Jego i jej świat/Treść utworu

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Julius Zeyer
Tytuł Jego i jej świat
Wydawca Franciszek Juliusz Granowski
Data wyd. 1901
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Julia Kietlińska-Rudzka
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron




Nareszcie przyszło do skutku to, o czem przed godziną jeszcze powątpiewały wszystkie damy miasteczka B.; spełniło się właśnie u stopni ołtarza w miejscowym kościele. Już się odbył cały obrząd. Ta mała, niepozorna Gabryela Borotinówna, na którą nikt najmniejszej nie zwracał uwagi, ta Gabryela, która nie była niczem więcej, jak córką tutejszego nauczyciela muzyki, człowieka nieszanowanego, o przydomku „pijak“ — owa dziewczyna została przed chwilą żoną milionera. Przyjechał on po nią aż do tego zapadłego kąta. Suknia panny młodej była z tak ciężkiej materyi, że sama pani naczelnikowa przyznała się otwarcie, iż podobniej w życiu jeszcze nie widziała; niezwykle długi tren uznały panie jednogłośnie za marnotrawstwo, grzech poprostu.
Brylanty w naszyjniku, błyszczące jak gwiazdy, były tej wielkości, iż wydały się pannie Brygidzie Iraskównie doskonałą tylko imitacyą.
Panna Iraskówna godna była litości i podziwu. Jozue zatrzymał słońce na dwanaście godzin, panna Iraskówna w dzień swych trzydziestych urodzin zatrzymała bieg czasu i piętnaście już lat upłynęło od tej pamiętnej chwili, a ona ani o godzinę się nie zestarzała.
Ale mimo tych cnót, a może przez nie właśnie miała ona wielu nieprzyjaciół. Najsilniejszą przeciwniczką była panna Nowotna, nienawidząca jej z całej duszy.
Panna Nowotna pięć lat później od panny Iraskówny ujrzała światło dzienne. Patrząc na nią przypominała sobie zawsze, że za lat pięć i ona tak staro będzie wyglądała. Nic więc dziwnego, że gorycz w niej zbierała. Los zaś najczęściej zbliżał te dwie istoty.
Po skończonym obrzędzie wszyscy zaczęli opuszczać kościół, u drzwi powstał ogromny ścisk, w którym panna Iraskówna i Nowotna (pod opiekuńczemi skrzydłami swej matki) znalazły się znów obok siebie.
Pani Nowotna pierwsza się ukłoniła, jej mąż bowiem miał sklep bławatny, a panna Iraskówna dosyć w nim kupowała, należał się więc jej i miły uśmiech, jakkolwiek nie był wyrazem wyjątkowo przyjaznych uczuć.
— Któżby pomyślał, że Gabryela!... — wycedziła pani Nowotna, pięćdziesiąty już raz chyba tego wieczoru.
— Szczęście bywa ślepe — odpowiedziała panna Iraskówna takim tonem, jakby chciała dodać: gdyby się wszystko działo według zasług jabym dzisiaj była panną młodą.
Panna Nowotna miała zamiar uśmiechnąć się sarkastycznie, gdyż odgadła myśl swej nieprzyjaciółki, ale jednocześnie dojrzała nową zmarszczkę pod jej okiem — i uśmiech zamarł na ustach.
— Za pięć lat i ja pewnie mieć będę podobną...
Panna Iraskówna instynktownie przeczuła, co się dzieje w duszy „tej żmii“ i krew w niej zakipiała.
Pani Nowotna nie przeczuwając niczego, ciągnęła dalej:
— Szczęście? Któż wie, czy to jest rzeczywiste szczęście? Swój do swego — droga pani — to moje hasło. Jabym się nie dała uwieść mamonie, jak to uczynił ten stary Borotin. Dzięki Bogu, znam swoje obowiązki macierzyńskie, a do tego mam pewne zasady chrześcijańskie.
Panna Iraskówna słuchała pokornie, ale nie spuściła z oka swego nieprzyjaciela.
— Wszyscy jesteśmy słabymi śmiertelnikami — odparła z pobożnem westchnieniem, a potem dodała z impertynencyą: — Niech więc pani dziękuje Bogu, że ani jej, ani córki nie wystawił dotąd na pokuszenie.
Pani Nowotna, co się jej rzadko zdarzało, nie znalazła słowa odpowiedzi, córka jednak zaczęła gniewnie:
— Czyż ci nie mówiłam nieraz, moja mamo, że niektórzy ludzie są tak nieprzyjemni, ba, nawet wstrętni, iż stronić od nich należy.
— Tak? — zapytała panna Iraskówna i machinalnie ściągnęła z ręki rękawiczkę, jakby chciała ukazać przeciwniczce swe długie i ostre paznokcie.
— Wstyd, moje panie, wstyd! — rozległ się głos pani Obratilowej, żony naczelnika. — Zapominacie o świętości miejsca, na którem się znajdujemy.
I ona była podrażniona, boć przecież posiadała również córy na wydaniu. Po kościele rozglądała się, niby lew rozjątrzony, wypatrujący nowej ofiary; mówiąc zaś prosto, bez przenośni, szukała kogo, z kimby się mogła posprzeczać. Pojedynek słowa dwu panien zjawił się w samą porę.
— Otylio droga — przemówiła słodko pani Nowotna, posiadająca dyplomatyczną żyłkę — przestań szczebiotać, nie słyszę bowiem, co nam prawi pani Obratilowa, a wiesz przecie, jakby mi było przykro stracić choćby jedno słowo, wychodzące z ust tej szanownej, doskonałej damy.
