Jermoła/XXI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Jermoła
Podtytuł Obrazki wiejskie
Wydawca Henryk Natanson
Data wyd. 1857
Druk Drukarni Gazety Codziennéj
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Jermoła błądził w początku ze swoją tęsknotą od wsi do wsi, od kościoła do kościoła: modlił się, chodził, zmieniał miejsca, usiłował przywyknąć do tego życia błędnego, zmiennego codzień, wystawionego na tysiące niespodzianych wypadków i niewygód, które ma swoje przyjemności dla człowieka-sieroty, gdy mu kąt obrzydł rodzimy. Ale z nim szła wszędzie nieodstępna boleść, wspomnienie spokoju, pogruchotanych nadziei i ukochanego dziecka.
Jeszczeż gdyby choć ono było szczęśliwe, ale w krótkich chwilach, gdy mu się z niém widywać pozwalano, nietylko z twarzy odgadł stary smutek wychowańca, widział go w słowach, łapał w przypomnieniach młodości. Radionek ze łzami mówił o Popielni i szczęśliwych godzinach spędzonych w staréj karczmie, nad prostym garncarskim warsztatem; nieraz wyrwało mu się słowo znaczące: „O! gdyby się to wrócić mogło!“
Niepokój coraz przykrzejszy owładał starcem, gdy myśląc o Radionku począł przewidywać, że rodzice sposobiąc go do nowego życia, umorzą dziécię zbytkiem troskliwości lub obejściem zimném i surowém. Kochali go ojciec i matka, ale ich miłość wielce się różniła od przywiązania Jermoły; przywykli sami do surowości rotmistrza, byli dla dziecka czuli w sercu, choć powierzchownie zimni: nie wiedzieli zresztą jak się z niém obchodzić, nie umieli doń przemówić, bo go od dzieciństwa nie wykołysali. Radionek mniéj ich rozumiał, obawiał się więcéj. Słowem, przybrany ojciec był dlań prawdziwym; prawdziwy, przybranym tylko.
Im daléj od Popielni i Małyczek odchodził staruszek, tém znowu więcéj go powrócić korciło; i tak dnia jednego skręcił powoli z drogi, zawracając się ku wychowańcowi, postanowiwszy jeszcze choć zdaleka go zobaczyć, lub przynajmniéj o nim się dowiedzieć. Nogi dziwnie mu służyły w téj drodze, nigdy się nie czuł tak lekkim: a choć miał trzy mile przed sobą, zrobił je w dniu jednym, i ku nocy stanął w Małyczkach. Trzeba mu było całą wieś przechodzić, żeby się dostać do karczmy, w któréj choć się obawiał być poznanym, musiał noclegu szukać. Po drodze naturalnie wpadła mu w oko chata Prokopa garncarza, ale jakże się zdziwił zobaczywszy ją pustą, ogród napół rozgrodzony, gruszę pod którą był piec prawie uschłą, a piecysko same zarosłe chwastami nakształt starego pogorzeliska. W chacie nikt już zdaje się nie mieszkał, bo okien w niéj nie było: części odartego dachu brakowało, zrąb jéj zapadał w ziemię, drzwi tylko kołkiem jeszcze podparte nie wpuszczały do środka.
Łatwo się było domyśléć jak do tego przyszło: córka Prokopa wyszła do drugiéj chaty, zięć, choć oba grunta trzymał, téj nie potrzebował, najemnik się nie trafił, i po pół-roczném zajmowaniu jéj przez rekrutkę, stara sadyba opustoszała.
Dziwną to myśl zrodziło w głowie Jermoły.
A gdybym ja — rzekł — za co za to najął sobie tę chatynę i w niéj osiadł, możebym czasem mógł dziecko moje zobaczyć? Ktoby tam wiedział o mnie! Możeby i nie poznali, możeby nie postrzegli: choć nocką podkradałbym się pod okienko mojego Radionka.
Łzy zakręciły mu się w oczach, stanął i począł żałować starego Prokopa, gdy z ogródka, gdzie wybierano właśnie konopie, kobiecy głos dał się słyszéć:
— A co tak dziadku stoicie na drodze, jeszcze was kto przejedzie: furmanki z góry idą.
Spojrzał Jermoła i poznał mówiącą: byłato córka Prokopa, Naścia, która sama z dziewczyną parała się w ogródku; znać go nie poznała. Zdało mu się z mowy, że powinna być dobrą kobiétą, i podumawszy zbliżył się ku niéj do płotu.
