Kara Boża idzie przez oceany/Część III/VIIIb

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Nagiel
Tytuł Kara Boża idzie przez oceany
Część Część III
Rozdział VIII.
Wydawca Spółka Wydawnictwa Polskiego w Ameryce
Data wyd. 1896
Miejsce wyd. Chicago
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

VIII.[1]

Noc ta straszna, noc prawdziwa, tyle i tak rozmaitych liczyła wydarzeń i epizodów, że i najbujniejsza fantazya wymyśleć ich nie byłaby w stanie. Przemknęły one przed oczyma jej działaczy i świadków, jak jakiś miraż ponury, pozostawiając po sobie chaotyczne, na pół krwią i pożogą przesłonięte wspomnienia. Gdyby nie straszne następstwa, jakie noc ta po sobie pozostawiła, gdyby nie zgliszcza, ruiny i trupy, gdyby nie zastygnięcie w milczeniu, od tego czasu na długie miesiące, wielkich zakładów fabrycznych „Excelsior Works”, gdyby wreszcie nie nędza i cierpienia, jakie potem spadły na doliny i kryjące się śród nich osady, — niejednemu tych krwawych godzin dwanaście zdawaćby się mogło tylko — snem strasznym i dręczącym.
Pokrótce tylko opowiemy dalsze dzieje tej nocy.
Istotnie, nietylko osada X., ale i prawie wszystkie inne osady wyruszyły na fabryki owego pamiętnego wieczora. Odbyło się to bez umówionego z góry planu, bez skoncentrowania ruchów, ale instynktownie, prawie równocześnie. Jedna tylko osada bardziej oddalona, gdzie znaleźli się i potrafili uspokoić ogół ludzie rozważniejsi, nie ruszyła z innemi.
Zaczęło się to wszędzie, jak w osadzie X., od zebrali burzliwych, podniecali się wzajemnych, palenia domów tych, których uważano za: „zdrajców”. Wreszcie, jak wzbierające fale, z kilkunastu od razu miejsc, ruszyły w górę, ku fabrykom, tłumy, pijane zemstą i nienawiścią.
Pochód jednego z takich oddziałów rozpaczy widzieliśmy.
Inne szły w podobny mniej więcej sposób.... Niektórym zresztą udało się skorzystać z niezniszczonych jeszcze kolejek elektrycznych — i te przybyły na miejsce, przed fabryki, wcześniej.
Ci odrazu chcieliby przystąpić do ataku.... Przedstawiały się jednak pewne trudności.
W ciągu ostatnich dni, na rozkaz Mallory’ego, zakłady „Excelsior Works” literalnie zostały ufortyfikowane. Robotnicy wiedzieli o tem wprawdzie, ale w chwili wzburzenia nie pomyśleli........ Teraz dopiero spotkali przed sobą płoty z kolczastego drutu, wysokie czarne parkany z potężnemi, zamkniętemi na klucz bramami, wreszcie rowy głębokie, służyć mogące zarówno za schronienie dla obrońców tej twierdzy przemysłowej, jak i za pułapkę dla atakujących ją.
Ta twierdza wreszcie nie była bez obrońców.
Dowodził nimi szeryf, którego już znamy. Trzydziestu kilku urzędników administracyi i jakich czterdziestu robotników (więcej z zaprzysiężonych przez szeryfa nie przybyło) stanowiło jego armię, wybornie zresztą uzbrojoną. Ten oddział, gdyby dotrzymał placu, gdyby miał dość odwagi do masakrowania swych towarzyszów pracy, mógłby być dla nich strasznym.... Swoją drogą nie był on w stanie przeciąć kilkutysięcznym tłumom dostępu do zabudowań fabrycznych, których ogromny obwód, do dwóch mil angielskich dochodzący, czynił to — wprost niemożebnem.
Garść ludzi szeryfa mogłaby być siłą, zebrana razem, w jednym punkcie; rozproszona wzdłuż dwumilowego obwodu fabrycznego była niczem.