Ukłoniła się grzecznie, z miłym uśmiechem na twarzy, ale bez najmniejszego narzucania się, przeciwnie, chciała okazać, że wie, jaka przepaść leży między nią, zwykłą obywatelką miasteczka, a tą dygnitarką, żoną naczelnika. To też pani Obratilowa udobruchała się prędko. Miła Otylia obróciła się plecami do panny Iraskówny, która pospiesznie wkładała znów rękawiczki. Burza więc była zażegnana, a to cza przymierza zajaśniała nad głowami przeciwniczek. Panie wyszły bezwiednie z kościoła i oprzytomniały dopiero, znalazłszy się na głównym rynku. Zrozumiały, poczuły teraz, że cały świat kobiecy miał w tej chwili jednego, wspólnego nieprzyjaciela, a nim była ta mała Gabryela. Jakby na umówiony znak zaczęły ją wszystkie obrabiać.
— To jest zagadkowe — odezwała się panna Iraskówna — dlaczego nikt ze strony pana młodego nie przyjął udziału w dzisiejszej uroczystości? Czyż to możliwe, aby taki bogaty pan nie miał krewnych; przynajmniej matki, siostry.
Rozkoszna Brygida wypowiedziała te słowa z całą naiwnością swych czterdziestu pięciu lat. Obie panie uśmiechnęły się przyjaźnie i kiwnęły potakująco. To już było za wiele dla zazdrosnej panny Otylii; rozgniewana powodzeniem rywalki, szła szybko, miotając błyskawicami spojrzeń, podobnie, jako Dido w szóstej pieśni „Enejdy“, z tą różnicą jeno, że wpatrywała się nie w głębię ciemnych gajów, lecz w cień wązkich uliczek.
Nagle rozległ się głos pani Obratilowej.
— Kochana pani jeszcze niedoświadczona, nie zna złości i przewrotności ludzkiej. Któż wie, czy ten człowiek jest rzeczywiście tak bogaty? Czyż pani nigdy nie słyszała o przeróżnych podstępach kawalerów?
— Jezus, Marya! — krzyknęła pani Nowotna — czyż pani ma powody do tego podejrzenia. Nie życzyłabym tego tej niebogiej, aczkolwiek zasługiwałaby na to za swą lekkomyślność.
Pani Nowotna pragnęła dla niej wszystkiego najgorszego, ale jej zasady chrześcijańskie nie pozwalały przyznać się do tego otwarcie.
— Dotąd nie mam żadnego wyraźnego powodu — odparła pani naczelnikowa. — Zwracając się zaś do panny Iraskówny, dodała:
— O czem pani myśli?
Twarz starej panny promieniała radością, szczęściem.
— Pani jesteś niedoświadczona — brzmiały jej w uszach słowa pani Obratilowej. — Któż bywa niedoświadczonym? Ludzie młodzi — ergo...
Rozejrzała się po rynku, by się przekonać, czy całe towarzystwo usłyszało złote słowa tej drogiej, miłej damy.
— Moje panie! — przemówiła po chwili namysłu — moje panie, otrzymałam z Pragi od... od pewnego młodzieńca całą pakę toruńskich pierników, zapraszam was zatem na tę słodką przekąskę, przy której opowiem wam szczegóły z życia tych ludzi.
Panna Iraskówna dostawała ciągle podarunki od pewnych panów, których nazwiska nie mogły przejść przez jej dziewicze usta, a przecież to było tak proste! Zagadkowe postacie nosiły nazwiska kupców, gdzie panna Iraskówna sama to „podarki” obstalowywała. Nasze znajome nie zwróciły jednak uwagi na ten drobiazg i przyjęły chętnie zaproszenie. Słodki kąsek dla siebie, a słowa pełne goryczy dla bliźnich — to rzecz nęcąca. Panna Iraskówna była sprytna, wiedziała, czem można ludzi przyciągnąć do siebie.
Kiedy rozsiadły się wszystkie na staroświeckiej kanapie, zabrały się do pierników, a gospodyni rozpoczęła swe opowiadanie, bez najmniejszego wstępu:
— Od tej chwili upłynęło już lat siedemnaście, byłam wówczas jeszcze bardzo młoda — słuchaczki zamieniły z sobą znaczące spojrzenie — byłam bardzo młodą — powtórzyła — ale mniejsza z tem, słowem, poszłam wtedy odwiedzić moją ciotkę, która przebywała w roli gospodyni w pewnym zamku książęcym w Nachodsku. Zamek był odosobniony, widywaliśmy tylko ludzi, dostarczających nam produkty gospodarskie. Do nich należała jedna stara kobiecina, która przynosiła nam, stosownie do pory roku, to grzyby, to jagody, to owoce. Pochodziła ona z gór, gdzie miała chałupę, na skraju lasu, zdala od wioski położoną, a przy niej kawałek roli, raczej kamienie, niż zboże rodzącej. Mówiono o niej powszechnie, iż zajmuje się zbieraniem i suszeniem ziół rozmaitych, że jest znachorką.
Ciotka ją znała już oddawna, naopowiadała mi o niej wiele. Miała ona syna, który w młodym wieku pojechał w obce strony, gdzieś daleko, nie wiem gdzie, i tam podobno zdobył znaczny majątek. Pomagał matce o tyle, że swoje dawne zajęcia prowadziła z zamiłowania więcej, niż z potrzeby. Bywała ona, według opowieści, nader gadatliwa, od niejakiego zaś czasu, stała się milcząca, dziwnie roztargniona, wreszcie zniknęła na parę miesięcy.
