Kościół Panny Maryi w Paryżu/Księga druga/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kościół Panny Maryi w Paryżu |
Podtytuł | (Notre Dame de Paris) |
Wydawca | Księgarnia S. Bukowieckiego |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. Dunin i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Marceli Skotnicki |
Tytuł orygin. | Notre Dame de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
W styczniu noc wcześnie zapada. Na ulicach było już ciemno, gdy Grintoire wyszedł z pałacu — noc była dlań przyjemną, bo szukał jakiej ciemnej uliczki, żeby swobodnie podumać, żeby mu filozofia przyłożyła plaster na poetyczną ranę. Filozofia była dlań jedyną ucieczką, bo nie wiedział, gdzie się nawet schronić. Po niepowodzeniu teatralnem nie śmiał wracać do mieszkania wynajmowanego od Wilhelma Doulx-sire, albowiem winien mu był komorne za pół roku, wynoszące dwanaście soldów paryskich, sześć razy więcej niż warte jego suknie, cały składające majątek. Namyśliwszy się chwilę pod furtką więzienia Sainte-Chapelle, gdzie dawniej zauważył kamień, wyborny na poduszkę dla żebraka albo poety; podziękował za tę myśl Opatrzności, puścił się w kręte uliczki, prowadzące do Cité, jako to: Barillerie, Vielle-Draperie, Savaterie, Juiverie i t. d. Tam napotkał procesyę głowy błaznów, która wyszła z pałacu i przy odgłosie trąb, oraz blasku pochodni, obchodziła miasto. Widok ten nanowo podrażnił jego miłość własną — poszedł dalej, przepełniony goryczą swego niepowodzenia. Chciał udać się na most świętego Michała, lecz tłum dzieci biegł w tamtą stronę z racami i pochodniami.
— A niech was piorun trzaśnie z waszem oświetleniem! — zawołał i przystanął. Na domu, sąsiednim mostowi, powiewała chorągiew, wyobrażająca króla, Delfina i Małgorzatę Flamandzką; w innych miejscach widać było sześć chorągiewek, na których był arcyksiążę austryacki, pan Beaujeu, Joanna Franciszka i nieprawy Bourbon — wszystko to, oświetlone pochodniami, tłuszcza podziwiała.
— Szczęśliwy malarz Jehan Fourbeault — rzekł z ciężkiem westchnieniem i odwrócił się tyłem do chorągiewek. Jakaś uliczka była przed nim; znalazł ją tak opuszczoną i ciemną, że spodziewał się ujść przed wszelkiemi uroczystościami. I wszedł na nią. Zrobiwszy kilka kroków, nogi jego napotkały jakąś przeszkodę; zachwiał się i upadł. Była to wiązka zielonych gałązek, którą lud złożył rano przed prezydentem parlamentu, na cześć uroczystości dnia. Grintoire mężnie zniósł tę przeszkodę, podniósł się i udał nad brzeg wody. Zostawiwszy nad sobą wieżę cywilną i kryminalną i, idąc wzdłuż muru ogrodów królewskich, po placu niebrukowanym i pełnym błota, przybył w stronę zachodnią Cité. Popatrzył czas jakiś na małą wysepkę Przejście krów, która znikła przed koniem bronzowym i nowym mostem. Wysepka zdawała mu się w cieniu czarną osłoną oddzielona od białej wody. Poznać ją było można po małem światełku w chacie, gdzie pasterze na noc mieli schronisko.
— Szczęśliwi pasterze! — pomyślał sobie Grintoire — wy nie marzycie o sławie i nie tworzycie dyalogów! Nic was nie obchodzą monarchowie, którzy się żenią i księżniczki burgundzkie. Wy znacie tylko stokrotki, któremi kwiecień ustraja pola. A ja, ja poeta, drżę z zimna, dłużny jestem dwanaście sous i mam buty podarte. Oh! pasterze, dla waszej chaty zapomniałbym Paryża!
Z lirycznego uniesienia przebudził go podwójny wystrzał petardy, pochodzący z pastuszej chaty. A więc i pasterze mieli udział w uroczystościach dnia tego.
— Przeklęty dniu! — zawołał — dokądże ścigać mię będziesz?
Spojrzał na Sekwanę i okropna myśl do głowy mu przyszła.
— Ah! — rzecze — chętniebym się utopił, gdyby woda nie była zimna. Zrobił więc krok rozpaczy. Nie mogąc ujść przed głową błaznów, chorągiewkami Jana Fourbeault, umajeniem, ogniem i petardami, postanowił udać się w sam środek zabaw, aż na plac de Grève.
— Tam przynajmniej — pomyślał sobie — rozgrzeję się przy ogniu i może pożywię przy jakim stole publicznym.
Nic dzisiaj nie pozostaje z dawnej powierzchowności placu de Grève oprócz wieży, zajmującej północny kąt placu, którą zapewne niedługo zatopi morze nowych domów, niszczących stare facyaty Paryża.
Osoby, które, jak my, nie przechodzą przez plac de Grève nie spojrzawszy z litością na biedną wieżycę, duszoną pomiędzy dwiema ruderami z czasu Ludwika XV, łatwo mogą wystawić sobie w myśli zbiór dawnych budowli i odszukać cały plac gotycki piętnastego wieku.
Był to, równie jak dzisiaj, nieregularny trapez, zakończony z jednej strony uliczką, a z trzech innych szeregiem domów wysokich, wąskich i ciemnych. W dzień podziwiać można było rozmaitość budowli, wszystkie ze sztukateryami, przedstawiającemi próbki rozmaitej architektury średnich wieków, od jedenastego aż do piętnastego, od krucyat, które strąciły sklepienia, aż do arkad rzymskich. W nocy, w tej masie budowli, poznać tylko było można kształty dachów, roztaczających swoje łańcuchy, bo jedyna różnica miast tegoczesnych i dawnych leży w tem, że dzisiaj facyaty patrzą na place i ulice, a wówczas patrzały na kończaste ściany.
W środku strony zachodniej placu wznosiła się ciężka budowla, złożona z trzech mieszkań, jedne na drugich położonych. Nazywano ją trzema imionami, które tłómaczą jej historyę, przeznaczenie i architekturę: dom Delfina, ponieważ Karol V, Delfin, tam mieszkał; Ratusz, albowiem na to służył, i dom z filarami (domus ad piloria), z przyczyny mnóstwa kolumn, które trzy piętra podpierały. W tym domu miasto znajdowało wszystko, co było potrzeba dobremu miastu, jak Paryż: kaplicę do modlitwy, sąd dla pogodzenia sporów i arsenał pełen broni. Albowiem mieszczanie paryscy wiedzą z doświadczenia, że niedosyć modlić się i skarżyć, lecz potrzeba mieć w jakim kącie ratusza chociażby zardzewiałą kuszę.
La Grève miał wtedy ten przykry widok, jaki dziś obudza jego wspomnienie i ratusz Dominika Bacador, który zastąpił dom z kolumnami. Prawdę mówiąc szubienica i jedna pozostała kolumna nie zmniejszały przykrych uczuć placu, na którym tyle istot pełnych życia, skonało; lecz gorączka Saint-Vallier, ta straszna choroba rusztowań, najgorsza ze wszystkich, bo pochodząca od ludzi, a nie od Boga, obmierziła go na zawsze.
Pocieszająca to jest myśl wspomnieć sobie, że kara śmierci, która przed trzechset latami zalegała tyle placów, tyle szafotów, szubienic: na placu de Grève, Halles, placu Delfina, Krzyża du Trahoir, Targu na świnie, Monfaucon, Rogatkach Sierżantów, placu Kotów, przy bramie St. Denis, przy bramie św. Jakóba, nie licząc mnóstwa szubienic prewotów, biskupów, Opatów i innych władz; przyjemnie jest pomyśleć, że po utracie praw feudalnych, szubienica osiadła na placu de Grève drżąca, trwożna i czekająca cochwila swojego końca.
Kiedy Piotr Grintoire przybył na plac de Grève, drżał z zimna jak listek; przeszedł przez most młynarzy, aby uniknąć na moście zamiany chorągiewek Jana Fourbeault, lecz młyny biskupie zmoczyły jego suknie i zdawało mu się, że upadek sztuki jeszcze uczyniły przykrzejszym. Zbliżył się więc z radością do ognia, gorejącego na środku placu, który niezliczony tłum otaczał.
— Przeklęte gawrony! — rzekł do siebie (bo jako dramatyczny poeta lubił monologi) — otóż i ogień obstąpili! Przecież i ja potrzebuję ognia, abym wysuszył zmoczone suknie i wylał wodę z moich butów. Czy go dyabli nadali z młynami? ciekawym, co mu po młynach, czy młynarzem zostanie? Przeklęte gawrony, grzeją się jak w najlepsze — piękny widok!
Bliżej się przypatrzywszy spostrzegł, że koło, otaczające ogień, było większe, niż potrzeba i że nie sama ciekawość oświetlenia była przyczyną tego napływu.
W przestrzeni, pozostawionej wolną, tańczyła młoda dziewczyna.
Czy ta młoda dziewczyna była ludzką istotą, czarownicą, aniołem, tego Grintoire, jakkolwiek filozof, sceptyk, poeta ironiczny, w pierwszej chwili nie zdołał powiedzieć, tak go olśniło nadspodziewane zjawisko.
Nie była wysoką, lecz taką się być zdawała, bo jej szczupła figurka podnosiła ją w górę. Była brunetką, lecz w dzień ciało jej powinno mieć barwę złotą andaluzek, albo rzymianek. Stopka jej także była andaluzyjska i ślicznie wyglądała w zgrabnem obuwiu. Tańczyła na starym kobiercu perskim, niedbale porzuconym pod stopy, a ilekroć zwracała ku komu spojrzenia, oczy jej czarne rzucały błyskawice. W nią wszystkie spojrzenia były wlepione, ku niej wszystkie usta otwarte. W rzeczy samej, przy dźwięku bębna gdy tańczyła, dwie jej ręce okrągłe i białe wznosiły się nad głową; lekka, żywa jak osa, w gorsecie haftowanym złotem, sukni krótkiej, z gołemi ramionami, z nogami zgrabnemi, które się ukazywały niekiedy, z włosami czarnemi i ognistem spojrzeniem, była nadzwyczajną istotą.
