Latarnia czarnoxięzka/I/Tom IV/Rozdział IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Latarnia czarnoxięzka
Podtytuł Obrazy naszych czasów
Wydawca S. Orgelbrand
Data wyd. 1843
Druk M. Chmielewski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



ROZDZIAŁ IV.
DOM PANI PREZESOWÉJ. WYBORY.



W piérwszych chwilach po rozstaniu z Julją Staś był niezmiernie wzruszony, wrócił do domu w rozpaczy prawie, zrywał się jechać do niéj, płakał, przeklinał swój wyjazd do Kijowa, postanawiał sobie odwiédzać Julją jak najczęściéj, oddać jéj przyjaźnią, za to przywiązanie tak silne a tak nieszczęśliwe. Ale August co chciał go od niéj oderwać, nie uląkł się tego piérwszego wybuchu, tych przysiąg i postanowień. Takim jest człowiek, im silniéj co uczuje, im mocniéj się poruszy w piérwszéj chwili, tém łatwiéj wyczerpie z siebie wszelkie uczucie, tém prędzéj potém ostygnie. August to wiedział i przewidział, że Staś przechorowawszy młodą gorączkę uczucia; wytłómaczy się sam przed sobą, zapomni o Julij.
Gdy Stanisław mówił mu, że chce jak dawniéj bywać u Hrabiostwa, odpowiedział mu nie drażniąc go.
— Zapewne, bardzo dobrze, bywaj jeśli zechcesz, ale teraz zostaw jéj czas do przebycia piérwszego smutku, oswojenia się z nowém położeniem, nie przypominaj jéj sobą, lepszych i szczęśliwszych chwil. Potém będziesz bywał.
Wiedział August, że potém Staś sam być nie zechce. Tak się stało.
Nazajutrz po scenie z Julją wyjechali razem do Prezesostwa, Stanisław zobaczył Natalją i o wszystkiém zapomniał. Tylko piérwsze wéjrzenie na kobiétę, dla któréj zniósł tyle i tak ciężką uczynił ofiarę, było dla niego wpół przykre, miał jéj prawie za złe, że go do tego zmusiła; ale wprędce żywa Natalij rozmowa, spójrzenie pełne wdzięczności i obietnic na przyszłość, wygnało smutne myśli z głowy. Natalja nie wiedziała ani jakiéj natury były związki Stasia z Julją; ani że tak wiele kosztowała biédną, utrata ostatniego kochanka. Ona wyobrażała sobie płochą miłość, płochéj kobiéty, którą dziś można pokochać, uzyskać wzajemność zalotnéj, a jutro porzucić; niewiedziała o słabości Julij, o niebezpieczném jéj stanie, nie miała wyobrażenia gwałtowności przywiązania tego i ofiary jaką uczynił dla niéj Stanisław, a dumna była, rada, szczęśliwa, że zwyciężyła, jak każda kobiéta, gdy u nóg swoich ujrzy złożoną ofiarę. — Staś bolał jeszcze nad Julją, ale nie mogąc oswoić się z myślą o jéj ciérpieniach, powoli wytłómaczył sobie że musiała przebyć piérwszą chwilę bolesną, że odzyskała swobodę że wyzdrowiała nawet. — August potwierdzał to, ciągłém wspominaniem o dawnych Hrabinéj związkach, które jak łatwo zawiązywała, tak wesoło rozerwywała nie uciérpiawszy na tém, nie bolejąc nad stratą.
— Wierz mi, mówił, taka kobiéta, niemoże uczuć zbyt silnie, rozstania — tyle razy przebywała już podobne wypadki, oswoiła się z niémi. Jutro dowiémy się zapewne o nowym kochanku! Powróci Alfred, albo się znajdzie kto inny! Możesz być spokojnym!!
Staś pragnął uspokoić się i przyjął pociechę łatwo, bo jéj pożądał, uwierzył wszystkiemu, bo chciał wierzyć.
Z drugiéj strony miłość idealnéj, pięknéj, żywéj, exaltowanéj dziewicy, miłość cale inna, pełna świéżości, harmonij, niesplamiona przeszłości wspomnieniem, żadną zgryzotą, żadną boleścią — uśmiéchała mu się tak mile! Miłość ta miała przed sobą przyszłość jasną, szerokie błonia nadziei, niosła obietnice trwałości, których tak potrzeba w piérwszych chwilach i Staś dla niéj zapominał o wszystkiém. — Tamta, piérwsza, miała w sobie coś smutnego, coś występnego, była straszna i miła; trzeba się jéj było wstydzić, z nią się ukrywać — przed światem trzeba ją było osłaniać, bo świat ją wyśmiéwał; tamta była prawie śmiészna i codzień, każdy, miał prawo uderzyć w nią bolesnym razem szyderstwa — ta stawiła śmiało czoło całemu światu, była czysta, niepokalana i wzbudzała tylko zazdrość u ludzi.
Jeśli miłość dwóch młodych, żywych serc, nawet gdy wyobraźnia skrzydeł jéj nie przypina, gdy exaltacja jéj nie ubiéra we wszystkie tęczy kolory; jest najpiękniéjszém zjawiskiem na ziemi, najwyższą rozkoszą — coż gdy umysł wykształcony, żywe uczucia, uplotą jeszcze wieniec na jéj skronie, gdy ta miłość stanie się poetyczną, uleci w krainy myśli, zawiśnie w sferach wyobraźni! — Miłość Natalij była cudną fantazją; najprozaiczniéjszy człowiek, byłby się jéj dał uwieść i wyexaltować, cóż dopiéro Staś, co lubił młodą myślą, bujać po niebiosach. Miłość to była czysta, bo ją zrodziło więcéj przeglądanie się w duszach, niż zapatrywanie w twarzy. — Kiedy o niéj mówili, to wyśpiéwywali nie wiedząc o tém, całe poemata marzeń — marzeń niemogących się urzeczywistniéć, budowali gmachy z chmur i obłoków i krasili je tęczami — Oni znali świat tylko z téj strony, z któréj im się piękniéj wydawał — zapominali o drugiéj.
Niewiedziała Natalja, że najpiękniéjsza miłość stygnie i powszednieje, że najgorętsze uczucie się przepala, że najognistsza wyobraźnia jest niebezpieczną towarzyszką miłości, któréj rzeczywistość zawsze znajduje niższą od swych marzeń; — niewiedziała, że wieki szczęścia, trwają zwykle dla kochanków kilka tylko miesięcy, a nieśmiertelna miłość, upada u proga rzeczywistego życia. Ona znała tylko życie z xiążki, z poezij, ze swego serca. Jak są ludzie co wszystko brudem, złem zepsuciem tłumaczą, we wszystkiém widzą złe i brud, tak ona wszystko jeszcze sobie tłumaczyła poetyczném, piękném, ślachetném; nawet złe, nawet występek, tylko szałem źle zwróconym, obłąkaniem, nie zimną rachubą — tłumaczyła. — Sto razy pokazali się przed jéj oczyma ludzie, szatańską swą stroną, sto razy słyszała o nich sądy zimne, nieubłaganie srogie — ale nieuwierzyła niczemu, nikomu — myślała, to jakieś obłąkanie, to przypadkowe zjawisko — świat musi być inszy, lepszy, a to są tylko wyjątki.