Tymczasem zaczęły krążyć między ludem fantastyczne pogłoski. Wciąż ktoś przychodził z nową wieścią o ukazywaniu się bladej, powabnej postaci kobiecej przy tak zwanym małym jeziorku, obok chałupy naszej staruszki. Postać ta przywabiała widocznie młodzież i wciągała ją do czarodziejskiej wody. W jeziorku bowiem znajdowała się jakaś odmienna woda: jeśli coś do niej wpadło, nigdy już, jak w innych stawach, nie wypłynęło na powierzchnię.
Ja tym baśniom nie dawałam posłuchu, lecz ciotka moja wszystkiemu wierzyła. Ostatecznie jednak, gdyśmy tak same spędzały w zamku długie, smutne wieczory, a opowiadaniom końca nie było, i mnie zaczął ogarniać jakiś lęk nieokreślony.
— Jakiż współudział mogłaby mieć ta stara kobieta w całej sprawie? — przemówiła raz moja ciotka. — Nie posądzałam jej dotąd, ale w jeziorku podobno spoczywa skarb zatopiony, ktoż wie zatemn, czy chciwość nie sprowadziła jej na manowce, a zresztą znachorki zawsze coś mają z dyabłem do czynienia. Jak tylko przyjdzie, muszę ją wybadać.
Tydzień nie upłynął, a nasza kobieta zjawiła się, jakby na zawołanie. Zanim jednak zdążyła ciotka przemówić, znachorka poprosiła ją o chwilkę rozmowy na osobności. Ciocia wyprowadziła ją z kuchni, gdzie była czeladka zebrana, do pokoju, w którym siedziałam nad szyciem.
Nie zważając na moją obecność zaczęła:
— Czyby wielmożna pani nie zechciała kupić tego klejnotu i wyjęła z kieszeni rzecz arcyoryginalną. Była to maleńka rączka szczero-złota ze szpunami dyabelskiemi z drogich krwawych kamieni, rączkę tę zakończała niebieska gałka, nakładana jakiemiś tajemniczemi znakami złotemi i srebrnemi. Nachyliwszy się nad tym klejnotem, by go lepiej zobaczyć, poczułam dziwną won, z niego bezwątpienia pochodzącą. Czyż kto słyszał kiedy, żeby drogie kamienie zapach wydawały? To też przeraziłam się tego ogromnie.
— Zkąd to macie? – zapytała ciotka ostro, patrząc na kobietę podejrzliwie.
Znachorka zmieszana, spuściła oczy, nie wiedząc, jaką dać odpowiedź.
— Syn mi przysłał tę zabawkę — wybełkotała. — Zdaje mi się, że już o tem pani opowiadałam.
— Nie, nie mówiliście mi o tem, ale to wszystko jest kłamstwem. Ot, lepiej poradźcie się księdza proboszcza, w jaki sposób należy wam się zwrócić z drogi, która duszę waszą do zguby prowadzi, już jesteście w szponach dyabelskich. Wynoście mi się z tem klejnotem, w piekle ukutym. Bóg niech będzie z nami, a zła moc niechaj nas omija!
Ciotka się przeżegnała, stół, na którym rączka leżała, pokropiła wodą święconą. Znachorka, przerażona początkowo, później chciała się tłómaczyć, ale ciotka wyrzuciła ją za drzwi. Od tej chwili nie zjawiła się już więcej w naszym zamku.
Panna Iraskówna przerwała dla zaczerpnięcia powietrza.
— To, co nam pani opowiadasz, nic przecie wspólnego nie ma z p. Borotinem — zauważyła gniewnie pani Obratilowa.
— Zaraz panie usłyszą, trochę tylko cierpliwości — odparła zagadnięta i ciągnęła dalej swą opowieść:
— Młoda krew zawsze bywa gorąca, więc też opuściła mnie prędko obawa, a spotęgowała się ciekawość, nieprzeparta chęć dojścia do jądra całej zagadki. Byłabym pragnęła wyruszyć w nocy do chałupy handlarki ziołami i tam ją przez okna śledzić, ale tyle odwagi nie posiadałam. Pewnej niedzieli po południu, kiedy moja ciotka spała, wybrałam się w drogę. W godzinę byłam już we wsi, a w pół znalazłam się przy samem jeziorku, gdzie ukryłam się wśród krzaków. Rozmyślałam właśnie nad tem, co dalej czynić mi wypadnie, gdy z trzaskiem otworzyły się drzwi chaty, a w nich ukazała się kobieta blada, jak śmierć, lecz piękna, jak święta. Skierowała się szybko ku jeziorku — śmiertelny dreszcz mnie przejął. Za chwilę przybiegł mężczyzna, wołał na nią językiem mi nieznanym. Piękna kobieta zatrzymała się, mierząc go pogardliwem wejrzeniem. Skoro ją dogonił, zaczęli się żywo sprzeczać, aż im z oczu iskry padały. Nie wiem, co ona mu powiedziała, dość że on ją uderzył. Wtedy młoda kobieta wydała taki okrzyk rozpaczy, że całym lasem on zatrząsł i padła na ziemię. Mężczyzna uciekł, a mną owładnęło takie straszne przerażenie, że nie zważając na niebezpieczeństwo, wyszłam z krzaków i pobiegłam do domu. Nie przyznałam się odrazu do tego, co uczyniłam i widziałam, później jednak wszystko opowiedziałam.
— Czyż tam aby nie spełniła się zbrodnia? — przeraziła się ciotka. Ta myśl nie dała jej spokoju. Wzięła służącego z sobą i poszłyśmy do znachorki pod małym jakimś pretekstem. Ale tam nie dostrzegłyśmy żadnej zmiany. Pytana o to i o owo znachorka spokojnie odpowiadała. Wracałyśmy wieczorem do domu bez najmniejszego rezultatu. Ciotka naśmiewała się ze mnie i twierdziła, że to wszystko przyśniło m1 się tylko. Ja stałam przy swojem, z czego wywiązała się sprzeczka. Ciocia powiedziała coś nieprzyjemnego ja się na nią rozgniewałam, opuściłam zamek i powróciłam do rodziców.