— W istocie — myślał Grintoire — to jest salamandra, nimfa, bogini, bachantka z Mont-Ménaléen.
W tej chwili pukiel włosów salamandry oderwał się i z blaszką miedzianą padł na ziemię.
— Nie — rzecze — to cyganka.
Całe złudzenie znikło.
Zaczęła znowu tańczyć; wzięła z ziemi dwa miecze, które końcami oparła na czole i z niemi odbywała zwroty; była to prawdziwa cyganka. Mimo że Grintoire był rozczarowany, cały ten obraz nie był dla niego bez ułudy — ogień oświetlał brunatną twarz dziewczyny, a w głąb placu rzucał cień z jednej strony na dom z filarami, z drugiej zaś na ramię szubienicy.
Pomiędzy tysiącem twarzy, które szkarłatem malowało światło, była jedna, która więcej niż inne zdawała się być zatopioną w tancerce. Była to postać mężczyzny surowa, spokojna, ponura. Mężczyzna ten, którego strój zakrywał tłum wokoło otaczający, nie zdawał się mieć więcej nad lat trzydzieści pięć; jednak był łysy i zaledwie na skroniach miał nieco siwych włosów; czoło jego było szerokie i pomarszczone: w oczach przecież błyszczał ogień młodości, życie pełne ognia i żywe namiętności. Patrzył wciąż na cygankę i kiedy młoda szesnastoletnia dziewczyna tańcem wszystkich bawiła, jego zadumanie cochwila zdawało się więcej ponure. Kiedy niekiedy uśmiech albo westchnienie spoczywało na jego ustach, przecież uśmiech zdawał się być przykrzejszym od westchnienia.
Dziewczyna zadyszana zatrzymała się nakoniec, a lud dał jej z serca oklaski.
— Dżali! — rzekła cyganka.
Wtedy Grintoire widział jak do niej przybiegła koza biała, wesoła, żywa, wyczesana, ze złoconemi rogami i kopytami, mająca na szyi kolię złotą i dotychczas spokojnie leżąca na kobiercu.
— Dżali — rzekła tancerka — na ciebie kolej.
I, siadając zręcznie, podała kozie bębenek.
— Dżali, — rzecze — który miesiąc teraz mamy?
Koza podniosła nogę i raz uderzyła w bębenek. Rzeczywiście był styczeń. Gmin dał oklaski.
— Dżali — znowu mówiła dziewczyna, obracając bębenek z drugiej strony — który dzień mamy?
Dżali podniosła wyzłocone kopyto i sześć razy uderzyła w bębenek.
— Dżali — znowu mówiła cyganka, nowy obrót nadając bębenkowi — którą mamy godzinę?
Dżali uderzyła siedm razy. W tej samej chwili zegar na domie pod filarami siódmą uderzył.
Lud unosił się z radości.
— To czary — odezwał się głos w tłumie. Był to głos łysego mężczyzny, który wzroku nie spuszczał z cyganki. Zadrżała, odwróciła się; lecz oklaski ozwały się nanowo i zaćmiły niechętny wykrzyknik.
I w jej myśli musiały rozjaśnić przykrość wrażenia, bo znowu kozę zapytała:
— Dżali, jak pan Guichard Grand-Remy, kapitan pistolierów chodzi?
Dżali stanęła na tylnich nogach i zaczęła beczeć, idąc z taką powagą, że całe koło widzów śmiało się na głos z tej powagi.
— Dżali — mówiła młoda dziewczyna, ośmielona tem powodzeniem — jak prawi Jakób Charmolue, prokurator?
Koza usiadła i beczeć zaczęła z takiemi gestami, że oprócz złej francuzczyzny i złej łaciny, gęsta, akcent, postawa, wszystko było podobne.
Gmin klaskał bez końca.
— Bluźnierstwo! profanacya! — zawołał łysy mężczyzna.
Cyganka jeszcze się raz zwróciła.
— Ah! — rzecze — nikczemny człowiek! i, zwiesiwszy dolną wargę, wykręciła się na pięcie, a następnie zaczęła zbierać na talerzyk mosiężny dary, które jej ofiarowano.
Gradem padała rozmaita moneta. Naraz stanęła przed Piotrem Grintoire. Poeta przez zapomnienie włożył w kieszeń rękę. — Do dyabła — rzecze — znajdując rzeczywistość w kieszeni, to jest pustkę. Że zaś dziewczyna wielkiemi nań patrzyła oczyma, Grintoire krwawo się pocił.
Gdyby bogactwa Peru miał był w kieszeni, zapewne dałby je był tancerce; lecz Peru mieć nie mógł, bo i Ameryka nie była wówczas odkrytą.
Szczęściem wypadek niespodziewany przyszedł mu na pomoc.
— Czy nie pójdziesz precz, czarownico egipska? — zagrzmiał głos, pochodzący z ciemnego kąta placu. Młoda dziewczyna odwróciła się trwożna. Jednak nie był to głos łysego mężczyzny, ale głos złośliwej kobiety.
Zresztą krzyk, który strwożył cygankę, rozweselił rój dzieci, tam się wijący.
— To pustelnica z wieży Roland — zawołało wiele głosów naraz — to pokutnica mruczy. Czy dziś nie jadła? zanieśmy jej co z publicznych stołów.
Wszyscy rzucili się ku domowi z kolumnami.
Grintoire skorzystał z pomieszania tancerki, aby jej zejść z oczu. Krzyk dzieci przypomniał mu, że i on nie jadł, pobiegł więc do publicznych stołów; lecz młodziki lepsze mieli od niego nogi i przybywszy pierwej, wszystko zjedli.
Przykra rzecz kłaść się spać, nie jedząc, przykrzejsza i nie jeść i nie wiedzieć, gdzie się położyć. Grintoire w tem był położeniu — ani chleba, ani kąta; konieczność i potrzeba ze wszech stron, a obiedwie nie najgrzeczniejsze. Oddawna odgadł tę prawdę, że Jowisz w jakimś napadzie gniewu stworzył ludzi, że przez całe swoje mądre życie trzyma ich los na wodzy swojej filozofii. Co do siebie, czuł się oblężonym i słyszał jak żołądek bije pobudkę, dlatego nie uważał za stosowne, aby głodem można wziąć filozofię.
To melancholiczne dumanie zajmowało go całego, kiedy dziwaczny śpiew, ale pełen słodyczy, ocucił go. To cyganka śpiewała.
Głos jej był tak piękny jak taniec, jak ona sama. Było to coś trudnego do opisania, czystego, dźwięcznego, powietrznego, skrzydlatego, że tak powiemy. Były to ciągłe rulady, melodye, spadki; następnie rozrzucone myśli, później gamy, mogące walczyć ze słowikiem, w końcu ondulacye oktaw, które się wznosiły i spadały, jak pierś młodej śpiewaczki. Jej piękna twarz wyrażała myśl śpiewu z całą godnością. Można ją było uważać raz za obłąkaną, drugi raz za królowę. Wyrazy, jakiemi śpiewała, były w języku obcym dla poety Grintoire; być może, że język ten obcym był i dla śpiewaczki, co wnosić można było ze zwrotki:
Un cofie de gran riqueza
Hallaron dentro un pilar,
Dentro del, muevas banderas,
Con figuras de espantar.
Alarabes de cavallo
Siu poderse menear,
Con espadas, y los cuellos,
Ballestas de buen echar.
Grintoire czuł, jak mu łzami zachodzą powieki. Jednak śpiew dziewicy tchnął radością, bo ona nuciła jak ptaszek ze swobody i z natury.
Śpiew cyganki zmieszał dumanie Piotra Grintoire, jak łabędź zakłóca wodę. Słuchał go z zajęciem i z zapomnieniem o wszystkiem; od kilku chwil już nie cierpiał zupełnie.
Lecz krótko to trwało.
Głos kobiety, który przerwał taniec, pomieszał śpiew także.
— Będziesz ty cicho, dyablico? — zawołała donośnie ze swego ciemnego kąta.
Cyganka umilkła. Grintoire rzekł:
— Przeklęta piła szczerbata, która druzgocze lutnię.
I inni widzowie również szemrali: — Do dyabła pokutnico! — mówił jeden. Pustelnica mogła pożałować za swoje napaści na cygankę, gdyby w tej chwili nie nadeszła procesya głowy błaznów, która, przebywszy place i zaułki, wylała się na plac de Grève z krzykiem i pochodniami.
Procesya ta, którą widział czytelnik wychodzącą z pałacu, powiększyła się w drodze wszystkiemi włóczęgami i próżniakami; dlatego, przybywając na plac de Grève, poważną miała postać.
Naprzód szedł Egipt. Książę egipski na czele konno, ze swymi hrabiami pieszymi, trzymającymi cugle; za nimi cyganie i cyganki pomieszane i niosące dzieci nagie na ramionach; wszyscy dygnitarze i lud w gałganach i łachmanach. Następnie szło królestwo Argot, to jest wszyscy złodzieje, podzieleni na stopnie dostojeństwa. Szli po czterech ze znakami swojej godności, jedni kulawi, drudzy chorzy na ręce, inni zgarbieni, jedni mający rany, inni tylko poobwijani w łachmany, wszyscy jednak z tytułami, ci sieroty, ci ubodzy, ci nieszczęśliwi, ci kalecy i t. d. i t. d. W pośrodku nich rozpoznać można było króla Argot, jadącego na małym wózku, ciągnionym przez dwa psy. Za temi dwoma państwami następowało Galilejskie królestwo. Wilhelm Rousseau, władca cesarstwa Galilejskiego, szedł poważnie w purpurowej sukni, poplamionej winem; przed nim skoczki, kuglarze, śpiewacy i rozmaity gatunek ludzi. Nakoniec szedł rząd urzędników parlamentu, umajonych w kwiaty, ubranych w suknie czarne, z muzyką godną szabasu i z wielkiemi, żółtemi, woskowemi świecami. W pośród tłumu konfraternia błaznów niosła na ramionach nosze, a na nich nową głowę błaznów, dzwonnika od Najświętszej Panny, garbusa Quasimodo.
