Kara Boża idzie przez oceany/Część III/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Nagiel
Tytuł Kara Boża idzie przez oceany
Część Część III
Rozdział IX.
Wydawca Spółka Wydawnictwa Polskiego w Ameryce
Data wyd. 1896
Miejsce wyd. Chicago
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

IX.

Co podczas opisanych powyżej wypadków robili Homicz i Połubajtys? — oto pytanie, które nam słusznie może zadać czytelnik.
Oto parę słów o nich.
Obydwaj, Połubajtys i Homicz, po przybyciu do fabryki, udali się na swe stanowiska pierwszy do machin parowych, drugi do zakładu elektrycznego. Obydwaj byli bardzo poważni, rozłączając się. Uścisnęli sobie serdecznie dłonie, a Szczepan rzeki do przyjaciela:
— Pamiętaj, że mamy spełnić obowiązek.,, ale przeciwko swoim nie zwrócimy się.... nigdy!
Połubajtys skinął głową na znak potwierdzenia — i odszedł.
Pójdziemy najprzód za Szczepanem, dla którego ta noc miała być jedną z bardziej pracowitych. Wiedział on o tem z góry — i nawet mówił poprzednio z superintendentem. Przewidywali najpierw, że zbraknie im niektórych z ludzi.
Powtóre, podwójna szykowała się im robota.
Na wierzchołku ich gmachu znajdował się przyrząd do t. z w. słońca elektrycznego (search light), zresztą nie funkcyonujący. Otóż z polecenia naczelnego dyrektora już przed paru tygodniami naprawiono ten przyrząd i dopełniono wszystkie braki. Co więcej, umieszczono drugą taką latarnię na wierzchołku domu głównego zarządu — i połączono ją z zakładem elektrycznym. Nie oświetlano zresztą temi „słońcami” fabryk co noc, robiono tylko z niemi kilkakrotnie próby.
Tego rana wyszedł rozkaz, ażeby na noc oba światła były gotowe do funkcyonowania przez całą noc.
Homicz rozumiał, że jest to konieczne. Jeśli istotnie ma nastąpić napad nocny na fabryki (a wciąż jeszcze łudził się tą nadzieją, że takowy nie nastąpi), to niezbędnem jest, ażeby cały teren był jak najlepiej oświetlony. Usunąć to może starcia najgorsze i najstraszniejsze. To też Szczepan mówił sobie, że nie popełni zbrodni, pracując przy manipulowaniu światłami.
Chociaż.... chociaż.... budziły się w nim pewne obawy i niepokoje.
Jeszcze inne miał wątpliwości...
Widział on dokoła fabryki pewnego rodzaju roboty, których celu nie rozumiał. Oto przeprowadzano druty, jak gdyby do światła elektrycznego, na słupach, z takim jednak urządzeniem, że w danej chwili mogły być one opuszczone na dół.... Te druty stanowiły rodzaj długiej rogatki, zamykającej dostęp do głównych gmachów fabrycznych. Robiono około tego w dzieli, to też Homicz, przeważnie na noc zajęty, mało zwracał na to uwagi. Nie wiedział też, czy owe słupy i druty, na pozór luźno stojące, były połączone z głównym zakładem elektrycznym czy też nie.... W każdym razie to urządzenie mimowolny budziło w nim niepokój.
— Co to jest? do czego to przeznaczone? — pytał sam siebie — i nie znajdował odpowiedzi.
Napastowała go niekiedy myśl jedna, na którą dreszcz przechodził go od stóp do głów... ale odpędzał ją.
— To niepodobna — mówił sam do siebie.
I teraz o tem myślał, wchodząc do zakładu elektrycznego. Ale gdy już raz wziął się do roboty, nie było czasu na rozmyślanie o rzeczach postronnych. Praca nie czekała. Dziś Szczepan musiał robić za trzech. Czas tedy płynął mu szybko.... Nic niezwykłego z początku nie zwracało jego uwagi. Pracował on na dole — i na chwilę nawet nie mógł wy biedź na górę, ażeby rzucić okiem z szklanego pokoiku, mieszczącego przyrządy do słońca elektrycznego, na okolicę....
Dopiero około wpół do jedenastej widok nieba, rumieniącego się zorzą łuny, zwrócił uwagę Szczepana. Serce zaczęło mi bić niespokojnie.
— Co się tam dzieje? gdzie pożar? — pytał z trwogą.
Twarze innych jego towarzyszy chmurzyły się tak samo, jak i jego twarz.... Niepokój i ich napastował. Milczeli jednak.... Niepokój ten zresztą wzrastał coraz więcej w miarę, jak z zewnątrz zaczynała dochodzić to oddalona wrzawa tłumu, to wreszcie pierwsze odgłosy karabinowe.
— Strzelają! — rzekł jeden z młodszych.
Ale nikt mu nie odpowiedział.... Sam superintendent wydziału elektryczności nadzorował teraz pracę. Było nadzwyczaj ważnem dla fabryki, ażeby elektryczność nie zagasła, gdyż mogłoby to wywołać najgroźniejsze następstwa. Rozumieli to wszyscy — i pracowali pomimo tamującego im dech niepokoju.
Minuty płynęły za minutami, ciężkie niewymownie.
W miarę, jak rozwijała się opisana w rozdziale poprzednim walka, położenie stawało się coraz bardziej męczącem. Grzmoty strzałów i pomruki tłumu coraz wyraźniej dochodziły do uszu pracujących.... Przez szyby gmachu widać było zapalające się w dali mniejsze budynki i ogrodzenia. Przy świetle pożaru, po za dymem, widzieć nawet było można niektóre epizody rozgrywającego się dramatu.
Dreszcze gorące i zimne przechodziły pracujących.
Wreszcie jeden z nich, młodszy aniżeli inni, nie wytrzymał. Porzucił robotę — i podnosząc ręce do góry, zawołał:
— Nie mogę tu pracować, kiedy tam zabijają naszych!
Przez chwilę zdawało się, że wyniknie ogólny bunt; ale uratował położenie superintendent. Wyjął rewolwer z kieszeni i rzekł:
— W imieniu prawa, aresztuję pana.... A co do reszty panów, czynię was wszystkich odpowiedzialnymi za skutki. Rozumiecie, jak straszne niebezpieczeństwo grozi wszystkim, zarówno nam, jak i wam, jeśli nasze światła pogasną. Może to być śmierć dla wielu, bardzo wielu.
Zrozumieli — i wszystkie głowy, przed chwilą podniesione, pochyliły się ku ziemi.
Superintendent powierzył czynność buntującego się robotnika komu innemu, a sam poszedł z nim na dół do ofisu. Robotnik szedł teraz nie opierając się.
Była to chwila największego natężenia walki....
W chwili, gdy po wyjściu superintendenta ludzie chcieli zamienić parę uwag, z bocznego przejścia wybiegł nagle na galeryę sam p. Mallory. Blada twarz i zaciśnięte jego usta świadczyły o silnem wzruszeniu. Pierś jego dyszała gwałtownie.
Wpadł prawie na Homicza.
— Gdzie superintendent? — zapytał.
Homicz objaśnił. Mallory zmarszczył brwi. Przez jedną sekundę my siał, wreszcie rzekł:
— Dobrze.... pan go zastąpisz, pójdziesz ze mną. Tylko prędko.... to nie cierpi zwłoki.
Skierował się ku schodkom, prowadzącym na wyższe piętro. Szedł szybko — i tłumaczył urywanemi wyrazami Homiczowi, czego od niego chce. Tam na samej górze, pod słońcem elektrycznem, jest przyrząd, przy pomocy którego należy puścić prąd elektryczny dla oświetlenia pewnych lamp. Homicz to zrobi.... i zaraz.... to pilne.... to konieczne!
Już byli u samej góry.
Homicz zaczynał rozumieć.... To straszne! Włosy mu stanęły na głowie. Miał przed sobą mordercę, który z zimną krwią nastawać chce na życie setek ludzi. I oto w Homiczu nastąpiła nagła zmiana.
Pomyślał sobie: — Służyłem mu wiernie. W tej chwili jeszcze pracuję dla niego i strzegę jego dobra. Ale do zbrodni nie dopuszczę. Nie pozwolę na spełnienie piekielnych planów...... I zęby zacisnął, gotów do działania.
Byli już na górze.
Mallory ciężko oddychał.... Pomimo to nie czekał ani chwili. Pokazał Szczepanowi przyrząd, znajdujący się na środku — i objaśnił, co ma robić, ażeby wywołać i przeprowadzić prąd do owych mniemanych lamp elektrycznych. Ale Szczepan wiedział, co to za lampy.... Intuicyą odgadł plan Mallory’ego. Owe druty, zawieszone tam na słupach, spadną na dół — i naelektryzowane, zadadzą od jednego dotknięcia śmierć cisnącym się na nie tłumom.... To jasne! Trzeba tylko jednego pociśnięcia palcem tutaj, a tam, o tysiąc kroków, nastąpi katastrofa straszna, ohydna, niesłychana.
