Strona:Wiktor Hugo - Kościół Panny Maryi w Paryżu T.I.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
110
WIKTOR HUGO.

— A jakiż inny zamiar mieć mogłam?
Grintoire przygryzł usta. — A więc — rzecze — nie jestem tak szczęśliwy, jak sądziłem. Ale na cóż, moja droga, stłuczono dzbanek?
Sztylet Esmeraldy i rogi kozy wciąż były przygotowane do obrony.
— Panno Esmeraldo, — rzecze poeta — ułóżmy się. Nie obcy jestem w Chatelet i nie będę od tego, abym cię w każdem zdarzeniu nie bronił; wiesz, że Lescrivaina potępiono za to, że nosił sztylet. Ja przysięgam na raj, że bez twojego pozwolenia nie zbliżę się do ciebie, tylko daj mi co zjeść.
Grintoire w gruncie nie był lubieżny. Nie był z tego rodzaju rycerzy, co szturmem biorą młode dziewczęta. W miłości, jak w każdej innej rzeczy, umiał być umiarkowanym i dobra wieczerza z ładną dziewczyną zdawała mu się doskonałym prologiem.
Cyganka nic nie odpowiedziała. Zwiesiła wargę, wyprostowała główkę i roześmiała się nagłos. Tymczasem sztylet znikł z jej ręki tym samym niewidzialnym sposobem, jak się do niej dostał.
Po chwili ukazał się na stole chleb żytni, kawałek słoniny, kilka jabłek i butelka wiśniaku. Grintoire chciwie jeść zaczął. Słysząc szczęk widelca i noża rzecby można, że jego miłość zmieniła się w apetyt.
Młoda dziewica, siedząc naprzeciw niego w milczeniu, widocznie innemi była zajęta myślami, uśmiechała się niekiedy i drobną rączką głaskała kozę, opartą o jej kolana.
Świeca woskowa oświetlała tą scenę żarłoctwa i dumania.