Każdy z oddziałów tej szczególnej procesyi miał oddzielną muzykę. Cyganie grali na bębenkach i dzwonkach; Argotczycy, rasa mało muzykalna, na rogach, dudach i kobzie; królestwo Galilejskie niżej jeszcze stało, bo zaledwie widać u niego było trójkącik, pierwiastkowy instrument. Około głowy błaznów rozlało się morze ówczesnej harmonii — rogi, trójkąty, flety, talerze, wszystko głuszyło. Czytelnicy raczą sobie przypomnieć, że to muzyka Piotra Grintoire.
Trudno wyobrazić stopień dumy, która smutna i obrzydła twarz Quasimoda jaśniała w czasie pochodu z pałacu na plac de Grève. Pierwszy raz w życiu doświadczył zadowolenia miłości własnej. Do tej chwili znał tylko upokorzenie i wzgardę dla swego stanu, obrzydzenie dla siebie. Teraz, choć głuchy, cieszył się oklaskami ludu, którego nienawidził dlatego, że sam nie był od niego lubiony. Chociaż lud ten składał się z głupców, ze złodziei i żebraków, mniejsza o to, zawsze to lud, on zaś jego władcą. Dlatego za dobre przyjmował szydercze oklaski, oddawane uszanowanie dla pośmiewiska, do którego mieszało się nieco bojaźni, bo garbus był silny, kulas zręczny, a głuchy złośliwy. Trzy te przymioty zmniejszały śmieszność.
Czy jako naczelnik błaznów umiał sobie zdać rachunek z uczuć, których doświadczał i któremi widzów natchnął, nie umiemy powiedzieć. Dusza, która zamieszkiwała w jego ciele, była niezupełna i to, co doświadczał, było niepewne i pomieszane. Radość tylko biła z jego czoła, duma nim miotała, około ponurej i nieszczęśliwej jego twarzy było zadumanie. Nie mało to zadziwiło wszystkich, kiedy Quasimodo w tem upojeniu radości przechodził koło domu z kolumnami, że mężczyzna jakiś przebił się z tłumu i z gniewem wydarł mu z rąk miotłę złoconą, oznakę naczelnictwa.
Ten mężczyzna, szaleniec, był to ten sam łysy, który, w czasie tańca cyganki, straszył ją swemi groźbami. Miał on na sobie szeroką suknię czarną. W chwili, kiedy wybił się z tłumu, Grintoire go poznał. — Patrzajcie — rzecze z zadziwieniem — to mój nauczyciel, Dom Klaudyusz Frollo, astrolog. Co on chce od tego ślepca?... czy czasem pożreć go nie ma ochoty?
Rozległ się krzyk trwogi. Straszny Quasimodo zeskoczył z noszów; kobiety odwróciły oczy, bojąc się, aby w sztuki nie rozdarł astrologa.
Astrolog zerwał mu tyarę, złamał miotłę i zrzucił kapę. Quasimodo ukląkł, skłonił głowę i złożył ręce.
Nastąpiła pomiędzy nimi rozmowa na migi i znaki, albowiem ani jeden, ani drugi nie rzekł i słowa. Astrolog stojący, rozgniewany, grożący, dumny; Quasimodo błagający i pokorny. To jednak pewna, że Quasimodo mógł jednym palcem pokonać astrologa.
Nakoniec Klaudyusz Frollo, wstrząsając ramieniem Quasimody, dał znak, aby się podniósł i szedł za nim.
Quasimodo się podniósł.
Wtedy bractwo błaznów, przyszedłszy do siebie z osłupienia, chciało bronić swojego naczelnika. Cyganie, Argotczycy i cała czereda zaczęła wyć około astrologa.
Quasimodo stanął przed astrologiem, wyprężył muskuły swej silnej ręki i patrzył na tłum, zgrzytając zębami.
Astrolog ze zwykłą powagą dał znak Quasimodowi, aby się oddalił. Szedł przed nim, rozpędzając lud.
Kiedy przebyli cały plac, tłum ciekawych próżniaków chciał iść za nimi. Quasimodo zaczął iść z tyłu i opędzał pospólstwo spojrzeniem, albo gestami.
Pozwolono im wejść w ciemną i wązką uliczkę, gdzie nikt iść nie miał ochoty.
— A to cuda! — mówił Grintoire — ale gdzież u dyabła jeść dostanę?
Grintoire na traf udał się za cyganką. Widział jak z kozą poszła przez ulicę Coutelierie.
— Dla czegóż iść nie mam? — mówił do siebie.
Grintoire, filozof praktyczny, uważał, że nic bardziej nie sprzyja dumaniu, jak iść za piękną kobietą, nie wiedząc, gdzie ona idzie. Jest w tem wyrzeczeniu się swej woli, w tej fantazyi poddającej się chimerze drugiego, jakaś mieszanina niezawisłości i ślepego posłuszeństwa, trzymająca środek pomiędzy niewolą i samodzielnością, która podobała się Piotrowi Grintoire, lubiącemu dwie ostateczności, niszczące jedna drugą, to zawieszenie woli ludzkiej. Mimowolnie, idąc, porównywał się do trumny Mahometa, przyciąganej przez dwa magnesy z góry do dołu i z dołu do góry i wiszącej pomiędzy zenitem i nadirem.
Gdyby Grintoire żył za naszych czasów, ciekawa rzecz, jakiby obrał środek między klasycznością a romantyzmem; lecz nie mógł żyć trzysta lat wprzódy i to wielka szkoda.
Zresztą iść za ładną dziewczyną wieczorem — doskonały środek, gdy kto spać gdzie nie ma.
Szedł za dziewczyną i myślał; ona biegła i pędziła kozę przed sobą. W tej chwili zamykano szynki, jedyne sklepy dnia tego.
— Musi gdzieś mieszkać, — pomyślał sobie poeta — cyganie dobre mają serca. Kto to wie?
I ta myśl miała niejaki powab dla niego.
Gdy przechodził około domów, które zamykano, kiedy niekiedy wpadła mu w uszy jakaś część rozmowy; naprzykład dwóch starców mówiło:
— Panie Tybolcie Fernicle, czy wiesz, że zimno?
(Grintoire wiedział o tem od początku zimy).
— Tak, panie Bonifacy Disome! czy taką zimę będziemy mieli, jak przed trzema laty, kiedy sążeń drzewa kosztował 8 soldów?
— Albo jak w roku 1407, kiedy mróz trwał od św. Marcina aż do Wielkiego piątku, tak, że pióra zamarzały komornikom i musieli czynność zawieszać.
Dalej w oknach rozmawiały sąsiadki, którym wiatr świece pogasił.
— Czy mąż opowiadał ci przygodę panny la Boudrague?
— Nie, cóż to za jedna?
— Koń pana Idziego Godin, notaryusza w Chatelet, który się zląkł Flamandczyków i ich procesyi, wywrócił Filipa Avrillot.
— Doprawdy?
— A to pięknie.
— Koń mieszczański, ach! zgroza! gdyby to koń kawaleryjski, to co innego.
Okna zamknięto — przecież Grintoire nie mógł powiązać swych myśli.
Szczęściem znalazł ich wątek, dzięki cygance i kozie, które ustawicznie szły przed nim; obiedwie miłe stworzenia, mające kształtne nóżki, zwinność i zgrabność.
Ulice poczęły być coraz ciemniejsze i coraz puściejsze. Na gaszenie ognia przedzwoniono oddawna i tylko kiedy-niekiedy słyszeć się dawały kroki przechodzących; gdzie-niegdzie widać jakie światełko. Grintoire wszedł za cyganką w labirynt uliczek i zaułków, których nazwać niepodobna. — Otóż rozumna ulica — mówił Grintoire, idąc na traf po nieznanych sobie miejscach, po których jednak cyganka postępowała krokiem pewnym, a nawet coraz szybszym; on zaś nie wiedział, gdzie się znajduje. Na zakręcie jednej z uliczek ujrzał wysokiego mężczyznę w czarnym stroju i przy świetle jednego z domów mógł zauważyć jego rysy.
Oddawna cyganka widziała go za sobą; kilkakroć nawet niespokojnie zwróciła się ku niemu i, rzuciwszy okiem, szła dalej.
Grintoire, gdy nań patrzyła, widział na jej twarzy uśmiech wzgardliwy. Opuścił więc głowę, zaczął liczyć kamienie w bruku i iść cokolwiek zdala. Gdy stracił ją z oczu, usłyszał krzyk przeraźliwy.
Pośpieszył.
Ulica była ciemna. Przecież przy świetle lampy, która gorzała w latarni przed wizerunkiem Najświętszej Panny, umieszczonym na jednym z domów, poznał rysy cyganki, wydzierającej się z rąk dwóm mężczyznom, którzy, dla stłumienia głosu, chcieli zatkać jej usta. Biedna koza, przestraszona, żałośnie beczała.
— Panowie, do mnie! — krzyknął Grintoire i śmiało naprzód postąpił. Jeden z mężczyzn, trzymających dziewczynę, zwrócił się ku niemu. Była to obrzydła postać Quasimoda.
Grintoire nie cofnął się, ale i nie postąpił kroku.
Quasimodo przystąpił doń, porwał, rzucił o ziemię i skrył się w cieniu, unosząc cygankę, owiniętą o jego ramię, jak szarfa jedwabna. Jego towarzysz szedł za nim, i biedna koza tuż zaraz, becząc żałośnie.
— Rozbójnicy! rozbójnicy — krzyczała cyganka.
— Stój, nędzniku! i puszczaj tę dziewczynę! — nagle ozwał się głos piorunujący jeźdźca, który wysunął się z sąsiedniego zaułka.
Był to kapitan łuczników królewskich, uzbrojony od stóp do głowy z pałaszem w ręku.
Wyrwał cygankę z rąk Quasimoda osłupiałego i wsadził ją na swoje siodło. Kiedy garbus przyszedł do siebie i rzucił się na oficera, aby swoją zdobycz odebrać, piętnastu albo szesnastu łuczników stanęło w obronie kapitana. W nocy był pozbawiony najstraszniejszej broni — swojej brzydoty.
Jego towarzysz znikł w czasie walki.
