Werneta.[29] Niewiasta najpierwsza Malwinę postrzegła i dowiedziawszy się, z czem przyszła, wnet ojcu doniosła. Mówisz, że dla ubogich to ta pani zbiera, rzekł do córki podrywkę z wody wyciągając; o! kiedy dla ubogich, to jakem cygan, Dżęga chętnie się do tego przyłoży! i to mówiąc skórzaną dobywszy sakiewkę, parę talarów w worek Malwiny wrzucił. — i jam był kiedyś ubogi, nędza mi była dobrze dokuczyła. Dlatego, żem czarny, nikt mnie w służbę przyjąć nie chciał, jednak i cygan czasem może być poczciwy. Ni służby, ni roboty nie mogąc nigdzie dostać, w największą wpadłem był mizerją. Zięć mój i moja Jewa z głodu i nędzy zamarli, i stary Dżęga wkrótceby był za niemi poszedł i zostawił te dwoje, co widzisz tu WPani, dzieci sierotami na ziemi, ale Bóg dobry, który i o cyganach pamięta, pozwolił, że i Dżęga anioła spotkał. Ach! Anioł prawdziwy ten kniaź Melsztyński. (Na te słowa pilniej, jak kiedy, Malwina słuchać zaczęła). Trafem, co[30] długo gadaćby trzeba, do niegom się udał; on mnie wysłuchał, dał sobie pracę[31] dochodzić, czy Dżęga nie kłamie, przekonał się o naszej nędzy i na zawsze nędzę od nas odpędził. On ten plac kupił, ten domek kazał wystawić, zadatek mi dał, bym mógł rybactwem (co jest moje rzemiosło) uczciwie na życie zarabiać; i już kilka lat minęło, jak Dżęga znów jesiotry i węgorze poławia i nigdy podrywki nie zarzuci, niewodu nie wyciągnie, żeby tysiącznych błogosławieństw kniaziowi z Melsztyna nie posyłał. Niech żyje kniaź z Melsztyna! czerwoną rzucając w górę czapeczkę, wykrzyknął stary Dżęga, a Malwina, zapominając o wieczorze księżnej W*** i o płochości obyczajów Ludomira, przejęta jedynie dobrem sercem jego, tysiączne swoje życzenia łączyła z duszy do błogosławieństw cygana. A te korale czy także od księcia Melsztyńskiego? rzekła Malwina postrzegłszy sznurek dużych korali, których szkarłatna farba mocno się świeciła, na czarnej szyi dziewczynki zawieszony. — Oh: nie, odpowiedział Dżęga, to znów inna historja, to ten poczciwy nasz warjat Rózi podarował. — Te słowa ciekawość Malwiny wzbudziły, i Dżęga, który chętnie rozprawiał, tak zaczął o tem znowu mówić: „Pełnia trwa już od kilku dni, wieczory jasne i ciche, wtedy węgorze najlepiej się poławiają. To też widzi jejmość, co wieczór tu przychodziłem i podrywkęm zarzucał. Zarzuciwszy, czekałem spokojnie i tymczasem oglądałem się tu i ówdzie, dla rozrywki tylko, moja imość kochana; aż jednego razu, po miesięcznym promieniu, który na niego uderzał, postrzegłem z drugiej strony płotu człowieka, który nad brzegiem Wisły po piasku i kamyczkach chodził. Szeroki surdut miał na sobie i kapelusz spuszczony, żem twarzy nie mógł poznać; wprzód i wzad chodząc, czasem na miesiąc patrzał, potem z za pazuchy coś białego, nakształt cienkiej chusteczki wyciągał, i patrząc na to wzdychał i sam do siebie gadał. Na co, moja jejmość kochana, Dżęga się domyślił, że to zapewne warjat być musi; ale że nikomu nie szkodził, niech go tam Bóg błogosławi, pomyślałem sobie. Dżęga węgorze poławia, warjat białą chusteczkę na sercu nosi, i tak każdy robi, co mu się podoba. Ale wczoraj w wieczór cóż się stało? Oto warjat, co zwykle ponad brzegiem Wisły chodził, wczoraj siadł na tym wzgórku, ot nad tą wapnistą przerwą, co ją stąd widać, i jak zwykle, z pod serca białą swoją chusteczkę wyciągnąwszy, głęboko nad nią się zamyślił; alić wiatr duży się zerwał, i wyrwawszy ów kawał muślinu, na