To też szeryf i naczelny dyrektor p. Mallory niepokoili się mocno.
Obliczenia Mallory’ego zawiodły go tylko w paru drobnych punktach, ale były to punkta bardzo dotkliwe. Najpierw z liczby 200tu robotników, zaprzysiężonych poprzednio przez szeryfa do czynnej obrony fabryki, na których dyrekcya liczyła, jak na Zawiszę, przybyło zaledwo około 40tu. Widocznie reszta byli to tchórze, którzy nie mieli dość odwagi odmówić zaprzysiężenia i (jak to uczynił Homicz) narazić się na groźbę oddalenia i inne niemiłe następstwa; ale którym znowu w chwili stanów czej strach nie pozwolił dotrzymać zobowiązania. To nic jeszcze.... Gorszy zawód zrobili dyrekcyi fabryki Wintertończycy (policya prywatna). Agencya pittsburgska słynnego Wintertona telegraficznie zapowiedziała, że o godz. 8ej wieczorem do przystani „Excelsior Works“ przybędą dwa jej parowce z 250ciu uzbrojonymi w Winchesterówki i zaprzysiężonymi ludźmi, gotowymi do „obrony posiadłości fabryki”.
Tymczasem zbliżała się godzina lita, a o Wintertończykach nie było ani słychu.
To też mieli się czem niepokoić p. Andre w J. Mallory i szeryf, którzy z wierzchołka pewnego rodzaju obserwatoryum, znajdującego się na wierzchoł ku granitowego domu administracyi fabryk, kierować mieli obroną.
To obserwatoryum było punktem dobrze obranym.
Kamienny, ogromny gmach administracji, stał na pagórku i był wyższym po nad inne fabryczne budowle. Wznosił się on prawie w środku innych zabudowali, z bezpośrednim dostępem do rzeki — i sam w sobie niejako stanowił fortecę. Uwieńczony był rodzajem kopułki czy też wieżyczki, na której z rozporządzenia naczelnego dyrektora, zaledwo przed dwoma tygodniami założono potężne słońce elektryczne (search light).
Drugie podobne światło paliło się na wierzchołku budynku elektryczności.
Oydwa miały oddać wielkie usługi przy obronie „Excelsior Works”, Szerokie, błękitnawo złociste smugi ich promieni, ruchliwe, jak śmigi wiatraka, oświetlały jasno, jak w dzień, kolejno coraz to inne, bliższe lub dalsze punkta czarnego, zabarwionego łuną horyzontu. Pozwalały one odrazu odkryć wroga — i skierować w dany punkt odpowiednią siłę.
Te światła, jak dwoje wielkich oczu ognistych, spojrzały w twarz pierwszym kupom zbuntowanych robotników, przybywających z doliny.
Tłum, zatrzymał się dla krótkiej narady.
Potężne gmachy fabryczne sterczały w ponurym półmroku pod słońcami elektryczności. Zakłady „Excelsior Works”, jak wiemy, szły dzień i noc. Naturalnie w nocy pracowano w niektórych tylko departamentach; ale bądź co bądź zazwyczaj panował tutaj spory ruch. Skrzypiały windy, świstały gwizdawki parowe, ryczały parowce na rzece, z kominów dym się unosił i w oknach płonęły światła. Teraz było inaczej.... Fabryki milczały lub przynajmniej milkły. Zamiast zwykłego kompletu półtora tysiąca ludzi, przybyło na noc zaledwo paruset — i ci właśnie pod kierunkiem inżynierów i superintendentów zajęci byli zatrzymywaniem ruchu skomplikowanego mechanizmu „Excelsior Works”.
Bezładna narada tłumu w obec milczących fabryk, trwała tylko parę chwil.
— Naprzód! — odezwał się krzyk.