Cyganka wyprostowała się na siodle oficera, objęła rękami szyję młodego człowieka i patrzyła nań wdzięcznie, jakby dziękując za daną jej pomoc. Następnie, przerywając milczenie, odezwała się głosem łagodnym:
— Jak się nazywasz, panie oficerze?
— Kapitan Febus de Châteaupers, moja piękna.
— Dziękuję.
Kiedy kapitan muskał swego wąsa, ona ześlizgnęła się z siodła i, jak lekka sarna, uciekła.
Błyskawica prędzej nie znika.
— Do pioruna! — rzekł kapitan, trzymając Quasimoda. Wolałbym tę dziewczynę.
— Co mówisz, kapitanie? — rzekł łucznik — czeczotka uciekła, a nietoperz pozostał.
Grintoire, pozbawiony przytomności, leżał na bruku przed wizerunkiem Najświętszej Panny. Powoli odzyskał zmysły; lecz pozostał przez chwilę w jakiemś odurzeniu, w którem się mieszała cyganka i jej koza. Uczuwszy zimno, udzielające się od kamieni, ocknął się i przywołał rozum na pomoc. Dlaczego tak mi mokro? Spostrzegł, że leżał w rynsztoku.
— Przeklęty garbus! — mówił do siebie i chciał się podnieść, lecz, potłuczony i strudzony, nie miał siły. Mając rękę wolną pomacał nos i zrobił postanowienie.
— Błoto paryskie — pomyślał sobie (bo był przekonany, że leży w rynsztoku) — błoto paryskie wiele ma w sobie amoniaku i siarki. Tak przynajmniej utrzymuje Mikołaj Flamel.
Tu przypomniał sobie Klaudyusza Frollo. Cała scena porwania cyganki stanęła mu przed oczyma i astrolog jak równie Quasimodo zajmowali myśl jego. I zaczął tworzyć domysły, budować domek z kart. — Ach! jakże mi zimno! — zawołał.
W rzeczy samej w rynsztoku dłużej zostać było niepodobna. Każda kropla wody wykradała cieplik z jego ciała i temperatura rynsztoka z temperaturą poety zaczęły się równoważyć.
Nowa przykrość nagle go zaskoczyła.
Tłum dzieci wpół-nagich, które pod nazwiskiem uliczników wiecznie szlifują bruki Paryża, które i za naszych czasów na wychodzących ze szkoły rzucały kamienie za to, że suknie nasze nie były podarte; tłum taki, mówię, przybiegał właśnie na miejsce, gdzie leżał Piotr Grintoire, krzycząc i śmiejąc się na całe gardło. Ciągnęli oni za sobą jakiś worek.
— Aha! Hannequin Dandeche; aha! Jan Pincebourde, stary Eustachy Moubon, słuchajcie: kowal, wasz sąsiad, umarł i z jego sienika ogień sobie zrobimy. Wszak dzisiaj święto. W tym samym czasie jeden z nich zapalił trochę słomy u lampy, palącej się przed Najświętszą Panną.
— Na rany Chrystusa! — mówił Grintoire — teraz będzie mi ciepło.
Chwila była krytyczna. Być pomiędzy wodą i ogniem, to rzecz straszna; zrobił nadzwyczajne wysilenie, podniósł się, odrzucił sienik na stronę i uciekł.
— Najświętsza Panno! — krzyknęły dzieci — kowal ożył!
I wszystkie też uciekły.
Na polu bitwy został tylko sienik.
Biegnąc, ile mu sił stało, nie wiedząc gdzie, przeskakując rynsztoki, potykając się o kamienie, nasz poeta zadyszany zatrzymał się, jakgdyby go ktoś porwał za kołnierz. — Zdaje mi się, Piotrze Grintoire — mówił do siebie, obcierając czoło — że lecisz jak szalony. Ulicznicy także się ciebie ulękli i mogłeś słyszeć, jak uciekali ku północy. Przy tem oni uciekli, a zostawili sienik, który powinieneś uważać jako dar opatrzności, abyś na nim spoczął, albo żebyś z niego ogień sobie zrobił. Bądźcobądź sienik ten jest darem nieba. Najświętsza Panna może umyślnie śmierć zesłała kowalowi, a ty uciekasz jak Pikard przed francuzem — ach! jakiżeś głupi, panie Piotrze Grintoire.
Odwrócił się i chciał znaleźć sienik — napróżno. Błądził długo po ciemnych i krętych uliczkach, nakoniec zawołał:
— Przeklęte zaułki, chyba was dyabeł budował!
Ten wykrzyknik pocieszył go nieco, a różowe światełko, które ujrzał na rogu uliczki, podniosło jego ducha. — Bogu dzięki! — rzecze — otóż mój sienik się pali — i zanucił: salve maris stella!
Czy odnosił ten śpiew do Najświętszej Panny, czy do sienika — nie wiemy.
Zaledwie zrobił kilka kroków wzdłuż ulicy, która była spadzista i niebrukowana, a nadto pełna dołów i błota, ujrzał rzecz szczególniejszą. Ulica nie była pustą: tu i owdzie, jak długa, czołgały się jakieś brudne i niekształtne istoty, wszystkie skierowane ku niepewnemu na rogu ulicy światełku — jak owe robaki, które się roją w trawie.
Nic nie czyni usposobienia więcej awanturniczem, jak niepewność legowiska. Grintoire postąpił ku nim i spotkał larwę, która najopieszałej ciągnęła za innemi. Zbliżając się, spostrzegł, że to był żebrak, idący na rękach i nogach. Gdy przechodził koło tego pająka z twarzą ludzką, ten zanucił głosem żałosnym: La buona mancia, signer, la buona mancia.
— Niech cię dyabli porwą i mnie z tobą — rzekł Grintoire — jeżeli wiem, co mówisz.
I przeszedł.
Znowu napotkał inną istotę. Był to kaleka bez nóg i bez rąk, tak kulawy, że system szczudeł i kul zdawał się rusztowaniem. Grintoire, lubiący porównania klasyczne, w myśli znalazł w nim podobieństwo do żyjącego trójnoga wulkanu.
Ten trójnóg powitał go, zdejmując kapelusz, i krzyknął: Senor caballero, para comprar un pedaso de pan.
— I ten także mówi, — rzecze do siebie Grintoire — ale to język szczególniejszy i dyabli go rozumieją.
Później, uderzając się w czoło, dodał: — Prawda, ten hultaj dziś rano z Esmeraldą rozmawiał.
Chciał podwoić kroku, lecz po raz trzeci ktoś mu drogę zastąpił. Był to ślepy z twarzą i brodą żydowską, macający wokoło kijem, którego pies wiódł naprzód, a on mówił akcentem węgierskim: Facitote caritatem!
— Otóż, choć jeden mówi po chrześciańsku — rzekł Piotr Grintoire. Muszę mieć bardzo pańską minę, kiedy się tak umizgają do mojej pustej sakiewki. Mój przyjacielu — mówił, zwracając się do ślepego — przeszłego tygodnia sprzedałem ostatnią koszulę, czyli, ponieważ rozumiesz cyceroński język: Vendidi hebdomade nuper transita meam ultimam chemisam.
— Caritatem! — śpiewał ślepy.
— La buona mancia! — powtarzał żebrak na szczudłach.
Kulawy zaś wynosił nutę muzykalną: Un pedaso de pan.
Grintoire zatkał sobie uszy. — O wieżo Babel! — zawołał. Zaczął biedz, a za nim ślepy, na szczudłach i kulawy.
W miarę, jak się zapuszczał w ulice, wili się przed nim ślepi, kulawi, bez rąk, pokaleczeni, wychodząc z bud i ukryć, jak ślimaki po deszczu.
Grintoire, ścigany przez swoich trzech prześladowców i nie wiedząc, co dalej się stanie, biegł, nie zważając na jednych, wywracając drugich i bijąc trzecich.
W końcu przyszła mu myśl odwrócić się. Myśl ta była niewczesną. Cały legion zamknął się za nim i trzej żebracy pochwycić go mogli.
Dobiegł do końca ulicy, która wychodziła na ogromny plac, a na nim widać było, przyćmione mgłą nocną, liczne światełka. Grintoire rzucił się nań, licząc na szybkość swoich nóg.
— Onde was, hombre! — krzyknął kaleka, rzucając swoje szczudła i biegnąc za poetą, jak tylko można najlepiej. Tymczasem dwóch innych patrzyło nań iskrzącemi oczyma.
— Gdzież jestem? — zapytał przestraszony poeta.
— W okręgu cudów — odpowiedziało czwarte straszydło, które go już dościgło.
— Na honor — odparł Grintoire — widzę ślepych, którzy patrzą, chromych, którzy biegają, ale nie widzę cudotwórcy.
Głośny śmiech ozwał się zamiast odpowiedzi.
Biedny poeta spojrzał wokoło siebie. W rzeczy samej znajdował się w Okręgu cudów, gdzie nigdy człowiek uczciwy nie zabłąkał się o późnej godzinie; w czarodziejskiem kole, w które oficerowie z Chatelet i sierżanci policyjni wstąpić się boją; w siedlisko złodziei i zbrodniarzy, skąd każdego ranka wylewa się potok występku, żebractwa i oszustwa; w potwornym ulu, w który się zbiegają wieczorem szerszenie towarzyskiego porządku; w miejscu, gdzie cygan, oszust, złodziej rozmaitych narodów, hiszpan, włoch, niemiec, żyd, chrześcianin, mahometanin, bałwochwalca, okryty łachmanami żebrak w dzień, w nocy zmieniał się w rozbójnika; w ogromnej garderobie, gdzie przebierali się aktorowie tej odwiecznej komedyi — kradzieży, oszustwa, i rozboju, jaką odgrywają na paryzkim bruku.
Był to obszerny, nieregularny plac i źle wybrukowany, jak wszystkie ówczesne place w Paryżu. Dwa ogniska, około których wiły się tłumy, błyszczały tu i owdzie. Wszystko szło, biegło, krzyczało. Słychać było śmiech mężczyzn, płacz dzieci i głosy kobiet. Ręce, głowy tego tłumu, czarne na tle jasnem, tysiące dziwacznych przedstawiały poruszeń. Niekiedy na ziemi, gdzie drżący przesuwał się cień, widzieć było można psa, podobnego do człowieka i człowieka, podobnego do psa. Mężczyźni, kobiety, zwierzęta, płeć, wiek, zdrowie, choroby, wszystko zdawało się być wspólne u tego ludu; wszystko było razem pomieszane i każdy miał udział we wszystkiem.
