Przejdź do zawartości

Kara Boża idzie przez oceany/Część III/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Nagiel
Tytuł Kara Boża idzie przez oceany
Część Część III
Rozdział VII.
Wydawca Spółka Wydawnictwa Polskiego w Ameryce
Data wyd. 1896
Miejsce wyd. Chicago
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

VII.

Plan, obmyślony przez p. Andrew J. Mailory, był matematycznie niemal ścisły i dokładny.
W sobotę przed południem wywieszone zostaną zawiadomienia o nowem, aż o 5tą część, obcięciu płacy. Już pierwsza zmiana ludzi, powracająca do domów po południu zaniesie wieść o tem w doliny. Pierwsze zarzewie zostanie rzucone.... Nad wieczorem odbędą się burzliwe mityngi i rozpocznie się gwałtowna agitacya. Robotnicy z następnej zmiany wrócą do domów z tą wieścią fatalną dopiero późnym wieczorem. W niedzielę dopiero akcya się rozwinie. Przez masy będą przechodziły ponure wstrząśnięcia nienawiści już od dnia poprzedniego, — ale dopiero w niedzielę ludzie znajdą czas do wygadania się i postanowienia czegoś. Agitatorzy, pragnący doprowadzić do czynnych starć, nie będą też zasypiali sprawy... Hasła i rozkazy zostaną rozesłane dopiero tego dnia. Zresztą wybuchu nie można się spodziewać prędzej aż w poniedziałek wieczorem. Zwyczajem przyjętym w fabryce, „pejda” (wypłata) odbywa się co dwa tygodnie w poniedziałek, trzy razy dla ludzi pracujących w trzech zmianach. Ostatnia zmiana bierze płacę dopiero wieczorem. Żaden z robotników nie będzie chciał stracić tego ostatniego przed oczekiwanymi wypadkami zarobku.... Z tego powodu, choćby wewnątrz w każdym z nich wszystko wrzało, przez cały poniedziałek będą jeszcze na pozór spokojni. Będą pracowali, tając w sercach złość i nienawiść. Akcya zacznie się tedy dopiero w nocy z poniedziałku na wtorek, a najprędzej może we wtorek rano. Zapewne w poniedziałek przyjdą do ofisu jakieś delegacye robotnicze z prośbą o cofnięcie edyktu, obcinającego zarobki; z propozycyami polubownego załatwienia sprawy, wreszcie z groźbami opuszczenia pracy.... Te się przyj mie zimno i ostro. W każdym razie już od rana we wtorek zakłady muszą stanąć.
— Będzie to akurat w sam czas! — rzekł głośno do siebie Mallory.
Istotnie. W następny czwartek miał się odbyć mityng organizacyjny. Ale organizatorzy przybędą już za późno.... Zamiast spokojnej masy robotniczej, zastaną motłoch dziki, może już krew, pożogę, walkę.... Z organizacyą będzie już wtedy zapóźno... Za późno!
Usta naczelnego dyrektora skrzywiły się konwulsyjnie.
Ten kolos ponury i milczący, o twarzy, jak gdyby wykutej z kamienia, miał przecież w sercu jedną wielką miłość i jedną wie ką nienawiść. Przedmiotem ani jednej z nich nie była istota ludzka....
Kochał on nade wszystko swoje zakłady przemysłowe, które zdawały mu się nieomal organizmem, żyjącym własnem życiem, huczącym, ziejącym ogniami, poruszającym się ludzkiem mrowiem i potężnemi uderzeniami machin. Niedarmo nazwał on te zakłady „Excelsior Works“. Coraz wyżej! — oto było jego hasło. Wcielał on w ten organizm fabryczny całe swe życie, wszystkie swe trudy i ambicye.... I postawił go istotnie na stanowisku wyjątkowem, potężnem. Miliony dolarów i tysiące ludzi zaprzągł do wspólnej, cyklopowej pracy. A ile go to kosztowało walk i trudów, nocy nieprzespanych i burz wewnętrznych! — on jeden tylko mógł powiedzieć.
To była jego miłość; miał przecież i nienawiść.