I cała masa runęła ku płotom z drutu i czarnym parkanom. Uderzyły siekiery w bramy i deski parkanów. Zaczęto rozrywać druty.... Pierwszy wyłom w parkanie powitano okrzykiem tryumfu. Już pierwszą żagiew miano przyłożyć do desek. Gdy wtem..... na prawo, z poza płotów drucianych, z ciemności.... wykwitły jak gdyby z pod ziemi dymy i światełka; dał się słyszeć huk niewielki.... potem stuk suchy.
Kule zaświstały nad głowami tłumu.
— Boże! jestem trafiony.... — odezwał się jakiś głos.
— Ach! och! I nagle jakieś ciało śród tłumu głucho upadło na ziemię.
Wszyscy szybko cofnęli się w zarośla. Literalnie uciekano.... Tego, który upadł, niosło dwóch drugich na ręku. Czarna krew sączyła się mu z otworu w skroni i broczyła odzież niosących. Gdy go złożono w krzakach, był już trupem.
Innych kilku, siedząc, przewijało sobie rany. Jęczeli głośno, a pozostali milczeli lub naradzali się. szeptem, jak gdyby nie chcąc obudzić echa wystrzałów karabinowych tam w ciemności.
W sercach tłumu bunt jednak budził się coraz głośniejszy.
Upłynęło kilkanaście minut.
Naraz z różnych stron zaczęły przybywać nowe posiłki. Błyskały śród drzew pochodnie; rozlegały się krzyki.... To byli ludzie z innych osad. Fala ludzka szerokiem kołem zalewała krzaki, wieńczące wzgórze i stanowiące wybrzeże lasu.
Jeśli „Excelsior Works” miały oczy, któremi patrzyły na to mrowie ludzkie, to jednocześnie z trwogi musiało im drżeć serce....
Nowi ludzie nadchodzili z hałasem i gwarem na ustach. Witała ich ponura wieść o pierwszej porażce.
Pokazywano im trupa, opartego o konar wielkiego drzewa, bladego, jak prześcieradło, z wykrzywionemi od konania ustami, oświetlonego krwawym odblaskiem pochodni.... Najtwardsi olbrzymi bledli od przerażenia; ale jednocześnie pięści im się zaciskały — aż do krwi.
Szaleństwo znów chwytało wszystkich.
— Naprzód.... jeszcze raz naprzód! Śmierć nam, albo im! — rozlegało się w tłumie.
Okazał się teraz pośród nich Moskal Aleksiej Iwanowicz. On miał odegrać rolę ich wodza. Mówił krótko, głośno, a spokojnie. On jeden zdawał się być dobrze poinformowany o położeniu w fabrykach. Kazał się im rozsypać, na jak obszerniejszej przestrzeni dokoła zakładów, nie uderzać wielką gromadą, ale iść małemi grupkami, nawet oddzielnie, atakować w wielu, różnych miejscach odrazu, parkany rozbijać lub podpalać, płoty przecinać, rowów się strzedz. Gdy dojdą do budynków, palić.... Ogień jest najpewniejszy.
Tym, którzy mieli broń, kazał iść w odwodzie i nie strzelać dotąd, dopóki nie ujrzą w ciemności błysku strzałów nieprzyjacielskich, a wtedy mierzyć w ich karabiny.
Gdy to mówił, Moskal wyglądał, jak sam szatan: oczy mu się paliły dziką złością, na listach igrał dziki uśmiech. Szał zniszczenia nim władał.
Każdy zresztą zrozumiał praktyczność rozporządzeń.
— Gromadą wystrzelają was, jak wróble — mówił Moskal — pojedynczo niełatwo trafić, szczególniej po ciemku.
W parę chwil rozkazy zostały wypełnione.... Sam Moskal szedł na czele kilkunastu ludzi w stronę płotów, z poza których wytrysnęły pierwsze zabójcze strzały.
I oto zaczęło się.
Jak na komendę, to tu to owdzie zaczęły pukać strzały. Zajęczały bramy, walące się pod siekierami; wytrysnęły w górę tu i owdzie płomienie. Napadano ze wszystkich stron. Trzaskać zaczął niemal regularny ogień karabinowy. Gdzienigdzie odnosił on skutek. Już dwóch czy trzech ludzi upadło rannych.