Miarkujcie jaką miłość wyrodzić mogło, takie pojęcie świata, takie zaufanie w jego ślachetności i piękności, tak uparta wiara we wszystkie dobro, sceptycyzm dla złego — jaką miłość wyrodzić mogło przekonanie że to uczucie, jest jedyną podstawą życia.
A Staś co widział świat inaczéj, znał go trochę lepiéj, co się już otarł o tę jego stronę czarną i smolącą, i z boleścią przyjmował konieczne przekonanie o exystencij téj złéj strony, teraz przy Natalij, słuchając jéj, wcielając się w jéj myśli, tracił wiarę w zło, urojeniem je poczytywał, pamięć o niém tracił. Tak jeszcze był młody!
Kilka dni zabawili w domu Prezesowéj — Dom to był nie pański, i nie ślachecki razem, cóś pośredniego, zmięszanego. Życie w niém miało trochę swobody ślacheckiéj, wiele przyjemności pańskiego. Nie było w nim wytworu, ale smaku wiele, nie było etykiety angielskiéj, prawidłowości nieznośnéj, wysznurowania, ale swoboda przystojna, dobrego tonu. — Sama Prezesowa, wzorowa gospodyni domu, staroświecko gościnna, uprzedzająca myśli i żądania tych, których przyjmowała, starała się ich rozerwać, i zabawić i uprzyjemnić im pobyt u siebie. Literatura składała jedno z najpospolitszych w tym domu zatrudnień i rozrywek, po niéj sztuki; a wiémy że nic tak silnie nie zajmuje, nie odrywa od świata, nie uszczęśliwia, jak życie w świecie myśli i sztuki. Czytanie, muzyka, malarstwo, kształcą człowieka, podnoszą go, czynią obojętnym na małe nędze życia, gdy się wielkim jego staną celem, a zajmując go silnie, ileż mu oszczędzają spójrzeń smętnych na świat, uczuć przykrych — ile passij nieślachetnych zabijają w zarodzie.
Dom Prezesowéj słynął na okolicę pod staroświeckiém imieniem świątyni muz i literatury, przybytku nauk i sztuk — Tém imieniem nazywali go nieprzyjaźni szydercy, co do niego zajéżdżali, aby się śmiać potém z nałogowych rozpraw tamtéjszych mieszkańców, z których nic zrozumiéć niemogli. Ślachta okoliczna przywykła rozprawiać o porze najlepszéj do posiania grochu, o omłocie zboża, o nowych plotkach pozbiéranych w sąsiedztwie, unikała domu Prezesowéj, zowiąc go nudnym. Dla nich w istocie był on nudny i choć gospodynia, jéj syn, goście, domownicy, przez grzeczność usiłowali zabawić przybywających wedle stopnia ich oświaty i smaków, nie bardzo się to im udawało; ziéwali sami i często ziéwających widzieli, gdy sądzili że rozmowa najlepiéj już idzie. Rzadki téż był gość w Mazowie i coby niesympatyzował z usposobieniem jego mieszkańców, gdy kogo konieczna potrzeba z wizytą wyparła, skracał ją jak mógł i za to wdzięczni mu byli — kiedy nudnego natręta pozbyć się było można, pożyczeniem jakiéj xiążki, (po którą często zajéżdżano do Mazowa) użyczano jéj chętnie, z radością, choćby jéj potém nieodzyskać.
Prezesowa czytała wiele, ale bez porządku, systematu i co pod rękę wpadło, jak wiele bardzo kobiét u nas. Miała namiętność czytania i to zaspokajała jak się zaspokaja każdą wielką namiętność, jak można, byle ją zaspokoić. Czytała i najlepsze i najgorsze rzeczy, dziś Pigaulta i Kocka, jutro Michelet’a Tierry, to znowu Balzac’a, Dumas’a a potém Zalewskiego, Grabowskiego — Gdy jéj brakło xiążek co się rzadko trafiało, na ówczas brała Biographie universelle, którą porzuciwszy przed miesiącem na BA — od BA zaczynała, z rezygnacją cudowną.
Skutkiem tego, Prezesowa była co nazywają oczytana; wiedziała wiele, pojmowała wszystko, mało co było jej obcém; miała téż pamięć wielką nazwisk, dat, faktów, która dając jéj pewną wyższość nad wielą innemi, bodaj wykstałceńszemi i wyższych zdolności ludźmi — zrobiła jéj sławę — uczonéj kobiéty. Prezesowa jednak nic głęboko nie brała, niczego specjalnie nie umiała i nad niczém czasu nie miała zastanowić się. Opinje swoje brała gotowe, a piérwsza na jaką wpadła, przyjęta, stawała się wyznaniem wiary nieporuszoném. Z tąd często jéj opinje w jednym przedmiocie, nie godziły się z zdaniami o innym, kłóciły się z sobą widocznie, bo niebyły wypadkiem własnego przekonania, ale rzeczą wyuczoną i przejętą. —
Syn Prezesowéj Adolf, świéżo z Uniwersytetu Berlińskiego przybyły i naturalnie Heglista, liberalista, panteista, socjalista i t. d najlepsze w świecie dziecko, złote serce, głowa otwarta, ale nie orzeł jednakże, lubił literaturę, zajmował się nią i malarstwem. Pieszczone dziecko, dobry był, serdeczny jak wszystkie pieszczone dzieci i jak one roztrzepany, samowolny.
Do domowników należał także niejaki pan Żarnowski, średnich lat człowiek, jeden z piérwszych uczniów, najlepszych głów krzemienieckich, niegdyś poeta sławny na Krzemieniec cały, co wziął dwa złote medale i dawał o sobie olbrzymie nadzieje. — Człowiek ten wzdęty zawczesną dumą, napuszony pochwałami nieśmiertelnego Czackiego, zardzewiał i zmarniał. Wysokie o sobie wyobrażenie, uparte przekonanie o swéj wyższości nad wszystkich, utrzymywały go jeszcze na świecie, na którym nic nie robił, obwinąwszy się w swoje licealne laury i spoczywając na dwóch złotych medalach. Wyszedłszy z liceum rzucił się pan Żarnowski do literatury, będąc pewny że wielki człowiek krzemieniecki, będzie nim dla całego kraju — pisał, wydrukował — rozśmiano się wielkim głosem.