wodę go poniósł. Warjat krzyknął, i chciał za nim lecieć (dalipan, w Wisłę pono); szczęściem ten gałgan w sieć moją się wplątał, i Dżęga miał czas zawołać na tego dziwnego człeka, który się chciał topić dlatego, że taki gałgan utracił... Ha, ale moja imość kochana, każdy ma swoje widzi mi się, niech go tam Bóg sekunduje! oddałem mu muślin ukochany, którego jak się znów dorwał, to tak się cieszył, że mi jeszcze śmieszno teraz, jak sobie przypomnę. Worek chciał mi dać swój z pieniądzmi, ale Dżęga nie chciał przyjąć; bo imość, chyba radośćbym mu był przedał i kazał ją płacić, bo co ten zmoczony gałgan, to i grosza nie był wart. Wtedy warjat poleciał i niedługo potem wrócił i przyniósł ten sznurek korali dla Rózi, któren dziś ma na szyi. Weźcie go proszę, mówił, niech i wam przypomina, żeście mi największą uczynili przysługę, oddając mi największy skarb, co posiadam na świecie. To wymówiwszy, uciekł, i więcej o nim nie słyszałem“.

Już Dżęga przestał był mówić, a Malwina jeszcze słuchała. Mimowolnie oczy jej się wlepiły w tę wapnistą przerwę i skalisty pagórek, na którym siedział ten dziwny człowiek, którego w myśli swojej nieszczęśliwym zapewne, ale nie warjatem sądziła. Zdawało jej się widzieć go z niebezpieczeństwem życia lecącego w wodę za tym upominkiem, któremu chyba ręka miłości taką cenę dać mogła. Tysiączne myśli w młodej głowie Malwiny stąd wynikły, czułość serca dotknęły i z westchnieniem te słowa: och, jakże ją musi kochać! z ust jej się wymknęły. Zarumieniła się, postrzegłszy, w jak głębokiem była roztargnieniu, i natychmiast pożegnała poczciwego cygana, który ledwo że i ją warjatką nie osądził, widząc, że także sama do siebie gadała. Daremnie Malwina o czem innem myśleć chciała; dobroczynność księcia Melsztyńskiego, tak tkliwie prostotą Dżęgi opisana, i wspomnienie tego nieszczęśliwego mniemanego warjata, jedynie ją zajmowały i w tak głębokie dumanie wprawiły, że sama nie postrzegła, jak do miasta wróciła. Koło fary przechodząc, dźwięk organów, który się po sklepieniach tej dawnej budowy rozchodził, z tego ją przecie roztargnienia obudził, i będąc zmęczona całodziennem chodzeniem, weszła do kościoła, by nieco odpocząć. Nieszpory wtedy śpiewano, przy wielkim ołtarzu; światło tylko widać było, reszta katedry już zmrokiem była okryta. Ludzi było dosyć; Malwina blisko drzwi siadła, worek otwarty przed sobą położyła, czekając spokojnie, rychło kto z przechodzących jałmużnę weń wrzuci. Świetność miejsca, dźwięk organów, zaciemnione sklepienia, wszystko to jeszcze pomnożyło skłonność do dumania, z którą weszła do fary. To, czego u Dżęgi o księciu Melsztyńskim się dowiedziała, i traf, co ją sprowadził tam, gdzie szczere i tkliwe opisanie jego dobroci usłyszeć mogła, myśli jej ku niemu zwróciły. Warszawski Ludomir i błędy, któremi ją martwił, znikły z pamięci, a Ludomir dobroczynny względem Dżęgi, Ludomir tkliwy, pełen cnót, jednem słowem, Ludomir ten, którego w Krzewinie znała, w Krzewinie kochała, stanął w oczach i całkiem duszę jej zapełnił. W tej chwili kochała go znowu najżywszą miłością, i serce mając pełne najczulszego rozrzewnienia, wzniosła modły najszczersze ku Stwórcy wszech rzeczy, dziękowała Bogu z zachwyceniem za uczucie miłości, które wlał w serce wszystkich stworzeń, uczucie, którego prędzej czy później każdy kiedyś doznać musi i w niem tylko znaleźć może wyobrażenie wiecznego uszczęśliwienia.
