Kara Boża idzie przez oceany/Część III/VIIIa

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Nagiel
Tytuł Kara Boża idzie przez oceany
Część Część III
Rozdział VIII.
Wydawca Spółka Wydawnictwa Polskiego w Ameryce
Data wyd. 1896
Miejsce wyd. Chicago
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

VIII.

Krwawo wschodziło słońce następnego dnia, w ów pamiętny poniedziałek.
Dzień od rana był parny.. Ludzie w dolinach wstawali ze snu, po pełnej udręczeń nocy, smutni i zasępieni. Pierwsza, najmniej liczna zmiana robotników, powróciła z pracy nocnej wczesnym rankiem — i przyniosła ze sobą „pejdę”. Zazwyczaj sprawiało to wielką uciechę w domach robotniczych. Teraz robotnicy oddawali pieniądze swym żonom lub gospodyniom, milczący i osowiali.
W liczbie robotników, którzy powrócili rankiem z fabryki, znajdowali się Połubajtys i Homicz. Litwin teraz od paru dni także pracował na noc.
Zaraz po powrocie do domu złożyli wielką radę, przy udziale kobiet. Co robić? — oto pytanie, które sobie postawili.
Już wcześniej obaj mężczyźni razem z pewną liczbą stateczniejszych kolegów, zarówno tu, jak i w innych osadach zamieszkałych, uchwalili, że roboty aż do czwartku, to jest do czasu owego zapowiedzianego mass-mityngu nie porzucą. I oni uznawali obcięcie płacy za niesprawiedliwe i niesłusznej i oni gotowi byli strajkować, ażeby zmusić fabrykę do przywrócenia dawnej stopy zarobkowej; ale mniemali, że strajk należy rozpocząć rozważnie.
Przypuszczali nadto — jak już zkądinąd wiemy, zupełnie mylnie — że pośrednictwo organizacji „Amalgamated” przyczyni się do załatwienia strajku w drodze polubownej.
Dodać wreszcie należy, iż każdy prawie z tych ludzi zajmował jakieś bardziej odpowiedzialne stanowisko, głównie przy maszynach różnego rodzaju, — to też nagłe, bez uprzedzenia, opuszczenie przez nich pracy mogłoby zrządzić wiele szkody w fabryce, wywołać najzgubniejszą katastrofę.... Gdyby nawet ogół robotników dziś wieczorem, po otrzymaniu ostatniej wypłaty, zdecydował „zasztapować” zupełnie, — to i tak ci, którzy pracowali na nocną zmianę, a bodaj i na pierwszą zmianę jutrzejszą, musieliby udać się do fabryki, ażeby ognie powygaszać, powstrzymać ruch maszyn i zarządzić wszelkie środki ostrożności.
Tem bardziej powinni być na stanowisku, jeśliby masa robotnicza, rozwścieczona nieludzkością zarządu „Excelsior Works“, miała tej nocy uderzyć na fabryki....
Tej ostateczności zresztą nie przypuszczali.
Innego pod tym względem zdania był Homicz. Badał on uważnie usposobienie masy, przyglądał się jej ruchom, widział prowadzoną pokątnie i jawnie agitacyę — i był pewny, że późnym wieczorem lub w nocy nastąpi wybuch.
Z jego to właśnie inicyatywy zebrano w białym domku Połubajtysów ową naradę.
W paru słowach objaśnił Szczepan obecnym, jakie jest położenie. Oni obydwaj dziś na noc muszą iść do pracy — i pójdą. Tak im każę obowiązek. Stawić się mają nawet o godzinę wcześniej, niż zwykle — takie otrzymali polecenie.... Tymczasem wieczorem w osadzie, a bodaj i w fabrykach będzie bnrza; będą awantury. Czy w obec tego można panie bezpiecznie pozostawić same w domu?
Tak postawiona kwestya wywołała ożywioną wymianę zdań.
Połubajtysowa — mały zuch — odrazu zaczęła się naśmiewać z obaw Szczepana. „A cóż to“ mówiła „zjedzą nas, czy co?... Czy my to nie kobiety, jak się patrzy? Czy w domu niema coś aż pięciu rewolwerów? Zastrzelimy każdego, kto nam tylko w okno zajrzy!” I robiła ogromnie odważną i bardzo zabawną minkę. Ale mężczyźni prędko jej wytłumaczyli, iż to brawowanie nie jest na czasie — i że rzecz całą należy brać poważniej. Połubajtys nadto szepnął żonie na ucho, że pannie Jadwidze grozić mogą jakieś specyalne niebezpieczeństwa od jej wrogów osobistych. Wtedy pani Mania spoważniała. Sama zwróciła się teraz do Homicza, z zapytaniem: — Co on radzi?