Osłupiał, zaryczał na prześladowanie, na głupstwo ludzkie i pisał jeszcze. Surowe przyjęcie piérwszych płodów, wzbudziło w nim, nie przekonanie o ich mierności, nie chęć wyrobienia w sobie większego talentu, nie zapał nowy; ale dumę olbrzymią, zarozumiałość atletyczną. On w swojéj duszy, miał słuszność przeciw całemu światu, świat niegodzien był jego jenjuszu, literatura nachylała się ku upadkowi widocznemu, skruszył pióro, i umilkł. Ukarał świat za jego niepoznanie się na sobie.
Myślę że pan Żarnowski w początkach musiał się spodziéwać lada moment deputacij od narodu zapraszającéj go na literacki tron, modlącéj się do niego, ażeby dłużéj nie pozbawiał świata, swych płodów — Niestety! zamiast téj deputacij, nadeszły tylko sarkazmy, szyderstwa bez końca. Stał się więc jenjuszem niepojętym, wziął na się suknię czarną, niezrozumianego proroka, wielkiego człowieka na którym się świat niepoznał i usiadł z miłém w sercu uczuciem swojéj wyższości, swojéj nieśmiertelności pogrobowéj. Nigdy bowiem nie przypuścił ażeby świat miał zostać na wieki wieków tak ciemnym, aby się na nim niepoznał. Tym czasem admirował się sam, nasycał się sobą, kochał się w sobie i roił o wielkości przyszłéj. — Literatów zaś, poetów i pisarzy, co zajmowali świat oszalały, którzy mieli miłość u niego, na których słowa drgała dusza ludu, ku którym obrócone były oczy wszystkich, co zdobyli wstępnym bojem jakąś cząsteczkę sławy dodniowéj — nienawidził i wyśmiéwał bez litości.
Pan Żarnowski był klassyk niby, ale z tych to klassyków, co się urodzili na świat ducha, w chwili kiedy klassycyzm zaczynał się przebierać, sądząc że odzyska dawne względy, jak opuszczona kochanka, co się różuje i bieli aby młodéj dziewicy pokochanéj, wyrównać i odwieść serce ku sobie — Był to klassyk z manjerą romantyczną, co przyjmował romantyczność z warunkiem form klasycznych, który tolerował legendy, przyjmował balladę ale nie zaparł się kupidyna, muz i parnasu. Pan Żarnowski przyznawał wielkie piękności Shakespearowi, Dante, niemieckim nowszym poetom etc, ale zawsze nastawał, że byliby jeszcze piękniéjsi, żeby byli się okuli w klassycyzm i nie swawolili. — Z temi przekonaniami, zardzewiawszy, pozostał i nic go z nich wyłamać nie potrafiło. Czytał nowych utworów nie wiele, a te które czytał, zwycięzko nicował rozbiérał skalpelem Laharpowskim i zabijał szyderstwy. —
Pani Prezesowa i wszyscy domowi, uważali go za rodzaj spokojnego warjata, godnego litości. W istocie co może być godniéjszego politowania, nad obłąkanie? Przez litość słuchano czasem jego bajek, satyr, od, a nawet poematów z kommentarzami. Nigdy bowiem nie czytał po prostu jak ludzie czytają, ale zaraz starał się wyświécać, dowodzić wyższość swoją nad poprzedników i współzawodników.
— Zważcie państwo, mówił, użycie tego przymiotnika, jak nowe jak trafne! Ten zwrot nie jest-li uderzający? Albo — Kto inny byłby się wyraził pospolicie tak, ja tu użyłem figury — O ile wiém nikt z dawnych pisarzy nie był tak szczęśliwy, żeby trafił na tę formę nową a prawidłową,
Albo jeszcze — Proszę uważać mój plan. Virgiljusz, Homer, Delille, Legouvé i — zawsze starali się, jak tego mamy dowody — i t. d.
Tak objaśniając swe dzieła pan Żarnowski szczególny miał dar zabawiania niémi, interessowały niezmiernie. Natalja często się dopraszała, aby co czytał, tak ją bawił ten niezrozumiany jenjusz, naiwnie dumny i uparcie wielbiciel siebie.
Prędko postarzał nasz poeta, wytrawiły go własne myśli, własna wielkość jego, wyłysiał, zgarbił się, zęby potracił, ale to wszystko nie ostudziło zapału serca i ognia imaginacij. Kochał się nieustannie, w najmłodszych panienkach i pisał do nich Anakreontyki, w których, jak należało, strzelał kupido w różne strony, różnemi sposoby; występowała Venus, a czasem nawet i Vulkan kulawy, gdy przedmiot miłości był już w posiadaniu męża.
Gdy kto go chwalił, przyjmował pochwałę, jak wypłatę długu, z tym uśmiéchem lekceważenia, co się mówić zdaje. —
— Nie takich pochwał godzien jestem! Świat mi winien był ołtarze! niedbam o to! Jednakże przywiązywał się do wielbicieli swoich, brał ich w swoją opiekę, zwierzał się im nowych myśli i zmuszał do słuchania wiérszy. Zresztą pan Żarnowski był najpoczciwszym w świecie człowiekiem, prawego charakteru, ślachetnych uczuć, przyjacielski, serdeczny — póki nie stąpił na literaturę; bo na ówczas żółcią zapływało mu serce i stawał się tylko, jenjuszem niepoznanym, a zatém wcale nie wesołą w towarzystwie postacią.
Towarzystwo literackie Prezesowéj składało się jeszcze z panny Olbrzymskiéj czułego poety w niebieskich okularach, tłómaczącéj nieustannie Byrona, Moora, Schillera i Bóg wié kogo, a tłumaczącéj niespracowanie, gorliwie i niezajmującéj się tylko przekładami.
Był to jéj wydział specjalny.
Z pana Rauch’a ex-nauczyciela prywatnego, który zebrawszy znaczny fundusz na nauczycielstwie po pańskich domach, kupił wioskę niedaleko i przybywał często na obiady i wieczory. Ten pan, z nauką gruntowniéjszą, wiadomościami w historij mianowicie niepospolitemi, łączył zarozumiałość i pedanterją pedagoga. Literaturę uważał za zabaweczkę bez konsekwencij i karmił się tylko filozofją i historją. Nosił się zawsze czarno, minę miał poważną, brwi namarszczone, usta ściśnięte, traktował wszystkich jak dzieci i nie czuł się nawet obowiązanym do grzeczności. Zawsze prawił o krucjatach, czy była mowa o dészczu, czy pogodzie, czy o zasiewach, czy o poezij, czy o kartoflach, czy o processie, czy o niewiém czém, zawsze znalazł sposób mówienia o krucjatach i przyczepienia ich do rozmowy, pisał bowiem cóś o krucjatach i znał je jak gdyby sam skomponował. Najzabawniejsze było, gdy się zszedł z panną Olbrzymską, która miała passją mówić o Byronie, jak on o krucjatach. Naówczas pogodzić się nie mogli, przerywali sobie, kłócili się i rozchodzili wzajemnie na siebie narzekając. —
Kilka jeszcze osób uczęszczało do Mazowa, na literackie wieczory, ale tych charaktery, darujemy już czytelnikom naszym.