Jęki i dzikie okrzyki czyniły scenę — zaiste piekielną.
Taktyka Aleksieja okazała się zresztą bardzo skuteczną.
Rozproszenie napadających czyniło ich względnie bezpiecznymi w obec strzałów ludzi szeryfa. Zamiast gromadnej rzezi wytwarzało lekką tyralierską rozprawę. Nadto widocznem było, iż ludzie szeryfa rozstawieni z konieczności na długiej linii, jakkolwiek w dogodniejszej znajdujący się pozycyi, bo w przekopach umieszczeni i osłonięci ciemnością, nie mogli się długo trzymać przeciwko wielekroć liczniejszemu, choć słabo uzbrojonemu przeciwnikowi, szczególniej od chwili, gdy płomienie, strzelające z płonących parkanów, oświetliły ich kryjówki — i wyrównały szanse.
Istotnie położenie się zmieniło.
Teraz robotnicy, posiadający broń palną, nie potrzebowali już strzelać na oślep, ale magli brać przeciwników na cel. W ten sposób ludzie szeryfa mogliby zostać wystrzelani, jak kaczki. I oto już paru z nich upadło z głośnym krzykiem.... Zresztą napadający widzieli teraz, jak nielicznymi są obrońcy fabryki — i brała ich otucha i zuchwałość.... Czuli się zwycięzcami. Rwali naprzód, nie bacząc na niebezpieczeństwo.
Położenie stawało się nadzwyczaj groźnem dla ludzi szeryfa.
Zrozumiał to dobrze on sam; zrozumiał i naczelny dyrektor p. Mallory, razem z nim przypatrujący się walce z obserwatoryum na głównym budynku administracyjnym. Patrzyli oni od kwadransa na fantastyczny obraz, rozwijający się o parę tysięcy stóp przed nimi we mgłach dymów, w błyskach wystrzałów, pośród ognistych języków płomieni. Obydwaj mieli twarze ponure.
Szeryf klął wszystkimi dyabłami, Mallory zęby zaciskał.
Ten ostatni coraz to kazał kierować promienie słońca elektrycznego w kierunku północnym, na rzekę, ażeby się przekonać, czy Wintertończycy nie przybywają. To znów nasłuchiwał, jak gdyby oczekując sygnałów przybywających parowców.
Ale nic się nie pokazywało od strony rzeki.
— Trzeba naszych ludzi ściągnąć do budynków — rzekł wreszcie Mallory.
Yes, sir.... Inaczej piekło i dyabli ich wezmą! — odrzekł szeryf i zaklął siarczyście.
Dano sygnały.... I oto zaczął się odwrót.
Ludzie szeryfa cofali się teraz szybko; wyskakiwali z rowów; chowali się za załomami parkanów i kupami węgla; kryli się w mroku, panującym jeszcze w pobliżu budynków, i słabo tylko rozświetlonym blaskami pożogi. Nie którzy (byli to zwerbowani przez szeryfa robotnicy) rzucali broń i przechodzili na stronę napadających. Z dwojga niebezpieczeństw woleli to, jakie ich miało spotkań śród swoich.
Witano ich okrzykami groźby, ale nie podnoszono na nich rąk.
Scena teraz zmieniła się.... Tłum stał się obecnie panem położenia. Szalał z tryumfu — i rwał naprzód. Ognie otaczały teraz cały niemal obwód zakładów. Zewsząd huczała wrzawa ludzka.
Zresztą posuwać się można było naprzód tylko powoli.
Trzeba było usuwać różne przeszkody, zważać na przekopy, baczyć na możebne zasadzki. Coraz to dolatywały jeszcze kule od cofających się ludzi szeryfa. To też Moskal Aleksiej Iwanowicz, jakkolwiek sam rozogniony walką, musiał powstrzymywać innych.
— Zwolna.... zwolna! — wołał do tłoczących się naprzód — Po co się wystawiać na ich strzały?.... Co niepotrzebne, to głupstwo! Palić tylko wszystko, co po drodze, a wykurzymy ich, jak lisów z jamy.