— Lecz i to nie odnosi się do p. Borotina — zauważyła pan Obratilowa, zjadłszy już całą swą porcyę toruńskiego piernika. — Opowiadanie pani trwa trochę zadługo.
— Pięć, sześć lat później — mówiła dalej panna Iraskówna z olimpijskim spokojem, jakby nie słyszała nawet uwagi pani naczelnikowej — byłam w licznem towarzystwie u mojej siostry ciotecznej, która następnie przeprowadziła się do Paryża. Między jej gośćmi znalazł się i pan Borotin. Przyjechał on właśnie w tych dniach, jako nauczyciel muzyki. Opowiadano o nim przeróżne rzeczy: jedni mówili, że jest pięknym, młodym wdowcem, że wciąż się pieści ze swą małą córeczką. Inni dowodzili, iż zbyt wiele pije i jest wogóle dziwakiem. Byłam niezmiernie ciekawa go zobaczyć. Kiedy wszedł do salonu, nie mogłam się powstrzymać od okrzyku, w nim bowiem rozpoznałam owego mężczyznę, który, według mego najgłębszego przekonania, popełnił wówczas w lesie tę okropną zbrodnię.
Słuchaczki podniosły się żywo i zbladły z silnego wrażenia.
— Pani się pewnie pomyliła — wycedziła po chwili p. Nowotna.
— Sama tak myślałam początkowo, lecz późniejsze wypadki utwierdziły mnie w pierwotnem przypuszczeniu. Wiedzą panie, o czem zresztą wie cały świat, że Borotin jest pijakiem. Przed rokiem wskutek nieszczęsnego nałogu popadł w ciężką chorobę. Już wtedy zajmował obok nas mieszkanie. Jednej nocy usłyszałam, jak w przystępie gorączki krzyczał rozpaczliwie: „Przeklętą bądź ręko, któraś tę zbrodnię spełniła.” Nikt prócz mnie nie rozumiał znaczenia tych słów, wywołujących we mnie dreszcz przerażenia. Nazajutrz poszłam zapytać Gabryelę o zdrowie jej ojca. Spał on spokojnie. Przybliżyłam się cichutko do łóżka, chcąc twarz jego przyrównać raz jeszcze do widzianego mężczyzny w lesie, którego obraz wyrył mi się w duszy i tkwił żywo w pamięci. W nocy widocznie Borotin rozerwał na sobie koszulę, spostrzegłam więc, że na czarnym sznurku miał zawieszony na szyi jakiś dziwny amulet, przyjrzałam się lepiej i, o zgrozo, poznałam złotą rączkę ze szponami z czerwonych kamieni, z gałką niebieską, słowem, ów piekielny klejnot znachorki... Teraz rozsądźcie zatem, moje panie, czy może zachodzić jakaś wątpliwość.
— I córkę takiego człowieka poślubił pan Pagani — wołała oburzona Obratilowa, załamując ręce.
— Jak pani potrafiła przechować tę rzecz tak długo w tajemnicy? — pytała zdziwiona Nowotna.
— Obawa mnie wstrzymywała od wyjawienia tego. Słyszę otwieranie się okna.
Po tych słowach udała się panna Iraskówna do przyległego, ciemnego pokoju. Za chwilę zawołała obie panie i wszystkie trzy skierowały wzrok na okno przeciwległe, otwarte na oścież, w którem ujrzały Gabryelę.
Gabryela, powróciwszy z mężem z kościoła, poszła do drugiego pokoju, aby strój weselny przemienić na wygodniejszy, podróżny.
Lambert z jej ojcem usiedli przy stole, wspaniałą wieczerzą zastawionym.
Skoro powróciła Gabryela w podróżnym kostyumie, zachęcał ją małżonek do zjedzenia czegokolwiek, lecz nie dała się jednak namówić i zaledwie usta koralowe umoczyła w winie szampańskiem. Lambert wstał wkrótce, wyszedł na podwórze, gdzie był jego ekwipaż i polecił służbie pośpiech w przygotowaniu do drogi. Borotin rozmarzony jakoś i rozrzewniony wychylał tymczasem kielich za kielichem szampana. Gabryela zbliżyła się do okna i rozglądała się po dalekiej perspektywie. Patrzyła na wijącą się kręto ścieżkę, wiodącą do Pragi. Księżyc ukazał się właśnie na szarym horyzoncie, a promienie jego odbijały się i drżały w oddalonym stawie, snuły po gaiku osikowym, kładły na smukłe topole, tworząc dziwaczne cienie. Gaik — jedyna ozdoba tej monotonnej okolicy — oryginalnie wyglądał, drzewa bowiem rosnące gęsto na wzgórzu, stawały się coraz rzadsze ku równinie i sprawiały wrażenie, jakby jedno drugie goniło. Ostatnia topola tak odbiegła od swych towarzyszek, iż znalazła się tuż obok starej jabłoni, stojącej już przy samej drodze. Wzrok Gabryeli spoczął na tej jabłoni, boć przy niej zrodziła się jej miłość, a widok jej przypomniał dziewczynie przeszłość, krótką, uroczą, jak sen.
