Strona:Maria Wirtemberska-Malwina.djvu/068

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

zdawały się. Dotąd bez żadnych trosk nadal, ani rozwagi, z spokojnością używała tysiącznych przyjemności, które wypływały z przytomności Ludomira; ale te kilka słów wyrzeczonych stały się urokiem, który ją z nader miłego oczarowania ocucił. Ta zielona niewiadomości zasłona, która jej oczom przyszłość i własne zakrywała serce, spadła raptem. — Pierwszy raz Malwina pomyślała, że Ludomir mógłby ją porzucić; pierwszy raz uczuła, że z nim słodycz życia by ją porzuciła. Z trwogą dostrzegała, ile jego pamięć głęboko w jej sercu wyryta; z trwogą rozważała, że ten Ludomir tak jej miły, tak do jej życia potrzebny, tak (wyrzec nareszcie trzeba) ukochany, zupełnie był jej nieznajomy, że nie wiedziała, czym ani kim on jest, i że tajemnica, którą się otaczał, mogła równie występki jak i nieszczęścia ukrywać. Nareszcie, że tenże sam Ludomir, choć nią jedynie zdawał się zajętym, nigdy dotąd słowa o miłości nie wyrzekł i z szczególnem nawet staraniem szukał tego, by sam na sam nigdy się z nią nie znajdował. Te wszystkie rozwagi, gdy Malwina uczyniła, i stan serca, rzec można, przed zimnym rozsądkiem rozwinęła, tysiączne troski, bojaźni, żale, których nigdy dotąd nie była znała, wcisnęły się raptownie w jej duszę; i dziwić się nie trzeba, jeśli już świtać zaczynało, a Malwina oczu jeszcze nie była zmrużyła. Nie mając już nadziei zaśnięcia i strudzona najsmutniejszemi myślami, wstała, lekką na siebie suknią wzięła, by wyjść z pokoju, sądząc, że świeże ranne powietrze osłabiony umysł orzeźwi. Nim wyszła, mimowolnem poruszeniem zajęta, padła na kolana, i z tkliwem uczuciem rzekła: O! Boże litościwy, który Ojcem pozwalasz nazywać Siebie, nie opuszczaj mnie nigdy! Nieszczęśliwe losy z zupełnym oddaniem się Twej woli przyjmę od Ciebie, jakie bądź zechcesz na przyszłe moje zesłać lata, ale Boże litościwy, broń mię od postępków, któreby na nie zasługiwać mogły!
Tę krótką wymówiwszy modlitwę Malwina mocniejszą się uczuła. Okno otworzyła i chcąca czemścić się rozerwać, wzięła gitarę z sobą i wyszła na taras, który w około dom opasywał. Ranek najpiękniejszy najpogodniejszy dzień obiecywał. Gęste krople rosy lśkniły się na listkach ziół i kwiatów, którym blasku i świeżości dodały. Powietrze było uwonione kwiatem pomarańcz, do których lekki zapach mirtu się mieszał. Skowronki, w górę wzlatując, i ziemby na gałązkach radośnie zorzę witały, pszczoły brzęczały koło kwiatów, rybki skakały w wodzie. Zdaleka słychać było wesołe śpiewy oraczów i ryk trzód na paszę