Po kilkodniowym pobycie w Mazowie, August odjechał ze Stasiem, ale zaledwie dawszy mu przenocować u siebie, oznajmił że musi jechać na wybory urzędników, mające nastąpić wkrótce i że go z sobą zabiéra. — Prezesowa będzie także z nami, dodał, musisz jechać.
Właśnie tego wieczora, kiedy Julja widziała oświécony dom Augusta ze swego samotnego okna, oni wrócili do domu. Posłaniec Hrabiego trafił na Augusta, któren go odprawił z odpowiedzią, że Stasia niéma w domu i on sam jutro rano odjeżdża.
Lękając się drugiego posłańca, August pod pretextem pilnego interessu, wybrał się w drogę bardzo rano i rad był że uwiózł Stasia.
Wybory obywatelskie są u nas jedném z najsilniéj zajmujących wydarzeń: mówią o nich kilką miesiącami wprzódy, zajmują się domysłami kto wybranym zostanie, nieprzyjaźni starają się przeszkodzić wyborowi tych, do których mają urazę, zbiérają partje przeciwne, jeżdżą, hałasują, mówią i krzątają się. Dziwna rzecz, że w powszechném zajęciu nadchodzącemi wyborami, nikt prawie niepomyśli, o czém by wszyscy myśleć powinni, o dobru powszechném, o wyborze ludzi zdatnych. Zdaje się że to rzecz ostatnia, ten chce być wybranym dla pensyi urzędu, tamtego prowadzą krewni, inny potrzebuje tytułu, inny daje dobre obiady, ten ma związki i popularność. Do tego, taka jest obojętność na interes powszechny, na dobro publiczne, że nikt niechce poświęcić, ani chwili swego życia, dla dobra ogółu, ani momentu pracy, ani odrobiny majątku. Ten tylko przyjmuje urząd, komu zająć tak wypadnie, że go niepoczuje wcale, komu potrzebny na cóś dla siebie. Najmniéjszego poświęcenia, nikt z siebie nie zrobi.
A mnie to na co! wołają — Czy ja warjat kłopotać się, siedziéć w mieście, stracić się, połykać nieprzyjemności, narażać się ludziom — A mnie to na co? A gdy kto powié Zrobisz to WPan dla powiatu. —
Daj mnie WPan pokój! Czy to niéma ludzi, czy to ja jeden. Ja mam familją, dzieci, żonę.
Ale panie! piérwsza kraj i obowiązki obywatela, zdaje mi się.
Piérwsze u mnie dzieci, panie i obowiązki ojca. —
Jedni jadą na wybory dla zabawienia się, drudzy dla zobaczenia z ludźmi, inni dla intrygowania przeciw nieprzyjaznym, inni dla upieczenia swoich interessów przy jednym ogniu, a najwięcéj z konieczności.
Bardzo wielu, jak tylko się czém złożyć mogą i nie jechać, powstają w domu, a gdy wyjeżdżający pytają. —
Czemuż nie jedziecie?
Daj mnie pokój. Ja mam gospodarstwo, interesa! Co mnie tam wasze wybory! wybierzcie sobie kogo chcecie, mnie to wszystko jedno! Co mnie o tém myśléć.
Jednakże, to dobro powszechne, interes ogólny. —
Czy to ja co odmienię — mniejsza oto! Niech się sobie dzieje co chce.
I z taką obojętnością zostają próżnować w domu, lękając się stracić kilkaset złotych, a tysiące wystawiając na stratę, przez niezdatnych urzędników jakich wybrać dozwolą, wystawiając na nią nietylko majętność swoją, ale cześć, sławę, spokojność. Ale między nami na nieszczęście wyobrażenie o obowiązkach obywatelskich, publicznych człowieka, jest w pieluchach. Niéma uczucia poświęcenia dla dobra ogółu, każdy woli odrobinę swojéj spokojności, nad pokój i pomyślność powszechną. Nikt nie poświęci, mienia, czasu swojego, trochy pracy, aby niémi kupić dla braci spokojność, nikt nie dba o wdzięczność publiczną. Ażeby się zaś wymówić z téj obojętności, powiadają powszechnie — my nic nie możemy.
Jest to fałsz wierutny; dobry, gorliwy, z każdą władzą może i musi być użytecznym, skoro tylko zechce; ale oto należy się starać, rozważyć swoje położenie, znać potrzeby miejscowe, wziąść się do szczérego spełnienia obowiązków; nic nie traktować lekko, nieopuszczać pod różnemi pretextami sposobności stania się użytecznym. Użyteczność urzędnika jest zapewne stosunkową; są okoliczności w których może więcéj, są inne w których mniéj może; ale zawsze, jak potrafi niedbalstwem, zostać szkodliwym społeczności, nie będąc nawet złym człowiekiem, tak usilnie pragnąc, będzie użytecznym. Oto chodzi, aby pojąć swoje położenie, znać swój obowiązek, nieżałować pracy, i nie myśleć, że się żyje dla zabawki tylko. — Wstręt do pracy, jest u nas wielką zawadą do wszystkiego, nielubiemy się niczém zająć szczérze, sumiennie, i wielkie rzeczy robim z lada chwili poświęconéj zatrudnieniu roztargnionemu, do którego siłą nas zmuszono.
Jeśli winni są ci, co się usuwają od obowiązków publicznych niechcąc najmniéjszéj z siebie dla dobra powszechnego uczynić ofiary, winien podobno i ogół, który niczém dobrych gorliwych spółobywateli niewynagradza, ani czcią, ani szacunkiem, ani téż miłością, co jedna zapłacić godna za poświęcenie. Dziś najpopularniéjszy, najwięcéj uważany, na rękach noszony człowiek, jutro za najmniéjszem podéjrzeniem, za słowem intryganta, dla plotki nieforomnie ukutéj, traci wziętość, okrzyczany za przecherę, i tak nagle odrzucony, tak nieraz bezzasadnie, jak podobnież był niedawno uwielbiany. Najmniéjszemu złemu wierzą, choćby przeszłość była rękojmią szczérości, choćby długie lata niepokalanéj cnoty, stawały obwinionemu w obronie. W takim stanie rzeczy, trudno się odważyć wejść w urzędowanie, bo na niém można łatwo utracić dobrą sławę, najdroższy skarb, i to jedna wymówka tych, co się wypiérają urzędów. Ale prawdziwie duchem obywatelskim natchniony człowiek, czynić powinien i z sławy swéj ofiarę.