Tysiące może padną!
Ale on, Szczepan na to nie pozwoli.
Stanął zdecydowany przed dyrektorem tak, ażeby mu zagrodzić drogę do przyrządu elektrycznego — i rzekł surowo, podnosząc głowę:
— Gdzie są te lampy, które mają być zapalone?
Mallory podniósł nań wzrok zdziwiony.
Nie sądził, ażeby ktoś mógł odgadnąć jego plan; nie zdawało mu się możebnem, ażeby ktokolwiek jego zamiarom mógł stanąć w drodze. To był jego własny pomysł, wykonanie zaś zwierzył najwierniejszemu i najzaufańszemu ze swych podwładnych; nikt inny o tem nie wiedział. Czegóż więc chce ten chłopak? Czemu staje w drodze temu, co się spełnić musi? Czy oszalał?....
Ale nie szaleństwo patrzyło z oczu Homicza, tylko stanowczość.
— Gdzie lampy? — pytał tonem oskarżyciela.
A Mallory’ego ogarniał gniew potężny.
— Nie twoja rzecz, najemniku — rzekł wreszcie, tłumiąc wściekłość — Nie chcesz słuchać, co każę?.... idź precz. Obejdę się bez ciebie.
I silną ręką chciał usunąć z przed siebie Homicza. Ale ten ani myślał ustąpić. Rękę Mallory’ego przytrzymał w swej dłoni — i mówił, zbliżywszy prawie twarz do jego twarzy:
— Nie, panie Mallory, nie obejdziesz się bezemnie.... Ja stanę pomiędzy tobą, a tym tam przyrządem.... Ja stanę pomiędzy tobą, a zbrodnią. Ja nie pozwolę ci popełnić piekielnego zamachu. A żeby zamach udaremnić nie tylko na teraz, zniszczę za chwilę twój przyrząd.
I wzrokiem szukał czegoś dokoła.
Mallory teraz zrozumiał.... Z gardła, za miast przekleństwa, wyrwał mu się nieomal Rzucił się na Homicza.
I wtedy to nastąpiło krótkie pasowanie się, które na tle szyb kopuł ki gmachu elektrycznego, z rakiem zdziwieniem obserwował szeryf z wierzchołka budynku administracyjnego.
Walka trwała jedną sekundę.
Rezultat jej był następujący: Mallory został ciężko rzuconym na ziemię, a jego ręka, którą dotknął przypadkowo do naelektryzowanego drutu, strasznie poparzoną.... Co do Szczepana, ten w tejże chwili z młotkiem i nożycami rzucił się ku przyrządowi — i od paru uderzeń uczynił go niezdatnym do działania.
Czyniąc to w pośpiechu, bez ostrożności, narażał się w każdej sekundzie na śmierć.... Nie myślał o tem przecież!
W chwili, gdy przeciął ostatni drut, zagasło słońce elektryczne na wierzchołku gmachu. Szczepan uczynił to umyślnie.... Chciał mieć odwrót ułatwiony, Mallory bowiem już gramolił się z podłogi....
Duma tylko nic pozwalała mu — wołać o ratunek.
Szczepan zrozumiał, jakie groziłoby mu niebezpieczeństwo, gdyby dostał się teraz w moc dyrektora; a zresztą nie chciałby za nic pozostawać i pracować dalej w tym domu zbrojni.
Korzystając z półmroku, który teraz zapanował, poskoczył ku kręto wijącym się schodkom. Przebiegł przez nie, jak błyskawica, rzucił kolegom na galeryach jedno słowo ostrzeżenia: „Tu mordują!” — i pędził dalej na dół, znanemi tylko sobie przejściami.
Popadł wreszcie do małej furtki bocznej.
Serce mu drżało, jak ptak. Poruszył klamką.... Otwarta! A więc jest wolny. Naraz zatrzymał się. Przyszła mu nowa kwestya na myśl: Czy ma prawo opuścić towarzyszów, tam pracujących? Po króciutkim namyśle przyszedł do wniosku, że — tak. Nie grozi im przecież żadne niebezpieczeństwo....
On sam powinien oddalić się jak najprędzej, nie ma tu nic do czynienia.
Pójdzie ztąd precz — i więcej nie wróci do tego piekła, gdzie ludzie-tygrysy, ze stron obiedwu równie są krwawi i dzicy. Pójdzie tymczasem do stóp Jadwigi, ażeby jej strzedz od groźnych niebezpieczeństw.... Szedł naprzód szybko w cieniu budynków, omijając przeszkody, drogą sobie znaną, na prawo, w stronę, gdzie panowała względna cisza i ciemność.... Nie odwracał nawet oczu ku szalejącej na lewo orgii płomieni i gniewu ludowego. Czuł w sercu burzę i ból ogromny. Obejdzie tamtędy naprawo — i pośpieszy na plebanię. Nagle przecież zatrzymał się.
A Połubajtys? — przyszło mu na myśl.
Nie ma prawa zostawiać wiernego i zacnego druha w tem piekle, pośród zbrodniczych zasadzek i szałów tłumu. — W obec tygrysa takiego, jakim się okazał Mallory, nikt już z robotników nie mógł mieć żadnych zobowiązań, żadnych powinności do spełnienia. Powie to Janowi i weźmie go ze sobą.
Rozejrzał się dokoła.
Tam nieco w głębi na lewo wznosi się dom machin, w którym pracuje Połubajtys. Zbliżać się w tamtą stronę, to znaczy zbliżać się ku niebezpieczeństwu, ku miejscu walki.... Nic to. Iść trzeba. Homicz przypomniał sobie Połubajtysową, przyjaciółkę Jadwigi — i spokojnie, bez wahania się, zwrócił krok w tył.
Na wszelki wypadek, dla obrony, ściskał jeszcze młot, którym rozbił przed chwilą przyrząd elektryczny; w kieszeni miał rewolwer.
Szedł krokiem szybkim naprzód.
Teraz przed jego oczyma roztaczał się straszny widok walki i pożogi.... Musiał na to patrzeć, z rozdzierającem się sercem, zresztą, nie tracąc czasu na roztkliwianie się; szedł naprzód.
Był coraz bliżej tych scen ponurych.
Teraz zaczynało mu już grozić niebezpieczeństwo. Jakkolwiek starał się ukrywać w cieniu, światło pożogi odsłoniło parę razy jego wysoką postać. Dostrzeżono go i wzięto za nieprzyjaciela.
Parę kul świsnęło obok.
Szczepan przyśpieszył kroku. W kilku skokach znalazł się jarzy bocznych drzwiczkach domu machin.
Otworzył drzwi.
Blade, błękitnawe światło rozjaśniało ogromną halę, podobną do nawy kościoła. Cicho, powoli dyszała machina, poziomy tłok wykonywał zwykłe swe ruchy, a olbrzymie koło obracało się zwolna, jak gdyby mając lada chwila stanąć.... Z głębi, z otworu prowadzącego na dół, odbijały się blaski od pieców kotłowych.
Zdawało się, że w tej olbrzymiej świątyni przemysłu, wspaniałej, okolonej galeryjkami, błyszczącej stalą i miedzią, niema nikogo.
— Janie, Janie! — zawołał Szczepan.
Nic mu na to pytanie nie odpowiedziało.... Łoskot koła i tłoku głuszył dźwięk.
Szczepan zaczął się rozglądać naokoło.
Naraz w zaciemnionym kącie, na galeryjce tuż obok koła, ujrzał dwie jakieś postacie ludzkie, splecione w uścisku walki. Oparte o lekką żelazną balustradę, wisiały one niemal nad przepaścią. Gdyby spadły na dół, zostałyby w jednej chwili zmiażdżone przez koło.
W jednej z tych postaci poznał Połubajtysa.
Nie namyślał się ani chwili. Zawołał: „Janie! trzymaj się.... idę!” — i poskoczył krętemi schodkami w górę.
Przybył na czas, nie dla Jana zresztą, ale dla jego przeciwnika.
W chwili, gdy znalazł się na galeryjce, Jan już niemal zdusił w swych potężnych ramionach przeciwnika. Ten, na pół zemdlony, leżał na balustradzie; ciężko dysząc, w dłoni miał on dopiero co wystrzelony rewolwer; a Jan stał nad owym człowiekiem z ciężkiem żelazem w ręku.
Jeszcze chwila — i głowa leżącego zostałaby zmiażdżoną.
Ręka Jana wznosiła się już do góry, a oczy jego świeciły dziką nienawiścią. Człowiekiem, który leżał przed mm, był nihilista moskiewski Aleksiej Iwanowicz.
Szczepan zrozumiał.
Poskoczył ku Połubajtysowi i powstrzymał jego rękę, gotową do zmiażdżenia głowy wroga. Namiętność Litwina była jednakowoż zbyt silna. Wyrywał się z rąk Homiczowi, mocował się z nim prawie. Przytem zamieniali ze sobą krótkie, urywane zdania.