Nie umiałabym powiedzieć, bo i Malwina sama nie bardzo zrozumieć mogła, dlaczego przy tych modłach, dlaczego przy tych myślach i wspomnieniach o Ludomirze wspomnienie biednego mniemanego warjata łączyło się mimowolnie. Wapnisty pagórek nad Wisłą, biały muślin (jak go Dżęga mianował) i ten nieszczęśliwy, którego jedynym był skarbem na świecie, malowały się ustawnie w jej pamięci, mieszając się do najwłaściwiej miłych jej myśli.
Wtem przechodzący jakiś, mijając Malwinę i poznawszy w niej kwestarkę, zatrzymał się i ładunek z monetą wrzucił w worek, a gdy w ten moment czarną koronkę, którą na twarz miała spuszczoną, podniosła, z niewypowiedzianym wyrazem: ach, Malwina...! o Boże! krzyknął ten przechodzący, w którym natychmiast, mimo grubego surduta i ciemności kościoła, Malwina Ludomira poznała. Wzrok jego najtkliwszą pałał miłością, a w głosie zdziwienie, radość, rozrzewnienie i lekki cień wymówki dostrzec mogła Malwina. Nie mógł Ludomir, jakośmy wyżej widzieli, w szczęśliwszej dla siebie chwili spotkać Malwiny. Tkwiła w jej umyśle świeża pamięć dobroci jego, pochwały głosem wdzięczności mu dawane, jeszcze w uszach brzmieć się zdawały, cofniona myśl w szczęśliwe chwile Krzewina całą czułość serca wskrzesiła, i gdy Ludomir z tym tonem, co do jej serca trafiać umiał, te kilka prostych słów wymówił, zdały się one Malwinie wyrazem najtkliwszej miłości. I sama czując takoż w ten moment, jak szczerze go kocha, z tąż szczerością jej właściwie wrodzoną natychmiast wyznać to mu chciała, nie wątpiąc, że Ludomir, tem wyznaniem zniewolony, nic już tajnego dla niej mieć nie będzie i wytłumaczy jej nareszcie owe odmiany i tajemnice w postępkach swoich, które nieraz tak ją dziwiły i obrażały, które czasami od niego ją odrażały, a o których z własnem zadziwieniem w tej chwili ledwo pamiętała. Malwina wstała, Ludomir z zachwyceniem oczy miał w nią wlepione, przysunęła się do niego i w obfitości serca raptownie rzekła: — Ludomirze! Warszawa... Malwiny serca nie zmieniła: (pewnie dołożyć chciała) i dziś ci go oddaję tak czyste, tak tobą zajęte, jak w szczęśliwych początkach naszego kochania. — Lecz tych słów ostatnich wymówić nie mogła, pierwsze ledwo Ludomir był dosłyszał, gdy hałas niesłychany, bębny, co larum biły, i różne głosy wołające: ogień, ogień... pali się... przerwały raptownie rozmowę między naszemi kochankami, do której zbiór okoliczności był ich doprowadził, od której może szczęście ich było zawisło, a która teraz przerwana, nie prędko znów się zwiąże.