Hożato była w sile lat i zdrowia niewiasta, słuszna, zbudowana mocno, barczysta, pięknéj twarzy, nieco może zaotyła, ale taka właśnie służyć mogła za typ pięknéj naszéj wieśniaczki. Twarz jéj z żywym rumieńcem zdrowia, z oczyma czarnemi, z wiśniowemi usty tchnęła wesołością, swobodą i siłą; a białe zęby okazujące się w każdym uśmiechu, odbijały swym blaskiem od nieco ogorzałego lica. Byłato w istocie dobra, litościwa, trochę zalotna, ale i bardzo gospodarna kobiéta: nie od tego, żeby się nie pośmiać i nie pożartować, ale matka troskliwa i żona wierna. Mąż jéj, syn najbogatszego we wsi Koleśnika, mały, blady, chuderlawy, słabowity, tak jéj słuchał jak matki i ojca, a obawiał się jak ognia: kochał ją, że i bić się i zabić dał był gotów za Naścię.
— Nie poznaliście mnie, Naściu Koleśnikowa — rzekł pocichu przybliżając się stary — a toćto ja Jermoła, stary wasz znajomy, com to się garncarki uczył u Prokopa ojca waszego.
— Jakto? wy? z torbami? na żebraczce? A cóż się to z wami stało? Mieliście chléb w ręku: nie już starość?
— Oj! długoby gadać! Wiecie zapewne, wychowałem waszemu panu syna.
— Toćto o tém cały świat gada....
— Odebrali mi go.
— Zachcieliście, tożto było ich dziecko, nie wasze!
— Ależ moja Naściu, potrosze i moje: teraz mi na nie już patrzéć nie dają, jakbym ja, broń Boże, urok miał rzucić na mojego chłopca. Skwaśniało mi życie: tu nie puszczają, w Popielni samemu tęskno, bo nawet kuma kozaczycha umarła, więc puściłem się w świat.
— Biédny stary, to wam tak było żal tego dziecka?
— Było moje jedyne, rodzone, a tu mi je tak wzięli.... Poczęło schnąć, słabnąć, Bóg wié co z niego będzie. Mnie nawet dostąpić do niego nie dają: powiedzcie, mająż oni Boga w sercu? Sam pan mnie przepędził, żeby tam noga moja nie postała.
— A! czyż to może być!
— Klnę ci się na Chrystusa Pana, że tak było!
— Aj! krew Rotmistra, będzie z niego drugi bat’ko — zawołała ciszéj nieco Naścia, oglądając się — patrzcie! dobrodzieja swojego tak wygnali.
— Otóż, com ja wam mówił: musiałem pójść w świat, a jakem wyszedł, tak mi się znów za dzieckiem tęskno zrobiło, i powróciłem, żeby je choć zobaczyć.
— A widzieliścież?
— Nie, tylko co idę.... a sam nie wiem dokąd?
— To wstąpcie do nas.
— Bóg zapłać Naściu, niech ci na dzieciach to wróci: nie mogę, zobaczyliby mnie, rozgadali. Ja nie chcę, żeby już o mnie we dworze wiedzieli, abym dziecko choć zdaleka zobaczył: pójdę daléj. Ale powiedzno mi, co to, Prokopowa chata pustuje?
— A cóż popsuła się, nie było komu po téj rekrutce mieszkać, nie naprawialiśmy: jak upadnie, ogródek się powiększy.
— A nim upadnie?
— Ot! będzie sobie stała jak jest.
— Żebyście mi w niéj jaki tydzień pozwolili przemieszkać: jabym zapłacił.
Naścia się rozśmiała.
— Za co? za przemieszkanie w pustce? A to mojemu Sydorowi łaskę zrobicie jeszcze, bo onby chciał chatę utrzymać: jakby był kto, coby ją podpierał i pilnował, postałaby dłużéj. Jeżeli myślicie tu posiedziéć, przysłałabym wam okienko, któreśmy wyjęli, żeby kto go nie ukradł.... Ot! i zgoda!
— Doprawdy? — spytał uradowany Jermoła.
— A cóż, i owszem.
— A niechże wam Bóg płaci i szczęści! — zawołał staruszek — będę wam pilnował kąta, oczyszczę sam i wylepię, i jeszcze taki siud tud posłużę za to. Lżéj mi tu będzie, bo bliżéj mojego chłopaka: dowiem się co czasem o nim.
— Ano, zgoda: Sydor będzie kontent, wy radzi, czegóż chciéć? Mnie to wszystko jedno, jeszcze mi ogródka dojrzycie?
— Nietylko dojrzę, ale go wam porządniéj choć kozikiem ogrodzę: byle chrust.
— Ot i dobrze! — zaśmiała się Naścia — chodźcie do nas na wieczerzę, pogadacie z moim, zabierzecie okno, weźmiecie trochę trzasek przepalić, bo tam musi być wilgotno, przenocujecie już w swojéj chacie.
To mówiąc Naścia poczęła zabierać konopie, huknęła na dziewczynę i zaśpiewawszy piosenkę czystym a donośnym głosem, poważnie skierowała się ku chacie nie bliższą ścieżką i przełazem, przez który można było dostać się na ogród, ale drogą, bo jéj konopie ciężyły. Chata Sydora Koleśnika stała obok, ale w drugiéj uliczce, tak, że dwa ogródki grzbietami się stykały, a była wcale nowa i porządna.