— Na Boga, co robisz?
— To żmija... zmiażdżę ją.
— Zaklinam cię na wszystko, co najświętsze.... Powstrzymaj się!
— Strzelał do mnie....
— Ależ on bezbronny, to zbrodnia!
— Och, ileż on zbrodni popełnił....
Połubajtys szarpał się w objęciach Homicza, jak szalony... Twarz mu krwią zaszła. Trudno go było utrzymać.
Homicz rzekł wreszcie głosem pełnym powagi i smutku:
— Janie! Zaklinam cię na twoją żonę, na dziecko twoje, które lada dzień przyjdzie na świat....
To zaklęcie poskutkowało w jednej sekundzie.
Litwin zbladł, jak płótno.... oczach pokazały się mu łzy. Z dłoni wypadło mu ciężkie żelazo i zabrzękło o metalową podłogę.
Chciał się rzucić na szyję Homiczowi; ale ten rzekł mu krótko:
— Nie czas na czułości.... Chodź, bracie.
Połubajtys szedł za nim posłuszny.
Nie zstąpili jeszcze na połowę schodków, gdy nagle odgłos strasznej detonacyi uderzył o ich uszy.... Detonacya powtarzała się: raz... dwa... trzy... cztery. Były to właśnie owe wybuchy, które widział z wierzchołka gmachu administracyi szeryf i co do których przypuszczał, że były one ohydnem dziełem Mallory’ego.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W jaki sposób, pośród pożogi zgliszcz, zwłok ofiar eksplozyi, pośród szeregów Wintertończyków i masy uciekającego ludu, Szczepan z Janem potrafili się nareszcie przedostać bez szwanku w okolice kościółka ks. Ludwika — ani oni sami dobrze nie wiedzieli, ani tego opisać niepodobna.
Szli naprzód, coraz to naprzód, kołowali, chowali się w cieniu budynków, potem przemykali się przez gęstwie leśne, biegli przez górskie drożyny. Goniły ich jęki i wystrzały; to wrzawa tłumów przerażonych, to sygnały Wintertończyków, przetrząsających doliny, — oni szli ciągle naprzód.
Dotarli wreszcie po godzinie krążenia do ustronia, w którem mieścił się kościółek i plebanka.
To ustronie niezwykły obecnie przedstawiało widok.
Ustroniem nazwać go teraz chyba nie było podobna. Małą chałupkę, zajętą na plekankę, otaczało w tej chwili kilkadziesiąt osób. Mrok rozświetlały pochodnie, zatknięte w ziemi lub na drzewach.... Ludzie ci, a byli to zarówno mężczyźni jak i kobiety — siedzieli na ziemi, stali lub klęczeli.... Słychać pomiędzy nimi cichy szmer rozmów, a tu i owdzie odzywały się głośne szlochania. Drzwi, prowadzące do pierwszej komnatki, służącej za mieszkanie ks. Ludwika, były na rozcież otwarte; z głębi pokoiku odbijał się blask gromnic.
Przed dziesięciu minutami oddał Bogu szlachetnego swego ducha zacny kapłan — męczennik.
Dwie kule, które otrzymał w pierś, nie przecięły odrazu pasma jego dni.... Gdy upadł, żył jeszcze.
Trudno wyobrazić sobie straszną grozę owej chwili, gdy spełnioną została — zbrodnia.
Widok padającego na twarz starca, widok Krzyża św., który, wypuszczony z jego dłoni, z brzękiem uderzył o kamienie dróżki, przeraził nawet najzatwardzialszych. Reakcya dokonała się w jednej chwili. Postrach okropny padł na tych, z grona których padły strzały... Rzucili się, jak stado wilków spłoszonych, w bok, w gąszcza — i tylko słychać było tętent ich stóp po stokach wzgórza.
Nikt zresztą ich nie ścigał.
Reszta stała lub klęczała, jak gdyby w kamień obrócona. Po szaleństwie przychodziła im przytomność i razem z nią: przestrach i oburzenie i poczucie okropności zbrodni — i jak gdyby obawa, że w tej chwili niebo spadnie i przytłoczy ich swoim ciężarem, że pioruny zaczną z niego tryskać i stanie się coś strasznego.....
Nic z tego wszystkiego nie nastąpiło.
Ale nastąpił cud inny: oto krew wylana przez kapłana-męczennika odrodziła serca tego tłumu, przed chwilą tak zaciekłego, odwróciła ich myśl i wolę od krwawych czynów zemsty — i wywołała skruchę ogromną i poznanie zła; co więcej, niejednego z nich uratowała od niechybnej śmierci tam w walce z obrońcami „Excelsior Works”.
Bo o tem, ażeby iść na fabryki, nie było teraz mowy. Sama myśl podobna zdawałaby się im — zbrodnią!
Coś zresztą trzeba by o począć....
Wszyscy, przy świetle pochodni, z przerażeniem patrzyli na postać kapłana w białej komży, rozciągniętą śród dróżki górskiej.... Sądzili, że jest zabity. A mały Frącek, wnuk zakrystyana, który przyprowadził tutaj księdza z latarnią, przypadł do ciała, siadł na ziemi i zaczął głośno płakać.
Z tłumu odpowiedziały mu inne szlochania.
To kobiety — niedawno Furye, szalone nienawiścią, gotowe mordować i zabijać płakały teraz gorzko, skruszone, klęczące w prochu, podobne do pokutujących Magdalen ze swymi rozrzuconemi w nieładzie włosami.
Starsi mężczyźni mówili po cichu:
— Trzeba podnieść ciało dobrodzieja.... obmyć.... zanieść na plebankę.
W tej chwili mniemane zwłoki przeszedł lekki dreszcz.... wydobył się cichy jęk, westchnienie raczej.
— Żyje.... — przeszedł szept przez szeregi i niezmierna nadzieja i radość zawitała do serc skruszonych.
Wszyscy rzucili się ku kapłanowi. Jedni podnosili go z ziemi, kobiety słały mu pościel z chustek i okryć, inne ocierały krew występującą na białą komżę na piersi. Zapanował przez chwilę zamęt niesłychany. Wszyscy śmieli się lub płakali.... Po chwili zresztą, dzięki usiłowaniom jednego ze starszych robotników, który pono był nawet niegdy felczerem w Płocku, zapanował pewien porządek. Ów człowiek przyjrzał się uważnie twarzy rannego, przysłuchał jego oddechowi — i orzekł:
— Żyje....
Potem kazał dać wody i wódki, wreszcie trochę płótna — rozdarł odzież rannego na piersi i sporządził coś w rodzaju tymczasowego opatrunku. Gdy to czynił, kiwał głową z niepokojem — i twarz jego stawała się ponurą.
— Sporządzić nosze z gałęzi, chłopcy, wysłać je odzieżą i zanieść do plebanki.... tylko żywo!
Rzucono się do wykonania jego rozporządzeń.
Robotnik-felczer tymczasem medytował... Doktora byłoby potrzeba i jak najprędzej. Ale zkąd go wziąć?.... Zapytywał o doktora kilku. innych. Ci wiedzieli, że jakiś „Ajrysz“ doktor, mieszkał w osadzie Y., ale czy teraz, po nocy, śród szalejących dokoła zaburzeń, zechce przyjść? — oto sęk. W każdym razie paru chłopców poleciało po niego.
tymczasem nosze były już gotowe.
Włożono na nie rannego z niesłychanemi ostrożnościami. Przy wkładaniu jęknął parę razy — i nawet oczy na pół otworzył.... Z trwogą i nadzieją w te oczy spoglądano. Ruszył wreszcie pochód żałosny.
Przy świetle pochodni podobny on był raczej do korowodu pogrzebowego.
Łuna pożog go opromieniała z niebios; huki strzałów i dzika wrzawa tłumu, dochodzące z góry od fabryk były mu muzyką.
Łatwo sobie wyobrazić przerażenie stałych i tymczasowych mieszkańców plebanki, gdy przyniesiono księdza Ludwika, na pół nieżywego.... Baba zawodzić zaczęła, jak obłąkana; dziad nie wiedział, za co się chwycić. Połubajtysowa, chora, leżała na pościeli rozesłanej w kącie drugiej izdebki, jęcząc od czasu do czasu żałośnie....
Tylko Jadwiga, jakkolwiek przerażona i ciężko przygnębiona, stanęła na wysokości zadania.
W kilku słowach porozumiała się z przybyłymi. Zrozumiała. Straszny był to cios. Cóż jednak robić! Znieść go wypadało; nie płakać, ale ratować, co i jak można.... Z obliczem zalanem łzami, Jadwiga ani na jedną chwilę nie utraciła męzkiej siły woli i przytomności. Ona wszystkiem rozporządzała, jej wszyscy słuchali....
Byli to ci sami ludzie, którzy przed półtora godziną spalili dom, w którym razem z Połubajtysami mieszkała.... Gdyby ich wtenczas napotkała, mogłaby się od nich spodzie wać — rzeczy najgorszych.