Ludomir pobiegł widzieć, gdzie się pali, by podług tego Malwinę z kościoła wyprowadzić; ale Malwina, przestraszona, zamiast czekania na miejscu, iść chciała za nim; ciemność kościoła i przelęknienie zdarzyły, że innymi drzwiami wyszła. Ogień okropny naprzeciwko kościoła zajęty przeraził ją natychmiast. Ludomira dostrzec nie mogła. Chciała się do kościoła wrócić, tłum wychodzących ludzi tego jej nie dozwolił; Frankowską takoż była zgubiła. Ulica pełna ludzi, koni, wozów z pompami, żołnierzy, była zewsząd zatarasowana; hałas niesłychany, blask pożaru ćmił oczy, jednem słowem, wszystko się połączyło, żeby strach Malwiny podwajać. Szczęściem w ten moment Frankowską w tłumie postrzegła, która z wielką pracą przedrzeć się przecie do niej potrafiła i już nie odpowiadając nawet na wszystkie zapytania swojej pani, czy nie widziała, czy nie spotkała Ludomira, wziąwszy ją pod rękę, między konie, ludzie, dyszle z niebezpieczeństwem życia wyprowadziła ją przecie do spokojniejszej ulicy, gdzie wpół żywa biedna Malwina, spotkawszy doróżkę, wsiadła w nią z Frankowską i do domu zawieźć się kazała.
Zmęczona niesłychanie, przyjechawszy, położyła się zaraz, ale nie prędko zasnąć mogła. Troskliwość o Ludomira i myśl, jak się zadziwić musiał, gdy wróciwszy do kościoła, już jej tam nie zastał, długo jej snu nie dozwalały. Przytem żal, że miłości tej, która tak żywo znowu serce jej napełniła, wyznać mu nie mogła, spokojność od niej odsuwał. Ale cieszyła się myślą, że co odsunięte, nie stracone, i że gdy nazajutrz Ludomir (o czem nie wątpiła) będzie u niej, by się dowiedzieć, jak i czy szczęśliwie do domu wróciła, znajdzie sposobność przerwaną wskrzesić rozmowę. Czułość i wdzięczność Ludomira z niewypowiedzianem szczęściem przewidywała i w tych szczęśliwych myślach, znużona całodzienną pracą, usnęła nareszcie. A ponieważ spoczywa moja Malwina, spocznę i ja trochę, nim przyszły zacznę rozdział.


KONIEC PIERWSZEGO TOMU.






  1. Teraz, co burza minęła — błędnie, zamiast: teraz gdy burza minęła.
  2. Z angielskiego poety Prior (przypisek autorki). – Mathew Prior († 1721), poeta w Polsce mniej znany. Zbiorowe wydania jego dzieł wyszły w roku 1718 p. t.: Poems on several occasions i w r. 1779 p. t.: Poetical works.
  3. zginie bez wątpienia – w rękopisie A Alisia zwie się Malwinką i jest chrzestną córką Malwiny; miała przeto zapewne dziedziczyć imię po chrzestnej matce. Malwina jednak musiałaby trzymać dziewczynkę do chrztu, będąc chyba sama jeszcze dzieckiem i dlatego autorka w rękopisie B od tego pomysłu odstąpiła. (Księżna Marja wiele dzieci wiejskich do chrztu trzymała. – Malwina i w tem miała być do niej podobna).
  4. wróciwszy do zwyczajnego humoru – motyw dwu postaci kobiecych o usposobieniach kontrastujących, jednej poważnej, drugiej pełnej wesela, rozpowszechnił się w powieści pod wpływem Russa Nowej Heloizy, Russo przejął ten motyw z Richardsona Klaryssy.