Przy blasku ognisk Grintoire mógł rozeznać wokoło placu mnóstwo starych domów, których pochylone dachy z ogromnemi dymnikami zdawały mu się głowami kobiet starych, ustawionemi w rząd i patrzącemi przez zamróżone oczy.
Był to świat zupełnie nowy, nieznany, błotny, fantastyczny, szkaradny.
Grintoire, ujęty przez trzech żebraków jak w troje kleszczy, obstąpiony przez tłum szkaradnych twarzy, które krzyczały i wyły, chciał przywołać odbiegłą przytomność umysłu i przypomnieć sobie, czy to była sobota. Daremnie; nić jego pamięci i myśli była przerwaną, a wątpiąc o wszystkiem, co widział i uczuwał, zadał sobie pytanie: Jeżeli żyję, czy to wszystko, co widzę, rzeczywistem być może? jeżeli tak jest, czy żyję?
W tej chwili wyraźny krzyk dał się słyszeć.
— Prowadzimy go do króla, prowadzimy go do króla.
— Najświętsza Panno! — szepnął sobie Grintoire — król tutaj! to chyba jaki kozioł.
— Do króla! do króla! — wiele powtórzyło głosów.
I zaczęto go ciągnąć. Trzech nowych żebraków zaczęło go ciągnąć, mówiąc: To nasz! to nasz!
Suknia poety, już i tak cierpiąca, w tej walce o mało nie wyzionęła ducha.
Gdy przechodził straszny plac, złudzenie jego znikło i smutna ukazała się rzeczywistość. W pierwszej chwili z jego poetycznej głowy, albo raczej z prozaicznie pustego żołądka uniósł się wyziew, który, owionąwszy otaczające go przedmioty, pozwalał mu widzieć tylko straszydła. Po chwili wzrok jego mniej był obłąkany i mniej powiększający. Rzeczywistość rozjaśniła się przed nim, uderzyła w oczy, trąciła po ciele i powoli rozszarpała całą poezyę. Musiał spostrzedz, że wszedł nie w Styks, lecz w błoto, że go szarpali nie szatani, ale złodzieje, że tu nie idzie o jego duszę, ale poprostu o życie (bo nie miał owego talizmanu, który godzi złoczyńcę z uczciwym człowiekiem — kieski). Nakoniec, przyglądając się bliżej, widział wszystko, jak jest.
Okręg cudów był zbiorem rabusiów, zaczerwienionych krwią i winem.
Widok, jaki się przedstawił jego oczom, kiedy go przywiedziono do celu drogi, nie mógł go natchnąć poezyą chociażby piekielną. Był to najprozaiczniejszy szynk. Gdybyśmy opisywali nie piętnasty wiek — powiedzielibyśmy, że Grintoire zstąpił z Michała Anioła na Gallota.
Przy ogniu, który gorzał na szerokiej blasze, stało kilka stołów, w nieporządku, jak się zdarzyło, postawionych. Na tych stołach błyszczało kilka dzbanów z winem i miodem, a przy nim wiele twarzy czerwonych. Jeden z nich, mężczyzna z ogromnym brzuchem, ściskał otyłą i czerwoną kobietę. Drugi był niby żołnierzem, gwiżdżąc, rozwijał bandaże z fałszywej rany i wyprostowywał zdrowe i silne kolano, obwiązane od rana tysiącem szmat. Przy nim, jakby na sprzeczność, inny obwiązywał zdrową nogę i gałgany krwią polewał, aby większą litość obudzić. Przy drugim stole siedział młody oszust, którego inny uczył udawać wielką chorobę, żując w ustach kawałek mydła, aby się pienił. Dalej siedział żebrak i kłócił się z dwiema kobietami o ukradzione wieczorem dziecko. Wszystkie te szczegóły, we dwa wieki później, zdawały się śmieszne na dworze, jak mówi Sauval i służyły dla zabawienia króla i za przedmiot do baletu p. t. „Noc“, podzielonego na cztery części i danego w teatrze Mały Bourbon. Nigdy, dodaje naoczny świadek z 1653 r., nagłe zmiany z Okręgu Cudów nie były lepiej przedstawione. Benserades przygotował nas do nich przez ładne wiersze.
Wszędzie głośny śmiech lub bezwstydna piosnka dźwięczała — każdy krzyczał, klął lub śpiewał, nie słuchając sąsiada.
Wielki pies, siedzący na tylnich łapach, patrzał na ogień; kilkoro dzieci wmieszało się w tę biesiadę — a dziecię skradzione krzyczało i płakało. Inne, czteroletnie, siedziało przy stole na ławie ze spuszczonemi nogami. Trzecie palcem rozprowadzało po stole wylany łój ze świecy. Ostatnie, siedząc w miedzianym kotle, który cegłą czyściło, wydobywało zeń głos, któregoby pewno nie zniósł Stradivari.
Przy ogniu była także i beczka, a na niej żebrak. Był to król na tronie.
Trzech, którzy przyprowadzili Piotra Grintoire, przywiedli go przed beczkę i w tej chwili wszystko umilkło, prócz dziecka w kotle.
Grintoire nie śmiał oddychać, ani wznieść oczów.
— Hombre, quita tu sombrero? — rzekł jeden z trzech, i, nim go Grintoire zrozumiał, drugi wziął mu kapelusz. Prawda, że nędzny, ale na słotę albo deszcz przydatny.
Król z wysokości swojej beczki przemówił:
— Co to za włóczęga?
Grintoire zadrżał. Ten głos, jakkolwiek groźny, przypomniał mu inny, ten, co to pierwszy cios zadał jego sztuce, wołając przez nos: litości, litości! Podniósł głowę i poznał Clopina Trouille-fou.
Clopin Trouille-fou, chociaż przybrany w oznaki królewskie, był zawsze w łachmanach, tylko rana z ręki mu znikła. Miał w ręku bat z surowca, jakiego wówczas używali sierżanci na rozpędzenie ludu i który nazywano boullayes. Na głowie miał coś okrągłego i spiczastego, czego ani czapką, ani koroną nazwać nie można.
Grintoire, nie wiedząc dlaczego, odzyskał nadzieję, poznając w królu Okręgu Cudów żebraka z wielkiej sali.
— Panie — wyjąkał — jaśnie oświecony... Najjaśniejszy panie... Jakże cię mam nazywać, mówił nakoniec, przyszedłszy do najwyższego punktu crescendo i nie wiedząc, jak spuścić z tonu.
— Mów, jak ci się podoba, ale się śpiesz. Co masz powiedzieć na swoją obronę?
— Na moją obronę! — pomyślał sobie Grintoire — a to mi się podoba!... I znowu się zająkał: Jestem... ten sam... co rano...
— A mnie co to obchodzi — przerwał Clopin — twoje nazwisko, włóczęgo. Słuchaj, jesteś tu przed trzema mocarzami: przedemną, Clopinem Trouille-fou, królem Tunów, następcą wielkiego Coësra, władcą królestwa Argot; Maciejem Hungadi Spicali, księciem Egiptu i Czech; i tym oto starym, co go widzisz na boku, Wilhelmem Rousseau, władcą Galilei, tym grubym, co nas nie słucha i pieści dziewkę. My jesteśmy twoimi sędziami. Wszedłeś w królestwo Argot, nie będąc argotczykiem i zgwałciłeś przywileje naszego miasta; musisz być ukaranym, tem pewniej, że nie jesteś ani capon, ani franc-mitou, ani rifodé, to jest: nie jesteś ani złodziejem, ani żebrakiem, ani włóczęgą. Usprawiedliwiaj się, pokaż, co umiesz.
— Niestety! — odpowiedział Grintoire — nie mam tego honoru. Jestem autorem.
— To dosyć — przerwał Trouille-fou. Będziesz wisiał. Rzecz bardzo prosta: jak się obchodzicie z nami, tak i my z wami. Jak wy truandom[1], tak i wam truandzi. Trzeba, żeby i uczciwy człowiek, jak się nazywacie, spróbował konopnego postronka. Dalej przyjacielu, podziel twoje łachmany pomiędzy dziewczęta; każę cię powiesić dla zabawy kolegów, a ty im za to oddasz kieskę na wódkę. Jeżeli chcesz, możesz się pomodlić; mamy tu klęcznik, któryśmy ukradli w St. Pierre aux-Boeufs, masz czasu cztery minuty.
Okropna przemowa.
— Na moją poczciwość! dobrze mówi Clopin Trouille-fou, prawi jak uczony — zawołał władca Galilei.
— Panowie władcy i króle — mówił z zimną krwią Grintoire (nie wiemy skąd nabrał tej siły ducha) — nazywam się Piotr Grintoire, jestem poetą, którego dyalog dziś przedstawiono w wielkiej sali pałacu.
— Ach! to ty! — rzekł Clopin. Byłem na nim; lecz za to, żeś nas rano wynudził, godzien jesteś szubienicy.
— Trudno mi się wywinąć — pomyślał Grintoire. Zrobił przecież jeszcze jedno usiłowanie.
— Nie pojmuję — rzecze — dlaczego poetów nie policzono do truandów. Ezop był włóczęgą, Homer był żebrakiem, a sam Merkury złodziejem.
Clopin przerwał.
— Widzę, że chcesz nas zrównać z bazgraczami. Życzę ci, daj pokój! i dalej na szubienicę.
— Za pozwoleniem waszej królewskiej mości — odrzekł Grintoire, nie chcąc ustąpić kroku. Czyż na śmierć zasłużyłem? Zapewne mnie nie ukarzecie bez wysłuchania.
Jego głos zdał się być stłumiony. Chłopiec czyścił kocioł silniej niż przedtem, a na dobitkę stara baba wstawiła na ogień tygiel z tłustością, która niemiłosiernie skwierczała.