Teraz co innego. Stali się z wilków barankami....
A znajdowali się w tej skruszonej gromadzie i najgorsi jej wrogowie: byli dwaj olbrzymy Szymulisowie (trzeci gdzieś się zawieruszył) i nawet Stefka, obecnie łzami zalana i razem z innemi kobietami około rannego starca się krzątająca.
Ta zresztą, gdy ujrzała Jadwigę, aż się cała wstrzęsła.... Na twarz wybił się jej gorący rumieniec.
Na barki Jadwigi spadło ciężkie zadanie.
Od łoża ciężko rannego kapłana, który teraz znów przyszedł na chwilę do przytomności, biegać wciąż musiała do cierpiącej mocno Połubajtysowej. Szczęściem, przybyła jej niezadługo niespodziewana pomoc. Ktoś miał dobrą myśl, ażeby poskoczyć do osady X. — i przyprowadzić „Papę“ Cummingsa, starego Mulata, który obok zajęcia hotelisty, bawił się też niekiedy i w leczenie ludzi.... Miał u siebie różne krople — i znał się na chorobach.
Od ukąszenia węży leczył znakomicie.
Przybył on w pośpiechu, ze skórzanym workiem ręcznym, w którym mieściła się jego podręczna apteczka, mocno wzruszony. Od wzruszenia i pośpiechu aż się trząsł... Ponownie obejrzał rany, opatrunek poprawił — i dał się napić rannemu jakiegoś płynu z jednej z przyniesionych ze sobą flaszeczek.
Kręcił mocno głową — i wreszcie, zbliżywszy się do Jadwigi, szeptem rzekł:
— I pół godziny nie przeżyje.... ale będzie jeszcze przytomny.
I istotnie oczy rannego otworzyły się.... Ze zdumieniem oglądał się po obecnych i izdebce; ze zdumieniem patrzył na kupę ludzi, fantastycznie oświetloną na zewnątrz, a tłoczącą się w drzwi otwarte. Znów zamknęły się te biedne oczy na chwilę. Widocznie duch walczył z niemocą fizyczną.... Wreszcie zwyciężył. Pamięć wypadków, przecięta kulą zbrodniarza, wróciła. Myśl się rozjaśniła i skupiła na nowo.
Jadwiga stała tuż przy łożu chorego.
Kapłan oczyma dał jej znak; pochyliła się nad nim. Rzekł głosem bardzo cichym, robiąc pauzy pomiędzy wyrazami:
— Czy ci ludzie.... wrócili się.... z drogi?.... nie poszli tam.... do fabryk?
— Tak.
Radości niebiańska oświeciła twarz starca. Przymknął oczy.... duch jego potężniał coraz więcej w chwili konania.
— Powiedz im.... — rzekł znów do Jadwigi głosem już nieco pewniejszym — niech się tu zbliżą.... wszyscy.
Stało się żądaniu jego zadość.
Ludzie zapełnili całą izdebkę. Poklękali wszyscy.... Cisza zapanowała, jak w kościele, przerywana tylko stłumionem łkaniem, które się tu i owdzie z piersi mimowolnie wyrwało. Po twarzy wielu płynęły łzy, ciche, powolne, czyste, jak krople rosy porannej. Starzec leżał cokolwiek uniesiony. Jadwidze kazał podnieść sobie jeszcze trochę głowę. I zaczął mówić.
Mówił cicho.... z przerwami.... z wysiłkiem.... ale tak wyraźnie, że w ciszy każdy jego wyraz było słychać.
Mówił, jak prorok.... Zdawało się, że oczyma ducha widzi straszny dramat, który w owej właśnie chwili rozgrywał się tam, na wzgórzu, u stóp „Excelsior Works“. Dalekie huki strzałów, detonacye wybuchów, wrzawy dzikiej odgłosy, nadlatujące w nocnej ciszy, zda się, opowiadały mu, co się tam działo. Widział to — i malował słuchaczom te straszne obrazy.... I w ostatniej chwili ból przeżywał palący, niewypowiedziany, na myśl o tych okropnościach, o ciałach porozrywanych, o duszach zagubionych, o jękach i cierpieniach.... I modlił się do Pana za wszystkich, za katów i krzywdzonych, za opętanych szaleństwem i złych.... Modlił się o nawrócenie żywych..... o przebaczenie dla konających, on sam w skonania chwili. I błogosławił tym, których śmierć jego od zguby doczesnej i wiecznej obroniła — i kazał im grzechem się brzydzić, z Panem iść, braci miłować bez granic, dla prawdy i dobra życie dać....
Była to chwila dziwnie uroczysta i podniosła.
Z ust człowieka, rozstającego się z powłoką doczesną, szły wyrazy, zda się, przez Boga samego natchnione — i żłobiły w sercach ślady nigdy niezapomniane.
Konający urwał.... dyszał ciężko. Stary Mulat dał mu się napić swej mikstury.
Kapłan zaczął się znów modlić....
Teraz oczyma szklistemi na obecnych nie patrzył. Z Panem rozmawiał. Prosił Go o przebaczenie win, które głośno, na sposób Chrześcijan wieków pierwszych wyznawał; o zmiłowanie dla duszy swej.... dla bliźnich.... dla ludzkości całej.
Wyrazy jego były coraz cichsze, coraz niewyraźniejsze, twarz coraz bledsza....
Cienie śmierci kładły się na czole starca, jak chmury na niebie, a ludowi, zgromadzonemu przy jego łożu, żałość nie do opisania rwała serca na widok męczennika, który odchodził w świat lepszy.
Zamilkł na chwilę.... Naraz uniósł się trochę na posłaniu, ciężką ręką krzyż nakreślił w powietrzu, zawołał głosem silnym i doniosłym:
— Panie! Zbaw lud ten..... zbaw Polskę!
I upadł.
Już nie żył.... Twarz starca blada, niewielka, pomarszczona, spoczęła na bieli poduszki, w spokoju i majestacie ogromnym. Oczy roztwarte w niebo patrzeć się zdawały. Od tej głowy trupiej jasność niemal biła.
Zrozumiał wreszcie lud: on umarł.
I ryknął lud głośnym płaczem, dotąd wysiłkami woli tamowanym. I zakołysał się, chyląc głowy do ziemi.... i poczuł żal.... i wdzięczność — i innych uczuć moc.
Jadwiga płakała razem z innymi.
Łzy popłynęły jej całą falą, nietamowane. Klęczała u zwłok — i modliła się bez słów o spokój dla tej duszy czystej, jak kryształ.
Wtem ktoś dotknął jej ramienia.
— Miss Slaski....
Jadwiga drgnęła. Obejrzała się. Stała za nią starsza już kobieta, Niemka, która przybyła tutaj razem z tłumem — i z Furyi szalejącej zemstą obróciła się w siostrę miłosierdzia. Jadwiga powierzyła jej opiece Manię Połubajtysową, wijącą się z bólu w sąsiedniej izdebce.
Kobieta pochyliła się do ucha Jadwigi i coś jej szeptała przez chwilę.... Jadwiga porwała się z klęczek i pomiędzy klęczącymi ludźmi zaczęła sobie torować drogę do sąsiedniego pokoiku.
Śpieszyła się bardzo.
Gdyby nie to, spostrzegłaby, jak dziwne spojrzenie rzucił na nią w chwili, gdy wymówiono jej nazwisko, stary Mulat Cummings, który razem z innymi, równie głęboko, jak inni wzruszony zgonem kapłana, stał przy ścianie.... Twarz „Papy” Cummingsa, gdy usłyszał ten wyraz „Śląski”, nagle skrzywiła się jakoś dziwnie.... Zadrżał.
Po chwili, gdy Jadwiga wyszła, schylił się do swego sąsiada, jakiegoś starego górnika, Polaka — i zapytał:
— Czy ta „miss” nazywa się Slaski?
— Tak.
— I jest Polką?
— A jakże....
Znów mimowolny dreszcz przeszedł Mulatowi przez plecy. Zamilkł — i widocznie coś sobie rozważał.
Tymczasem łkania i płacze milkły powoli. Łez już brakło. Lud klęczał tylko w odrętwieniu i modlił się.... Niektórzy wstawali i wychodzili na świeże powietrze. Inni tłoczyli się na ich miejsce, aby się przyjrzeć zastygłym w ostatnim śnie rysom starca.
Otóż w chwili, gdy zapanowała względna cisza, z sąsiedniej izdebki, gdzie znajdowała się Połubajtysowa, rozległo się głośne, krzykliwe kwilenie niemowlęcia.
Było to pierworodne dziecię Połubajtysów.
Przyszło ono na świat w chwili tak pełnej tragizmu, a jego głos pierwszy połączył się niemal z echem ostatniego westchnienia konającego kapłana. Aniołowie zgonu i narodzin spotkali się ze sobą w drodze.
W tej właśnie chwili, pełnej podwójnego tragizmu, stanęli w obec plebanii, przybywający z „Excelsior Works” Homicz i Połubajtys.