  5. Cały ten ustęp, nietylko w kolorycie uczuciowym, ale nawet w szczegółach, jest refleksem lektury Wertera. Przypomnieć wystarczy z Die Leiden następujące wyznania w listach do przyjaciela: „Samotność jest balsamem dla mojego serca w tej rajskiej okolicy...; każde drzewo, każda gałązka jest wieńcem kwitnącym... (s. 4). Dziwna wesołość całego mię zajmuje, równie jak ten poranek wiosenny, którego z serca używam. Sam jestem i cieszę się w tej okolicy, stworzonej dla takiego serca jak moje... (s. 5). Są tu dwie lipy, które szerokiemi gałęźmi zasłaniają plac przed kościołem... tam piję kawę... (s. 13). Trudno mi będzie opisać ci porządnie, jak... poznałem istotę najgodniejszą kochania... Jest to anioł. Ach nie! każdy tak swoją nazywa, nie prawda? A przecież nie jestem w stanie powiedzieć ci, jak jest doskonałą, dlaczego doskonałą? dosyć, że wszystkie moje zmysły zniewoliła... Jeśli dalej tak będę pisał, tyle się dowiesz na końcu, co na początku. Słuchaj! teraz się zniewolę przyjść do szczegółów... (s. 19–20). Pędzę dni tak szczęśliwe, jakie tylko Bóg dla świętych swoich zachował. Niech odtąd co chce się ze mną dzieje, nie mogę powiedzieć, żebym nie użył najczystszych życia rozkoszy...; czuję szczęścia, jakie tylko człowiek mieć może...“ (s. 30. – Przekład Brodzińskiego. Bibljoteka powszechna, nakład Zuckerhandla).
  6. Autorka odbiega przeto od zasadniczego motywu Werterowskiego: tragedji wewnętrznej wskutek wrodzonych własności psychicznych, które nie pozwalają nieszczęśliwemu młodzieńcowi pogodzić się z światem. W Malwinie powód tragedji leży poza bohaterem.
    Tu, w tem właśnie miejscu nawiązuje autorka nić intrygi.
  7. Malwiną S.*** — na sposób romansów francuskich i angielskich XVIII w., które często zastępowały nazwiska inicjałami. Zwyczaj ten przetrwa długo.
  8. W Puławach znajdowały się „wypisy“ ręką ks Izabeli dokonane, z różnych autorów. „Najszersze miejsce w tych wypisach znajdują wieki średnie, poezja trubadurów, powieści rycerskie, pieśni prowansalskie, podania o rycerzach okrągłego stołu i o dworze miłości“ (L. Dębicki Dwie autorki, Przewodn. nauk. i lit., 1887, s. 921).
  9. postać jej i imię przypominały te młodociane dziewice...dziewice, nie dziewicę, Malwina bowiem istotnie jednoczy w sobie znamienne cechy różnych postaci ossjanowskich (nie wyłączając postaci z Nocy Bardów):
    „Zbliża się biała postać, czarne jej warkocze.
    Ach córka to jest wodza..“ (Bard czwarty, w przekładzie Krasickiego).
    Kukulin, usłyszawszy opowieść Fergusa, wzywa Mornę:
    „A ty, o Morna nadobnego lica,
    Zbliż się na świetnym promieniu księżyca,
    Kiedy snem miłym zdjęte będą oczy...“ (I).
    Agandeka, kiedy ją doszedł śpiew Ulina:
    „Wyszła na odgłos wdzięcznego śpiewania
    Z miejsc, w których była osobnie:
    Wyszła z miejsc, w których tajemne wzdychania
    Mogła obwieszczać sposobnie.
    Blask jej piękności wabił do kochania,
    Śklniła się w oczach ozdobnie...“ (III).
    A oto jej widmo obłoczne, jawiące się przed Fingalem:
    „Skoro sen zamknął znużone powieki,
    Stanął cień przed nim wdzięcznej Agandeki,
    Duch lekko w jasnym obłoku się wznosił,
    Twarz zbladłą łzami kroplistemi rosił...“ (IV) i t. d.