Całą siłą swej potężnej istoty nienawidził — organizacye robotnicze. Nienawiść ta płynęła z umiłowania, o którem wyżej. Olbrzymie organizacye robotnicze, tak poważną rolę grające w Ameryce, były wrogiem kapitału, zaklętego w jego ogromne gmachy i machiny. Nienawidził tego wroga — i walczył z nim całe życie. Wszystkie swe miliony oddałby, ażeby go tylko zmiażdżyć....
Była to namiętność dzika, niepohamowana, z niczem się nie licząca.
To też nie dziw, że pan Mallory odczuwał w tej chwili dwa różne uczucia: dziką radość na myśl o tem, że jednak nie da organizacyom zagarnąć tysięcy ludzi z „Excelsior Works” w ich ręce — i ciężki ból na myśl, że te kolosalne zakłady, ten utwór jego rąk i dziecko jego przedsiębiorczego ducha, będą musiały stanąć i zamilknąć na czas nieokreślony.... Że może przyjdzie im wytrzymać ataki.... i widzieć szalone wściekłością masy robotnicze.... i walki i pożogi. Ludzie go zresztą nie obchodzili; drżał o swe dzieło, o gmachy i machiny.
Dziwne zaiste zwyrodnienie moralne!....
Długo jeszcze w noc siedział naczelny dyrektor, kreśląc szereg instrukcyj dla swych podwładnych, w jaki sposób mają wygaszać piece, zatrzymywać machiny, przecinać prądy elektryczne i zdejmować transmisye tak, ażeby ten olbrzymi organizm przemysłowy nie odniósł poważniejszej szkody w chwili przejścia z potężnego ruchu do bezwładnej ciszy.
Przewidywania Mallory'go co do robotników i co do całego przebiegu ich akcyi sprawdziły się prawie co do joty.
Nazajutrz, w sobotę około południa, na robotników, pracujących na pierwszą zmianę, wieść o nowem tak znacznem obcięciu płac spadła, jak grom.... Z zaciśniętemi wargami i ponuremi twarzami wracali od pracy. Nie było tym razem zwykłych rozmów i wesołych śmiechów.... Czarne od dymu ręce zaciskały się w milczeniu.
W dolinach zawrzało teraz. Poleciały wieści do prowodyrów ruchu.
Ludzie, przybyli późnym wieczorem z drugiej zmiany, doleli oliwy do ognia... — Nie jedli nawet kolacyi, nie myli się, nie przebierali, jak to bywało zazwyczaj z soboty na niedzielę, ale zbierali się na ulicach gromadkami i szeptali pomiędzy sobą, a w oczach świeciły im złe błyski.
W osadzie X. było to samo, co i gdzieindziej.
Tutaj atamanował Szymek Zawalidroga, jeden z najzaufańszych agentów Kaliskiego.
Wysoki drab o bezczelnej, trędowatej gębie, mówił on z kiepska paru językami, pił dużo, klął siarczyście, to też miał pewien wpływ. Miał on poleconą swej specyalnej opiece osadę X., (a i na Jadwigę kazał mu dawać baczenie Kaliski). Tutaj też zamieszkał Szymek — i nawet postarał się od niedawna o pracę w fabryce.
Przez całe popołudnie był on pośród robotników.
Przy karczmie Jenkinsa było jedno ognisko niezadowolonych; drugie na „Skwerze” przed hotelem „Papy“. Od jednego miejsca do drugiego biegał, jak opętany, nasz Szymek, rozdzielając po drodze obficie klątwy, szturchańce, dowcipy i przygadywki w różnych językach — i zachęcając swoich pomocników do rozżarzania ognia.
— Ho, ho.... Na śmierć chcą nas zagłodzić te psiakoście... Niech ich choróbsko! — mówił jednemu.
Donnerwetter.... — wołał zdaleka do drugiego i potrząsał w powietrzu pięścią wielką, jak głowa ludzka.
— Powiesić oczajduszów! ze skóry obedrzeć! — ryczał za chwilę do jakiegoś gapiowatego Słowaka i kończył energicznem zaklęciem: — Teremtemte!....
Odpowiadano mu równie dosadnemi przekleństwami.