Smutny to widok przygotowania na wybory; zajrzmy do domów, obaczmy co się w nich dzieje. U tego popakowane tłumoczki, konie przed gankiem, on sam w barankowym surducie, jejmość go żegna czule i obéjmując powiada. Tylko proszę cie duszeczko nie przyjmujże żadnego urzędowania, choćby cię jak prosili. Co tobie z tego? Byłeś już urzędnikiem, masz kopertę, na co tobie wiecéj.
— Teraz tak pilnują, że musiałbyś w mieście siedziéć jak przyaresztowany, a ty wiész co to kosztuje.
— Ale moje serce, jak nam dadzą niewiedziéć kogo ze strony?
— Niech sobie dadzą kogo chcą, a ty nie przyjmuj.
— Nie przyjmę, moja duszko.
— Ale pamiętaj.
— Nie zapomnę!
W drugiém miéjscu narada kogo: zrobić tym lub owym?
Kto będzie np. S...
Niéma tylko trzech kandydatów, pan D. pan E. i pan F. Pan D. przyjaciel Bachusa, pan E, niezna prawa, pan F. głupiusieńki. Jednak z tych trzech jeden wybrany być musi Sędzią.
Czemu?
Bo innych kandydatów niéma, inni niemają kwalifikacij?
A czemu się o nią nie starają?
Spytaj ich! każdy powiada — A na co mnie to! Ja niechcę urzędowania! Tak, że w krotce nie będzie całkiem kandydatów do urzędów. Wprawdzie pan G... uczciwy człowiek, zna prawo, powiémy, ale ten za nic niechce służyć — Wprawdzie pan H... zacny bardzo obywatel i mógłby być Sędzią, ale mu nikt nie da gałki, bo ma nieprzyjaciół więcéj, niż przyjaznych w powiecie. Tak więc zostają tylko trzéj kandydaci, z których prócz tego jeden jest taki co nic nie robi aż póki mu żona niepozwoli. Jednego z tych wybiorą niezawodnie i w ręce jego dadzą sądy! Szczególniéjsza obojętność, opuszczenie się zdanie na los! wydziwić się temu dosyć niemożna. Tak samo dzieje się i z dalszemi. Innych znowu wybiérają dla tego że potrzebują służyć, dla rangi, drugich że proszą o to i kłaniają się, innych niewiedziéć dla czego, dla tego że są z brzegu, albo żeby niewybrać nieprzyjaciół —
Cóż to intryg przed wyborami! Ten, stara się o urząd dla siebie, ten dla krewnego, ta dla przyjaciela, kuzynka, męża; inni starają się aby kogo tam niewybrano. Wielki hałas na przeszłych urzędników, odgróżki na nich; panowie wybiérający krzątają się i grają rolę ważnych figur. Nie spotkaj ich teraz inaczéj jak z czapką w ręku! Oni wybiérać będą Marszałka, Sędziego, Dozorców magazynowych, wielcy i szanowni to ludzie! Dawny Sejmikowicz, a dzisiejszy wyborowicz, a znakomita to w powiecie figura. Całe trzy lata myśli o wyborach, a gdy nadchodzi ta uroczysta chwila, o! co za radość, co za tryumf dla niego, pan! jak mu się wszyscy kłaniają, jak go zapraszają, jak go tytułują, ten chorążym, ten podkomorzym, ten regentem, kto co napadnie. — Wyborowicz nadyma sie; on pewien siebie i co on zechce stanie się! Lata od kwatery do kwatery głosujących, i szepcze z każdym na ustroni. Potrzeba mu kogo pozyskać dla kandydata. Siada i zaczyna. Kłania ci się nasz — O jak on kocha! niémasz wyobrażenia. Niedawno w jedném towarzystwie którego nie wymienię, godzinę się ujadał za ciebie! Co przyjaciel to przyjaciel — Ale, ale, wiész że się podał za kandydata do marszałkowstwa!! no, co przyjaciel to przyjaciel, kazał cię prosić na obiad.
Drugiego chce zrazić od kogoś, pędzi do niego.
Jak się masz. Ot to dawnośmy się niewidzieli! Przyszedłem do ciebie umyślnie. Słyszałem że ty dobrze żyjesz z Z. — Powiédz mu odemnie, niech się nie podaje na Marszałka, bo spadnie. Silna partja przeciw niemu i odgrażają się, że mu jednéj nie dadzą w całym powiecie affirmatywy. Poradź mu po przyjacielsku aby dał pokój, na co się narażać. A prawdę mówiąc, mają bo i racją.
— I ty to także bardzo jesteś poczciwy że mu dochowujesz przyjaźni; bo między nami mówiąc, nie zasłużył na nią wcale. Już żebyś wiedział, co on mówił o tobie! ale niechcę roznosić plotek! Bądź zdrów.
Ztąd leci w trzecie miéjsce.
— Trzeba nam kandydata na podsędka, naradzimy się!
Zasiada więc i proponuje.
— A! niezdałby się ten naprzykład?
— Któś się protestuje.
— A drugi? Już co nad tego to nieznajdziecie zdatniéjszego —
— Ciekawy jestem do czego?
— E! bo Panowie chcecie aniołów, a to niéma aniołów. A na drugiego Podsędka mój siostrzan, rekomenduję. Zdatny chłopiec i ma kwalifikacyą i ręczę że odsłuży za to, że go wybierzecie. Dozorcą magazynowym mój syn, zamawiam sobie, i t. d.
Tak podawszy połowę swojéj familij za kandydatów do urzędów, podforsowawszy dla przyjaciół, popsuwszy interesa partij przeciwnéj, nasiawszy plotek, idzie wyborowicz na wieczór do którego z mających wpływy i związki obywateli. Tu zasiada na łapanie wieści i rozsiéwanie ich.
Wyborowicz zna powiat, stosunki obywateli, ilość dusz w każdym majątku, lata służby każdego, rangę, kwalifikacyą i wié z góry kogo potwierdzą a kogo nie. On najlepiéj zmiarkować może, kto zostanie wybranym, a komu dadzą negatywy. Żadna wyborowa tajemnica przed jego okiem się nie ukryje. W domu wié kto ma wpływ na umysł jegomości, czy jejmość, czy rezydent jaki, i wrazie takim udaje się wprost do pani lub faworyta z negocyacyą.