    Jak wiadomo, Ossjan oddziałał na W. Scotta. Księżna Marja znała także Pieśń ostatniego minstrela, a upodabniając siebie i bohaterkę romansu do dziewic ossjanowskich, każe równocześnie Malwinie błądzić samotnie po pałacu pod gotyckiemi sklepieniami, śpiewać pieśni przy blasku księżyca i łączyć głos z „poważną organów harmonją“ na wzór W. Scottowskiej Anny, która
    „...sama jedna, na wysokim ganku
    Patrząc po niebie, marząc o kochanku,
    Trącała zlekka swojej arfy struny,
    Lub w dal bez celu śląc wzrok zamyślony,
    Czekała, zda się, aż błyśnie z za wzgórzy
    Miłej kochankom wschód wieczornej zorzy“ (III, XXII).
  10. oczywista gallicyzm; w dalszych rozdziałach, zwłaszcza pod koniec romansu, jest ich coraz więcej.
  11. Autorka popełniła omyłkę. Tragedja Kropińskiego Ludgarda, napisana między rokiem 1807 a 1809, znana była współcześnie z odpisów, a od roku 1816 z licznych przedstawień teatralnych, wszelako „z druku wyszła“ po raz pierwszy dopiero w r. 1841.
  12. społeczeństwa — w znaczeniu: towarzystwa (jak już poprzednio i później stale).
  13. Ten sposób żartobliwej rozmowy z czytelnikiem („którąśmy trochę niegrzecznie porzucili“) właściwy był szczególnie autorowi La vie de Marianne i Sternowi.
  14. śpiewali – w rp. A po wyrazie tym słowa: „te tak ładne włoskie duetta z opery Romeo et Juliette: Dunque“ i t. d., albo Da te, il mio caro tutte le pene oblio...“
  15. W rękopisach znajduje się aż ośm redakcyj tego czterowiersza. Zasadniczej zmiany nie spostrzeżemy jednak w żadnej z nich, chodziło bowiem tylko o wdzięk, nie o rzecz.
  16. W rękopisie A po „śpiewać zaczęła“: „Être aimé autant que j’aime“ (być kochaną, jak kocham), pocze pieść, jak w tekście drukowanym. Widocznie przekład to jakiejś współcześnie nuconej piosnki francuskiej.
  17. Styl uniesień, wyznań w tym liście (jak i później jeszcze niejednokrotnie), to styl St. Preux z Nowej Heloizy. Porównaj: „O Juljo! której nie zdolny jestem się wyrzec! o losie, którego nie mogę zwyciężyć!... Juljo, droga Juljo! I nie mielibyśmy należeć do siebie? Dni nasze nie miałybynam razem upływać? Moglibyśmy być rozdzieleni na zawsze? Nie, obym sobie nigdy wyobrazić tego nie był zdolny... Nie istnieje nie, nie, nie istnieje nic zgoła, czegobym nie uczynił, by cię posiąść lub umrzeć“ (L. 1, L. 26). „Przybywaj, duszo mego serca, życie mego serca, życie mego życia, przybywaj... Przybywaj pod ochroną tkliwej miłości, odebrać nagrodę twego posłuszeństwa, twojej ofiary; przybywaj, ażeby zeznać...“ i t. d. (L. 53). „O tęsknoto, o trwogo, o straszliwe bicie serca!... Ktoś wchodzi... ona to, ona! Poznaję ją, ujrzałem ją...“ i t. d. (L. 54).