I istotnie migotały coraz to nowe ognie.
Napadający zapalili wielki i długi skład węgla, stojący naprawo, niemal naprzeciwko głównego gmachu administacyi fabrycznej.... Zajmował się on powoli. Z wierzchołka składu wydobywał się — i płynął, jak wielka chmura, dym gęsty, czarny i duszący.
W tej chwili szeryf, stojący po za Mallory’m w oszklonej izdebce pod słońcem elektryczuem, uderzył tego ostatniego w ramię.
— Wiesz pan co... — rzekł.
Mallory odwrócił się do niego; twarz miał bladą, jak marmur.
— Co? — zapytał, a szeryf wyjął zegarek.
— To, szanowny panie, że mamy teraz dwadzieścia pięć minut do dwunastej. Jeśli pańscy Wintertończycy nie będą tutaj za pół godziny, możesz się pan uważać za pobitego przez tamto hungarskie bydło — wskazał pogardliwie ręką w kierunku szalejącego tłumu — a w każdym razie za dwie godziny zostaniesz pan upieczony w tym swoim kamiennym domu razem z tymi, którzy tu z panem zechcą dłużej pozostać.
— Przypuśćmy.... cóż ztąd?
— To, że ja do liczby takich należeć nie chcę.... Dyabła dbam o życie i nieraz już naprawdę śmierci zaglądałem w oczy. Biłem się z Indyanami na dalekim Zachodzie i z rozbójnikami kolejowymi, ale tu nie mam żadnej szansy ani potrzeby narażania swej skóry.... Hołota tutaj gorsza, niż Indyanie, a sytuacya nie do uratowania. Myślę także, że i ludzi, których zaprzysiągłem, niema co narażać na wytłuczenie do nogi.
— A więc? — pytał dalej Mallory.
— A więc.... trzeba zmykać. To naturalne! Wszak pan mówiłeś, że na wszelki wypadek tam na rzece, stoją gotowe statki parowe... — Proszę o jeden taki dla mnie i dla zaprzysiężonych przezemnie ludzi. Powinienem ochraniać ich życie. To mój obowiązek. A swoją drogą radziłbym panu także, ażebyś ludzi, jeszcze zajętych przy „sztapowaniu” machin, dłużej nie narażał na niebezpieczeństwo... I ich należy także wsadzić na statki — i wywieźć gdzie.... Inaczej może im być bardzo gorąco... To, jak sądzę, jest z kolei pańskim obowiązkiem.
Mallory patrzył przez chwilę na szeryfa niemal z pogardą, wreszcie rzekł:
— Masz pan racyę.... Uczynię jedno i drugie. Statki są do waszego rozporządzenia... pod pewnym warunkiem zresztą... Co więcej?
— Więcej... ot, radziłbym i panu, ażebyś się także ztąd wynosił razem z nami. Tu zaczyna być za gorąco!
— Ja?.. — zapytał Mallory i znów zmierzył surowem spojrzeniem szeryfa — ja zostanę tutaj sam jeden, choćby mnie wszyscy opuścili.... Zostanę pomimo wszystko.... na śmierć i życie.... rozumiesz pan. To mój najpierwszy obowiązek.
Szeryf spoglądał nad, jak na waryata. Machnął ręką — i przeszedł do czego innego.
— Ale — rzekł — mówiłeś pan o warunku... Jakiż to warunek?
Teraz Mallory, na którego bladą twarz wrócił już posągowy spokój, wyjął z kieszeni od kamizelki zegarek.
— Mamy w tej chwili dwadzieścia minut do dwunastej. Pozostaniesz pan tu jeszcze ze swymi ludźmi 15 minut... i będziesz pan bronił fabryk, o ile można, nie narażając ich życia. Robotnikom, pracującym tam na fabrykach, każę zaraz wsiadać na statki parowe. Zgoda?