Zdziwienie ich było wielkie....
Zrozumieli, iż stało się coś niezwykłego. Co? oto pytanie, które sprawiło, że serca obu zabiły gwałtownie. Nie namyślali się zresztą ani chwili. Jeśli jakiekolwiek niebezpieczeństwo grozi ich najukochańszym — tem gorzej! i oni tam być powinni.
Jedno mgnienie oka — i znaleźli się śród tłumu.
Parę zapytań i wiedzieli już wszystko.... Ból i radość odrazu przeszyły im serce. Zacny kapłan, ofiarą swego poświęcenia — to ból ciężki; ich bracia skruszeni i żałujący uniesienia, Jadwiga i Mania bezpieczne śród tego tłumu — to radość. Posuwali się szybko ku drzwiom plebanki, ażeby ujrzeć po raz ostatni zastygłą twarz zmarłego — i ażeby wreszcie stanąć obok swych najdroższych.
Połubajtys jeszcze nie wiedział o tem, co go spotkało.
Dopiero, gdy wszedł na próg izdebki, ktoś trącił go w ramię.
— Panie Janie! — szepnięto mu na licho — jesteś ojcem.... Tam — dodano, wskazując na drugie drzwi.
A ztamtąd znów teraz zaczęło dochodzić kwilenie niemowlęcia...
Wszystka krew zbiegła olbrzymiemu Litwinowi do serca. Zbladł.... Tyle wrażeń dziś już przeżył, że zdawało się upadniez wzruszenia. Ale oparł się o ścianę — odzyskał siłę i po chwili z twarzą poważną, ale uśmiechnięta, z radością i troską razem w sercu, szedł ku owym drzwiom, po za któremi ukrywała się zagadka jego szczęścia lub nieszczęścia, gdzie znajdowała się jego najdroższa żona i jej dziecię.
Usta jego poruszały się cichą, jak milczenie, modlitwą:
— Panie! Panie! Nie karz mię za to, że przed chwilą chciałem spełnić zbrodnię.... Nie karz mnie, błagam, na niej szczególniej i na tem niemowlęciu.... Oni niewinni!
Wszedł do drugiego pokoiku, a Szczepan, równie niemal wzruszony, stanął niedaleko drzwi — i nasłuchiwał.
Jeśli przed chwilą w sercu Litwina zrodziło się jakieś tragiczne przeczucie, to nie było on bez podstawy. Wprawdzie dziecię przyszło na świat zdrowe, ale za to stan matki zdawał się dość groźnym. Godziły się na to wszystkie kobiety. Nie wiedziały one, co robić z chorą.... Obawiały się złych następstw. Byłaby tu potrzebną specyalistka lub nawet lekarz....
Niepokój wypisany na twarzach kobiet, odrazu zrozumiał Połubajtys.
Mania była na pół nieprzytomna.... bledziutka. Pomimo to męża poznała odrazu. Oczy jej roztwarły się szeroko — i uśmiech rozchylił usta. Ręką pokazała mu niemowlę, które owinięte w jakieś gałgany piastowała stara Niemka. Jan ukląkł i z niewymowną delikatnością pochyliwszy się nad chorą, złożył na jej czole leciutki pocałunek. Następnie zwrócił się do dziecka i przyglądał mu się z czułością — i maleńkie piąstki tej drobnej istotki do ust tulił....
Tymczasem kobiety krzątały się dokoła chorej. Niektóre naradzały się: co robić?
W tej chwili znów skrzypnęły drzwi. To weszła Stefania. Zbliżyła się ona do Jadwigi i pochyliwszy się do niej, coś szeptała.... Jadwiga narzuciła chustkę na głowę — i obie wyszły pośpiesznie. Przecisnęły się przez pokoik, w którym leżały zwłoki księdza — i znikły na zewnątrz.
Szczepana, stojącego z boku, nie widziały.
On jednak szedł za niemi wzrokiem, zdziwiony i nawet przerażony. Zkąd pomiędzy dwiema młodemi kobietami taka zażyłość? dokąd poszły? co tu robi Stefka, ta Stefka, którą widział ostatni raz na „Skwerze” szaloną od złości, i miotającą obelgi na Jadwigę? i czy nie grozi przez nią jakieś niebezpieczeństwo Jadwidze? — oto pytania, które mu w jednej chwili przebiegły przez mózg.
Zadrżał mimowoli.... Po chwili i on też skierował się ku drzwiom.
Lecz gdy wyszedł na otwarte powietrze, otoczył go mrok. Pochodnie blado oświetlały lud, zbity teraz w gromadki i naradzający się, co czynić.... Dalej czerniały kontury kościółka na tle lasu, od góry tylko oświetlonego czerwonymi odblaskami dalekiej pożogi.... U dołu ciemność.
Homicz obejrzał się niespokojnie: nie widział nigdzie dwóch młodych kobiet.
Pytał paru z ludzi, stojących przed plebanią, czy je widzieli? Nie! — nie zauważyli. Zniknęły, jak kamień w wodzie. Ogromny niepokój zaczął obejmować Homicza. Wyrwał jedną z pochodni, osadzonych w ziemi i świecąc nią sobie, przechodził od grupy do grupy. Szukał Jadwigi i Stefki — napróżno....
Zęby zacisnął.... Zimno czuł w sercu.
Przez chwilę namyślał się. Chciał już zapuścić się w las i zbliżał się do ukrytego w cieniu kościółka; gdy naraz z ciemności wyrwał się krzyk przerażający — krzyk rozpaczy.... Zabrzmiał i urwał się.
To był krzyk Jadwigi.
Szczepan poznałby ten głos pomiędzy tysiącami.... A więc tak! — jego przeczucia sprawdziły się. Jadwidze grozi niebezpieczeństwo. Jakie? — przekona się zaraz... I szybko, jak błyskawica, poskoczył w mrok, po za kościół, zkąd odezwał się ów okrzyk rozpaczliwy. W jednem ręku trzymał pochodnię w drugiem — rewolwer.
Biegł na oślep.
Minął kościółek.... i znalazł się w ciemnej gęszczy drzew.
Odrazu stanął w obec zagadki: w którą iść stronę? Była to zagadka prawie nie do rozstrzygnięcia. Mrok go otaczał zewsząd; tylko jego pochodnia roztaczała szerokie koło światła.
Tem niebezpieczniejszem było jego położenie. Wróg, ukryty w ciemnej gąszczy, mógłby go w każdej chwili poczęstować śmiertelną kulką.
On przecież o sobie nie myślał.
Ona i jej niebezpieczeństwo, w którem musiała znajdować się w tej chwili — oto treść myśli, które chaotycznie, jak wicher, przebiegały mu przez głowę....
Pomimo że krew krzepła mu w żyłach z trwogi o nią, usiłował rozumować na zimno.
Tak jest! — widocznie porwano ją.
Naturalnie gwałtem. Urywany okrzyk dowodzi, że pochwycono ją z nienacka, że przeje przestrach ogromny, — że okrzyk jej stłumiono w jakiś sposób. Czy nie ciosem śmiertelnym? (W tem miejscu Szczepan uczuł śmierć w sercu). Nie. Znalazłby już tutaj jej zwłoki. Kto ją porwał? Mniejsza o to... Teraz rzecz główna, co robić? Ścigać... Ale jak? Mrok i milczenie otaczały go dokoła. Noc i las skryły troskliwie tajemnicę rozpaczliwego okrzyku Jadwigi. Żadnego śladu....
Szczepan czuł, że szaleje.
Wsłuchiwał się przez chwilę w ciszę nocną. Czy nie zabrzmi nowy okrzyk, któryby dlań był wskazówką? Nic.... Naraz zadrżał. Od północy, z pomiędzy ciemnych drzew, dosłyszał jak gdyby chrzęst łamanych gałęzi, jakby oddalony tętent kopyt.... Ryk radości wyrwał mu się z piersi.
Chciał rzucić się w tamtą stroną.... ale rozwaga zatrzymała go.
Zrozumiał, że sam niewiele zdziała. Potrzebował pomocy. Będzie ją miał w tej chwili. Podniósł dłoń do góry — i dwukrotnie strzelił z rewolweru w powietrze.
Jedna sekunda i otaczało go kilkunastu mężczyzn. Przybyli na alarm z przed plebanii.
— Naszą panienkę porwano! — rzekł im Homicz.
W paru słowach objaśnił im, co się stało,... Ludzie ci byli jeszcze pod wpływem natchnionych słów kapłana, jeszcze im stała w oczach postać Jadwigi, schylonej nad łożem konającego męczennika. Oburzenie ich było wielkie. Wybuchły nawet przekleństwa.
— Co robić? — zapytał któryś z nich.
— ścigać nikczemnych zbójów.... Rozsypmy się dokoła z pochodniami. Zbóje uchodzą zapewne na mułach. Nic to! — śród plątaniny ścieżek górskich dogonimy ich.... Tylko prędzej! na miłość Boga prędzej!