Na piérwszy zaraz rzut oka widać było, że gospodarz miał się dobrze: izba wielka, piękne złociste obrazy w kącie nad dzieżą, stół czysty ręcznikiem białym zasłany, chleb na nim ogromny, wypieczony aż miło, pokryty płachtą świéżą; cebry, wiadra i czerpaki jakby tylko co z targu: ciepło, skrzętnie, zasobno. Tylko sam gospodarz ani do żony, ani do chaty nie był podobny: taki chudzieńki, blady, zwiędły, zachrypły, biédny, skulony, płachtą miał zawiniętą bolącą szczękę, oko jedno zaczerwienione, brodę dawno nie goloną, a choć lat trzydziestu nie doszedł, na czterdzieści kilka wyglądał.
— Oto macie starego Jermołę z Popielni — odezwała się wchodząc Naścia do męża, który pod piecem siedząc, fajką się na ból zębów kurował — ofiaruje się na komorne do Prokopowéj chaty, i jeszcze chce dozierać ogrodu, byleście go przyjęli.
— Jermoła! a! pamiętam: jak się macie ojcze! — powitał go spluwając po bakunie Sydor — co wy tu robicie?
Nie dała mu odpowiedziéć Naścia, która do innych swych przymiotów łączyła wymowę nadzwyczaj łatwą i obfitą, i poczęła zaraz obszernie historyą Jermoły; a że Sydor był serca miękkiego i łatwo ulegał wrażeniom żony, zaraz się przejął położeniem staruszka i posadziwszy go przy sobie na ławie, począł gawędzić.
— A coto was boli? — podchwycił Jermoła przypominając sobie dawne swe po wsi leki — możebym ja co poradził? powiedzcie?
— Nie wiem: szczęka czy ząb. Poczęło się od jednego pruchniawego zęba, a teraz poszło po twarzy i głowie, że cała rwie i swędzi.
— A nie probowaliście choć przykrego, ale skutecznego lekarstwa: wykurzyć lulkę mchu dębowego?
— Ot, nie.
— Tylko ten mech potrzeba umiéć wybierać — rzekł Jermoła — a jest u was dębina?
Pełne podwórko.
Jermoła zaraz się ruszył szukać, znalazł łatwo przygarść porostu, osuszył, oczyścił z wiórek kory i lulkę nałożył biédnemu Sydorowi. Zapalono ją: smród przykry rozszedł się po izbie, aż Naścia kichać zaczęła; ale czy skutkiem tego lekarstwa, czy innego usposobienia, ulżyło zaraz mężowi i nie mogli się staremu oddziękować. Gęba tylko mu puchnąć zaczęła, ale choroba się przesiliła.
— Już niech sobie puchnie — rzekł Sydor — aby nie bolało, bom myślał się na ścianę drapać.
Tym mchem zyskał sobie przyjaciela Jermoła: dano mu okienko, przygarść trzasek do pieca, łuczynkę na podpał. Naścia nakarmiła go jeszcze i wetknęła garnuszek strawy na jutro, a szczęśliwy Jermoła poszedł przez przełaz na nową sadybę.
Nic nie ma smutniejszego nad pustkę po człowieku: każda wieje śmiercią i trupem. Chata Prokopa już opuszczona od kilku miesięcy, wszędzie pleśnią i grzybami porastać zaczynała: w szczelinach jéj ziarna traw i zboża zabłąkane, puszczały żółte, blade, pozbawione światła: wyciekłe porostki; wilgoć sączyła się ze ścian, tok okrywały mchy siwe, a niezliczone robactwo królowało już w ruinie. Ale dla Jermoły wszystko się to wydało dobrém, i radę dać sobie umiał, ożywiony zbliżeniem do swego dziecięcia, pokrzepiony nadzieją widzenia go.
Założył okno, rozpalił ognia, wymiótł, wytarł, drzwi otworzył i dwie ławy jakotako zestawiwszy do kupy, podesławszy worki, położył się na nich spocząć po dniu długiéj i ciężkiéj lasowéj a piasczystéj drogi.
Nazajutrz cały dzień spędził w chacie krzątając się około oporządzenia izby, trochę Naści podpomógł w ogródku, a pod wieczór dobrze znając dwór i ogród, na wszelki wypadek pociągnął drogą ku niemu. Wybrał się już o późnym zmierzchu, ażeby go nie poznano, i nie zawrócił do ganku, gdzie tyle razy niegościnnie był przyjęty, ale poza sadami ścieżką wlókł się powoli w odzieniu żebraczém. Drożyna ta wiodła, okrążając zabudowania, na drugą stronę ogródka, z któréj widać było ulicę wyprostowaną, dwór i na przestrzał miejsce, gdzie się najczęściéj Radionek przechadzał. Puszczano go tu samego, bo sad był oczęstokolony, niewielki, a dziecko wyjść daléj z niego nie mogło. Ale dnia tego pusto było w ogrodzie, i Jermoła patrząc przez szczeliny częstokołu, nikogo nie zobaczył prócz ogrodniczka. Świeciło się w okienku Radionka: na to światło popatrzał stary, westchnął i nazad powrócił.