Szeryf myślał przez sekundę, wreszcie rzekł:
All right!...
W tej chwili zdawało mu się, że w oczach posągowego naczelnika „Excelsior Works” mignęła jakaś dziwna radość...
Wzruszył na to obojętnie ramionami.
Przy pomocy gwizdawki dał odpowiednie sygnały, rozniesione dalej przez jego pomocników. Oznaczały one, że należy chronić się w budynkach i w ogóle cofać w tył, ku gmachowi administracyi. Wyjął znów z kieszeni zegarek — i położył go na krawędzi okna.
Potem założył na piersi ręce na krzyż — i czekał.
Fala ognia i burza ludzka, która szalała tam na dole, tak niedaleko, zdawała się nie obchodzić go nic a nic....
Mallory’ego już tymczasem od paru chwil nie było.
Z szybkością, niezwykłą u niego, zbiegł na dół po schodach. Po drodze dał rozkaz, ażeby zwolnić ludzi jeszcze zajętych w fabryce — i sam, bez nikogo więcej skierował się w kryte wejście, prowadzące z gmachu admini — stracyi do innych budynków fabrycznych, a najpierw do budynku elektryczności.
Upłynęło pięć minut.
Szeryf stał nieruchomy, nie patrząc na walkę. Wzrok miał skierowany w stronę zakładu elektrycznego. Mimo woli ciekawiło go: Dokąd też i po co poszedł Mallory? i dla czego żądał tylko 15tu minut czasu? Co zamyśla zrobić przez ten czas, tak krótki?
Naraz zadrzał.
Wzrok jego zatrzymał się przypadkiem na słońcu, osadzonem na wierzchołku zakładu elektrycznego. Obracało się teraz ono powoli, a jego promienie muskały zlekka czarną masę lasu, skąpaną w ogniach pożogi. Pod światłem eiektrycznem, tak samo, jak i na gmachu administarcyi, znajdowała się oszklona izdebka, również stanowiąca coś w rodzaju obserwatorium. W tej izdebce znajdował się człowiek, kierujący obrotami owego search light.
W tej chwili zdawało się szeryfowi, że spostrzegł na tle okien oszklonej izby dwie jakieś postacie; jedną z nich musiała być potężna figura Mallory’ego; druga była jakaś dość szczupła i wiotka postać, widocznie młodzieńcza.
Obie postacie przybierały na tle okna takie postawy, jak gdyby jedna z nich żądała czegoś lub prosiła, a druga odmawiała.
Pochylały się ku sobie, gestykulowały, miotały się.
Naraz postać większa i potężniejsza, jak gdyby rzuciła się ku jakimś machinom, ustawionym pośród izdebki. Druga sylwetka stanęła jej na przeszkodzie. Pochwyciły się w ramiona i zaczęły mocować. Cień szczuplejszego odrzucił cień większy od siebie. Ten upadł.... Powietrze przeciął w tej chwili ryk jakiś potężny, głos prawie nieludzki.
Coś się zakotłowało po za tą szklaną szybą, coś mignęło ostrym blaskiem.
Szeryf już więcej nic nie widział.
Nagle światło na zakładzie elektrycznym zagasło, Cały ten budynek pogrążył się prawie w mrok. Szeryf patrzył i nie rozumiał. Spojrzał na swój zegarek: upłynęło już minut dziesięć.
— Jeszcze pięć.... — szepnął sam do siebie.
Spoglądał uważnie, jak wskazówki zegarka posuwały się powoli: jedna minuta, dwie, trzy.... Za chwilę da sygnał, zwoła swoich ludzi (uśmiechnął się gorzko na myśl o tem, że to są niby „jego” ludzie) — i zaprowadzi ich w bezpieczne miejsce na parowiec. Popły ną potem w górę rzeki.
I czas już będzie.... istotnie. Płomienie coraz bardziej okalają „Excelsior Works”. Dymy coraz stają się duszniejsze.
Jeszcze minuta....