Szczepan odpowiedział z pewnem wahaniem.
Przypomniał Jadwidze, że niedawno wyrażała zamiar wyjazdu do Cleveland po pieniądze. Wtedy jej to odradzał; ale teraz zmienił zdanie.... Otóż czy obecnie nie chciałaby pojechać, dziś jeszcze? Odwieźliby ją na stacyę kolei — możeby zechciała jej towarzyszyć i pani Połubajtys....
Ale pani Mania już zawiesiła się na szyi swemu Jankowi.
Nie, nie! ona nigdzie nie wyjedzie... Ona go nie opuści. Jemu grozić może niebezpieczeństwo; niech i ona przy nim będzie!
Oświadczenie było stanowcze.
Poparła je także Jadwiga. I ona również oświadczyła, że w chwili niebezpieczeństwa nie opuści przyjaciół. To byłoby nieszlachetnie.... Zresztą jej pomoc może się bardzo przydać przyjaciółce (mówiąc nawiasem, pani Połubajtys była w stanie, który zdawał się zapowiadać zwiększenie rodziny Połubajtysów!)
Nakoniec zaproponowała, co następuje: Na tę noc grożącą tyloma niepokojami, poproszą o schronienie dla kobiet na plebance u ks. Balińskiego. Zacny staruszek nie odmówi ich prośbie; a kościółek i chałupka przy nim tak leżą na uboczu, że niema obawy, ażeby w razie rozruchu w osadzie, myślał kto zajrzeć aż tam. Jutro rano, po wypadkach w nocy zobaczą dopiero, co robić dalej.
Ta rada podobała się wszystkim. Przyjęto ją.
Szczepan poszedł zaraz do ks. Ludwika — i rozmówił się z nim. Naturalnie, staruszek zgodził się chętnie na wszystko. Oddał kobietom do rozporządzenia na tę noc środkowy pokoik, służący zazwyczaj za szkołę.
Dodał zresztą z pewnem zaambarasowaniem:
— Tylko, jeśli chcą jako tako wypocząć, niechże ze sobą choć poduszczynę jaką przyniosą, bo Bóg widzi, u mnieby nawet i tego nie dostały....
Szczepan ucałował księdza w ramię i uspokoił go, że jakoś to będzie.
Wieczora doczekali w głuchym niepokoju.
Homicz miał przeczucie czegoś złego. Zdawało mu się uparcie, że dziś wieczorem już po raz ostatni opuści ściany tego białego domku, w którym bądź co bądź przeżył wiele chwil radosnych.... To też przebrał swe papiery, książki i przyrządy — i z najcenniejszych zrobił mały pakiecik. To samo radził zrobić Połubajtysom i Jadwidze, a ci rady jego usłuchali.
Na osadę nie wychodzili.... Zauważyli już od rana, że niektórzy patrzą na nich z podełba, jak na wrogów.
Po południu Szczepan zaniósł na plebanię ich pakuneczki, a nad wieczorem, zamknąwszy domek (przyczem pani Mania przeżegnała swą chałupkę znakiem Krzyża św. i aż popłakała się), powoli, niby spacerem, w dwie oddzielne pary skierowali się bocznemi drogami, w stronę kościółka.
Przyjęcie u ks. Ludwika było serdeczne; pożegnanie z kobietami krótkie.
Zapadał już zmrok, gdy się znaleźli na stacyi kolejki linowej, prowadzącej z osady do fabryk. Na nocną zmianę powinno się było udać do fabryki stukilkudziesięciu ludzi; nie stawiło się więcej aniżeli trzydziestu.... W milczeniu siedli do wagonów i pojechali. Byli to wszystko robotnicy wytrawni, trzeźwi i spokojni. Rozumieli oni całą powagę położenia. Pozostawili tam w dolinie szczupłe swoje mienie i rodziny na łaskę lub niełaskę rozognionego motłochu; wszystkiego mogli się obawiać tam na górze,... Pomimo to jechali tam, bo czuli, że woła ich obowiązek.
Szeptem tylko komunikowali sobie o tem, co się dzieje w osadzie.
A w osadzie istotnie działo się źle.