Jakoś mu przecie lżéj się zrobiło na sercu, gdy się uczuł bliżéj dziecka i gotowym przyjść mu w pomoc; zakrzątnął się koło gospodarstwa, przekąsił i spać się położył prawie wesoło. Naścia nie zapomniała o jego wieczerzy: znalazł na piecu garnuszek starannie przykryty, pełen kaszy, któréjby i na dwa dni stać mogło.
Nazajutrz tak samo dzień przepędził i bez przerwy codzień chodził Jermoła do dworu, aż wreszcie udało mu się Radionka spotkać przechodzącego uliczką pod częstokołem. Nie wytrzymał, syknął na niego, a chłopak jak wryty się zatrzymał.
— Radionku — zawołał Jermoła — na miłosierdzie Boże, przyjdź do mnie i powiedz choć słowo.
Na ten głos tak znajomy, choć stłumiony i cichy, chłopak wzdrygnął się, poskoczył i jednym rzutem był już na płocie.
— A! ojcze! to ty! co tu robicie?!
— Cicho! cicho! nie wydaj mnie... Przyszedłem dla ciebie.
— Dawno?
— Dni kilka.
— Gdzie siedzisz?
— W pustce po starym Prokopie.... O! nie wydawaj mnie: będziemy widywać się co wieczora... ale bądź ostrożny synku.
Radionek pokraśniał, zawrzał; ale w tém ktoś nadszedł, głos dał się słyszéć w ogródku: stary znikł zaraz, a Julek udał, że po gniazdo wdrapał się na ogrodzenie.
Zganiono mu niebezpieczne wdzieranie się na wyżynę i odprowadzono do domu, obawiając się padającéj już rosy; nikt jednak nie postrzegł zmiany, jaka zaszła w dziecięciu: Radionek nie spał noc całą.
Nazajutrz nie było zabawy, tylko w ogródku. Wieczorem znowu przydybał Jermoła, znaleźli miejsce gdzie się częstokół rozszedł, i wygodniéj pomówić z sobą mogli. Ale krótką chwilę trwała ta rozmowa: stary odszedł z niéj pomieszany i niespokojny. Serce jego było szczęśliwe, ale walczyło z sumieniem. Radionek prosił i zaklinał, aby go zabrał z sobą i z nim razem daleko od Małyczek uciekał: tak mu tu życie nieznośném się stało.
Codzień więcéj na przybyłego brata przelewała się wszystka miłość rodzicielska. Julek przestał być dla nich ulubieńcem, stał się prawie zawadą i natrętem; wyrzucano mu jego smutek, milczenie, chorobę, nazywano szydersko chłopskiém dzieckiem.
Nie brakło mu wprawdzie nic prócz serca, ale przywykły do starego ojca swego, najmniéj umiał znieść ten niedostatek.
— Jakże ja ciebie zabrać mogę? — mówił mu stary — wszak to są rodzice twoi: powiedzą, żem cię ukradł. Tyś przywykł u nich do wygód, jak ja ci wystarczę? gdzie się skryjemy oba? Dogonią nas i znajdą, a wówczas twoja i moja pogorszy się dola.
Ale dziécię miało odpowiedź na wszystko, a Jermoła słabnął. Rodzice nie kochali jak ojciec przybrany, on tu żyć nie mógł: wygód nie potrzebował, bo za przysmak odkradał sługom chleb razowy, żeby sobie młode lata przypomnieć, za co go karano i naganiano niemal codzień. — Skryć się — odpierał Radionek — było łatwo idąc gdzieś daleko, daleko, w strony nieznane... Byle siermiężka i jakietakie okrycie, któżby go poznał?
Na piérwszą tę myśl rzuconą otworzyła się, uśmiechnęła dusza Jermoły, ale wkrótce zasmucił się niepodobieństwem wykonania jéj, niepokojem sumienia. A nużby go w drodze téj śmierć gdzie zaskoczyła, i dziécię samo zostało bez opieki? Godziłoż się je wyrywać lepszemu losowi? Stary wyrzucał już sam sobie że przyszedł, podraźnił Radionka, i namyślał się uciekać ze wsi, aby dłużéj na tę probę nie być wystawionym.
Chciał to wykonać prędko, czuł bowiem, że Radionek coraz silniejszy wpływ wywiera na niego; ale wieczorem, gdy przyszedł pod ogródek, musiał go wydać czy głos drżący i łez pełny, czy nieostrożne jakieś słowo: chłopiec bowiem milcząco się z nim rozstał, ale jakby z stałém jakiémś postanowieniem.