Gabryela skończyła na wiosnę lat szesnaście; ojciec w dzień urodzin spełnił jej dawne życzenie — ofiarował pierwszą, długą, białą suknię. Radość dziewczęcia nie miała granic. Mogła być dumną ze swego stroju. Gdybyż już była niedziela, gdybyż mogła ukazać się w nim całemu światu! Ale nowe zmartwienie — przecież deszcz wtedy może padać... Nie, nie, pocieszała się dziewczyna, Bóg, ani mój anioł stróż nie dopuści do tego! W niedzielę rano z bijącem sercem podniosła zasłonę u okna. Co za szczęcie! firmament był jasny, bez najlżejszej chmurki... Stary Borotin, który, mówiąc nawiasem, nie był tak stary, jakim się wydawał, mimo wstrętu do przechadzek wśród gwarnych uliczek miasteczka, poszedł z Gabryelą, przybrany w najlepszy, świąteczny surdut. Przed wyjściem przejrzała się dziewczyna w starem zwierciadełku, wiszącem przy drzwiach, a zobaczywszy odbicie swej twarzy promieniejącej i białego stroju, pokryła się rumieńcem i doznała dziwnego, nieznanego dotąd uczucia. Miała wrażenie, jak gdyby prąd wiosennego, ożywczego powietrza owiał jej serce, bijące wówczas przyśpieszonem tętnem. Było jej tak słodko w duszy, jakby po długiej zimie usłyszała nad swą głową pierwszy śpiew skowronka. Uczucie to trwało tylko chwilkę, pozostawiło jednak po sobie wyraźne ślady, niby meteor, który, zjawiwszy się nagle na ciemnym obłoku, gaśnie prędko, ale długo jeszcze rozlewa tajemniczy odblask po całym firmamencie.
— Tak dziwnie wpływa na mnie ta wiosna — myślała Gabryela, nie zdając sobie sprawy z istnienia drugiej wiosny — wiosny życia i serca dziewiczego, jaką ona właśnie rozpoczynała. Z dziecka stała się dziś panną dorosłą.
— Patrzcie, słońce wywabiło z domu nawet i starego Borotina — mówili przechodnie. — Jego córka w tym wspaniałym stroju wcale niebrzydko wygląda.
— Kroczy ona tak dumnie, a oczy jej błyszczą niby dwie gwiazdy — dodawali inni.
Gabryela jaśniała radością, szczęściem. Cały świat przygarnęłaby do serca, każde ptaszę całowała, każdą stokrotkę zrosiła łzą radości. Sama nie mogła zrozumieć, co ją właśnie tak uszczęśliwia. Jedna tylko myśl trapiła ją srodze, że ten dzień świąteczny zbliża się już ku końcowi i przeminie, jak wszystkie inne.
Wracając do domu, spostrzegła staruszka, grającego pod jabłonią przy katarynce, równie, jak on, starej.
Tak smutnie rozbrzmiewała melodya: „Kiedym ten len zbierała...” każdy ton był łkaniem.
Sięgnęła do kieszeni, by starcowi rzucić choć grosik, ale nic w niej nie znalazła i szepnęła doń smutnie:
— Szkoda, nic nie mam.
Staruszek kiwnął przyjacielsko głową, znał ją bowiem dawno i dodał:
— Nie martw się, panienko, dasz mi innym razem.
— Zarobiliście dziś wiele swoją muzyką? — pytał żartobliwie Borotin.
Starzec zaprzeczył ruchem głowy, smutnie wzdychając.
— Na mnie starego już nie zwracają uwagi, przechodzą, nie spojrzawszy nawet na biednego grajka. Ot, gdyby tak panienka za mnie grała, byłoby zupełnie inaczej.
Gabryela z uśmiechem zdjęła pośpiesznie kapelusz, położyła go na trawniku i, nim ojciec zdołał temu zapobiedz, stanęła pod jabłonią i zaczęła grać na katarynce.
Gabryela nie była piękną, ale w tej chwili, z zarumienioną twarzyczką, otoczoną ciemnemi, lśniącemi puklami włosów, z czarnemi oczyma, w słońce zapatrzonemi, na tle rozłożystej jabłoni, pięknem kwieciem osypanej, oświetlona czerwonemi promieniami zachodzącego słońca, śpiewająca z przejęciem starą pieśń czeską, wyglądała uroczo, niby nadziemskie zjawisko. Zdziwieni przechodnie zatrzymali się mimowoli, ona jednak śpiewając, jak młode ptaszę, nie widziała ich wcale, nie zauważyła tego nawet, iż zbliżył się, rzadko tu widziany, wspaniały ekwipaż. W powozie tym siedział młody człowiek, który, spostrzegłszy Gabryelę, kazał się woźnicy zatrzymać i patrzył na nią zdumiony. Po chwili wyskoczył z pojazdu i wyjąwszy z kieszeni garść banknotów, rzucił je starcowi.
Dziewczę pochwyciło z ziemi swój kapelusz i, wziąwszy ojca za rękę, oddaliło się szybko, pozostawiając całą gromadę oniemiałych widzów.
Tym młodym człowiekiem był Lambert Pagani.
Miał on lat 28, był wspólnikiem największej firmy bankierskiej w Czechach: „Pagani i syn.” Ojciec jego należał do tych ludzi, którzy posiadają specyalną zdolność wzbogacania się, wstępują na drogę życia z pustemi rękoma, a później, dzięki własnej umiejętności i zasługom, dzięki szczęściu, posuwają się coraz wyżej na złotych szczeblach finansowej spekulacyi, a niekiedy zasiadają nawet na tronie giełdowego molocha. Był on synem kupca włoskiego, który zajmował się początkowo sprzedażą uliczną owoców południowych. Wkrótce jednak przy swej oszczędności i żyłce spekulacyjnej założył sklepik, a synowi sklep duży razem z praktycznemi radami. Szkoda, że nie dożył sławy swego syna, choć napewno nie stałby się pysznym, jak i syn, który pozostał człowiekiem skromnym, zimnym, nie zmieniając się w dawnych przyzwyczajeniach. Po za biurem bankierskim nie obchodził go cały świat.