  18. Że księżna Marja musiała Wertera czytać mnóstwo razy, świadczy o tem właśnie scena pożegnania. Oto scena analogiczna w Die Leiden (w przekładzie Brodzińskiego): „Stałem na tarasie pod kasztanami, patrzyłem na słońce, które po raz ostatni zachodziło nad tą miłą doliną, nad tym strumieniem. Tyle razy stałem tu z nią, patrzyłem na ten pyszny widok, a teraz... Pół godziny blisko zabawiałem się tęsknemi myślami... kiedy ją usłyszałem na taras wchodzącą. Pobiegłem i ze drżeniem ucałowałem jej rękę... Ona zwróciła naszą uwagę na piękne światło miesiąca... Ucieszyliśmy się, ona rzekła po chwili: Nigdy nie widzę miesiąca, żeby mi moi umarli na myśl nie przyszli, żeby mnie nie przejęło uczucie śmierci i przyszłości. Będziemy żyć! – dodała z uroczystem czuciem – ale, Werterze, czy się znowu znajdziemy? czy się poznamy? cóż W. Pan myślisz? co powiesz? (Was ahmen Sie? was sagen Sie?). Karolino – rzekłem, podając jej rękę, pełen łez w oczach – będziemy się widzieć, tam i tu będziemy się widzieć. Nie mogłem dalej mówić. Wilhelmie! musiałaż mię o to pytać, kiedy ja jej żegnaniem byłem zajęty...“ (Tu szczegóły w Malwinie nie istniejące, poczem:) „Wstała, ja przebudzony wstrząsnąłem się, zostałem na miejscu, trzymając jej rękę... Zobaczymy się znowu, zobaczymy! – wołałem – pod każdą postacią poznamy się znowu... Jutro zapewne rano – odpowiedziała, żartując... Szli aleją, ja stałem, patrzyłem za nimi po świetle księżyca, rzucony na ziemię wypłakałem się, zerwałem się, spiesząc na taras, i jeszcze pod lipami widziałem jej białą suknię ku drzwiom ogrodowym, wyciągnąłem ręce i zniknęła...“ (Bibljoteka powszechna, nakładem Zuckerkandla, s. 66 n.).
  19. gospodarzowi domu. – W rp B na marginesie uwaga: „czy też mężczyznom wizyty oddają kobiety? o gospodyni niema wspomnienia“. Notatka to nie księżny; widocznie ktoś rękopis studjował. Uwag na marginesie jest więcej, ale robione ołówkiem, zatarte, trudne są przeważnie do odczytania.
  20. miłości. – W wydaniu z r. 1816: „Miłość moja własna pochlebiona zostaje“. W rękopisie A: „miłości własnej mojej dogadza“, poczem zdanie: „Wdzięczność tem bardziej czuję, że mniej czuję miłości; bo mnie się zdaje, że kto w sercu prawdziwą miłość do kogo czuje, to czuje, że... we wszystkiem się wywiązał ku tej osobie, choćby żadnego innego dowodu nie dał“. Jeszcze jedna wskazówka, jak autorka wgłębiała się w psychologję uczuć. Nie zdołała jednak oddać myśli z dostateczną jasnością i dlatego całe to zdanie opuściła.
  21. W rękopisie A znajduje sie jeszcze następujące pytanie i odpowiedź: „Cóż wyryjesz na puklerzu? To, co w sercu wyryte“.
  22. A Sentimental journey: Każdy zna dzieło to przyjene i dowcipne, przez Sterna napisane (Przypis autorki). Laurence (Wawrzyniec) Sterne (1713—1768) był autorem znakomitego romansu Tristram Shandy (1759) i The Sentimental Journey (1768). Przekład polski Podróży sentymentalnej pojawił się w roku 1817. Sterne wywarł bardzo znaczny wpływ na technikę i barwę naszego powieściopisarstwa, ale rozciągłości tego wpływu dotychczas nie zbadano.
  23. stron = strun.
  24. duljetka = kaftanik jedwabny, watowany (z franc. douillette).
  25. dosłownie: albo może śniadanie na widelcu?
  26. unoszącej własności = szlachetnej właściwości.
  27. W ustępie powyższym wyjątkowo wystąpiła w dość silnem natężeniu dydaktyczna dążność autorki, unikającej naogół moralizowania.
  28. stroisz = żerdź, palik.
  29. Wernet był sławnym malarzem, który widoki morza i brzegi rzek zwykle malował. (Przyp. autorki).
  30. co, poprawnie: o którym.
  31. dał sobie pracę = zadał sobie trudu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Maria Wirtemberska, Konstanty Wojciechowski.