Huczek więc szedł przez osadę coraz głośniejszy.... Wódka i piwo odchodziły wybornie u Jeńkinsa i „Papy“. Mózgi się rozgrzewały. Niektórzy zapałuiejei radzili, ażeby odrazu iść na zakłady „Excelsior Works”, palić i rozbijać, — ale propozycya ta nie znajdowała poparcia. Wzgląd na nieodebraną, a właśnie należną „pejdę” powstrzymywał wszystkich.
— Co im, psom, mamy darować naszą ciężką krwawicę!.... — mówili robotnicy.
Inni wprost nie pochwalali żadnych gwałtów. Radzili czekać czwartku i mass-mityngu w miasteczku. Wtenczas dopiero, z pomocą organizacyi „Amalgamated” będzie można rozpocząć strajk spokojny, regularny, jak się patrzy....
Ale tych zakrzyczano.
— Po co czekać?! — wołała większość — ażeby nas tamte łotry wytruli albo wydusili.
Z konieczności, w tym całym ruchu, musieli brać udział Szczepan i Połubajtys.
Szczepana szczególniej niepokoiło to wszystko. Wiedział on ze swej audyeacyi w gma chu zarządu fabrycznego więcej, niż inni; ale skrępowany słowem nie mógł nic powiedzieć... Zresztą, gdyby powiedział, to i cóżby to po mogło? Troszczył się zresztą o wszystko: i o swoją pracę i przyszłość i o Jadwigę i nawet o tych ludzi, których istotnie ciężko krzywdzono — i którzy jutro lub pojutrze, uniesieni na miętnością, pójdą na rzeź pewną lub sami będą mordowali....
Czytał niedawno historyę strajków w Ameryce — i wiedział, czem to grozi.
Po południu wychodził z Połubajtysem na osadę. Próbowali uspokajać ludzi, naturalnie — bez skutku.
Po kolacyi, o 8ej wieczorem raz jeszcze poszedł Szczepan, sam, na „Square”. Połubajtys został w domu, pilnować kobiet. Scena na placyku była malownicza. Fala ludzka przele wała się przez placyk w niejasnem świetle — dopiero co zapalonej lampy elektrycznej.... Z drzwi i okien hotelu „Papy” Cummings’a, buchało światło i gwar. Pomiędzy mężczyznami było tu i wiele kobiet, niektóre w swej narodowej, przywiezionej jeszcze z Europy odzieży. Gestykulowały one jeszcze energiczniej i krzyczały głośniej, niż mężczyźni. Chłopcy palili ogniska — i, dziko wyjąc, udawali przy nich Indyan.
Szczepan przedzierał się przez tłum do hotelu. Nagle tuż przed nim stanęła zgrabna i wysmukła postać niewieścia. Była to Stefka.
Szczepan zdrętwiał prawie.
Młoda kobieta śmiała się do niego ustami i oczyma. Nareszcie spotkała go.... Co za szczęśliwy przypadek! Wyciągnęła do niego ręce, a on — cofnął się mimowoli.
— Panie.... panie Szczepanie! — zaczęła a głos jej dźwięczał uczuciem i niepokojem.
Szczepana zaskoczyło to niespodziane spotkanie. Myśli jego były daleko, daleko, w chwili gdy wyrosła przed nim ta postać pięknej czarodziejki, życiem i temperamentem tchnącą.... Jej twarzyczka, okolona zwojami blond włosów, wyglądała w tej chwili uroczo zarumieniona, z pod kolorowej chustki, którą bez ceremonii na głowę zarzuciła; jej usta, czerwone, jak ogień, roztwierały się niby do pocałunku....
Porwała go nagłym ruchem za ręce — i pociągnęła w cień po za wielki szyld kapelusznika, który jednocześnie buty sprzedawał.
Mówiła z pośpiechem:
— A więc pan, panie Szczepanie, nie poznajesz mnie.... poznać mnie niechcesz! Dla czego i.... Czem panu zawiniłam? Wszakże wszakże, zaledwo parę lat temu byliśmy przyjaciołmi — przyjaciółmi najserdeczniejszymi. Co się stało?
On nie odpowiadał.
Ona czuła się w niezręcznem położeniu — i ażeby pokryć zakłopotanie, mówiła coraz prędzej:
— A tak pragnęłam pana widzieć.... tak gorąco.... Boże! czemuż pan milczysz? Odpowiedz, proszę.... Przecież jadła pana tu zostałam. Nie zrozumiałeś tego? Dla pana muszę znosić zaloty tego głupiego Szweda, Haralda.... Ale ja za niego nie wyjdę, nigdy!