Clopin Trouille-fou zdał się rozmawiać przez chwilę z księciem Egiptu i cesarzem Galilejskim, który był pijany. Następnie krzyknął donośnie: — Milczenie! — Że zaś kocioł i rynka nie przestawały swego duetu, zeskoczył z beczki, uderzył nogą w kociołek, że się o dziesięć kroków z dzieckiem potoczył, następnie wywrócił rynkę i zasiadł znowu na swoim tronie, nie zważając na płacz dziecka i krzyk starej baby.
Trouille-fou dał znak i książę z cesarzem stanęli około niego w podkowę, w środku umieściwszy Piotra Grintoire. Było to półkole łachmanów, obmierzłych twarzy i nagich rąk. W środku Clopin Trouille-fou, jak doża wenecki, spoglądał ze szczytu swej beczki dumnie, ponuro, strasznie.
— Słuchaj — rzecze do Piotra Grintoire, pieszcząc się swoim podbródkiem, — nie widzę przeszkody do powieszenia ciebie. Prawda, że ci to nieprzyjemnie, bo wy, mieszczanie, nie jesteście do tego przyzwyczajeni i wielką rzecz sobie z szubienicy robicie. Jeden jest środek ocalenia. Czy chcesz do nas przystać?
Można zrozumieć jakie wrażenie zrobiła ta propozycya na Piotrze Grintoire, który widział jak mu się życie wymyka i utrzymać go nie miał środka.
— Przystaję — rzecze.
— Przystajesz — mówił Clopin — i chcesz się zaciągnąć pod sztandary małej pochodni?
— Tak — odpowiedział Grintoire.
— I uznajesz się za członka prawdziwego mieszczaństwa.
— Poddanym królestwa Argot?
— Królestwa Argot.
— Truandem?
— Truandem.
— Duszą i ciałem?
— Duszą i ciałem.
— Jednak — uprzedzam cię — mówił jeszcze Clopin, że zawsze będziesz powieszonym.
— Jak to!
— Tylko później nieco, z większą ostentacyą, i kosztem poczciwego miasta Paryża, na szubienicy murowanej i przez uczciwych ludzi. I to także korzyść.
— Jaka korzyść?
— Widoczna! jako prawdziwy mieszczanin nie będziesz płacił ani latarniowego, ani ulicowego, co muszą opłacać poddani Paryża.
— A więc niech się stanie — rzekł poeta. Przystaję. Będę truandem, argotczykiem, poddanym małej pochodni, wszystkiem, czem chcecie, panie królu Tunów, omnia in philosophia, omnes in philosopho continentur.
Król Tunów zmarszczył czoło.
— Za kogo mnie bierzesz, przyjacielu? jakim śpiewasz językiem? Kto jest bandytą, niekoniecznie ma być żydem. Ja jestem więcej niż złodziejem, bo rozbijam.
Grintoire chciał się tłómaczyć i rzekł: — To nie żydowski język, to połacinie.
— Powtarzam ci, — odparł Clopin z gniewem — że nie jestem żydem i każę cię powiesić, równie jak tego hultaja, który stoi przy tobie.
To mówiąc, pokazał palcem małego żydka węgierskiego, który witał Piotra Grintoire swoim facitote caritatem i który, nie znając innego języka, patrzał z podziwianiem na króla Tunów, nie śmiejąc się doń zbliżyć.
Nakoniec Clopin uspokoił się i rzekł do naszego poety:
— Łotrze, więc chcesz być truandem?
— Tak jest — odpowiedział poeta.
— Nie dosyc chcieć! — odrzekł Clopin — nie dosyć woli, aby gęś upiec, i nie dosyć woli, aby się dostać do raju, a Argot i raj to — jedno. Żebyś tu był przyjętym, trzeba dowieść, że jesteś zdolny do czegoś i wprzódy musisz obmacać manekin[2].
— Obmacam; — rzekł Grintoire — wszystko uczynię, co każecie.
Clopin dał znak. Kilku argotczyków wyszło i powróciło niebawem. Wnieśli belkę ogromną z dwiema dziurami na końcach; następnie dwie inne, które w pierwszej utkwili, a wkońcu trzecią, którą umieścili na wierzchu. Była to przenośna szubienica, która w mgnieniu oka stanęła przed poetą. Nic jej nie brakowało, nawet i postronka.
— Co oni myślą uczynić? — zapytał siebie Grintoire z niejakim niepokojem. Dźwięk dzwonków, który zaraz dał się słyszeć, powiększył jego ciekawość; był to manekin, rodzaj straszydła na ptaki, w czerwonej sukni, pełnej dzwonków i grzechotek, który truandowie za szyję powiesili. Powieszona figurka zabrzmiała we wszystkie dzwonki, chwiała się długo i, przyszedłszy nakoniec do równowagi, umilkła.
Clopin w tej chwili wskazał małą ławeczkę, chwiejącą się i stojącą pod manekinem.
— Wejdź.
— Ale — zrobił uwagę Grintoire — ja kark skręcę twoja, panie, ławeczka chwieje się na wszystkie strony.
— Wejdź! — powtórzył Clopin.
Grintoire uległ naleganiom i po wielu oscylacyach wynalazł przecież środek ciężkości.
— Teraz — mówił dalej król Tunów — obróć się na prawej nodze i stań na palcach lewej.
— Bracie, — rzecze Grintoire — chcesz koniecznie, żebym kark skręcił?
Clopin potrząsnął głową.
— Słuchaj, przyjacielu, mówisz zawiele. W dwóch wyrazach powiem ci o co chodzi: staniesz, jak ci mówię, na palcach, tak, żebyś dostał do kieszeni manekina i wyjął zen kieskę. Jeżeli przy tej czynności nie zrobisz hałasu, będziesz truandem, i wówczas tylko ci skórę oćwiczymy.
— Ach! przez Boga, — rzekł Grintoire — a jeżeli poruszę dzwonki?
— Będziesz powieszony.
— Nie rozumiem — odpowiedział Grintoire.
— Słuchaj raz jeszcze. Jeżeli obmacasz manekin i wyjmiesz sakiewkę — będziesz żył; gdy trącisz choć jeden dzwonek — będziesz powieszony. Czy teraz pojmujesz?
— Bardzo dobrze. Ale...
— Jeszcze raz: jeżeli wyjmiesz sakiewkę, a nie poruszysz dzwonka — zostaniesz truandem i będziesz bity wciąż przez osiem dni. Rozumiesz teraz?
— Nie, panie. Jakaż tu korzyść? w jednym razie być powieszonym, a w drugim bitym.
— A być truandem, to nic nie znaczy? bić cię będziemy dla twego własnego dobra, aby cię do kijów przyzwyczaić.
— Bóg zapłać — odpowiedział poeta.
— Śpiesz się — mówił król, uderzając nogami w beczkę, aż strasznie zahuczała. Dalej, obmacuj manekin, a śpiesz się! pamiętaj jednak, że kiedy jeden dzwonek posłyszę — po tobie.
Tłum złodziei przyklasnął słowom Clopina i stanął wokoło szubienicy, a śmiał się tak wesoło, że Grintoire myślał: — To żarty! — Postanowił więc zaryzykować się, pomodliwszy się wprzódy o spokój dzwonków manekina. Mnóstwo dzwonków zdawało się tysiącem języczków gadu, które syczą i kąsają zarazem.
— Ach! — mówił do siebie — czy to być może, aby moje życie zawisło od najmniejszego poruszenia dzwonka? Ach! — dodał, składając ręce — dzwonki, nie dzwońcie, grzechotki nie grzechoczcie!...
I powrócił jeszcze do Clopina Trouille-fou.
— A jeżeli wiatr powieje? — zapytał.
— Będziesz wisiał — odrzekł ten bez wahania.
Widząc, że niema środka, wziął się do dzieła; obrócił się na prawej nodze, stanął na palcach lewej i wyciągnął rękę... lecz w chwili, gdy dotknął manekina, zachwiał się na ławce, a, chcąc się oprzeć na manekinie, stracił równowagę i upadł na ziemię.
— Zginąłem! — krzyknął padając, i jak trup leżał.
Nad jego głową tysiące dzwonków zabrzmiało i rozległ się śmiech szyderczy truandów, a Clopin zawołał:
— Podnieście go i powieście natychmiast!
Podniesiono go i odwiązano od szubienicy manekin.
Postawiono na ławie poetę, założono powróz na szyję, mówiąc: — Bądź zdrów, przyjacielu, niema dla ciebie ratunku.
Wyraz łaski skonał na ustach poety; spojrzał wokoło siebie i żadnej nie widział nadziei, bo wszyscy się śmieli.
— Bellevigne de l’Etoile! — rzekł król Tuuów do ogromnego truanda, który na przód wystąpił — wejdź na wierzch szubienicy.
Bellevigne de l’Etoile wszedł na szubienicę i Grintoire zobaczył obmierzłą jego twarz nad sobą.
— Teraz rzecze Clopin Trouille-fou — kiedy klasnę w ręce, Andrzej Czerwony poderwie ławkę, Franciszek Chante-prune uwiesi się u jego nóg, a ty zaś, Bellevigne, porwiesz go za ramiona. Tylko razem, rozumiecie?
Poecie włosy stanęły na głowie.
— Czyście gotowi? — zapytał Clopin.
Biedny Grintoire konał w męczarniach. Tymczasem król Tunów rozłożył ręce.
Lecz zatrzymał się z klaśnięciem, jakby mu jakaś myśl przyszła.
— Aha! chwilkę jeszcze, zapomniałem... Zwyczaj jest u nas, że przed powieszeniem mężczyzny pytamy kobiet, czy która go nie chce. Kolego, jeszcze jeden ratunek: trzeba abyś zaślubił truandkę, albo powróz.
To prawo cygańskie, jakkolwiek dziwnem zapewne wydaje się czytelnikowi, jest umieszczone w prawodawstwie angielskiem. Patrz Burington’s Observations.
Grintoire odetchnął. W przeciągu pół godziny drugi raz, powracało doń życie. Ufać w to jednak nie miał ochoty.