Ożenił się nie z miłości i nie z wyrachowania, żona jego bowiem, choć niezwykle piękna, nie zasługiwała bynajmniej na kochanie, a majątku wcale nie posiadała. Mimo to zdawało się jej, że czyni wielki mezalians, wychodząc za Paganiego, ponieważ pochodziła ze starej rodziny szlacheckiej, niegdyś ogromnie bogatej.
Była ona przeznaczona oddawna za żonę krewnego, dyplomaty austryackiego przy poselstwie francuskiem, skoro jednak ojciec jej tak się zadłużył, że to, już zagrażało jego honorowi, poświęciła się, oddając rękę temu nowemu Krezusowi. A uczyniła to w ten sposób, jak to robiły księżniczki z prastarych rodów, zmuszone przez okoliczności polityczne, wychodzić za Bonapartych naprzykład. Wrodzoną jej pychę potęgowało przekonanie uczynionego poświęcenia, dla uratowania czci nazwiska. Mieli dwoje dzieci: córkę i syna.
Córka Izabela, równie piękna jak matka, młodo bardzo wyszła zamąż i prędko też owdowiała. O rodziców dbała niewiele. Po mężu został jej wielki majątek, otrzymała już swój posag, była więc od nich niezależna. Od czasu do czasu przyjeżdżała do matki, a jeśli ta nie przyjmowała wizyt, Izabela zostawiała bilet u portyera. Brat był jej więcej, niż obojętny. Nie przypominał on swej dawnej dumnej matki, był bowiem uprzejmym, dobrym, uczuciowym, a przytem i lekkomyślnym; nic też po ojcu nie odziedziczył; ani śladu jego zimnej krwi, ani ducha kupieckiego. Stary Pagani w każdym calu był finansistą, młody w każdym ruchu, myśli gentlemanem.
Jednego wieczoru Lambert wyszedł z domu bez celu, szedł tam, gdzie go nogi prowadziły. Włócząc się tak po przedmieściach Pragi, znalazł się przy teatrzyku, w którym jakaś wędrowna trupa aktorów dawała właśnie przedstawienie ośmioaktowej tragedyi. Mając nadzieję pośmiania się przynajmniej — na krotochwilach ziewał zwykle z nudów — kupił bilet. Kiedy wszedł do sali, aktorka kończyła deklamować jakiś długi monolog; deklamowała go śmiesznie, zupełnie fałszywie, ale wyraz jej twarzy był tak wyzywający, oczy na przekór łzom, jakie miała wtedy ronić, tak wesołe, że Lambert znalazł się wkrótce za kulisami i zanim „Lady Rożodolska” (takie było jej „nom de guerre”) w ósmym akcie, wskutek zażycia strasznej trucizny, grzesznego ducha wyzionęła — wyznał jej swą gorącą miłość. Po miesiącu oświadczył rodzicom, że ma zamiar wstąpić w związek małżeński. Pagani ojciec przejęty był właśnie jakąś ważną operacyą finansową, prosił zatem syna, aby go taką drobnostką nie zajmował w tej chwili. Pani Paganiowa dowiedziawszy się o wyborze syna — głównego reprezentanta firmy bankierskiej — zemdlała...
Między matką a synem ciągłe były odtąd starcia, burza za burzą następowała.
Tymczasem trupa artystów i jej korona, piękna „Różodolska”, opuściła Pragę. Lambert nie chciał puścić swej „Lady”, lecz ona, spostrzegłszy, iż jego miłość podsyca się oporem, rodziców, wiedziała dobrze, że chwilowe rozłączenie dodatnio na niego wpłynie. Mówiła coś o swych zobowiązaniach względem dyrektora, o powołaniu artystycznem, o kontrakcie — i pojechała. Nie myliła się w zapatrywaniu na Lamberta. Nie mógł on długo wytrzymać bez swej boskiej „Rożodolskiej”; kazał zaprządz do podróżnego powozu, (kolej nie była jeszcze przeprowadzoną do miasteczka В.) i jechał do niej co koń wyskoczy, chcąc zrobić niespodziankę swojemi odwiedzinami.
Wtedy to zobaczył Gabryelę, grającą na katarynce i śpiewającą melodyjnie. I to, do czego daremnie rozum nawoływał, czego przełamać nie mogły patetyczne tyrady matki, jasne, logiczne dowodzenia ojca, tego dokazała bezwiednie szesnastoletnia dziewczyna, mocą swych oczu jedynie.
Lady Rożodolska została momentalnie zapomnianą. Widząc ją tego samego dnia wieczorem, dziwił się Lambert, jak go ta banalna, odpychająca istota przez jednę chwilę nawet mogła zająć. Jej wyzywające spojrzenia i uśmiechy, komedyanckie ruchy wydały mu się wstrętnemi. Z „lady“ przemieniła się w najzwyklejszą aktorkę.
Zapoznanie się z Gabryelą przyszło mu łatwo; nie miała bowiem damy do towarzystwa, nie znała się na etykiecie. Nie widziała ona dotąd mężczyzny o tak wykwintnem ułożeniu, delikatnem obejściu, skoro więc zaczął mówić o swej miłości, zdobył jej półdziecinne jeszcze serduszko odrazu całkowicie i na zawsze. Wydawało się jej, iż spełniła się stara bajkа о pięknym, bogatym królewiczu, który przyszedł do biednej, wzgardzonej przez świat dziewczyny, aby ją unieść do czarownego pałacu...