Do południa było jeszcze jako tako. Ale po południu, gdy przybyli robotnicy z pierwszej zmiany dziennej, wszystko zaczęło wrzeć, jak w ulu.... Przynieśli oni nową, oburzającą wiadomość. Do ofisu udała się delegacya, złożona z 9ciu starszych robotników. Nietylko nic nie wskórała, ale nawet p. Mallory kazał zapisać członków delegacyi do kary za samowolne opuszczenie roboty — i zapowiedział, że jeśliby jeszcze ktokolwiek chciał przyjść do ofisu z jakiem poselstwem, zostanie w tejże chwili wydalony z roboty.
Oburzenie na tę wieść było ogromne.
Ponowiły się sceny sobotnie, tylko bardziej gwałtowne.... Pito daleko więcej, bo pieniądze z wypłaty były w kieszeni. Masa rwała się do jakiegoś czynu: chciała na kimś wywrzeć swą złość i oburzenie.
Ruch cały ogniskował się na „Skwerze”. Przed Townhal gadano mowy i wykrzykiwano ogromnie na przeklętych „bossów”.
Nikt tu już nie myślał o powrocie do pracy.
Wszyscy czekali tylko na przybycie z fabryki drugiej zmiany dziennej. Gromada ludzi poszła na spotkanie tej zmiany o dziesiątej wieczorem. Przy sposobności chcieli się też przekonać, czy kto z kolegów nie jedzie do fabryki na trzecią, nocną zmianę; Tych gotowi byli zatrzymać — perswazyą lub siłą....
Spotkała ich niespodzianka.
Dowiedzieli się, że kilkudziesięciu ludzi z trzeciej zmiany pojechało do fabryk już o godzinę wcześniej.... Powiedział im o tem oczekujący na stacyi motorman. Oburzenie przeciwko tamtym było niesłychane.
— A zdrajcy, łotry, szubieniczniki! — wołano.
— Powiesić ich!....
— Niech-no się tylko w nasze ręce dostaną! Dopytywali, którzy to robotnicy udali się do fabryki. Wymieniono kilkanaście nazwisk, w tej liczbie Połubajtysa i Homicza.
— A.... ten z elektryki.... ten panicz! — wołał z tłumu Szymek Zawalidroga — To najgorsza jucha... to on ich pobuntował....
— A psi syn!
— Zalać mu sadła za skórę.. Uszy łotrowi poobcinać! — ryczał pijany, jak nieboskie stworzenie, gruby Harald, wielbiciel i narzeczony miss Steffi....
Przybycie pociągu z wracającą od pracy drugą zmianą robotników, dolało tylko oliwy do ognia. Przynieśli nową wiadomość. W dyrekcyi była druga delegacya po południu. Nie przyjęto jej; a ludzie, należący do delegacyi, zostali zaraz, na miejscu wypędzeni z pracy.
Oburzenie wzmagało się coraz więcej.
Ale to nic jeszcze.... Przybyli opowiadali cuda o tem, jak w ostatniej chwili uzbrojono „Excelsior Works”.... Podług ich opowieści, robotnicy, którzy udali się dopiero co do fabryki, zostali zaopatrzeni w karabiny i będą zabijali swoich braci, za judaszowe srebrniki.
Tego już było za dużo.
Teraz burza wybuchła na seryo. Setki rąk grożących podniosły się do góry; z setek ust wyleciał okrzyk:
— Śmierć im! śmierć wrogom i zdrajcom!
Tłum uczuł potrzebę nagłej, doraźnej zemsty na kim albo na czemś. W którejś głowie naraz zaświtała myśl.
— Połamać im wagony!
Teraz tłum rzucił się na wagony kolejki linowej. Motorman zaledwo zdążył zeskoczyć z wozu.
Pijany Harald porwał za żelazną sztangę, służącą do kierowania wagonu motorowego i herkulesowym wysiłkiem Wyrwał ją z obsady. Podniósł ciężką sztabę żelaza nad głowę, wywinął nią — i uderzył z całej siły w oszklony bok wagonu....
Prysło szkło i rozdarło się drzewo. Okucia mosiężne porwały się, jak nitki — i zwisły pogięte.
W boku wagonu otworzyła się czarna szczerba.
Potężny ryk stu głosów odezwał się pośród drzew. To pierwsze uderzenie było hasłem. Czem kto mógł, żelazem, kamieniami, kawałami drzewa, rękoma, walił w ściany wagonów, szczerbił je — i rozrywał na kawałki.... Z jakąś dziką zaciętością pastwił się tłum nad tymi martwymi przedmiotami, jak gdyby miały one życie — i jak gdyby to życie chciał im z piersi wydrzeć.