— Hola! — krzyknął Clopin — kobiety, dziewki, czy niema której pomiędzy wami, począwszy od czarownicy aż do dziewczyny, któraby chciała tego hultaja? Hola! Kolleto la Charenne, Elżbieto Trouvain, Szymono Jodouyne, Maryo Piedebou, Michalino Genaille, Klaudyno Ronge-breille, Maturyno Girorou, Izabello Thierrye — pójdźcie, zobaczcie tego hultaja.
Grintoire w tym stanie nie był bynajmniej ponętnym.
Truandki mało okazały zajęcia i odpowiedziały: — Nie chcemy; powiesić go, będzie dla wszystkich zabawka.
Trzy jednak wyszły z tłumu. Pierwsza otyła, z kwadratową twarzą, obejrzała suknie filozofa, skrzywiła się i rzekła:
— Stary grat.
Po chwili zaś dodała:
— A twój kapelusz?
— Zabrano mi — odparł Grintoire.
— Twoje buty?
— Bez podeszew.
— Twoja kieska?
— Nie mam ani grosza.
— Niech cię powieszą, kiedy tak — rzekła, odwracając się, truandka.
Druga czarna, stara, obrzydła, obejrzała poetę i również się skrzywiła, mówiąc: — Taki chudy!
Trzecia była młoda, świeża i nie bardzo brzydka.
— Ocal mnie — mówił do niej cicho Grintoire.
Spojrzała na niego z litością, spuściła oczy i zamilkła. Była to ostatnia nadzieja.
— Nie mogę! — rzekła niebawem — Wilhelm Longue-jou biłby mnie. I zmieszała się z tłumem.
— Kolego, — rzecze Clopin — jesteś nieszczęśliwy.
Następnie, stając na beczce, zawołał: — Nikt go nie chce? po raz pierwszy zapytuję, drugi, trzeci — a więc przybito.
Bellevigne de l’Etoile, Andrzej Czerwony i Franciszek Chante-prune zbliżyli się do Piotra Grintoire.
W tej chwili powstał krzyk pomiędzy argotczykami: Esmeralda! Esmeralda!
Grintoire obejrzał się w tą stronę, skąd krzyk pochodził. Tłum się rozstąpił i przepuścił piękną, młodą istotę. Była to cyganka.
— Esmeralda! — mówił bezprzytomny Grintoire wpośród wzruszenia, do którego obraz czarodziejski się przyczynił.
Ta śliczna dziewczyna zdawała się nawet i w Okręgu Cudów wpływ swój wywierać. Argotczycy spojrzeli na nią z uszanowaniem i wejście ułatwili.
Lekko zbliżyła się do poety. Koza szła za nią.
— Czy macie wieszać tego człowieka? — zapytała z powagą.
— Tak, siostro! — odpowiedział król Tunów — chyba, że go weźmiesz za męża.
Spuściła oczy i rzekła: — Biorę.
Grintoire pomyślał sobie, że marzy od rana i teraz sen go dręczy.
Przejście, jakkolwiek przyjemne, jednak zagwałtowne.
Odwiązano postronek i zsadzono poetę z ławki.
Książę egipski, nie mówiąc słowa, wzniósł gliniany dzbanek; cyganka podała go poecie, mówiąc: — Stłucz.
Dzbanek upadł na ziemię i potłukł się w kawałki.
— Bracie! — rzekł wtedy książę egipski — oto twoja żona; siostro — oto twój mąż! Idźcie na cztery lata.
Niedługo potem nasz poeta znalazł się w małej sklepionej stancyjce, dobrze zamkniętej i dobrze ogrzanej; zasiadł przed stołem, na którym brakowało tylko wieczerzy i marzył o wygodnem łóżku, sam na sam z młodą dziewczyną. Wypadek był czarodziejski. Zaczął się uważać za jedną z osób w powieściach czarodziejskich i rzucał wokoło siebie oczyma, jakby szukał rydwanu, zaprzężonego dwiema skrzydlatemi chmurami, który tylko był zdolnym przenieść go z piekła do raju. Kiedy niekiedy spoglądał na swoją podartą suknię, aby się upewnić, że jeszcze jest na ziemi. Rozum jego pomieszał się i wątku myśli trudno było odszukać.
Młoda dziewczyna zdawała się na niego nie zważać, chodziła, poprawiała sprzęty, rozmawiała z kozą, i wkońcu usiadła przy stole, gdzie Grintoire mógł się na nią dowoli napatrzeć.
Czytelniku, byłeś młodzieńcem i może jeszcze nim jesteś. Może ci się zdarzyło (bo ja to nieraz całe dnie najswobodniej spędzałem) iść od krzaku do krzaku po nad brzegiem czystej wody, w piękny dzień, za jaką dziewicą, biało albo zielono ubraną, biegnącą po gajach i obrywającą z pustoty zielone listki. Przypominasz sobie zapewne, z jaką ciekawością twoje myśli i twoje spojrzenia goniły ten wiaterek, w pośród którego przesuwała się postać skrzydlata, — ta postać powietrzna rysowała ci się niepewnie przed oczyma w kształtach lekkich, niedotykalnych. Lecz, kiedy dziewica spoczęła, kiedy mogłeś, zatrzymując oddech, patrzyć na jej suknię, na dwoje kryształowych oczu, nie doświadczałżeś trwogi, aby ta dotykalna istota nie zniknęła przed tobą? Przypomnij sobie te wrażenia, a pojmiesz, co się działo w duszy poety, gdy swobodnie patrzył na Esmeraldę, którą przedtem widział tylko zdaleka.
Zatopiony był coraz więcej w dumaniu. — Otóż — rzecze, ścigając ją oczyma — to ta Esmeralda, anielska istota!... tańcująca po ulicach i nic więcej!... Onato rano zadała cios mojej sztuce i wybawiła mię od śmierci wieczorem. Mój zły i dobry geniusz! Na honor, piękna kobieta! i musi mię kochać, skoro za męża wybrała. Nie wiem — myślał, podnosząc się — jak się to stało, ale jestem jej mężem.
Z tą myślą w głowie i oczach zbliżył się do dziewicy tak poufale, że ta się cofnęła.
— Co pan chcesz odemnie? — rzecze.
— I ty mię o to pytasz, Esmeraldo? — odpowiedział Grintoire z wyrazem tak namiętnym, że samby się zadziwił, gdyby go widział.
Cyganka rozwarła wielkie oczy i mówiła: — Czego pan chcesz odemnie?
— Jak to! odparł Grintoire, zapalając się coraz więcej i myśląc, że ma do czynienia z jedną z cnót Okręgu Cudów — alboż nie jestem twoim? a ty nie jesteś moją?
I objął jej kibić.
Gorset cyganki wyślizgnął mu się z rąk, jak skóra węża. Zerwała się i pobiegła na drugi koniec stancyjki i, zanim Grintoire mógł przyjść do siebie, stała groźna ze sztyletem w dłoni. Usta jej nabrzmiały, nos zaczerwieniał, policzki ogniem płonęły i oczy rzucały błyskawice. W tym czasie koza stanęła przed nią i, stawiając poecie opór, wystawiła naprzód złocone rogi. Wszystko to się stało w mgnieniu oka.
Dziewica była jak osa i ukłuć chciała.
Nasz filozof osłupiał i patrzył to na kozę, to na dziewczynę.
— Najświętsza Panno! — rzecze nakoniec, kiedy wzruszenie pozwoliło mu mówić — otóż dwie czarownice!
Cyganka przerwała milczenie ze swojej strony.
— Zabardzoś śmiały, mój paniczu!
— Bardzo przepraszam, moja panienko, — rzekł Grintoire z uśmiechem — ale na co wzięłaś mię za męża?
— Więc trzeba było pozwolić, aby cię powieszono?
— A więc to dlatego? — mówił poeta, rozczarowany z myśli miłosnych — więc tylko chciałaś mię od szubienicy uchronić?
— A jakiż inny zamiar mieć mogłam?
Grintoire przygryzł usta. — A więc — rzecze — nie jestem tak szczęśliwy, jak sądziłem. Ale na cóż, moja droga, stłuczono dzbanek?
Sztylet Esmeraldy i rogi kozy wciąż były przygotowane do obrony.
— Panno Esmeraldo, — rzecze poeta — ułóżmy się. Nie obcy jestem w Chatelet i nie będę od tego, abym cię w każdem zdarzeniu nie bronił; wiesz, że Lescrivaina potępiono za to, że nosił sztylet. Ja przysięgam na raj, że bez twojego pozwolenia nie zbliżę się do ciebie, tylko daj mi co zjeść.
Grintoire w gruncie nie był lubieżny. Nie był z tego rodzaju rycerzy, co szturmem biorą młode dziewczęta. W miłości, jak w każdej innej rzeczy, umiał być umiarkowanym i dobra wieczerza z ładną dziewczyną zdawała mu się doskonałym prologiem.
Cyganka nic nie odpowiedziała. Zwiesiła wargę, wyprostowała główkę i roześmiała się nagłos. Tymczasem sztylet znikł z jej ręki tym samym niewidzialnym sposobem, jak się do niej dostał.
Po chwili ukazał się na stole chleb żytni, kawałek słoniny, kilka jabłek i butelka wiśniaku. Grintoire chciwie jeść zaczął. Słysząc szczęk widelca i noża rzecby można, że jego miłość zmieniła się w apetyt.
Młoda dziewica, siedząc naprzeciw niego w milczeniu, widocznie innemi była zajęta myślami, uśmiechała się niekiedy i drobną rączką głaskała kozę, opartą o jej kolana.
Świeca woskowa oświetlała tą scenę żarłoctwa i dumania.
Po nasyceniu żołądka Grintoire zawstydził się, że tylko jedno jabłko zostawił. — Ty nie jesz, panno Esmeraldo? — rzecze. Odpowiedziała kiwnięciem głowy i wzrok utopiła w sklepienie.
— O czem ona, u dyabła, myśli? — mówił do siebie Grintoire. To być nie może, żeby ten karzeł, wymalowany na suficie, całą jej zajął uwagę. Przecież i ja mógłbym się z nim porównać.
I odezwał się: — Panno!
Zdawała się go nie słyszeć.
Zaczął jeszcze raz: — Panno Esmeraldo. — Daremnie. Dusza dziewczyny była gdzieindziej i głos poety nie mógł jej przywołać. Na szczęście koza się w to wmieszała, ciągnąc lekko swoją panią za rękaw.