Niekiedy w przytrudnych i komplikowanych razach, działa z przebiegłą zręcznością. Pochlebia, rozjątrza, a gdy potrzeba, targuje się. On plenipotent wszystkich mających interes aby być lub nie być wybranemi, on posłuje do zaciętych nieprzyjaciół aby ich skruszyć.
— Przyszedłem do WPana Dobrodzieja w interesie Pana M. — mego przyjaciela.
— My nic z sobą niémamy wspólnego.
— Za pozwoleniem, o chwilkę uwagi proszę.
— WPan Dobrodziéj podałeś się na kandydata na Marszałka powiatu.
— Tak jest — to jest — chcą przyjaciele moi, ale ja —
— My wiémy że WPan Dobrodziéj życzysz sobie tego. Tak jest. Pan M. — chciałby być wybranym Sędzią powiatu —
— Więc cóż?
— WPan Dobrodziéj nie sprzyjasz panu M. —
— Z tém się nic kryję —
— I zechcesz mu przeszkadzać?
— To pewna, że ani ja, ani nikt z moich niedamy mu affirmatywy —
— Więc WPan Dobrodziéj niebędziesz Marszałkiem.
— A to dla czego?
— Pan M. ma także partją, liczną familją i przyjaciół, niedopuści.
— Pan M — nic mi nie zrobi!
— Niezawodnie zrobi! Ostrzegam jako dobry przyjaciel — Czy nie lepiéj by tak, po obywatelsku to skończyć?
— Ja się nie mogę pogodzić z M —
— A! my o to nie mówiémy.
— Więc cóż?
— WPan Dobrodziéj nie przeszkadzaj jemu, a on, słowo honoru daje że nie przeszkodzi jego wyborowi. Zgoda?
I najczęściéj bywa zgoda.
W inném miéjscu upartego nieprzyjaciela pokonywa wyborowicz traktamentem i wyciąga na słowo, że się pogodzi. Czasem zręcznie w sam dzień odsunąć można nieprzyjaciela, czasem zniszczyć jego wpływy, dyskredytując go rozsianemi o nim wieściami.
Wyborowicz bawi się wyborami, zajmuje się niémi, jak wódz wyprawą; te kilka tygodni spędza w roskosznéj pracy, w zajęciu bezustanném, którego nie mogąc na cały rok przedłużyć, cały rok o nim mówi potém. Wyborowicz ma lat najmniéj cztérdzieści, często w pięćdziesięciu dopiéro skończonym jest i mistrzem w swéj sztuce, rzadki artysta w trzydziestym, na to potrzeba niepospolitych zdolności.
Otoż wybory i miasto szumi i zaludnia się, otwarty teatr, dwóch muzyków przyjechało dać koncerta, ładowne kuchnią bryki dygnitarzy, snują się przez ulice. Główne domy zajęte dla bogatych obywateli, w innych lokują się składając na mieszkanie panowie ślachta, po dwóch, trzech, aż do dziesięciu. — Nigdy byś nie powiedział spójrzawszy na ludzi że przyjechali na tak ważne narady, na wybór urzędników; każdy mówi tylko o zabawach, o znajomych których widział lub nie widział, o jedzeniu w traktierze, przegranéj w karty i wieczorach, na które go proszono. Formują się gruppy wiściarzy, diabełkowiczów, amatorów muzyki, gastrolatrów, przyjaciół kieliszka i nikt nie myśli dla czego przybył.
Tymczasem idą wybory, zaczęły się uroczyście, ciągną daléj. Ale w sali, wszyscy jak za pańszczyznę, umysłem gdzieindziéj, duszą przy czém inném, ciałami tylko tutaj. Rzucają gałki nie myśląc co robią, śmieją się, witają, gadają, szydzą z siebie wzajemnie.
Wybiérają Marszałków. Jest to zwykle jedna z najuroczystszych chwil. Deputacja całego powiatu, zaprasza tego pana co się tak nadął w galowéj sukni. On się cofa, kłania i nieprzyjmuje! Dla czego? niéma czasu służyć powiatowi, bo musi służyć żonie która nie pozwoliła mu zostać urzędnikiem, gdyż chce wyjechać do Warszawy — Znowu tedy zwraca się powiat do drugiego. Ten drugi wymawia się, całuje, ściska wszystkich, dziękuje, zakłada ręce, nachyla głowę, płacze z rozczulenia, ale nie przyjmuje chlubnego wezwania współobywateli — bo interesa familijne odwołują go gdzieś w inną stronę.
Trzeci wezwany, i trzeci napróżno — zdrowie mu niepozwala, jakoż rumieniec na twarzy, świadczy, że musi miéć silną gorączkę — po obiedzie jaki zjadł niedawno i od którego jeszcze miłém wspomnieniem pozostała niepohamowana czkawka.
Już niéma kogo wybrać, gdy biédny, bogu ducha winien, wyprostowany jak kij, szanowny Żegota, który w téj chwili myśléć musi o żonie i dzieciach pozostałych w domu, o ciepłym kominku swoim, szlafroku i pantoflach — nawija się na oczy.
Proszą go na Marszałka. Osłupiał!
Tego się nie spodziéwał. Mógł być Dozorcą magazynowym i to by sobie poczytał za wielki zaszczyt, pojmuje podsędkowstwo, jako wysokie dostojeństwo, którego czuje sie niegodzień, ale Marszałkowstwo! Tego się niespodziéwał. A tu go zapraszają, jego —
Jeśli moja żona nie będzie temu przeciwną — odzywa się — ja — z całéj duszy na rozkazy —
Wszyscy w śmiéch i naturalnie wybiérają go Marszałkiem.
Doskonały Marszałek! a raczej doskonała pani Marszałkowa!
Spytajcie dla czego wybrano go, kiedy oto pozostało jeszcze kilku kandydatów którymby przystało być na tym urzędzie?
Tajemnica! Ci panowie należą do tak zwanéj arystokracji, ślachta nigdy ich nie wybierze —
— Mnie się nie ukłonił! powiada jeden —
— Mnie udaje że niezna —
— A mnie teraz dopiéro kiedy potrzebuje to wita! ale nie stoję o twoje powitanie!
— E! to pan, wołają z boku, to jak zostanie urzędnikiem, ślachcic się do niego niedociśnie, każą stać u drzwi, będą jeszcze meldować! Licho wié co! Do swojego brata, to człek przyjechawszy do miasteczka bez ceremonii na obiadek, a do tych panów, to to w białych rękawiczkach potrzeba! —
— Na co nam taki Marszałek!
I często któś bardzo godzien urzędowania, dla tego że się lepiéj ubiéra, ma dobre konie, powóz, liberją i kamerdynera, odepchnięty zostaje. Powiadają — choruje na pana.