Zaczęto już wykonywać jego rozporządzenia. On ciągnął dalej:
— Ja idę tam.... — wskazał ręką w stronę, zkąd słyszał niedawno odgłos podobny do tętnienia kopyt końskich — Kto za mną?!
I już ruszył naprzód w mrok i gęstwinę.
Za nim biegło trzech czy czterech młodych chłopaków.... Jeden niósł drugą pochodnię; dwaj mieli w ręku pałki grube. W liczbie tych chłopców znajdowali się dwa olbrzymy litewskie, młodzi Szymulisowie.
Darli się tak przez zarośla chwil parę, milcząc.
Naraz starszy z dwóch Szymulisów, Pat imieniem, wysunął się naprzód ku prowadzącemu tę gromadkę Homiczowi — i położył mu swoją ciężką rękę na ramieniu. Szczepan aż się zachwiał pod łapą olbrzyma.
Stanął — i zwrócił się do chłopca zdziwiony.
— Pane... — wybełkotał twardo, z trudem Pat — mam wam coś powedzieć....
— Nie czas teraz.
— Czas!.... to potrzebne, to ważne.
— A więc mów, tylko prędko.
Wszyscy czekali z ciekawością, co on powie. Pat tymczasem w ogóle do mówienia nie mający wielkich zdolności, i naprawdę nie mówiący dobrze żadnym z języków, pocił się, bełkocąc dalej:
— Panie.... ja wiem, kto ta panienka ukradł....
— Wiesz?!
— I jak go złapać....
— Mów, na Boga!
— On ma naszego muł.... — Jo i brat — wskazał na drugiego olbrzyma — to som dwa Szymulisy.... My byli zły. My mieli razem z duży Szymek łapać ta panienka. Ale my się naprawili.... My byli słuchać tego kunigas, co umierał.... On dobrze mówił! My nie chcemy teraz dać Szymkowi ta panienka. To grzech.....
I na dowód tego, że tak jest w istocie, na dowód swej skruchy, Pat z całej siły grzmotnął się w szeroką pierś — a Dennis go naśladował.
— Oni są tam.... — rzekł dziki chłopiec — Będziemy ich mieli... Tam jest duży Szymek — i nasz brat trzeci... Bartek.
Homicz spojrzał niespokojnie na chłopaka.
— O, on zrobi, co my każemy....
Szczepan słuchał z początku słów chłopaka, jak bajki o żelaznym wilku. Ale za chwilę zrozumiał.
O Szymulisach chodziły w okolicy różne wieści. Wiedział, że to były niebezpieczne draby, niemal dzicy ludzie — i łatwo zrozumiał, że ich wybrano do wykonania planu, uknutego przeciwko Jadwidze....... śmierć ks. Ludwika ich skruszyła — i to łatwo zrozumiał.
Zresztą szczerość dzika biła teraz z twarzy dwóch olbrzymów.
Namyślać się nie było czasu. Każda chwila stanowiła o wszystkiem. Szczepan rzekł tedy krótko:
— Dobrze.... wierzę ci. Prowadź.... Pan Bóg ci wynagrodzi!
Pat uśmiechnął się z zadowoleniem — i skinął ręką, aby szli za nim.
Skierował się teraz w bok.... Szli z jakie dziesięć minut, drąc się przez gąszcza, kalecząc sobie ręce i nogi Naraz Szymulis zatrzymał się. Byli u wejścia na jakiś rodzaj ścieżki górskiej. Pat nasłuchiwał chwilę, aż widocznie dosłyszał, co mu było potrzeba, bo aż klasnął w ręce z radości.
Istotnie słychać było chrzęst łamanych gałęzi.
I Pat podniósł rękę do ust.... Policzki nadął — i wydał trzy okrzyki, jak gdyby lek nocny puhacza....
Objaśnić tu wypada, że istotnie Szymek Zawalidroga porwał w zuchwały sposób Jadwigę — i uprowadził ją ze sobą....
Po zawróceniu jego bandy z drogi do fabryk przez księdza Ludwika, ani myślał chodzić na górę i narażać się na strzały obrońców „Excelsior Works”. Na to był za mądry.... W chwili gdy zacny kapłan upadł śmiertelnie raniony, Szymek skrył się tylko wraz z najstarszym z Szymulisów w zarośla — i obserwował, co będzie.... Dwaj pozostali Szymulisowie zamieszali się w tłumie i pociągnęli z innymi ku plebanii. I Szymek powlókł się za tłumem, trochę z ciekawości, trochę dla tego, ażeby na nowo zebrać swoich chłopaków i na nowo zacząć poszukiwać za Jadwigą. Przypadek usłużył mu lepiej, aniżeliby się mógł spodziewać. Pierwszą osobą, którą spostrzegł na plebanii, była Jadwiga.... Na jej widok oczy mu się zaśmiały piekielnie. W tej chwili osnuł plan zuchwały do bezczelności. Natychmiast przywołał Bartka Szymulisa — i kazał mu sprowadzić po za kościółek muła, który stał przywiązany i gotów do wyprawy w innem miejscu lasu (użycie „buggy” uznał Szymek za niepraktyczne). Następnie oczekiwał.... Kręcił się śród ludzi — i szukał sposobności wywabienia Jadwigi od domu. I znalazł ją. Usłużyła mu w tem jego własna pomysłowość — i Stefka. Już podczas owej dramatycznej sceny, gdy spalono domek Połubajtysów, zaobserwował on, że młoda kobieta żywi jakąś zajadłą nienawiść do mieszkańców domku. Postanowił jej użyć w chwili odpowiedniej. Ta chwila nadarzyła się. Gdy śród kup ludu, zebranego przed plebanią, rozeszła się wieść o niebezpiecznym stanie młodej matki, Połubajtysowej i o tem, że byłaby potrzebną pomoc lekarska, Szymkowi błysnęła myśl piekielna.... Przecisnął się do Stefki — i prosił ją, aby powiedziała Jadwidze, że doktór „Ajrysz”, po którego posyłano do sąsiedniej osady, przybył, na nieszczęście już po zgonie księdza, a zirytowany niepotrzebnem niepokojeniem go po nocy, chce odjeżdżać z powrotem; ale gdyby ktoś, np. Jadwiga, poprosił go grzecznie i do tego obiecał odpowiednie wynagrodzenie, zapewne zgodziłby się pozostać przy chorej. Była to naturalnie bajka, ukuta n aj niezręcznie] w ś wiecie, ale Szymkowi nie szło wcale o to, ażeby Stefka mu wierzyła,... Spojrzeli sobie w oczy — i zrozumieli się. Co do Jadwigi, łotr wiedział, że ta nie będzie podejrzewała zuchwałego podstępu.... Istotnie wyszła z pośpiechem, gdy jej Stefka powiedziała o doktorze. Wyprowadzono ją po za kościółek pod pozorem, że doktor już odjeżdża.... Co tam nastąpiło, domyśleć się łatwo.
Szymek wraz z Bartkiem Szymulisem (dwóch drugich chłopaków nie mogli na razie odnaleźć w tłumie) pochwycili Jadwigę z nienacka, zawiązali jej twarz płachtą, aby nie mogła krzyczeć, nałożyli postronki na ręce, aby się nie rwała, zgasili latarkę, którą miał przy sobie Szymulis, poczem Szymek Zawalidroga siadł na muła i wziął młodą kobietę, nie opierającą się, bo już zemdloną, na siodło przed siebie...
Zagłębili się w zarośla. Szymulis prowadził muła ścieżkami, sobie tylko wiadomemi.
Mrok pokrył ich czyn ohydny. Widziała go tylko niejasno ukryta w gęstwinie Stefka — i tryumfowała... Zbrodnia porwania została dokonana. Gdyby nie szczęśliwy przypadek, który zdarzył, że Homicz przybył jeszcze na czas na plebanię i niedostrzeżony przez Szymka i Stefkę, widział tę ostatnią wychodzącą z Jadwigą, gdyby nie złowrogie przeczucie, które go w owej chwili tknęło, a wreszcie gdyby nie niespodziany przewrót w ciężkich umysłach dwóch młodszych Szymulisów, przewrót, który nastąpił pod wpływem szlachetnych słów konającego kapłana, — wszystkie ohydne plany nikczemnego bandyty, które z takim cynizmem przedstawił przed paru dniami Kaliskiemu, spełniłyby się co do joty.
Szczęściem Opatrzność czuwała.
W chwili, gdy opuściliśmy Homicza i jego towarzyszów, znajdowali się już oni na najlepszym tropie.
Co więcej, mieli przy Szymku Zawalidrodze sprzymierzeńca — Był nim trzeci Szymulis. Trzeba wiedzieć, że trzej Szymulisowie była to — jedna dusza. Żyli oni ze sobą tak, że co chciał jeden, to chcieli wszyscy, a w razie kwestyi, Pat, jako najmądrzejszy ze wszystkich, decydował. Trzy okrzyki puhacza, które naśladował tak umiejętnie Pat, nie było bez celu.... Stanowiły one formalny sygnał dla Bartka Szymulisa. Mówiły mu one: „Opóźniaj pochód — i nie pomagaj tamtemu.... My jesteśmy przeciwko niemu.”