Ledwie wróciwszy do chaty, począł się zaraz nocą wybierać biédny włóczęga, i przy świetle łuczywa sakwy swoje pakował, gdy drzwi powoli się otworzyły, i wyrostek w siermiędze wpadł do izby. Nie poznał go zrazu stary po téj odzieży, ale czegoś mu serce zabiło: byłto Radionek przebrany w suknię odkradzioną parobczakowi z folwarku. Piastun na widok jego przelękniony załamał ręce i drżéć począł cały.
— Nie bójcie się, to ja! idę z wami! — krzyknął rzucając mu się na szyję — prędzéj, prędzéj, dopóki się nie postrzegą, żem uciekł. W torby nabierzcie chleba, pójdziemy głęboko w lasy, a jutro już nas nie dogonią! Gdzieś daleko znajdziemy chatę, dobrych ludzi, brzeg rzeki, dołek gliny, i znów zaśpiewamy lepiąc garnki, ojcze drogi!
Staremu mowy i tchu brakło.
— A! dziécię! dziécię! coś zrobił!
— Com ja zrobił? Wczoraj jeszcze ojciec, dawniéj matka wyrzucali mi, żem ich miłości i starań nie był godny; mówili mi sto razy, idź i szukaj sobie swego przybranego ojca, powróć do dawnego życia, które ci tak miłém było, że i przy nas tęsknisz za niém jeszcze: nam Władzio wystarczy. Oni mi sami to radzili....
Wielkiéj potrzeba było z jednéj strony siły przywiązania, z drugiéj słabości, żeby Jermoła dał się namówić na uczynek, który za ohydną poprostu kradzież uważał; ale dziecku oprzéć się nie było sposobu: Radionek prosił, zaklinał, całował, padał na kolana. Stary oszalał i ująwszy go za rękę, wybiegł z chaty.
Noc była, choć oczy wykól, ciemna, szczęściem pogodna i dość ciepła: wiatru najmniejszego. Wieś oddawna już spała, gdzieniegdzie tylko obudzony na przyźbie pies naszczekiwał, kur młody zapiał niedoświadczonym ochrypłym głosem, a w dali zwierzęta nocne, sowy i puhacze, odzywały się głucho naprzemiany, jak strażnicy rozstawieni na czatach. W milczeniu przeszli Małyczki, znaleźli się za kołowrotem, i przeżegnawszy się u figury na rozdrożu, oślep puścili się drogą wiodącą w moczary i zarośla, a niemi w głąb lasów, któremi dostać się było można aż ku Litwie. Dla ostrożności potrzeba było iść bez żadnéj ścieżki, ale w jednym pewnym kierunku. Stary Jermoła, który wiele dawniéj polował, umiał błądzić po puszczach, sterując sobie to światłem nieba, to drzew mchami. We dnie spodziewał się dać łatwo rady, ale nocą nie sądził, by podobieństwem było zbić się z jakiejś drogi, a utrzymać w jednym kierunku. Obrał wiec ścieżynkę małą, leśną, wiodącą do pieca smołowego o milę położonego, w ostępie Smolna zwanym, i postanowił nią iść do brzasku, a o piérwszych dnia brzasku, puścić się daléj bez drogi ku północy.
Starzec i chłopię ruszyli w milczeniu modląc się pocichu. Radionek zdawał się odżywiać i dotrzymywał kroku Jermole; a gdy ich las dokoła ogarnął i pokrył, swobodniéj odetchnęli oba.
— A! ojcze — rzekł zbieg — dwa, trzy, pięć dni cierpliwości, wysiłku, a znajdziemy się gdzieś na wyżynie i będziemy spokojni: nikt nas tam nie dopędzi, nikt nie pozna.... Chleba nam na tyle wystarczy: widziałem w torbie. Nie potrzebujemy do żadnéj wsi wstępować, woda jest w źródłach po lesie, a choćby i z liści drzew pić przyszło, nie pomrzemy z pragnienia. Dniem będziemy po gęstych odpoczywać ostępach, a nocą i rankami iść daléj a daléj.
Stary westchnął widząc jak się to młodemu wszystko łatwém wydawało: nie chciał dziecka przestraszać, ale czuł, że obu im wkrótce sił może zabraknąć, że w lesie tysiąc zawad i niebezpieczeństw spotkać ich mogą.
Lada kto téż uciekających bez drogi ujrzawszy, mógł zatrzymać, a schwytanych wydać w ręce sądu.
Wszystko to, i daleko więcéj myśli przychodziło do głowy staremu, ale uśmiechnął się w milczeniu i słuchał szczebiotania dziecka, którego tak długo był pozbawiony, nie mogąc się niém nasycić: nie chciał go zbijać, nie miał siły.