Nie upłynęło dziesięciu minut — i z trzech wagonów kolejki linowej pozostały trzy potworne szkielety, powywracane na bok lub sterczące do góry kołami....
Części ich leżały obok w kupie żelaztwa i drzewa.
Był to pierwszy tryumf zbuntowanych przeciw uciskom kapitału robotników.
Tryumf ten zresztą ochłodził wielu.... Uczuwali oni jak gdyby wstyd z popełnionego czynu. Ręce niektórych, pokaleczone przy rozrywaniu wagonów, broczyły krwią. Rozważniejsi zrozumieli, że istotnie bezcelowem było niszczenie wagonów, skoroby zamierzali iść na górę do fabryk.
Ostatecznie ktoś rzucił myśl, aby wrócić na „Skwer” dla narady z pozostałymi.
Tak uczyniono.
Mrok stawał się coraz gęstszy; to też niektórzy powyrywali z drzew smolne gałęzie — i zapalili je.... Tak szli przez ulice osady, w fantastycznem oświetleniu, z zaimprowizowanemi pochodniami.
Na „Skwerze” oczekiwano ich niecierpliwie....
Podniecenie tam panowało wciąż ogromne. Nikt nie szedł spać. Obok mężczyzn były tu i kobiety, zajadłe, z rozczochranym włosem, niektóre oszołomione trunkiem. Dzieci plątały się pod nogami starszych.
Przez chwil parę zapanował zamęt, większy jeszcze niż poprzednio. Podawano sobie nowiny.... I oto naraz, gdy ta masa zrozumiała, co się stało, wybuchnął z jej łona potężny okrzyk tryumfu.
— Do fabryk! do fabryk! — huczało w tłumie.
Teraz jedną wolą i chęcią tego tłumu stała się zemsta i nienawiść. Próżno niektórzy radzili iść spać, odpocząć i dopiero nazajutrz rozpocząć walkę. Nikt o tem nie chciał słuchać, a radzących wprost zdrajcami nazywano.
Tłum zresztą był dotąd bez wodza; miotał się i przelewał po placyku, jak fala nieokiełznana.
Szymek Zawalidroga zrozumiał, że teraz czas jemu wystąpić.
Skinął na trzech silnych chłopaków w lisich czapkach, ażeby na wszelki wypadek znajdowali się niedaleko niego — byli to trzej młodzi Szymulisowie, którzy jakkolwiek tu nieznani, wmieszali się w tłum rozogniony i razem z nim szaleli — i szybko przedarł się do Townhall. Drzwi urzędowego budynku były otwarte, a w drzwiach stał stary Niemiec, robotnik, obrany tej wiosny na wójta (prezydenta) osady. W ręku trzymał pęk kluczy — i przypatrywał się na pół z trwogą, na pół z ciekawością temu, co się działo na „Skwerze”.
Szymek uderzył go po ramieniu — i rzekł:
— Hans, zadzwoń na alarm...
Niemiec spojrzał na niego zdziwiony.
— Przecież niema pożaru — odpowiedział flegmatycznie.
Oczy Szymka zapaliły się złością.
— Dzwoń, powiadam, bo....
Podniósł grożąco rękę z prętem żelaznym, wyrwanym przed chwilą z jednego z rozbitych wagoników. Niemiec zrozumiał, że niema się co opierać. Nie mówiąc ani słowa, wdrapał się na schodki na lewo — i po chwili z kopułki zaczęły się rozlegać głośne, ponure dźwięki dzwonu....
Przemogły one huk ludzkiej fali.
— Bum.... bum.... bum! — huczało w powietrzu.
Tłum zatrzymał się i na pół umilkł. Oczy wszystkich skierowały się w stronę ratusza.... A tam już stał na podwyższeniu, z jakichś pak i beczek, Szymek Zawalidroga.
Kazał on zaprzestać dzwonienia — i zaczął mówić:
— Bracia robotnicy! — krzyczał to po angielsku, to po polsku, plącząc zresztą wyrazy z różnych języków — Dość tych wrzasków i tego szamotania się.... Nadszedł teraz czas do roboty. Pili oni tak długo naszą krew — i my się teraz ich krwi napijemy!
— Napijemy się — huczał w odpowiedzi tłum.
— Dość marudzić. Idźmy na fabryki! Kto ma broń, niech ją bierze i maszerujemy naprzód.... Kto nie ma broni, niech chwyta kij, kawał żelaza, pałkę, co będzie pod ręką.... Szykować się w szeregi i naprzód!
Głos Szymka brzmiał donośnie, rozkazująco.