Milczenie Szczepana podniecało ją. Urwała i znów zaczęła:
— Nieznośne bydlę ten Szwed! Nie mogę na niego patrzeć. I czemu pan jesteś, jak z marmuru? — Mów pan.... — tupnęła nóżką Mów, proszę. Czy zapomniałeś, jak byłeś we mnie zakochany w Warszawie? O! ci mężczyźni....
Jej gadatliwość nie była przecież w stanie rozruszać Szczepana. Spostrzegła to; jakaś myśl nowa przebiegła jej przez głowę.
Zmieniła ton — i składając ręce, mówiła:
— Panie Szczepanie...... pan nie uwierzysz, jaka ja jestem nieszczęśliwa! — głos jej zdawał się teraz nabrzmiewać łzami — Ja muszę się ztąd wyrwać.... te stosunki mnie zabijają. Panie Szczepanie! pan mi do tego dopomożesz....
On patrzył na nią głęboko zdziwiony, pytając.
— Wyjeżdżajmy ztąd.... ucieknijmy, dziś jeszcze.... razem.... Tu piekło, tu będą się działy straszne rzeczy. Tam, gdzieś daleko, we dwoje.... będziemy szczęśliwi.
Drżała cała; zdawało się, że upadnie. A usta jej płomieniem zdawały się palić. Ale Homicz odwrócił wzrok ze wstrętem. Oburzała go. Rozumiał, że tę fałszywą sytuacyę trzeba zakończyć.
Rzekł głosem spokojnym i zimnym, nawet z pewnem szyderstwem:
— Wybaczy pani.... Co było, to przeszło. Wszyscy tu w równem jesteśmy niebezpieczeństwie i gdybym widział, że pani co zagraża, broniłbym panią tak samo, jak i każdą z tamtych kobiet lub mężczyzn. Wszyscy bliźnimi jesteśmy. A o żadnych specyalnych względach dla pani, a tembardziej o jakimś wyjeździe razem i mowy być nie może.
Zatrzymał się, a ona stała na pozór chłodna, wyprostowana, ale ze złem w oczach spojrzeniem.
— Wreszcie — kończył Szczepan — jeśli kto ma prawo do opieki nad panią, to nie ja.... Jest kto inny. Nie mówię tu o grubym Haraldzie, z którego pani zresztą drwisz sobie bez ceremonii.... ale o mężu pani.... o biednym Cierzanie z New Yorku....
Cios był straszny; ugodził ją w samą pierś.
— Ach! — syknęła tylko i pochyliła się, jak tygrysica, gotująca się do skoku.
— Jest on już zawiadomiony o pani tutaj pobycie....
Tego było za dużo.
Stefka wyprostowała się i nagłym ruchem ręki wycięła Szczepanowi — policzek.
— Masz.... — syczała — to dla ciebie... i dla twojej ladacznicy.... twojej kochanki z białego domku.... Masz, nikczemny!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

A jednak p. Andrew J. Mallory przewidział wszystko do najmniejszego szczegółu.
Nazajutrz dopiero, w niedzielę, robotnicy w osadach, otaczających „Excelsior Works”, mieli czas do porozumienia się wzajem. Stało się to zaraz rano, gdy spokój nocy ochłodził trochę głowy. Radzono zresztą bezładnie — i stanowczych uchwał nigdzie nie przyjęto.
Stanęło na tem, że w poniedziałek pośle się do zarządu fabryki delegacye. Co potem będzie? — zobaczy się....
Tej niedzieli w osadzie X. panował nawet względny spokój.
Przyczynił się do tego w pewnej mierze ks. Baliński. Na kazaniu wspomniał on w kilku słowach o sprawie strajkowej, o której wieść doszła i do jego ustronia. Surowo potępiał pijatyki dnia poprzedniego — i błagał parafian, ażeby, broniąc swoich praw w obec krzywdzicieli, nie dochodzili do ekscesów — i nie popełniali czynów grzesznych, a tem bardziej zbrodniczych.