A ślachta nikogo tak nienawidzi jak tych chorych. Prędzej panu z panów daruje, przyjmie go do serca, przebaczy mu jego państwo, niżeli przepuści choremu, co się świéżo ze ślachty podniósł i pnie się do JWielmożnych. Boli zapewne odstępstwo ślachtę i ma prawo wzgardą oddawać, za to, co tłumaczy sobie wzgardą.
Na wyborach widzi się czasem ukazujące rzadkie u nas postacie, ludzi popularnych, wielkiéj wziętości, miłości powszechnéj. Dwojacy bywają; albo istotnie wyższego usposobienia, prawego charakteru, miłego obcowania, co potrafili sobie zaskarbić miłość powszechną uczynkami pięknemi, sposobem myślenia ślachetnym, przystępnością i sercem dla wszystkich otwartém; albo po prostu zręczni szarletani, wiele mówiący o sobie, mający klikę co roznosi ich pochwały, obiecujący góry złote, prawiący nieustannie o swojéj bezinteresowności, energij i t. p. a dający sute obiady, oblane winem i porterem.
I częściéj prawy człowiek upadnie, niż zręczny intrygant, który sięga po wziętość dla zrealizowania jéj na swoją korzyść. Prawy człowiek musi miéć nieprzyjaciół w złych, którzy znim sympatyzować nie mogą, zręczny oszust — wszystkich zarówno przyciąga, wszystkim pochlebia złym i dobrym, a pragnąc popularności, skarbi ją pobłażaniem bez granic; często nawet więcéj złych niż dobrych potrzebując, więcéj piérwszym nadskakuje.
Ludzie popularni, rzadko wytrwają do końca zawodu, nie straciwszy wziętości. U nas wierzą łatwo lada plotce, lada baśni, złośliwie ukutéj i często dość nierozsądnéj wieści, rozsianéj umyślnie, aby obalić opinją, na oko najlepiéj ugruntowaną.
Widziano najzacniejszych ludzi, nagle okrzyczanych za oszustów, za zdrajców, za źle myślących, i prześladowanych bez litości, publicznemi obelgi, paszkwilami, najniesprawiedliwiéj. Widziano także więcéj niż podéjrzanych, przedajnych, pożytek swój tylko mających na oku, co łasząc się, pochlebiając, nadskakując, karmiąc i pojąc, długo bardzo utrzymywali się między obywatelami przy wziętości niezasłużonej. Takim nawet jeden, dwa, dziesięć nieprzyjaznych głosów, podołać niemogły. Tłum był za niémi, tłum któremu dobrze wygrywaną popularnością, szaraczkowym surdutem, ukłonami i liberją bez herbowych guzików pochlebiali.
Ale dosyć o tém, a może nadto.
Skréślmy jeszcze kilka postaci towarzyszących wyborom, choć wprost nie należących do nich.
Oto naprzód idzie, ten pan co zbiéra zawsze składki, roznosi prenumeraty, którego boją się wszyscy jak ognia. Pełne ma kieszenie rozmaitych biletów, pełną gębę pięknych wyrazów, pełny pulares notatek. Gdzie się pokazuje w towarzystwie, rozsuwają się przed nim wszyscy i unikają go widocznie, im wdzięczniéjszym wita kogo uśmiéchcm, tém straszniéjszy. Ci najbardziéj go się lękają, co czują że ma prawo zastukać do ich kieszeni, jako pełniejszéj od innych. Zbiérający składki, trafia najczęściéj w koniec obiadu, na podweselonych, wybiéra trafnie chwilę, kiedy towarzystwo wyexaltuje się rozmową lub winem. Długa wprawa, nadała mu wielką znajomość usposobień ludzkich i worków; prawie nigdy nieodzywa się napróżno.
— Spodziéwam się uczynić WPanu Dobrodziejowi prawdziwą przysługę, odzywa się — Publikuje się teraz nowe bardzo interesujące dzieło, jestem kollektorem prenumeraty. Mało co pozostało biletów, zechcesz zapewne ze zręczności korzystać. Niewiele kosztuje — Dwa tomy z rycinami wyjdzie w Lipcu niezawodnie, ja ręczę że wyjdzie i sam odeślę dzieło.
— Ale mnie ono niepotrzebne!
— Jakto niepotrzebne! takie dzieło każdemu potrzebne — i t. d. Aż póki nie zmusi do wzięcia biletu. Czasem nie raz ale dwa i trzy napastuje, aż na swojém postawi.
Na wyborach także ujrzysz tych politycznych żebraków, których gdzieindziéj u nas rzadko się spotyka.
Rano pijesz spokojnie kawę, gdy słyszysz jak któś wypytuje twojego kamerdynera czy jest Pan w domu? Niespokojny wyglądasz — Zupełnie nieznajoma figura. To zapewne omyłka.
Wchodzi i zaczyna od przemowy, w któréj daje ci twój tytuł, i dowodzi że wcale nie omyłką zaszedł do ciebie. Jest to nie młody już mężczyzna, czasem z wstążeczką orderową u fraka, z wąsami, czasem łysy w czarnym wytartym surducie.
— Panie Dobrodzieju, odzywa się, przepraszam że mu jestem natrętnym. Nieszczęśliwe położenie moje zmusza mnie do tego kroku, za któren się rumienię. Znane wspaniałe serce Pańskie ośmieliło mnie. Jestem M. — Obywatel dawniéj powiatu — dziś bez funduszu do życia. Familia Panie zgubiła mnie. Brat! brat rodzony! nieprzywykłem żebrać i naprzykrzać się, konieczność tylko zmusza mnie u wspaniałomyślnych prosić pomocy na process. Racz pożyczyć tysiąc złotych. —
Zwyczajnie zbywa się pięciozłotówką tych danów, pięciozłotówką, któréj tego dnia zamiast na process, używają na piwo. Dowiadujesz się wieczorem, że nie gdyś obywatel ten służył za rachmistrza ukogoś, okradł go i został wypędzony; że był u kilku twoich znajomych; coraz inaczéj się prezentując. Takich żebraków bywa różnego rodzaju, dobór wielki. Są, co ubiérają się wykwintnie, grają w karty, tytułują się czémś tam i dobrawszy chwilę proponują ci abyś im pożyczył jakie sto czerwonych złotych. Czasem się to udaje i dla tego zapewne, tak często probują.