W tej chwili huk jakiś podziemny, potężny wstrząsnął powietrzem. Był to raczej szereg jęków podziemnych, aniżeli jęk jeden.... Zdawało się, że to ziemia drży. I istotnie, w trzech, czterech miejscach odrazu wytrysnęły z pod ziemi jak gdyby fontanny ognia, kamieni, gruzu. Te ogniotryski, te gejzery żaru, wybuchały w miejscach, gdzie gromadził się najgęstszy tłum napastników.
I leciały w powietrze ciała ludzkie i w ogniu krzywiły się piekielnemi kontorsyami ludzkie twarze. Jak kartacze rozlatywały się w przestrzeli członki ludzkie, krwawe, poodrywane.
— Raz... dwa... trzy... cztery — liczył z podziwem szeryf i pytał: — zkąd to?!
Nagle ten tak silny zwykle człowiek zachwiał się. Zakrył twarz rękoma, ażeby nie patrzeć na okropność tego widowiska: zrozumiał.
— To eksplozye prochu lub dynamitu.... — szeptał do siebie — przypadkowe lub prędzej umyślne. O, jeśli to on zrobił, to nie człowiek, to szatan!
Stał tak, przerażpny, przez chwil kilka.
Zapomniał o odwrocie ze „swymi” ludźmi, o sygnałach, które miał dać, o terminie, przez samego siebie określonym. Było to zresztą w tej chwili prawie zbytecznem: po olbrzymich detonacyach wybuchów, nastąpiła cisza ogromna.
Tylko ogień syczał i huczał, tylko dym kłębił się dokoła.
Ludzie cofnęli się i milczeli w obec majestatu śmierci Szeryf, zwany przez znajomych „nieustraszonym”, czuł śmiertelny przestrach w żyłach. Za nic w świecie nie chciałby patrzeć tam, gdzie przed chwilą widział latające członki ludzkie.
W tej chwili usłyszał ciężkie kroki na schodach, prowadzących do obserwatoryum. Ktoś jemu z kolei położył rękę na ramieniu.
— Widziałeś pan?! — spytał go ochrypły, zdławiony głos Mallory’ego.
Nie odpowiedział nic.
Tylko ze wstrętem usunął się z pod ciężkiej dłoni naczelnnego dyrektora „Excelsior Works”. Mimowoli podniósł wzrok na twarz Mallory’ego; była ona blada, jak przedtem, nieruchoma, jak zawsze, tylko z oczu jej tryskał wyraz demonicznego tryumfu. Lewa ręka Mallorego wisiała bezwładnie; wyglądała, jak gdyby poparzona..... Rękaw surduta był podarty.
— Co panu? — zapytał szeryf.
— Nic! — odrzekł szorstko dyrektor.
Milczeli przez chwilę.
— A teraz.... gdy wszystko już skończone — odezwał się znów Mallory — czy jestem, panu jeszcze co winien?
Myśl o pieniądzach przyprowadziła do realnego poczucia chwili byznesowego Yankee. Szeryf stał przez chwilę, rachując coś widocznie.
Rzekł wreszcie głosem zimnym i spokojnym:
— Oprócz zaliczonego poprzednio, jeszcze dwa tysiące siedmset czterdzieści pięć dolarów.... centy opuszczam.
— Oto są.
Mallory wyjął z pugilaresu trzy banknoty po 1000 dolarów każdy.
— Pokwitowania niepotrzeba........ i reszty także.... — rzekł wyniośle — Możesz pan za to dać się napić „swoim” ludziom.... skoro już będziesz w miejscu bezpiecznie szem. A teraz, do widzenia.
Zaśmiał się ironicznie i odwrócił się tyłem do szeryfa.
Ten ostatni wahał się, co uczynić: zostać czy odejść? Gdy oto nagle nastąpiło coś nowego. Zahuczało w powietrzu. Był to ryk przybywającego zkądś, z rzeki parowca. Obydwom serce uderzyło ze wzruszenia.
Byliżby to Wintertończycy? Czy może to tylko parowce, odwożące robotników?