— Ciężką jest wasza krzywda! — wołał starzec — rozumiem to dobrze.... ale znoście ją, jak na Chrześcijan przystało. Dusz nie gubcie! Pan nad nami, On krzyż z ramion naszych zdejmie.... Jeno bądźcie godni Tego, który za was na krzyżu skonał!
Ludzie płakali i bili się w piersi, chociaż byli i tacy, co pod nosem coś sobie pomrukiwali.
Przed kościołem gromadzili się w kupki i rozmawiali o kazaniu. Był tu także obecny Szymek Zawalidroga — i o ile mógł, psuł efekt słów kapłana.
— Ho, ho! — wołał — co tam „popom“ będziecie wierzyli.... Oni zawsze z panami trzymali.... Podsypali mu dolarów, to ci i gada!
I tak na różny sposób ich przekonywał.
Ludzie wreszcie rozeszli się z pod kościoła. Wtedy i Szymek poszedł za swoimi interesami. W pół godziny potem widzimy go jadącego pożyczonym od kowala wózkiem do miasteczka, gdzie była główna kwatera p. Bolo L. Kaliskiego.
Trafił tam na największy rozgardyasz.
Kaliski, Moskal Aleksiej Iwanowicz i półtuzina innych wodzili rej pomiędzy górnikami i robotnikami, przybyłymi z osad. Ci zdawali raporty, których brzmienie było mniej więcej jednakowe. Lud był wszędzie wzburzony i gotów na wszystko.... To, co zrobi, zależeć będzie od pokierowania.
Jak pokierować ten lud? — dawali rady Kaliski i Moskal.
Były to rady i wskazówki, dawane półgębkiem, z półuśmiechem, ale działały one straszniej, — aniżeli jawna zachęta do rzezi i pożogi. P. Bolo dziś był jeszcze ruchliwszym, niż zwykle: uwijał się śród przybyłych, jak fryga. Jednemu szepnął słówko, drugiemu rzucił uśmiech, trzeciego poklepał po ramieniu.... W ogóle zapewniał on, że ci panowie z wielkiej organizacyi, którzy przy jadą we czwartek, nie mieliby nic przeciwko temu, ażeby robotnicy pokazali przedtem, że nie pozwolą sobie w kaszę dmuchać.... Wtedy dopiero pójdzie wszystko, jak po maśle.
A Aleksiej Iwanowicz ze złem, tryumfującem spojrzeniem swych zielonkowatych oczu, powtarzał te zagadkowe słowa:
— Obcięli wam 20 procent.... obcięli.... ha, to i wy im tyle obetnijcie!
Wreszcie wszyscy się rozeszli. I Moskal Aleksiej Iwanowicz wstał z krzesła, a przeciągając się, rzekł powoli, obojętnym głosem:
— No, jutro wieczorem będzie ciepło....
Trzeba wypocząć! Upiję się teraz i położę spać. Wstanę dopiero jutro w południe. Good bye!
Pozostali teraz sami tylko Kaliski i Szymek Zawalidroga.
Ten ostatni, trzeba wiedzieć, był nietylko agitatorem; pełnił on również obowiązki specyalnego agenta do osobistych spraw Kaliskiego. Znali się oddawna — i niejedno już łotrowstwo popełnili do spółki.
— No, i cóż? — zapytał Kaliski.
— Ba... nic wielkiego. Wiesz pan, co będzie jutro. U nas to samo, co gdzieindziej.... Co do sprawy z tą gołąbką, jutro także musi być koniec.
— Masz plan szczegółowy?
— Jeszcze nie. Zrozumiejmy najpierw, o co nam idzie.... Ponieważ ta dziewczyna panu zawadza i chce wyrabiać jakieś tam „szopki“, sprzątniemy ją. Czy tak?
Kaliski skrzywił się lekko.
— No tak...... — odrzekł — ale przecież rozumiesz, że.... tego.... nie chciałbym....
— Rozumiem.... i ja tego nie lubię. Rozlewu krwi nie będzie, chyba w ostateczności. Idzie o zwyczajne uprowadzenie. W osadzie X. będzie jutro tyle awantur i hałasu, że chyba wszyscy dyabli spiknęliby się na nas, gdybyśmy tego jakoś nie załatwili.....
— I dokąd ją chcesz uprowadzić?