Tłum zrozumiał, że ma wodza, który go poprowadzi. Wrzało jeszcze wszystko, ale mimowolnie porządkowało się, przygotowywało do — roboty.
Teraz Szymek wyciągnął z za pazuchy jakąś szmatę — i rozwinął ją. Był to czworokątny kawał czarnej tkaniny, w środku którego widniała biała trupia główka i dwie na krzyż złożone piszczele.
— To będzie nasz sztandar! — zawołał uroczyście.
Podano mu długi kij, do którego przy twierdził ową szmatę. Podniósł go w górę — i rzekł znowu:
— Na ten sztandar przysięgamy, że nie będziemy mieli litości, że śmierć i pożoga będzie naszem hasłem. W imię tej trupiej głowy niesiemy zniszczenie i zemstę Zemsta wrogom i zdrajcom!
Gdy to mówił, wyglądał istotnie imponująco: niby żywy posąg zła.
Już od pewnego czasu, na horyzoncie, od południa, gdzie po za borami znajdowały się inne osady, mrok zaczął się jak gdyby rozwidniać...... Ciemne niebo, pokryte haftem gwiazd, zaróżowiło się. Po nad ścianą boru wreszcie wstała łuna czerwona, jak krew, łuna pożogi. Odblask jej oświetlał potężną postać Szymka i twarz jego brutalną i czarną chorągiew z trupią główką — i dodawał całemu obrazowi jakiejś tajemniczej grozy.
Teraz dopiero ludzie zwrócili uwagę na łunę.
— Tam już się pali!.... — mówiono.
— Tamci już zaczęli!
— Tem żwawiej i my musimy brać się do roboty — odpowiedział Szymek i zeskoczył z pak.
Zaimprowizowany swój sztandar oddał w ręce pierwszemu lepszemu drabowi, który mu się pod ręce nawinął. — Był to przypadkowo gruby Harald, Szwed.
— Ty będziesz chorążym! — rzekł mu.
Harald był uszczęśliwiony tem odznaczeniem, Wywijał czarną szmatą w powietrzu — i wołał:
— Naprzód, naprzód!....
Tymczasem Szymek krzątał się energicznie. Potrzeba było pochodni do oświetlania drogi.... Ci i owi szukali sobie jakiejś broni. Wreszcie sformowano się.
Gromada wyruszyła.
Maszerowano środkiem ulicy, gromadnie. Przodem szedł potężny Harald, machając swą chorągwią i wrzeszcząc. Za nim waliła gromada, z pałkami, kijami i pochodniami. Migotliwe, ostre światło smolnych drzazg oświetlało twarze, czerwone od napływu krwi, oczy rozszerzone od złości, wykrzywione wargi. Dwóch czy trzech ludzi miało fuzye, kilku potrząsało rewolwerami, inni mieli siekiery w ręku. Pomiędzy mężczyznami były i kobiety: wyglądały one, jak furye.... Mężowie i bracia kazali im iść do domów, a one słuchać nie chciały. Gnała je razem z innymi — ciekawość i namiętność.
Szła ta gromada, hucząc i wrzeszcząc.
Naprzód wysforowało się jakichś dwóch malców, jeden z trąbką, drugi z bębnem i próbowali przygrywać pochodowi.... Odgłosy bębna ginęły jednakowoż w wrzasku ogólnym. Jedni miotali przekleństwa, drudzy wrzeszczeli, trzeci próbowali śpiewać jakieś pieśni.... Dysharmonia była nieopisana.
Upłynęło minut kilkanaście, pochód zbliżał się do domku Połubajtysów.
Na kilkadziesiąt kroków przed tym domkiem Stefka, która także znajdowała się w liczbie kobiet, towarzyszących gromadzie burzycieli, wysunęła się naprzód. Niezwykle, a dziko wyglądała ona z twarzą zaognioną od blasku pochodni, którą niosła, z rozpuszczonemi blond włosami, na które narzuciła tylko jakąś chustkę. Kobieta przysunęła się do idącego na przodzie Haralda — i coś mu przez chwilę szeptała.
Harald słuchał uważnie.
Gdy odeszła, olbrzym zatrzymał się nagle. Odwrócił się przodem do idących za sobą i w ten sposób powstrzymał cały pochód.
Hałas i wrzawa nagle ustały.
— Co? co się stało? — pytali idący wt dalszych szeregach.
— Cicho tam! — wrzasnął stentorowym głosem Harald, a gdy istotnie uciszono się zupełnie, dodał, wskazując swoją chorągwią na biały domek Połubajtysów — tutaj będzie nasza stacya....