— Czego chcesz, Dżali? — zapytała cyganka, jakby ze snu zbudzona.
— Jej się zapewne chce jeść — rzekł Grintoire, rad, że zawiązuje rozmowę.
Esmeralda zaczęła kruszyć chleb, który Dżali jadła z jej dłoni.
Grintoire nie pozwolił Esmeraldzie powrócić do dumania i delikatnie zapytał:
— Więc mię nie chcesz za męża?
Młoda dziewczyna spojrzała nań i odpowiedziała:
— Nie.
— A za kochanka? — zapytał Grintoire.
Skrzywiła się i znowu rzekła:
— Nie.
— Za przyjaciela? — mówił Grintoire.
Wlepiła wzrok w niego i odpowiedziała po chwili rozwagi:
— Może.
To może, tak drogie filozofom, ośmieliło poetę.
— Czy wiesz, co to jest przyjaźń? — zapytał.
— Tak! — odpowiedziała cyganka — jestto być bratem i siostrą: dwiema duszami, które się z sobą nie łączą, jak dwa palce u ręki.
— A miłość? — znowu rzekł Grintoire.
— Och! miłość! — rzekła, a głos jej zadrżał i oko zabłysło — jestto to, że dwie dusze są jedną — mężczyzna i kobieta, którzy się zmieniają w anioła. — To niebo!
Uliczna tanecznica w tej chwili zdawała się poecie czarującej piękności. Usta jej różane wpół się uśmiechały; czoło jej czyste i pogodne przesuwało po sobie myśli, jak zwierciadło oddech; czarne i długie rzęsy, opuszczone na dół, zaledwie pozwalały wypływać czarownemu światłu i tworzyły ów ideał piękności, który Rafael tylko umiał przelewać na płótno.
Grintoire mówił dalej:
— Jakim sposobem można ci się podobać?
— Być mężczyzną.
— A ja czem jestem? — rzecze.
— Mężczyzna powinien mieć kaszkiet na głowie, pałasz u boku i ostrogi u butów.
— A więc mężczyzna bez konia, to nie mężczyzna?
— Czy pan kochasz?
— A ty kochasz?
Zamyśliła się przez chwilę i rzekła ze szczególniejszym wyrazem: — Namyślę się, powiem później.
— Dlaczegóż nie dzisiaj? — zagadnął czule poeta. Dlaczegóż nie mnie?
Spojrzała nań poważnie i rzekła:
— Tylko tego będę kochała, kto będzie moim obrońcą.
Grintoire zarumienił się, bo sądził, że dziewica zrobiła mu wymówkę za wypadek, w którym nie przyniósł jej pomocy. Przypomniawszy to sobie, uderzył się w czoło.
— Przebacz mi, moja droga, roztargnienie — mówił. Jakżeś wyszła ze szponów Quasimoda?
To pytanie dreszczem przejęło cygankę.
— Okropny, prawda, ale jakim sposobem ujść mu zdołałaś?
Esmeralda uśmiechnęła się, westchnęła i milczała.
— Czy wiesz dlaczego szedł za tobą — mówił Grintoire, chcąc znowu wrócić do tego samego przedmiotu.
— Nie wiem; — odpowiedziała dziewica i dodała z żywością — i ty także szedłeś za mną, a po co?
— Ja sam nie wiem.
Nastało milczenie. Grintoire rysował nożem po stole, dziewczyna się uśmiechała; nagle zaczęła śpiewać głosem przerywanym:
Quando las pintadas aves.
Mudas estan, y la tierra.
Przerwała nagle i zaczęła pieścić się z kozą.
— Ładną masz kozę — rzekł Grintoire.
— To moja siostra — odpowiedziała.
— Dlaczego nazywają cię Esmeraldą? — zapytał poeta.
— Ja nie wiem.
— Ale przecież?
Wyjęła z za gorsu mały podłużny woreczek, zawieszony na łańcuszku z paciorek; woreczek ten wydawał zapach kamfory, a w nim było szkło zielone, naśladujące szmaragd.
— Może dlatego — rzecze.
Grintoire chciał wziąć woreczek, lecz go ukryła.
— Nie dotykaj pan tego, mógłbyś odjąć mu własność, albo onby tobie zaszkodził.
Ciekawość poety wzrosła.
— Kto ci go dał? — zapytał.
Położyła palec na ustach i woreczek starannie ukryła.
Grintoire zadawał jeszcze pytania, lecz niechętnie na nie odpowiadała.
— Co znaczy wyraz Esmeralda?
— Nie wiem — rzekła.
— A w jakim on jest języku?
— Zapewne w cygańskim.
— Więc nie jesteś z Francyi?
— I tego nie wiem.
— Czy masz rodziców?
Zaczęła śpiewać dawną piosnkę:
Moim ojcem jest ptaszyna,
Moją matką jest samica;
Wpław przebywam wszelkie wody,
Nie znam trwogi, nie znam szkody,
Poi mię czysta krynica,
Schronieniem lada krzaczyna.
— Wybornie! — rzecze Grintoire — w jakim wieku przybyłaś do Francyi?
— Bardzo mała.
— A do Paryża?
— Przeszłego roku. Kiedyśmy wchodzili przez papieską bramę, widziałam kurkę wodną, a było to w sierpniu, i mówiłam: zima będzie bardzo ciężka.
— I była: — rzekł Grintoire — przez całą zimę chuchałem w palce; jak uważam, masz dar przewidywania.
Odpowiedziała ze zwykłym sobie lakonizmem:
— Nie.
— Ten człowiek, którego nazywacie księciem Egiptu, jest zapewne naczelnikiem waszego pokolenia.
— Tak.
— To on nas zaślubiał — uczynił bojaźliwie uwagę poeta.
Spuściła wargę na dół, zwyczajny jej grymas, i rzekła: — Nawet nie wiem pańskiego nazwiska.
— Mojego nazwiska? Piotr Grintoire, do usług.
— Ja znam daleko piękniejsze — rzekła.
— Czy moje złe? ale mniejsza o to, nie łatwo mię, moje życie, rozgniewasz: będziesz mię kochała, kiedy lepiej poznasz. Opowiadałaś mi swoją historyę, muszę ci i moją dać poznać. Wiesz, że się nazywam Piotr Grintoire i że jestem synem dzierżawcy tego nazwiska. Ojca powiesili mi Burgundczycy, a matkę przebili Pikardowie w czasie oblężenia Paryża, będzie temu lat dwadzieścia. Jak wyrosłem do lat szesnastu — nie wiem. Handlarka owoców dawała mi po gruszce, piekarz po bułce i sypiałem, gdzie się zdarzyło. W zimie grzałem się na słońcu. W szesnastym roku chciałem sobie stan obrać — i byłem pokolei wszystkiem. Wszedłem do wojska, ale byłem tchórzem; chciałem zostać księdzem, ale nie byłem nabożny; z rozpaczy poszedłem do cieśli, ale znowu nowe nieszczęcie — nie miałem siły. Wszędzie i zawsze wolałem być nauczycielem niż uczniem; prawda, nie umiałem czytać, ale cóż to jedno drugiemu przeszkadza? Po niejakim czasie spostrzegłem, że jestem do niczego niezdolny — i zostałem poetą, rymownikiem. Jest to stan, w którym zawsze włóczyć się można, a lepiej pisać, niżeli kraść, jak mię synowie jednego złodzieja uczyli. Pewnego dnia poznałem uczonego człowieka, alchemika, astrologa, Bóg wie, jak go nazwać, Klaudyusza Frollo, który jakieś urzędowanie u Panny Maryi sprawuje; on wykierował mnie na prawdziwie uczonego człowieka, nauczył połacinie, poezyi, rymów, miary i rozmaitych rzeczy. Otóż ja to jestem autorem dyalogu, który dziś przedstawiano i który tak świetne miał powodzenie w wielkiej sali pałacu. Prócz tego napisałem ogromną, o 1465 kartach, książkę, która opiewa cudowną kometę, nad badaniem której pewien uczony zwaryował. Oprócz tego i w innych zawodach mam moje zasługi: np. byłem czynny przy bombardowaniu mostu Charenton, przy którym padło dwudziestu czterech ludzi. Przekonaj się więc, moja piękna, że wcale nie jestem złą partyą. Umiem wiele sztuczek, których twoją kozę wyuczę; za moją sztukę będę miał pieniądze. Zresztą, moja droga, ja, mój rozum, moja nauka, wszystko jest na twoje rozkazy i będziemy żyli szczęśliwie, jeżeli ci się podoba, jak mąż i żona, jeżeli nie, to jak brat z siostrą.
Umilkł, czekając odpowiedzi; dziewczyna w ziemię patrzyła. — Febus — mówiła półgłosem. Później zwróciwszy się do poety, zapytała: — Co to znaczy Febus?
Grintoire, nie pojmując jaki związek z rozmową miało to pytanie, chciał pokazać swoją erudycyę — odpowiedział też z niejaką nadętością: — Jestto wyraz łaciński i znaczy słońce.
— Słońce! — powtórzyła.
— Jestto nazwisko sławnego strzelca, który był bożkiem (Apollo).
— Bożkiem! — powtórzyła cyganka, a w jej głosie było coś namiętnego i pełnego zamyślenia.
W tej chwili jedna z jej bransoletek odpięła się i upadła. Gdy Grintoire schylił się, by ją podnieść, dziewczyna skorzystała z tej chwili i zniknęła wraz z ulubioną kozą. Słychać było trzask zasówki. Zapewne sąsiedni, ukryty pokoik służył za sypialnię cyganki.
— Czy mi przynajmniej łóżko zostawiła? — rzekł filozof.
I obszedł wokoło pokoik. Nie było w nim żadnego stosownego sprzętu oprócz dużego kufra, którego wieko było ozdobione wypukłemi rzeźbami; na ten widok zachmurzył się poeta i zapewne doznał podobnego wrażenia jak Mikromages, kiedy jak długi kładł się na Alpach.
— Cóż robić! — rzecze — szczególniejsza noc po ślubie. Szkoda! coś naiwnego i poetycznego było w tem stłuczeniu dzbanka.