Na wyborach ukazują się często, ludzie existencij zagadkowéj, niepojętéj co nieżebrząc jak piérwsi niewiedziéć z czego i jak się utrzymują. Ludzie ci często bywają przyjmowani w najlepszych towarzystwach, grają dość drogo w karty, ubiérają się przyzwoicie, mają sztychowane kartki wizytowe, szczebioczą po francuzku i zdają się na oko dostatniemi. A jednak nic nie mają, co się nazywa nic, ani majątku, ani kapitałów, ani żadnego miejsca, pensyi, zajęcia? Z czego się utrzymują? zagadka, tak dobra zagadka, że najbliżsi, co na nich cały rok patrzą, odgadnąć jéj nie mogą.
Ludzie existencyi zagadkowéj, są zwykle niezmiernie grzeczni, uprzejmi i odznaczają się usilném poszukiwaniem coraz nowych znajomości. Mianowicie młodych odrazu czują się usposobieni pokochania serdecznie, przywiązują się do nich, kierują niemi, z troskliwością macierzyńską przestrzegają ich o groźnych niebezpieczeństwach, wprowadzają do znajomych domów, ułatwiają im kupna i t. d.
Nakoniec jednego poranku, gdy się czują na siłach, gdy zbadali młodzika i wiedzą jak do niego przystąpić, grają zły humor.
— Co ci to jest Edwardzie!
— Tak! nic, chwilowa nieprzyjemność.
— No, ale cóż takiego —
— Prawdziwie niechciałbym ci powiedziéć!
— Ale przecie —
— W téj chwili zawiodły mnie moje nadzieje i rachuby — Potrzebuję tysiąc rubli assygnacyjnych — Ale niemówmy o tém.
— Niemożesz ich dostać —
— Szkoda że Marszałek wyjechał, bo mi winien. Dostałbym także u Aloizego, ale i jego niéma w mieście — Gdybyś mógł mi pożyczyć, na miesiąc —
Młody przyjaciel najczęściéj musi pożyczyć, bo przemyślny spekulator, wprzód podkradł się w zaufanie jego, wié co ma i niepodobna się przed nim wykłamać.
Czasem odbywa się to przez list, któren zaręcza, że pożyczona sumka oddana zostanie za dziesięć dni. Ale po pożyczeniu jéj napróżnobyś szukał tego pana, zniknął jak w wodę wpadł, na kwatérze go niéma, wyjechał. Czasami, zdaje ci się że go poznajesz zdaleka, ale zaraz niknie ci z oczów. Zmuszony jesteś wyjechać — i wszystko się skończyło, bo na twoje listy nie odpisze ci nigdy, a przyjaciół co się w twojém imieniu dopominać będą, zbędzie zapewnieniem że ten interes sam z tobą ukończy —
Na wyborach także plac popisów utracjuszów, co często bardzo w kilku miesiącach dorwawszy się majątku, potrafią go zmarnować, nie jadąc za granicę, nie fatygując się nawet do stolicy. Nigdzie myślę, niéma tylu utracjuszów co u nas, a winą temu jest wychowanie młodzieży, nieukazujące jéj żadnego celu, nie uspasabiające do niczego wyłącznie, niedające im zajęcia wyłącznego, co by umysł młody i wyobraźnią odwróciło od szału namiętnego. Wychodząc ze szkół, z uniwersytetu, syn obywatelski, niéma przed sobą wyznaczonéj drogi nie jest specjalnie niczém, umié po trochu wszystkiego, wistocie nic prawie i nie mogąc się wziąść do niczego, zaczyna co nazywają hulać. Gdzieindziéj to hulanie jest rzadko trafiającą się chorobą młodości, u nas zawsze częściéj i regularniéj, napada ona dwudziestoletnich świéżo emancypowanych młodzików, co niémając się czém zająć, nie pojmując życia, pragną go użyć pijąc duszkiem z kielicha aż do mętów. Gdybyśmy się starali wychowując dzieci, odgadnąć ich zdatność, wybadać skłonność, dać im do nich stosowny cel i usposobić wprost do czego niezaspokajając się tém wychowaniem, co ich tylko ogładza powiérzchownie i sposobi na obywateli, to jest próżniaków; — nie byłoby zapewne tylu młodzieży niewiedzącéj co począć z sobą i z braku zatrudnienia, rzucającéj się w rozpustę, hulankę. Gdzieindziéj nietylko nieślachta, ale panowie i ślachta nawet, wychowując dzieci, sposobią je do czegoś wyłącznie. Przypuszczam, że zamożny posiadacz ziemi, nie będzie potrzebował pracować na chléb i niekonieczna mu umiéć cóś specjalnie, aby utrzymać życie. Ależ nie dla chléba tylko potrzebne wychowanie mające cel jakiś wyłączny, więcéj podobno dla zajęcia umysłu, dla zwrócenia go ku pracy, dla nadania interesu życiu. A potém, któż przewidzi przyszłość. Często to co było zabawką za młodu, staje się sposobem utrzymania życia na starość.
Powiadają rodzice, niech tylko syn nasz umié języki, zna trochę historją, geografią, ma wyobrażenie wszystkiego, reszty czytanie dopełni, obetrze się na świecie i dość będzie z niego na obywatela. Takie to wychowanie najzgubniéjsze. Wychodzi młody człowiek z niém na świat, niewiedząc co począć z sobą, naturalnie i bardzo konsekwentnie wyobraża sobie że kiedy go wychowywano na próżniaka, i niedano mu zatrudnienia, celu, powinien się więc bawić tylko i próżnować. Zaczyna się bawić, hulać i traci majątek. Ludzie specjalni, zajęci jakimś przedmiotem, nauką, sztuką; i t. p. mimowolnie się przywiązują do pracy, znajdują w niéj upodobanie, starają się wydoskonalić, ubiega im życie bez uczucia potrzeby téj swawoli, która dla innych, dla próżniaków, staje się warunkiem exystencij.
Ilekroć widzę młodego utracjusza, co pędzi po ulicy wpół pijany, powożąc cztérma ukraińskiemi końmi, z cygarem w ustach, często z towarzyszką przy boku jak on pijaną i wesołą — serce mi się ściska myślę, rodzice za niego Bogu odpowiedzą.
Dla czegóż dziécie będąc ślachcicem ma koniecznie nic nie umiéć i nic nierobić? Jeśli go sposobi się na gospodarza po sobie, czemuż nie uczysz go gospodarstwa przynajmniéj? alboż i to nie nauka? Czemu nie wzbudzisz w nim zajęcia czémkolwiek, byleby nie próżnował. Bardzo często téż rodzice winni są podwójnie; raz że stosownego wychowania niedali, potém, że już emancypowanego młodzieńca, nazwyczaili do próżniactwa niczém nie zajmując go za powrotem do domu. Siedział w officynie całe dnie z fajką w gębie, jeździł, polował, spał, odwiédzał sąsiadów, umizgał się do panien i nagle umiérają rodzice, cóż chcecie żeby robił? Na większą skalę prowadzić będzie ten sam tryb życia.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.