Strona:Wiktor Hugo - Kościół Panny Maryi w Paryżu T.I.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
115
KOŚCIÓŁ PANNY MARYI W PARYŻU.

— Bardzo mała.
— A do Paryża?
— Przeszłego roku. Kiedyśmy wchodzili przez papieską bramę, widziałam kurkę wodną, a było to w sierpniu, i mówiłam: zima będzie bardzo ciężka.
— I była: — rzekł Grintoire — przez całą zimę chuchałem w palce; jak uważam, masz dar przewidywania.
Odpowiedziała ze zwykłym sobie lakonizmem:
— Nie.
— Ten człowiek, którego nazywacie księciem Egiptu, jest zapewne naczelnikiem waszego pokolenia.
— Tak.
— To on nas zaślubiał — uczynił bojaźliwie uwagę poeta.
Spuściła wargę na dół, zwyczajny jej grymas, i rzekła: — Nawet nie wiem pańskiego nazwiska.
— Mojego nazwiska? Piotr Grintoire, do usług.
— Ja znam daleko piękniejsze — rzekła.
— Czy moje złe? ale mniejsza o to, nie łatwo mię, moje życie, rozgniewasz: będziesz mię kochała, kiedy lepiej poznasz. Opowiadałaś mi swoją historyę, muszę ci i moją dać poznać. Wiesz, że się nazywam Piotr Grintoire i że jestem synem dzierżawcy tego nazwiska. Ojca powiesili mi Burgundczycy, a matkę przebili Pikardowie w czasie oblężenia Paryża, będzie temu lat dwadzieścia. Jak wyrosłem do lat szesnastu — nie wiem. Handlarka owoców dawała mi po gruszce, piekarz po bułce i sypiałem, gdzie się zdarzyło. W zimie grzałem się na słońcu. W szesnastym roku chciałem sobie stan obrać — i byłem pokolei wszystkiem. Wsze-