— O, miejsce mam już przygotowane.... trzeba panu wiedzieć, że tam w górach, na północ od Beaver Creek, w dzikiem ustroniu, dokąd chyba dyabli mogą kogo zapędzić, mieszka mój kum.... Yes, sir! nie trzeba się śmiać — mój kum. Nazywa się Szymulis, Litwin. Podobno w starym kraju, przed 30tu laty, był skazany na całe życie na katorgę i zdołał uciec.... Przywlókł się tu do Pennsylvanii i zapadł w najdziksze zakąty gór. Ludzi nie lubi, a i z tutejszą amerykańską sprawiedliwością ma podobno grube porachunki.... Mieszka już w tamtych dziurach od jakich lat 25ciu razem z jakąś rudą megerą, Ajryszką, którą sobie tutaj w Ameryce zkądś wynalazł — i dochowali się już trzech synalów, chłopów, jak dęby. Mieszkają w lecie w chałupinie z logs’ów, w zimie w jaskini. Trochę polują, trochę ryby łowią, trochę kradną.... a niekiedy nawet, w razie potrzeby, rozbijają.... i żyją sobie, jak się da.... Dyabeł ich nie potrafi znaleźć, tak się zaszyli w debry.
— No, no — mruknął Kaliski — romantyczna historyjka, tylko opowiadaj ją prędzej, bo jak wiesz — nie mam czasu.
I spojrzał na zegarek.
— Tedy, coś temu — ciągnął dalej Szymek — wypadek zdarzył, że się poznałem z Szymulisem... Oddałem mu nawet jakąś przysługę. Zresztą wisielec z wisielcem łatwo się zapozna i zaprzyjaźni... Tak i ów Szymulis nabrał do mnie wielkiej serdeczności. Odwiedziłem ich dziury — i przy tej okazyi, ponieważ Ajryszka była bardzo pobożną Metodystką i bardzo się martwiła, że jej chłopcy, choć wysokie, niby dęby, nie były jeszcze chrzcone w nijakiej sekcie; — urządziliśmy im chrzest u jakiegoś sąsiedniego pryczera. Tak i stałem się kumem owego Szymulisa.... Czy rozumie pan teraz?
— Nic a nic....
— Otóż do tego kuma Szymulisa, zaprowadzę sobie moją gołębicę — i tam śród dzikich gór, w prześlicznej, chłodnej jaskini, przybranej w skóry niedźwiedzi, upolowanych przez Szymulisa i jego synków, będziemy mieli miodowe miesiące.... A co, czy nie romantycznie?
I ohydny drab, otworzywszy szeroko trędowatą gębę, śmiał się bezczelnie.
— A więc ty koniecznie chcesz sobie wziąć tę dziewczynę? — zapytał niechętnie Kaliski.
— Naturalnie.... Już w Cleveland, jakeśmy jej „zbuchnęli“ torebkę ceratową z czekami, podobała mi się siarczyście... Gięła mi się w ręku, jak wosk. Zgodziłeś się pan zresztą już dwa tygodnie temu, że to będzie moja nagroda! Czy nie tak?
— Tak.... ale....
— Nareszcie, jeśli panu o to chodzi, mogę panu odstąpić tę gołąbeczkę.... chociaż.... co pan z nią będzie robił? Panu ona narobi dyabelnego kłopotu, a ja to sobie z nią poradzę. Naturalnie odstąpię ją za cash.
Elegancki Bolo L. Kaliski zdawał się uczuwać teraz ostatni skrupuł, ostatni wyrzut sumienia. Wydać takie dziewczę, jak Jadwiga na łup takiemu łotrowi! — to istotnie straszne.... Ha! w każdym razie lepiej, aniżeli pozbawić je życia. I wreszcie płacić jeszcze za nią! To za dużo.... Walka Kaliskiego ze sobą trwała krótko.
Machnął tylko ręką — i rzekł:
— Nie potrzeba... Bierz ją sobie!
Trędowata twarz Szymka skrzywiła się bezczelnym uśmiechem.
— Ale jakże ją myślisz wziąć? — pytał dalej Kaliski.