Może strach sam tak ich pędził, że na długo przededniem stanęli u pieca w Smolnéj, gdzie się ich drożyna kończyła, a daléj nieznaczne już tylko, drobne smugi kołami porobione krzyżowały się, wskazując, którędy po szurki łuczywa jeżdżono. Noc była jeszcze szara, daléj już iść trudno; stary postanowił wypocząć, pewien, że ich tu szukać nie będą. Rozpalili ogień, dostawszy węgla i trzasek, a Radionek wesoło przypadł do nóg starego.
Nie! — rzekł — nie, ani mnie gonić, ani żałować długo nie będą: na co ja im potrzebny? Oni mnie, ja ich zrozumieć nigdy nie mogłem. Matka ma Władzia, ojciec ma Władzia: bezemnie lżej i lepiéj w domu będzie.
Westchnął jednak.
— Kiedyś — rzekł — późniéj, późniéj, powrócę tam, do matki; ale teraz tak mi tam żyć było ciężko! Byłbym umarł z tęsknicy: byłem zamknięty, nikt się do mnie takim jak wy nie odezwał głosem... Com tylko zrobił, zawsze mi powtarzali, że to chłopska nauka, że chłopi tylko tak robią. Ja chłop jestem, oni panowie!.. Żal mi Władzia, który tylko się do mnie uśmiechał i wyciągał ręce...
— Dziecko kochane — rzekł Jermoła — nie mów już o tém: oni tam płaczą może i mnie przeklinają. Serce mi zakrwawiasz, jam ich zdradził.
— No! to mówmy o Popielni! Pamiętasz ojcze nasze garnuszeczki, nasze z Chwedkiem wyprawy na jarmarki, i jakeśmyto radzi byli, kiedy się nam piérwsza polewa udała!
— A! nie wrócą te czasy! — przerwał stary.
— Dlaczego wrócić nie mają? — zawołał Radionek. — Ja nic nie zapomniałem, o! nie! Choć mi zabraniali, lepiłem sobie garnki z gliny, którą mi przynosił Iwanek: i polewę pamiętam. Założym znowu piec, zobaczycie jak to pójdzie!
Tak gwarząc, usnęli znużeni obadwa, a gdy się ocknęli obudzeni przez wilgę, która im kuła nad głową przyśpiewując, dzień już szarzał dobrze: mgła się była rozpostarła gęsta. Stary porwał się żywo i poczęli iść daléj ku północy, kierując się mchami na drzewach.
Wnętrze puszcz naszych, jakkolwiek wytrzebionych i wyciętych, zniszczonych i powypalanych, jeszcze przypomina stare dzieje świata: są w nich miejsca dzikie, samotne, ledwie stopą ludzką dotknięte, zagęszczone, splecione, przez które człowiekowi przedrzéć się trudno. Tam zwierz dziki zakłada gniazda swoje, i odpoczywa z szumem tylko drzew nad głową. Walące się tu od wichrów kłody, spadają jedne na drugie i próchnieją stosami, porastając mchami i krzewami; oplata je chmiel dziki, opasują bujne chwasty. Tu i owdzie sączy się przez warstwy niedogniłych liści strumyk czarny, wiodąc za sobą odrębną roślinność, trzymającą się jego brzegów; gdzieniegdzie rozlewa się szerzéj w trzęsawice i błotko, rokiciną i trzciną zarosłe; to znów opada, ścieka i przerzyna się ciasno wymytemi rozpadlinami. Naprzemian to gąszcze ciemne, polanki i łąki, to bory wypalone i przezroczyste, to zapusty młode a ściśnięte, to znowu błota, niziny, zarośla. Najsmutniejsze ze wszystkiego są przestrzenie, przez które przeszła puszczona nieostrożnie pożoga, z wysokiemi okopconemi pniami, żółtemi sosen gałęźmi, zniszczonemi trawy, ciężko, choć późniéj bujnie porastającemi na pogorzeliskach. Czasem wśród majestatycznéj ciszy zaszumi ptak, zaszeleści swawolna wiewiórka, przeciągnie kruk krakając głodny, lub czarny bocian mieszkaniec niedostępnych lasu głębin; skoczy koza pierzchliwa, i znowu milczy pustynia poważna, drzémiąca staruszka. Im daléj idziesz, tém mniéj śladów ludzkiéj stopy: zrazu to droga, to ścieżka, to wydeptane przejście, to pień ścięty, to na ziemi struga trzasek żółtych, gdzie ciosano belkę; to buda myśliwców, którzy siedzieli na tokach lub czatowali na słomki, chata strażnika, dół węglarza, wypalona sosna pastusza, przy któréj ogień niecą; potém tylko bydlęce ślady, potém żadnych, bo zwierz ich po sobie nie zostawia prawie, wprawne ledwie je wyśledzi oko.