Tłum nie rozumiał. Spoglądano na Szweda pytająco; on ciągnął dalej:
— Tu jest mieszkanie dwóch zdrajców A czy nie przysięgaliśmy zdrajcom zemsty?
— Tak.... przysięgaliśmy....
— Otóż cobyście tak powiedzieli, moje baranki, gdybyśmy zajrzeli do tego domku? Może tam pod pierzyny znajdziemy ukrytego ktorego z naszych ptaszków.... a może też znajdzie się tam i co innego, ciekawego?!
Pomysł ten podobał się wszystkim.
— Hurra, Harald! — wołano.
Do wykonania przystąpiono w jednej sekundzie. Gromadka „chłopców” poskoczyła do domku. W pierwszym rzędzie byli trzej Szymulisowie. Drzwi frontowe pękły, jak drzazga, pod naciskiem jednego z nich. Wtedy tłum wpadł do mieszkania, ale — nie znalazł nikogo.
Napróżno trzej Szymulisowie szukali Jadwigi.
Próżno Stefka razem z Haraldem zaglądała w każdy kątek.... Młoda kobieta szalała na myśl, że nie może stanąć naprzeciwko swej, jak mniemała, współzawodniczki — i zorać jej twarzy paznogciami i drzeć włosów z głowy.
Tłum zaczął się gniewać, że nie znalazł nikogo.
Ktoś już chciał zacząć rąbać sprzęty, ale wściekła ze złości Stefka wyrwała mu siekierę.
— Po co tracić czas? — zawołała — tę budę....
Sama rzuciła płonącą pochodnię w kąt izby. Za chwilę pięć innych pochodni przytknięto do węgłów opróżnionego już budynku. Ogień, zlekka trzaskając, ukazał się w różnych punktach domku biało-czerwonemi chmurkami.... Jeszcze chwila — i płomienie, jak na komendę, wystrzeliły do góry.
Tłum tupał i klaskał w dłonie w obec tak wspaniałego widowiska.
Po chwili sformowano się na nowo, na komendę chorążego Haralda. Tłum ruszył znów naprzód, a na ową drogę fatalną przyświecał mu, jak olbrzymia pochodnia, strzelający płomieniami w czarne niebo domek Połubajtysów.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tymczasem Jadwiga z Połubajtysową przebywały ciężkie chwile w skromnej chałupince, służącej za plebanię księdzu Ludwikowi.
Mrok już dawno zapadł.
Baba przyrządziła jakąś polewkę, zamiast kolacyi, dla księdza proboszcza, a ksiądz częstował tą polewką dwóch swoich niewieścich gości.... Żartował przytem z siebie, z polewki i ze świata całego. Przedziwnie bo piękna dusza tkwiła w tej piersi staruszka-kapłana. Przeczysta, jak kryształ.... Życiowe trudy, walki i brudy nie były w stanie zmącić jej przezroczystości ani na chwilę. Tak i teraz. Starzec pocieszał pół żartem dwie młode kobiety, a ostatecznym wnioskiem i wywodem z jego słów było:
— Bogu ufajcie! W Panu połóżcie nadzieję, a On was nie zawiedzie.
Wreszcie na staroświeckim zegarze uderzyło wpół do jedenastej. Staruszek proboszcz aż zląkł się, widząc tak późną godzinę. Dawno powinien już udać się do wieczornych modlitw; rankiem o 5ej ma wstać nazajutrz do ofiary Pańskiej.
— Idźcież na spoczynek, moje panieneczki! — rzekł i pobłogosławił je obiedwie.
Poszedł potem do swojej izdebki. Zaledwo przecież ukląkł do modlitwy, w okno zaczęła mu zaglądać przedwczesna zorza. Niebo różowiało, czerwieniło się, aż całkiem stało się krwawe. Ksiądz Ludwik skończył modlitwę, wstał — i aż w ręce plasnął.
— Gore! — zawołał.
Podniósł okno — i spojrzał. Płomienie zalały niebo. Zewsząd igrały na tle ciemnobłękitnych niebios fale czerwieni.... Płonęło na prawo i na lewo: w tyle i w przedzie. „Okropność!” pomyślał ksiądz Ludwik. „Co się tam dzieje, co się tam dziać może?!”
Nikt wreszcie teraz nie spał w małej ustronnej plebance.
Jadwiga i Połubajtysowa przy drugiem oknie obserwowały pilnie, co się dzieje po za drzewami, w stronie ich białego domku. Serca sparte trwogą.... Nawet i stary dziad zakrystyan zwlókł się razem z babą ze swej pościeli — i wyczekiwał: co to będzie?.