Sygnał ten zrozumiano.
Wkrótce otrzymano na takowy odpowiedź. Odezwał się z oddali przygłuszony odgłos puszczyka.... i wnet urwał się. Odpowiedziano: „Tak“.
Szymulisowie, wychowańcy lasu i gór, mieli swoje specyalne hasła. Poznawali się po nich w gęstwinach leśnych i wąwozach.
— Idźma.... — rzekł znowu Pat.
I wszyscy ruszyli za nim. Biegli teraz nieomal.... Ścieżka jakkolwiek wązka i kręta, ułatwiała im pogoń. Upłynęły tak dwie minuty. Nagle przed nowym zakrętem, Szymulis zatrzymał się.
— Zgaśta pochodnie.... — rzekł — teraz ich niepotrzeba.
I istotnie niedaleko z poza drzew biła jakaś złoto-czerwona jasność.... Wszyscy byli posłuszni Patowi. Minęli teraz zakręt — i oto ujrzeli niezwykły widok.
O paręset kroków przed nimi i ścieżka i las ucinały się nagle.
Był to widocznie jakiś parów, rozpadlina, przecinająca górę. Być może płynęła tam rzeczka. I istotnie słychać było szum wody, toczącej się po kamieniach. Las rozpoczynał się dopiero po drugiej stronie rozpadliny, bardziej ponury jeszcze, niż po tej stronie, a oba brzegi wąwozu łączył lekki mostek drewniany, dziurawy i huśtający się. Całą wreszcie tę szczelinę pomiędzy dwiema ścianami czarnego lasu zapełniała w tej chwili fala światła ognistego; widocznie odblask pożaru, szerzącego się na wierzchołku góry w „Excelsior Works”.
Był to widok czarodziejski....
Homicz stanął niemal oślepiony tym blaskiem niespodziewanym. Przyłożył rękę do oczu — i patrzył przed siebie przez sekundę.... Naraz zadrżał cały, jak gdyby elektrycznością tknięty.
— To oni! — zawołał do swych towarzyszów i runął naprzód.
Istotnie to, co ujrzał, mogło go do czynu pobudzić.
Tuż nad brzegiem parowu u wejścia na mostek, w fantastycznem, czerwono-złotem oświetleniu, widniała grupa, złożona z trzech osób. Szymek Zawalidroga, unosząc przed sobą na siodle postać kobiecą, usiłował zmusić swego muła do wstąpienia na mostek, — podczas gdy ogromny Szymulis trzymał muła za uzdę. Nie można było zdaleka rozróżnić, czy chce on upartego muła wprowadzić na mostek, czy też przeciwnie powstrzymuje zwierzę.
W tej chwili Pat wydał urywany, przeciągły gwizd..... Był to nowy sygnał dla brata.
I istotnie, scena się zmieniła.
Bartek żelazną dłonią osadził muła na miejscu, — a drugą ręką chciał odebrać Szymkowi Zawalidrodze gnącą się w omdleniu Jadwigę.... Jednocześnie Szymek zrozumiał, że ma w nim nie pomocnika, ale wroga. Słyszał teraz za sobą głosy pogoni. Ruchem szybkim, jak myśl, sięgnął do kieszeni....
Nastąpił strzał rewolwerowy — i Bartek Szymulis, rażony kulą w twarz, padł w tył na murawę.
W tej samej chwili odezwały się dwa dzikie ryki....
To Pat i Denis szli, jak burza, niosąc pomstę za brata. Z nimi razem rwał Szczepan i dwaj inni, Szymek Zawalidroga obejrzał się i zrozumiał wszystko.... Pomiędzy nim a nimi szło teraz o życie. Pogoń znajdowała się w tej chwili o sto kroków od niego.
Piekielny uśmiech wybił mu się na twarzy.
Myśli przebiegały mu przez mózg, jak błyskawice.... Cokolwiek bądź i jakkolwiek bądź nie da im kompletnego tryumfu. Najpierw nie odda im tej dziewczyny, o którą poszła cała ta awantura.... Niech ich i ją dyabli wezmą — ich z rozpaczy, ją.... tam na dnie wąwozu. A on — zobaczy jeszcze...
To, co pomyślał, wykonał.
Zeskoczył z muła i pobiegł na brzeg wąwozu.... Jadwigą, ciągle nieprzytomną, zasłaniał się, jak tarczą, przed ewentualnymi strzałami tamtych.
Szymek Zawalidroga stanął teraz nad brzegiem wąwozu.
Ciało Jadwigi uniósł w górę — i nagłym ruchem rzucił w parów. Piekielnym śmiechem odpowiedział na jęk rozpaczy, jaki się wyrwał z piersi Szczepana i na okrzyki zgrozy pozostałych; jednym susem znalazł się na chwiejnym mostku i cofał się tyłem, trzymając rewolwery w obu rękach.
To wszystko trwało tylko jednę sekundę.
Szczepan biegł teraz, jak błyskawica. Wyprzedził innych — i już dopadał brzegu parowu, gdy oto zabrzmiał strzał — jeden i drugi. To bandyta strzelił do niego: i lewą rękę przeszył mu kulą. Zwiesiła się mu bezwładnie.... Szczepan zachwiał się; zdawało się, że upadnie.
Ale trwało to jedną sekundę....
Syknął tylko z bólu i dopadł brzegu. Nie groziło mu już w tej chwili niebezpieczeństwo od kul Szymka, który teraz żywo wymieniał strzały z Szymulisami; Szczepan zresztą o tem nie myślał.... Ukląkł nad brzegiem parowu — i patrzył w dół.
Parów nie był zbyt głęboki; miał ściany skaliste, pokryte tu i owdzie krzakami; na dnie sączyła się, przeskakując z szumem z kamienia na kamień, wązka rzeczułka.
W tej chwili zdawała się ona ognisto-złotą od czerwonej łuny płonących w górze fabryk....
Szczepan nie myślał zresztą podziwiać wspaniałego widoku, jaki przedstawiała ta kamienna szczelina z płomienistym wieńcem u wierzchołka.... Pochylił się — i szukał wzrokiem Jadwigi. „Ach!“ — wyrwał mu się krótki okrzyk z piersi. Widzi ją! Tam, na dole spoczywa ona zawieszona na krzaku, jak ciemna plama na tem tle ognistem. Czy żyje?.... Może. Widocznie suknia jej zaczepiła się o krzak — i to zapewne ocaliło jej życie.... Tak.... Ona żyć musi. Upadek na kamienie równałby się śmierci — i dla tego Homicz patrzył najpierw w parów z rozpaczą w sercu. Teraz budziła się w jego umyśle nadzieja.... Jego biedne serce, wstrząsane coraz to sprzeczniejszemu wrażeniami, uczuło nieskończoną wdzięczność dla Opatrzności. Modliłby się głośno i dziękowałby Panu za cud, za świtający mu rąbek nadziei, — gdyby nie wołał go czyn.
Musi się dostać tam do niej.
Zmierzył głąb....Skała była w tem miejscu gładka i stroma na znacznej przestrzeni, a dopiero tam, gdzie się zatrzymała w upadku Jadwiga, znajdował się występ, na którym rosły obficie krzaki i murawa.... Zejść po skalistej ścianie było niepodobna, chyba spuścić się na linie lub zeskoczyć.... Homicz nie namyślał się ani chwili. Przeżegnał się — i skoczył.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Kiedy obudził się z chwilowego omdlenia, poczuł najpierw, że wszystkie kości go bolą. Upadek na krzaki był dość przykry. Szczepan mocno się podrapał o gałęzie i nawet pokaleczył. Ręka, w którą dostał przed chwilą postrzał, paliła go teraz ogromnie.
Spadłszy, na krótką chwilę omdlał....
O ile się zdaje, uderzył głową o skałę; szczęściem skałę tę pokrywał mech, a uderzenie było lekkie. Zresztą siła żywotna nie było lekkie. i podniecenie woli u młodego chłopca były tak silne, że wnet powróciła mu przytomność. Przez jednę sekundę oglądał się dokoła, jak gdyby nie wiedząc, gdzie jest i co czyni; ale świadomość wnet powróciła.
Już wiedział, co robić....
O parę kroków od niego spoczywała, jak gdyby we śnie głębokim, blada, oświetlona krwawą łuną, dziewicza postać Jadwigi... Suknia jej była podarta; na czole sączył się wąziutki, czerwony pask krwi. Czy żyje? — zapytał sam siebie Homicz i tchu mu zbrakło. Dźwignął się z trudem z krzaków, znalazł grunt twardy pod nogami — i wzdłuż ściany kamiennej posunął się ku Jadwidze.
Pochylił się nad nią — i słuchał.