Drugiego dnia, gdy się zapuścili w głąb’ puszczy, ciągnącéj się pasmem długiém, już rzadko spotykali te puścizny po człowieku: cisza była głucha, a rzadkie ciupanie siekiery w oddaleniu, zmuszało ich do okrążania miejsca, w którém się słyszéć dawało. Stary kierował się światłem i mchami, zawsze idąc ku północy; nie spotkali i nie widzieli nikogo, a na noc rozłożyli się na suchym pagórku tak obrosłym sośniną starą, podszytą leszczynami, że śmiało mogli tu ognia rozpalić i nie obawiać się, by ich miał zdradzić. Jermoła miarkował, że dosyć już byli od Małyczek daleko, a gonić ich tak jak oni szli, nikt nie mógł. Na ślizkiéj powierzchni leśnéj ziemi, pod borami sosnowemi, ludzka noga nie zostawia żadnego śladu: przypadek chyba mógł ich wskazać pogoni.
Oba podróżni uczuli się zmęczeni i z rozkoszą zjadłszy suchego chleba, napiwszy się z bańki wody, któréj im strumień leśny dostarczył, spać się pokładli przy nanieconém wysoko ognisku. Jermoła upiekł trochę kartofli, których nabrał z sobą, i te stanowiły przysmak wieczerzy. Radionek wesół był, ale milczący: piersi jego często brakło siły do oddechu, tak się był przyzwyczaił do innego powietrza i powolniejszego chodu. Na dobranoc zaśpiewał im kos zabłąkany, którego obudziło światło, zaszumiał las wiatrem przelotnym, ślizgającym się po jego wierzchołkach, i znowu cisza uroczysta rozciągnęła się nad niemi i puszczą.
Trzeciego dnia lasy poczęły się przerzedzać, drzewa maleć, zarośla miejscami zajmowały ich miejsce: ziemia stawała się coraz wilgotniejszą. Czuli, że schodzili w jakąś nizinę: moczary szerokie musieli okrążać, tu i owdzie pokazały się niezmierzone okiem błota, okryte szuwarem, i czyste jeziora.
Iść daléj w obranym kierunku było niepodobna, ale że chleba starczyło jeszcze i sił nie zdawało się braknąć, postanowił Jermoła rzucić się nieco w lewo, aby ominąć niziny. Śmielszy Radionek chciał już szukać drogi, wnijść na nią i do pierwszéj dostawszy się wioski, daléj już otwarcie i jawnie w głąb kraju wędrować; ale Jermoła jeszcze się tego obawiał. Suchszemi więc pagórkami, rzadkawym lasem posuwali się kilka dni jeszcze, gdy na odpoczynek ostatniego usiadłszy stary, postrzegł w dziecku tak straszną zmianę, że nią przerażony sam już postanowił drogi szukać.
Dziécię ledwie się już wlokło: duch je tylko trzymał na nogach, nie siły. Odwykłe od pracy, nagle wysilone, zdawało się, że co chwila paść może i nie powstanie. Blady był, zdyszany, skarżył się na zawrót głowy, a gdy padł snem zmorzony, Jermoła ledwie go się mógł dobudzić. Potrzeba więc było szukać ratunku, ludzi, drogi i wioski, a tymczasem trafiwszy na opuszczoną budę w lesie, choć dnia jeszcze dosyć zostawało do wieczora, Jermoła w niéj sam udając znużonego, zatrzymał się.
Okolica w któréj się to działo, już nie tak była pustą jak te, które podróżni przebyli przez dni kilka przedzierając się przez gęstwiny. Tu i owdzie pólko stare, trzebież, świeżo pościnane pnie, świadczyły, że wieś musiała być blizko: samo powietrze przesycone wyziewami dymów i oddechem pól, dawało poznać sąsiedztwo zamieszkanego kąta.
To uspokoiło nieco starego, ale widząc osłabłe dziécię, nie wiedział jak sobie radzić, jak odejść, gdzie i jak szukać ratunku dla Radionka. Groźne to położenie ich obu, dopiéro tu w całéj sile czuć się dało. Polecając się opiece Bożéj, ostatkiem własnych sił nadwątlonych, Jermoła jął się dla wychowańca przysposabiać pościołkę z liści suchych w kątku budy, a przemyślał, jakby się na wieś na zwiady dostać, gdy zaśnie. Dziecko osłabłe, napiwszy się tylko wody, upadło na posłanie i zasnęło snem kamiennym; starcowi także nogi drżały, w głowie się kręciło: czuł potrzebę odpoczynku, ale użyć go nie śmiał. O kiju powlókł się rozpatrzéć w lesie, i szukać wsi, którą już czuł niedaleko.