— Jezu — modlił się ksiądz — daruj im, bo nie wiedzą, co czynią....
I szeptał modlitwę za modlitwą, z oczyma wlepionemi w niebo, zwykle ciemno-błękitne, dziś ogniste i krwawe.
Naraz z poza drzew, gdzie ukryta była śród zieleni osada X., wytrysnęła w górę kita płomieni.... Podrywała się w górę, jak ptak zraniony, to opadała. Pluła w niebo setkami złotych iskier, to kołysała się od podmuchów wiatru....
Połubajtysowa wpatrzyła się w tę kitę ognia — i uczuła, że robi się jej niedobrze.
— Boże.... — wyszeptała — tam musi być nasz dom.... nasz biały domek.
Opuściła się nieruchoma, blada, jak trup, na jedną z ławek szkolnych, zazwyczaj dla dziatwy służących — i jak małe dziecię, płakała.
— Boże mój! — mówiła — Dziubka tam został.... Co z nim będzie? (Dziubka — tak się nazywał ulubiony kanarek Połubajtysów).
Teraz wybiła godzina jedenasta.
Łuny coraz się stawały ognistsze — Z pomiędzy drzew, naprawo, zaczęły dochodzić jakieś huki i nawoływania. Wiatr powiewał i od czasu do czasu przynosił jakąś zmieszaną wrzawę. To znowu pukało, jak gdyby strzelano z rewolwerów. W dali, na stoku góry migotały światełka, wspinały się w górę, to spadały na dół.
Ksiądz Ludwik zaczynał się domyślać, co to jest.
Przywołał małego chłopca, 11letniego Frącka, prawnuka starych dziada i baby, który od paru dni u nich siedział, przybywszy z osady — i kazał mu kopnąć się zobaczyć, co to jest. Ale chłopiec już gotów był z raportem. Sam już wybiegał parę razy ku osadzie.
Wypaplał tedy proboszczowi wszystko: i jak tramwaje rozbijali — i jak domy palili — i jak teraz pięli się w górę, ku fabrykom, wązką ścieżką, obok toru kolejki linowej bieżącą. Szli, a krzyczeli i strzelali z rewolwerów.
Zachmurzyło się na te wieści czoło sędziwego kapłana.
— W grzech wpadli... ku zbrodni idą! — szeptał sam do siebie, smutny.
Zaczął się prędko ubierać. Sutannę wytartą włożył na siebie, na wierzch komżę, do ręki wziął duży krzyż czarny z Chrystusem na nim rozpiętym, który stał zwykle nad klęcznikiem — i i kazał dziadowi zapalić latarnię, z którą chadzali po nocy, gdy kapłana od czasu do czasu wzywano do ostatniej posługi choremu.
— Pójdziemy... — rzekł krótko ze słodkim na ustach uśmiechem.
Ale dziad drżał, jak liść osiki. Latarnia latała mu w ręku. Pochylił się ku kolanom księdza.
— Jegomościulku.... jegomościulku.... nie chodźmy tam — błagał.
— Boisz się! — odrzekł proboszcz dobrotliwie — a no, co robić? I ja szedłbym tam nierad.... ale cóż! gdy obowiązek każe. Dla jednego chorego każę mi sumienie iść do jego łoża, a tu, gdy dusz tyle na zgubę się naraża, nie miałbym może spełnić obowiązku kapłańskiego?....
Skinął na malca, zuchowato patrzącego z kąta.
— Pójdziesz ty ze mną? — zapytał.
— A cobym zaś nie miał iść z proboszczem... — zaśmiał się chłopczyna.
Kazał mu wziąć latarnię — i poszli.
Szli niedaleko. Im bardziej zbliżali się do ścieżki, pnącej się po urwisku, tem światła migały gęściej, tem większa dochodziła wrzawa. Jeszcze jeden zakręt, jeszcze parę drzew — i oto znaleźli się na ścieżce.
Na zaczerwienione od ognia niebo wypłynął teraz księżyc i oświetlił malowniczy krajobraz. Ścieżyna górska pięła się pomiędzy drzewami, tonąc w mroku u góry, u dołu gwarliwa teraz i oświetlona krwawemi odblaskami.
Sylwetki drzew i ich splątanych konarów odbijały się niejasno jakiemiś potwornymi konturami na tle krwawej łuny i blasków księżyca.