Jedna tylko myśl trapiła ją bezustannie.
— Jak ja się będę mogła obracać w waszym świecie, moje wychowanie takie zaniedbane!
— Miłość moja wszystkiego cię nauczy — brzmiała jego nieokreślona, niejasna odpowiedź, a Gabryela chętnie w nią wierzyła.
Kiedy raz przyjechał z Pragi dla oznaczenia stanowczego terminu, w którym mieli się na wieki połączyć, witała go, jak zwykle serdecznie, ale była dziwnie zamyślona i nie odłożyła książki, jaką właśnie trzymała w ręce.
— O czem myślisz? — zapytał Lambert.
— To dziwne, patrz oto moja stara książka do nabożeństwa. Wydrukowana w niej „Pieśń nad pieśniami”. Czytałam ją sto razy już chyba, a zawsze mnie tylko nudziła, dziś zrozumiałam ją dopiero. Pragnęłabym, żebyś mnie raz jeszcze prosił o rękę, teraz wiedziałabym dobrze, co ci odpowiedzieć.
— I cóżbyś mi rzekła?
Otworzyła książkę i, tuląc się do niego, czytała:
„Położysz mnie, jako pieczęć na sercu swojem, jako sygnet na ręce swej, albowiem, jako śmierć silną jest miłość!”
Zwróciła na ukochanego swe gołębie oczy, a on wyrwał jej z ręki natchnioną modlitwę. Znał przecież „Pieśń nad pieśniami”, lecz czytał widocznie niedbale, gdyż w tej chwili dopiero poznał jej piękność.
— Poczekaj, określę twe serce powabnemi słowy rozmarzonego króla — zawołała, odwróciwszy kilka poprzednich kartek, czytał tę pieśń miłosną, podniosłą, wykwitłą pod szczęśliwszem niebem. „Ogród pełen zapachu jabłoni, granatów, ananasów, pełen woni cyprysów, mirry, aloesów — wszystkiego, co wonne. O ty źródło wód żywych, płynących z Libanu!”
Książka upadła, a uścisk ich niemy był wymowniejszym od samego króla Salomona, któremu sprawiedliwie, czy niesłusznie przypisują od wieków ten namiętny hymn miłości.

Rodzice Lamberta nie byli zachwyceni nowym wyborem syna, ale Gabryela w porównaniu z „lady Różodolską”, wydała im się zbawieniem z nieba zesłanem.
Pani Paganiowa posłała przyszłej synowej w podarunku ślubnym perły, wielkości dużego grochu, a następnie, pod pozorem nagłej niedyspozycyi, wyjechała z mężem do wód, oznajmiając swój powrót po ślubie. Zbyt ceniła swą godność, rozumiała swe stanowisko w społeczeństwie, aby mogła się zniżyć do przyjęcia udziału w takiem weselu i w ten sposób dać mu swą aprobatę wobec świata. Naturalnie, Izabela również była w podróży.
Gabryelę martwiła początkowo nieobecność krewnych Lamberta, pocieszała się jednak myślą, że po bliższem poznaniu potrafi zjednać sobie ich miłość. Kiedy zaś narzeczony włożył jej na głowę wieniec mirtowy, kwieciem pomarańczowem przeplatany, w upojeniu zapomniała o całym świecie.
Ciemny kościół, słabo oświetlony woskowemi świecami, na ołtarzu głównym stojącemi, tłum ludu ciekawego, głos księdza, dźwięk organów – wszystko to widziała i słyszała, jako we śnie, jakby przez zasłonę czarowną. Trzymała Lamberta silnie pod ramię, jako jedyną rękojmię szczęśliwej rzeczywistości.
Obecnie, kiedy patrzyła przez to stare okno, wszystko wydawało się jej nowem, nieznanem. Jakże tajemniczo wije się ta droga do Pragi! do Pragi, której jeszcze nie widziała. — Praga, Praga! — powtarzała półgłosem. — Tam czeka na mnie mój własny dom, gdzie mieszkać będę z Lambertem wiecznie szczęśliwa.
— Do Pragi, do Pragi! — wołał Lambert, stojąc na progu. — Wszystko już w porządku, jedziemy.
— Do Pragi! — powtórzyła Gabryela radośnie, ale nagle oczy jej zaszły łzami i smutnie szeptała:
— Tatusiu, ojczulku drogi, żegnam cię, do widzenia!
Stary Borotin patrzył na nią obojętnie przez mgłę szampana, wreszcie się rozpłakał.
Pagani obawiał się długiego pożegnania, wziął zatem swą małą żonę na ręce i zniósł ją ze schodów. Ona oparła swą delikatną główkę na jego piersiach, łkając pocichu.
Pani Nowotna, Obratilowa i panna Iraskówna wybiegły szybko z pokoju i stanęły w bramie, nieme, jako fatum, wspaniałe, jako uosobienie cnoty, a nadęte, jako żaby w bajce. Patrzyły na Gabryelę chłodno, obojętnie, wyzywając ją swem spojrzeniem do powitania i pożegnania.
W pierwszej chwili nie spostrzegła ich nawet, potem, hamując się w płaczu, przez łzy starała się zmierzyć je równie wyniosłym wzrokiem, przyczem, dla nadania sobie powagi, stanęła na palcach.
Tak się jej ten figiel udał, że Lambert oczarowany, zaczął już w obecności wszystkich całować. Panna Iraskówna zasłoniła swą cudownie panieńską twarz, pani Nowotna wzniosła oczy ku niebu, a pani Obratilowa mruczała coś o „skandalu“. Gabryela nie widziała już, jakie wrażenie pocałunki męża wywarły na bajczarską trójcę miasteczka B., bo Lambert wsadził ją do powozu i uniósł do Pragi w tę czarowną noc jesienną, pełną srebrnego światła.