Była ciągle zemdloną, na ustach miała coś w rodzaju knebla, chustkę dużą, mocno zawiązaną.... Szczepan zerwał ten knebel.... I okrzyk tryumfu wyrwał mu się z piersi. Żyła — oddychała!
Teraz trzeba ją było najpierw ocucić.... przenieść gdzieindziej.... Dokąd? W jaki sposób?
Szczepan rozejrzał się dokoła. O kilka kroków dalej spostrzegł, iż występ skały, na którym się znajdowali, kończył się łagodnym spadkiem, jak gdyby rodzajem schodów.... I na tym spadku rosły krzaki, a prowadził on aż na dno parowu, do strumienia.
Szczepan zrozumiał odrazu, jak dogodnemi dlań być mogą te schody naturalne.
Znów pochylił się ku Jadwidze... Z niewypowiedzianą delikatnością wziął ją na ręce — i zaczął zstępować na dół. Trudna to była droga, istnie cierniowa.... Owe schody w skale nie były tak dogodne, jak się zdaleka zdawało. Trzeba było nieraz przedzierać się przez splątane kłęby krzaków i cierni; każdy krok nieostrożny mógł go narazić na upadek na skały w dole; gdzieniegdzie występ stawał się tak wązkim, że zaledwo było miejsce na postawienie stóp; wreszcie ręka lewa Homicza, przestrzelona i krwawiąca, utrudniała mu zstępowanie na dół... Te wszystkie przeszkody przezwyciężył. Bólu i umęczenia nie czuł. Jak matka dziecię, piastował ten drogi ciężar na zbolałych rękach — i niewysłowioną błogość przejmowała mu duszę.... Uśmiech słoneczny rozjaśniał mu twarz, gdy nogi ślizgały się po mchu, gdy groził im obojgu śmiertelny upadek ze skał.... Szedł — i marzył.
Myślał sobie:
— Śmierć?... Ha, niech będzie i śmierć... Z nią razem!
Skończyła się wreszcie ta droga trudna. Ciężar swój drogi złożył na skale mchem obrosłej tuż obok strumyka.... Jego rozmarzenia musiało się teraz przerwać. Rzeczywistość kazała się liczyć ze sobą. Należało teraz w jakiś sposób przywrócić Jadwigę do przytomności, opatrzeć skaleczenia, wreszcie znaleźć ztąd wyjście. W ręce zaczerpnął wody u strumyka i prysnął jej w twarz.... Ale przytomność nie wracała; oddech zresztą stawał się wyraźniejszy, twarz zabarwiała się lekkim rumieńcem.
Znów pochylił się nad nią.
I napłynęła mu do serca fala rozrzewnienia.... Oto jest ona tutaj przed nim, prześliczna, blada, jak gdyby we śnie spoczywająca — i czuje on, że jeśli ona żyje i krzywda jej się więcej nie dzieje i wyrwaną została z rąk wrogów, to stało się to za sprawą jego poświęcenia bezgranicznego, opłacił on to swoim bólem serdecznym i własną krwią ciepłą, która mu sączy się tam po ręku. I zdawało się Szczepanowi, że to wszystko zadzierzgnęło pomiędzy nimi jakieś nowe węzły, takie mocne, jak śmierć i trwałe, jak stal; węzły, których nic nie jest w stanie zerwać.... I zdawało mu się, że ona jest jego niemal, bo przez niego niebezpieczeństwu wydarta, a raczej, że to on jest jej i psem i niewolnikiem i stróżem — na całą wieczność....
Znów zaczerpnął wody i prysnął na jej twarz. Lecz czemuż ona się nie ocuca? Czemu ciągle tak blada?
Lęk ogromny przejął biedne serce Szczepana.
Wziął ją za rękę — i dłoń tę drobniutką wstrząsnął. Nic.... Po imieniu ją nazywał i mówił do niej. Nic. Rozpacz go chwytać znów poczynała. Czyżby się już nie miała obudzić? Taka blada, taka blada....
Twarz jego dotykała się prawie jej twarzy.
I oto nagle usta jego pochyliły się do jej czoła i mimowoli złożyły na niem pocałunek palący, jak ogień.... Zdawało się mu, że tym pocałunkiem rozgrzeje i przyprowadzi do życia sztywne jej ciało, ale to on sam przy nim się spalił. Utracił świadomość tego, co czyni — i okrywał gorącymi pocałunkami jej czoło, ręce....
I istotnie pocałunki przebudziły ją.
Westchnęła.
Nie wiedziała, co się z nią dzieje. Zdawało się jej że śni. Przechodziły ją jakieś gorączkowe dreszcze. Wreszcie otworzyła oczy — i ujrzała jego klęczącego przed nią. Trzymał jej rękę przy ustach.
Zrozumiała — i pomimo słabości, energicznym ruchem wyrwała mu rękę.
Ognisty rumieniec dumy dziewiczej wypłynął jej na twarz. Z trudem dźwignęła się i usiadła na kamieniu. Gięła się jeszcze pod wpływem słabości, ale siłą woli odzyskiwała zwykłą tęgość.
— Siądź pan tam.... — rzekła głosem słabym i pełnym rzewnego wzruszenia, wskazując Homiczowi głaz o kilka kroków oddalony — i odpowiedz mi pan na parę pytań....
Homicz, który dotąd klęczał, jak winowajca, spełnił jej żądanie.
— Uratowałeś mi pan życie?
— Tak....
— Jesteś pan ranny?
— Zdaje się....
— Opatrzę panu ranę.... inaczej grozi panu śmierć z upływu krwi.
Wykonała, co rzekła, a on poddawał się jej rozkazom, posłuszny i milczący.
Znów usiadła na swym kamieniu. Milczała przez chwilę.
— A teraz.... — rzekła głosem drżącym musimy się rozstać.... na zawsze. Tak jest, na zawsze! Przed chwilą, gdym się obudziła z omdlenia, czułam na czole inojem pański pocałunek.... Rękę moją od ust pańskich oderwać musiałam. Komu innemu powiedziałabym, że to niegodnie, że to haniebnie.... Słabą kobietą jestem, zemdloną byłam. Panu jednak, któryś mnie bronił przed niebezpieczeństwem tyle razy, którego serce znam, przebaczę to zapomnienie.... ale pod jednym warunkiem....
Zatrzymała się. Homiczowi zdawało się, że łzy czuje w jej głosie.
— Pod jednym warunkiem.... — ciągnęła po chwili głosem już silnym i stanowczym — że się nigdy odtąd nie zobaczymy....
Zamilkła.
Homiczowi zdawało się teraz, że wszystkie te skały, że góra cała spadła mu na głowę. Osunął się ze swego głazu — i klęcząc, wznosił ku niej ręce. Z piersi wyrywało mu się łkanie.... Cała jego postać błagała ją w milczeniu — o łaskę.
Ale ona była nieubłaganą.
Spokojna już teraz, tłumaczyła mu powoli, pieszczotliwie niemal, że to niemożebne. Pamiętać o nim będzie zawsze.... wdzięczną mu jest i będzie. Ale żyć obok niego nie może. To skończone. Ona przyjaciółką i siostrą mogłaby tylko być dla niego.... niczem więcej. Zna jej życie — i wiedzieć powinien, że tak być musi, a nie inaczej. On niedość panuje nad sobą.... Obojgu im będzie lepiej, jeśli będą od siebie daleko. Szaleństwem byłoby w jej położeniu myśleć o jakichś uczuciach..., Zresztą serce jej obumarłe. Rozstać się muszą i to zaraz. Muszą koniecznie! Niechaj on ją odprowadzi na plebanię — i koniec.... Lepiej zresztą niechby ją odprowadził kto inny, jeśli można....
Mówiła tak długo, długo; a on wsparty o kamień, z twarzą rękami zakrytą i łzami zalaną, słuchał nie już tego, co mówiła, ale wprost — melodyi jej głosu.
Cokolwiekby mówiła, co to go wreszcie obchodziło?
Wyrok jej był stanowczy: rozstać się muszą.
I rozstali się.
Przybyli wkrótce zmęczeni, klnąc, z bezskutecznej za bandytą pogoni Szymulisowie, a z nimi gromada ludzi, mężczyzn i kobiet, zwabionych strzałami. Tym powierzył Szczepan Jadwigę z prośbą o odprowadzenie na plebanię.
Sam pozostał jeszcze w parowie.
Stał tu, jak ogłuszony ciężkim ciosem.... Myśli plątały się mu w głowie. Czuł, że coś w nim pękło, rozerwało się.... Czuł ciepło jej dłoni, którą mu na odchodnem podała — i szaleństwo go ogarniało.... Spoglądał tam w górę, gdzie na tle budzącego się świtu strzelały słupy płomieni i z trzaskiem zapadały się gmachy fabryczne „Excelsior Works”. Tak samo runęły gmachy jego marzeń, tak samo zapadała się jego dusza, a jego szczęście obracało się w popiół i zgliszcze.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Nagiel.