W istocie widać było za gęstemi zaroślami w prawo czarne sioło, dosyć długim sznurem nad jeziorem rozsiadłe, najeżone staremi gruszami, żurawiami studzień, z dwiema kopułkami starych cerkwi po dwóch końcach, i małym dworkiem na dawnym gródku wśród wałów wysokich, zapowiadającym, że nie sam dziedzic, ale ekonom mieszkać tu musiał. Stary wpatrzywszy się w nie, poznał, że to nie było polesko-wołyńskie sioło, ale kraj jakiś inny, różny od niego, choć podobny, błotnisty, płaszczysty i posępniejszy. Przekonywały go o tém i budowa chat inna, i wydmy piasczyste, i szerokie wody jeziora, i świérki przy cerkwiach rosnące: to mu się kazało domyślać kobryńskiéj Rusi lub okolic Pińska. Zadaleko jednak iść było na wieś po ratunek, dziecko tak samo zostawiając w téj budce pod noc zbliżającą się i za chwilę przyjść mającą. Powrócił stary po chwili, siadł w progu, głowę sparł na uszaku, i tak niespokojny zasnął, oglądając się na Radionka, którego twarz blada, wydawała się w cieniu marmurową. Śledził chwilami jego oddechu, przysłuchiwał się snowi; to znów złamany powracał, przysiadał i sam oprzéć się nie mogąc gwałtownéj potrzebie odpoczynku, zamykał oczy znużone.
Trochę rozpalonego ognia, podsycanego to liśćmi, to gałązkami suchemi, świeciło się pilnując ich do dnia; a gdy na brzask się wzięło, już uspokojony nieco staruszek zdrzémał się na dobre.
Gdy się przebudził, ujrzał zdziwiony pogodne nad głową słońce, ranek wkoło ciepły i pogodny, a przy sobie stojącą kobietę lat średnich, piękną choć bladą, przypatrującą mu się z uczuciem jakiegoś niewysłowionego podziwienia, zadumy i prawie smutku.
Kobiéta ta słusznego wzrostu, hoża czarnooka, ubrana była w szlafroczek perkalowy; chustkę miała na głowie i strój szlachcianek, kosz do grzybów na ręku, nóż prosty i jakieś w płachcie białéj zawinięte zapasy. Podniósłszy oczy na nią, Jermoła równie jak ona zdziwił się i opamiętać nie mógł: otworzył usta, chciał jakieś imię wywołać i wahał się, obawiał, nie śmiał, zwątpiwszy gdzie się znajduje.
Aż na krok cofnąwszy się, zjawisko owe zawołało:
— Wszakto stary Jermoła?
— A! to Horpyna! to wy jejmościuniu.... — poprawił się staruszek.
— Co ty tu robisz?
Zmieszał się biédny zbieg, i co miał odpowiedzieć, nie wiedział przelękły.
— Sam jeden jesteś?
— Nie jejmościuniu, z Radionkiem.
— Uciekliście z Popielni? Mów, co się stało?
Przed znajomą i życzliwą nie było co taić: wyspowiadał się Jermoła. Słuchała go z podziwieniem, oburzeniem, zamyślona, może niebardzo rada ze swojéj strony, że się ktoś znalazł, co o jéj pochodzeniu mógł tu rozpowiadać, gdzie ona je taiła, chcąc za szlachciankę uchodzić; ale z litości i przywiązania do dziecka, nie odmówiła pomocy i rady.
— Darmo tu dziś myśléć o grzybach — zawołała składając nożyk — pójdziemy do wsi, mój mąż tu rządzi, jest chata pusta po kowalu podedworem: tymczasem was tu przytulimy.
Jermoła rzucił się i za nogi ją uścisnął, a potém zaczął budzić dziecko... Ale noc całą Radionek przepędził w gorączce: gadał przez sen, czego stary nie słyszał, rzucał się; a teraz, gdy go przyszło ocucać, nie dawał się obudzić, ruszał się, podnosił, nie poznając nawet Jermoły i padał na posłanie, skarżąc się to na żar, to na zimno.
Przypatrzywszy się bliżéj niepodobna było nie poznać straszliwéj jakiejś rozwijającéj się choroby: Jermoła ręce załamał przelękły.
— Zmarzł, zmęczył się, może się złéj wody spotniały napił, — zawołała Horpyna. — Nic to, nic, ale przechoruje biédactwo.
— Ale jak go przenieść do wioski? Może lepiéj dać mu już tu wypocząć?
— Zapewne, nie budźcie go, to snem przejdzie, — odpowiedziała ekonomowa — ja idę do domu i przyślę tu jakie jedzenie, bo i głód może być także chorobą... Napal ognia na kominie, drzwi przytknij czém, okryj dziecko i nie ruszaj: ja mu ziółek przyślę....
Jermoła zwlókł z siebie do ostatniéj siermiężki, by otulić swe dziécię, i płaczący siadł u łóżka; Horpyna powróciła do domu spiesznie, bo Radionek, którego dzieckiem na ręku nosiła, wzbudzał w niéj serdeczną litość.
Nierychło przyszła ze dworu przysłana strawa, chléb świeży, woda, ziółka, wódka dla Jermoły, i chłopiec, który miał zostać dla usługi przy starym; ale Radionka i teraz zbudzić nie było można do lekarstwa. Twarz jego ogniem pałała, oczy otwierając się świeciły jakimś blaskiem nieprzytomnym, gorączka wzmogła się widocznie.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.