Tłum cieni posuwał się teraz od dołu, a na czele szedł gruby Harald, z czarną chorągwią o trupiej głowie. Wszyscy zdawali się teraz o wielokroć więcej podnieceni. Istotnie! — przechodzili koło karczmy Jenkinsa i tam, niewiadomo jakim już cudem, pękła beczka wódki....
Ksiądz Ludwik oparł się o drzewo, krzyż ścisnął w dłoni — i czekał.
Ukazali się wreszcie z poza ostatniego zakrętu. Kapłan wystąpił z cienia. Ostre blaski pochodni upadły na jego twarz bladą i pomarszczoną, w tej chwili dziwne| powagi i słodyczy pełną.
— Bracia! — rzekł donośnym głosem i krzyż podniósł do góry.
Tłum stanąć nagle zdziwiony. Ta postać szlachetna ukazała się im tak niespodziewanie. Kapłan katolicki, ów przedstawiciel Boga, stawał przed tymi ludźmi, jak żywy wyrzut sumienia.
— Bracia! — rzekł ponownie ksiądz Ludwik — i postąpił ku nim bliżej — Co robicie? Dokąd dążycie? Czyż to wy jesteście, pośród których widzę tylu moich wiernych parafian, ludzi poczciwych i pobożnych? Co za szał dziki was opętał?.... Czyście zapomnieli, żeście Chrześcijanami-katolikami? Dokoła — tu kapłan obwiódł wzrokiem po niebie od łuny różowem — widzę pożogę.... Mamże wierzyć, że wyście sprawcami? O, stokroć grzeszni i występni! I któż to wam dał prawo niszczyć mienie bliźnich, nastawać na ich życie i swoje życie na szwank narażać? Ludzie! opamiętajcie się.... Gdy sprawiedliwość ludzka was nie przeraża, wspomnijcie na karę Bożą.... Ona straszna, ona was dosięgnie, jeśli mnie nie usłuchacie....
I tak mówił długo, wzywając do zarzucenia zbrodniczych zamiarów. Groził i błagał; a głos starca-kapłana brzmiał to potęgą i siłą, to rozrzewnieniem i boleścią bezgraniczną.
Niezwykła, dramatyczna to była scena.
Ten tłum jak gdyby nagle skamieniały od słów kapłana — i ów starzec nieustraszony, stojący im zaporą na drodze do zbrodni.
Coraz wyżej wznosił ksiądz Ludwik krzyż Pański.
— Na rany Chrystusa ukrzyżowanego zaklinam was! — wołał, gdy niektórzy z tłumu zaczynali się już niecierpliwić i rwać naprzód — wstrzymajcie się.... Przez trupa mojego chyba przejdziecie. Plamy na imię swe nie bierzcie! Krwi nie rozlewajcie.... A wy, Polacy — dodał do skupionej w rogu gromadki swych rodaków — co tu robicie? Nie dość-że wam strasznej chłosty, którą Pan na Ojczyznę naszą od lat stu za ciężkie grzechy zsyła; nie dośćże tego, iżeśmy wygnańcami, prześladowanymi przez wszystkich, rozpędzeni po świecie całym, jako liście z uschłego drzewa?..... Czyż zamiast pokuty, na nowy gniew Pana chcecie zarobić? czy błędami, gorszymi niż dawne, z przed lat, na nowo chcecie Ojczyźnie naszej pierś rozranić?..
Gorące łzy toczyły się po policzkach kapłana. Czuł teraz gorycz i ból niewymowny. Słowa jego przemówiły do Polaków, którzy należeli do bandy, bo ci zaczęli odrzucać od siebie pałki i pochodnie.
Ksiądz Ludwik ukląkł teraz.
— Bracia, na kolana! — zawołał wielkim głosem, i na jego słowa runęło na klęczki kilkudziesięciu ludzi — Bracia! pomódlmy się do Najwyższego, ażeby od nas zło i szaleństwo tej chwili odpędzić raczył....
Przez chwilę panowało milczenie; tylko w tylnych, stojących szeregach objawiał się niepokój. To między zbitymi tam Szwedami myszkował coś Szymek Zawalidroga.
Kapłan podniósł rękę do czoła.
— W imię Ojca i Syna.... — zaczął.
W tej chwili coś szczęknęło w tylnych szeregach. Jeszcze sekunda. Błysnął ogień... raz, drugi i trzeci. Zabrzmiał huk paru wystrzałów. I szlachetny starzec, żołnierz obowiązku i stróż prawdy Pańskiej, runął twarzą na murawę, rażony dwiema kulami w pierś.....
Dzika i ohydna zbrodnia została spełniona.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Nagiel.