— To zależy.... Wie pan dobrze — ciągnął z szyderczym uśmiechem Szymek — że tej słodkiej gołąbki strzeże aż dwóch dzikich brytanów. Jedno szczęście, że jutro będą mieli aż za dużo do roboty.... Jedno z dwojga, albo są osobistymi przyjaciółmi pana Andrew J. Mallory i w takim razie pójdą w nocy z poniedziałku na wtorek do pracy, ewentualnie zaś bronić będą jego posiadłości przed naszym atakiem; albo przeciwnie, są z naszym Judkiem, to w takim razie pójdą z nami razem palić i rabować fabryczne klatki p. Mallory’ego. Tak czy inaczej, w domu na noc naszych brytanów nie będzie... Czy prawda?
— Przypuśćmy.
— Otóż, co robimy?.... — Krótko mówiąc, postaramy się — pod jakimkolwiek bądź pozorem — wywabić późnym już wieczorem jedną z czeczotek — a choćby i obie — w las, a tam już będą czekali z wózkiem trzej młodzi Szymulisowie — i jazda w góry do jaskini.
— No, a jeśli, przypuśćmy, zdarzy się trzecia, nieprzewidziana ewentualność.... jeśli brytany, jak ich nazywasz, cudem jakimś zostaną w domu?
Oczy Zawalidrogi zapaliły się złem światłam.
— Niech się strzegą!.... niech się strzegą! — zawołał, podnosząc rękę — będziemy próbowali ich wyprowadzić gdzieś na outside, a kobietę weźmiemy biłą.... A nie! to się to może skończyć krwawo....
Bolo L. Kaliski znów pobladł. Widocznie wyraz „krew” źle mu działał na nerwy.
— No, no.... nie bój się pan — Ja tam do tego nie będę przykładał ręki. Od czego są te niedźwiadki, synowie starego Szymulisa? A jeszcze lepiej, to pokażemy ich białą chałupkę kilku chłopakom z naszej bandy — i powiemy, że tam siedzą zdrajcy, szpiegi Mallory’ego. Dadzą im pieprzu.... Dadzą!
Zaśmiał się brutalnym, dzikim śmiechem.
Elegancki Bolo L. Kaliski czuł, że na widok tego ohydnego cynizmu krew mu tężeje w żyłach. Na czoło wystąpił mu gruby, kroplisty pot. Pytał teraz drżącym głosem:
— No... a co i potem.... po porwaniu, będziesz z nią robił?
— Co? Zostanie moją żoną.... pewno dwudziestą dziewiątą z kolei!
— Nie zgodzi się na to nigdy.
— A ktoby ją o to pytał?! — i znów się roześmiał cynicznie.
Kaliski patrzył na niego prawie z przerażeniem.... A on wyjął z kieszeni jakiś maleńki flakonik i mówił chełpliwie:
— To indyjska „medycyna”.... Kupiłem ją za cash, od jednego wodza indyjskiego nazywał się „Zielony Ptak” — który w „Dime Muzeum” w Chicago sztuki pokazywał... Dam jej tego dziesięć kropli.... Najpierw będzie spała przez 48 godzin, jak trup; potem będzie przez parę tygodni, jakby odrętwiała, a wreszcie już przez całe życie nie dojdzie do rozumu.... Będzie przygłupkowata!
— I chcesz z nią żyć, jak z żoną?
— A, bo ja głupi?.... Jak się miodowy miesiąc skończy, odprzedam ją Szymulisom...
Kaliskiego dreszcz przeszedł.
— Jakto? — zapytał.
— A tak.... Alboż to trzy młode Szymulisy nie chłopy, jak dębczaki?.... Alboż to nie potrzeba im żon? Jeden nazywa się Bartek na pamiątkę ojca, drugi Pat, trzeci Dennis.... Jednemu z nich ją sprzedam za skóry niedźwiedzie i bobrowe, a jak zechcę, to i darmo dam za gościnność.... A i starzy będą kontenci. Będzie im miał kto prać i warzyć strawę...
Kaliski mimowoli zadrżał na całem ciele.
Ostatnia fala, ostatni wyrzut uderzał mu do głowy. Ale w jedną sekundę przemógł to wszystko.
— Dobrze — rzekł — W każdym razie zdasz mi o tem pojutrze raport....
— Naturalnie.
Dwaj nikczemni twórcy piekielnego planu rozeszli się.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Nagiel.