„Nie! to nie mogą być one!“ myślał Mallory „kazałem przecież odjeżdżać w najgłębszem milczeniu”.
— Światło na rzekę! — krzyknął zachrypłym głosem na człowieka, kierującego słońcem.
Wychylił się na pół za okno — i oto w złotawo-błękitnem promieniu, szeroką smugą rozświetlającym czarny nurt rzeki, ujrzał: jeden, dwa, trzy parowczyki, pełne ludzi w półwojskowym stroju, w miękkich, szarych kapeluszach na głowie. Lufy ich Winchesterówek połyskiwały i w świetle księżyca i w odbłyskach słońca elektrycznego.
— To oni! — ryknął kolosalny dyrektor.
Za chwilę był już na dole. W dziesięć minut potem, na tylnej platformie, po za gmachem administracyi, od strony rzeki, defilowało przed nim 250 chłopa. Wszyscy uzbrojeni byli aż po uszy, a każdy chłop, jak dąb.
Wysoki i łysy Allen Winterton, Jr. ściskał mu dłoń.
— Spóźniliśmy się o cztery godziny — mówił — nie nasza wina.... Później wyjaśnię.... Teraz: co robić? Widocznie jeszcze nie za późno, skoro pana widzę żyjącego.
Mallory odprowadził go naprzód — i szeptał przez chwilę.
— Dobrze! — odrzekł wreszcie Winterton — Niech pańscy robotnicy i ludzie szeryfa gaszą pożar.... chociaż w tamtej stronie — wskazał w kierunku długiego magazynu węglowego — nic, zdaje się, niema do czynienia. A ja rozdzielę moich na trzy kolumny. Pan mi dodasz do każdej przewodnika. I runiemy!
Stało się, jak mówił.
Nie upłynęło dziesięć minut, gdy znów zagrzmiały gwizdawki.... Z pomiędzy zabudowań wysunęły się trzy kolumny wysokich ludzi z karabinami i kordelasami — i poszły.
W tłumie, oblegającym zakłady „Excelsior Works”, po czterech strasznych eksplozyach min podziemnych, Bóg wie przez kogo założonych i przez kogo wyrzuconych w powietrze, panowała konsternacya.... Jęki szły od końca do końca linii ataku.... Nikt nie wiedział, ilu ludzi zostało zabitych, ilu utraciło członki. Nikt tego nie śmiał badać. Niektóre bandy cofały się ku lasowi. Pozostałych nic nie mogło skłonić do posuwania się naprzód.
Ludzie drżeli ze strachu i wściekłości.
Tylko płomienie szły naprzód nieustraszone. Zdobywały budynek za budynkiem, przeskakiwały z dachu na dach.
Trwała wciąż trwoga i niepewność.
Wtem coś się stało....
Z fali iskier i płomienia, z poza obłoków dymu wysunęły się szybko, biegiem, trzy kolumny ludzi uzbrojonych; przedarły się przez zgliszcza — i runęły na zdemoralizowany już wskutek eksplozyi tłum robotniczy.
I stał się chaos....
Ani pióro ani pędzel nie jest w stanie opisać tego, co potem nastąpiło. Jak burza, szli naprzód Wintertończycy. Ani strzału, ani uderzenia.... Parli własnym tylko impetem. Ale ten impet był straszny. Roztrącał on wszytsko.
Przestrach objął tłumy.
I jak przedtem rwały one szalone wściekłością i zemstą naprzód, tak teraz w panicznem przerażeniu, porzucając broń i pochodnie, rozpryskiwały się na wszystkie strony. Trzy kolumny zbrojnych ludzi gnały ich przed sobą w głąb dolin.... Oblężenie zakładów „Excelsior Works” przez tłum było skończone. Po walce pozostali tylko trupy i ranni.... Rozpoczynała się teraz obrona od obejmujących je ze wszystkich stron płomieni.




  1. Przypis własny Wikiźródeł W części III. są dwa rozdziały o numerze VIII.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Nagiel.