Takie były konkury Paganiego i ślub małej Gabryeli.


∗             ∗

Od dwu tygodni mieszkali już w Pradze. Gabryela przywykła do roli pani, a teraz, gdy stała w swoim wspaniałyın buduarze, przed zwierciadłem od ziemi do sufitu sięgającym, wydawało się jej, że od urodzenia była wielką damą i że niktby w niej nie poznał córki wiejskiego nauczyciela muzyki, która niedawno po raz pierwszy do Pragi zawitała.
— Lękałam się tej chwili, kiedy mnie Lambert do towarzystwa wykwintnych dam wprowadzi, a teraz nie mogę się doczekać spełnienia tych pragnień.
Lambert wszedł do pokoju. Podbiegła do niego.
— Przypatrz się — mówiła — jak wyglądam w tej nowej sukni, wszak nie widziałeś jej wcale.
— Wyglądasz, jak zwykle, ślicznie, moja miła. Jestem doprawdy zadowolony, widząc cię w eleganckim stroju. Wczoraj moi rodzice przyjechali. Weź kapelusz, pojedziemy do nich.
Młodzi małżonkowie mieszkali blizko rodziców, droga więc nie trwała długo. Serce Gabryeli bilo niespokojnie, gdy wjeżdżali do starego, ciemnawego domu i gdy szli następnie po drewnianych schodach, przez ponury, długi korytarz, do salonu prowadzący.
U nich stokroć było weselej; wszędzie tam widać miłą elegancyą: białe schody oświetlają jasne promienie słońca, przed oknami roztaczał się piękny widok: spokojnie płynąca Wełtawa, nad nią góra Petrzyn, bujną roślinnością pokryta — słowem, u nich znać wszędzie życie, uśmiech, wdzięk — tutaj tak sztywno, ponuro!
W przedpokoju stary lokaj ukłonił się im służalczo, a otwierając podwoje do salonu, równie o charakterze nudy, panującej w całym domu — spoglądał ukradkiem, ciekawie na młodą panią.
Pani Paganiowa spoczywała na kanapie, obok niej na taborecie leżał stos papierów. Były to same prośby o wsparcia, Paganiowa bowiem piastowała w wielu stowarzyszeniach dobroczynnych godność głównej opiekunki. Z natury ambitna i chciwa władzy, nie mogąc wedle woli i upodobania tyranizować swego męża i dzieci, rzuciła się na pole działalności filantropijnej, gdzie przez składanie bogatych ofiar stała się wszechwładną; nikt nie śmiał jej tam oponować.
Kiedy weszli Lambertowie, skinęła ruchem królewskim na bladą, przedwcześnie zestarzałą dziewczynę, odczytującą na głos listy. Odłożyła je ona pośpiesznie i wyszła prędko ze spuszczonemi oczyma do świątyni gynoceum.
Pani Paganiowa podniosła się; postawa jej była imponująca: siwe, jak mleko, włosy nadawały jej twarzy, ze śladami jeszcze dawnej urody, wyrazu oryginalnego, poważnego, jaki podnosił ciemny zupełnie strój. Spojrzała wyniośle na przychodzących, a oblicza jej zimnego nie ożywił najlżejszy uśmiech. Przyrzekła synowi grzecznie przyjąć jego żonę, więc powstała na przywitanie. Chciała jednak dać poznać synowej, że czyni jej wielki zaszczyt, pozwalając oglądać jej swą osobę. Z oczu pani Paganiowej i najmniej domyślny mógł to łatwo wyczytać.
Gabryela spodziewała się serdeczniejszego przyjęcia. Podbiegła wesoło do matki, ale widząc jej sztywność posągową, zatrzymała się nagle i jednocześnie uczuła dziwny ból w sercu. Obejrzała się mimowoli za mężem, on zaś spostrzegłszy ojca, siedzącego w przyległym pokoju, nad stosem papierów giełdowych, poszedł doń oznajmić ich przybycie.
Gabryela, zostawszy sama z teściową nie wiedziała co robić i coraz więcej czuła się zmieszaną.
— Piękna nie jest — myślała stara pani Paganiowa, spoglądając na synowę, a widząc ją tak bezradną, zakłopotaną, dodała w duchu — a przytem bardzo głupia!
Usiadła na kanapie, ukazując Gabryeli krzesło, obok stojące.
Obie milczały. Z tego przykrego położenia wyswobodziło je wejście dwu Paganich.
— Więc to jest twoja żonka — rzekł ojciec, ujmując serdecznie rękę Gabryeli. — Mam nadzieję, że ci się będzie podobało życie w Pradze.
— Już mi się podoba.
— Powiedz, jakim sposobem udało ci się ułaskawić naszego tygrysa, włożyć jarzmo na jego kark nieugięty?
Gabryela roześmiała się tylko swym srebrnym głosem, tygrys zaś otworzył album z fotografiami.
— Ach — żartował dalej stary Pagani — jakkolwiek śmiech twój jest bardzo ładny i przyjemny, nie jest odpowiedzią na moje pytanie, które raz jeszcze powtarzam.
— Dość tego, mój panie, powtarzany dowcip nudzi zawsze — przerwała matka takim zimnym tonem, że zdziwiony Lambert spojrzał na nią badawczo, a ojciec oniemiał.
I znów nastała chwila niemiłego milczenia.
— Czyście już widzieli Izabelę? — zaczął Pagani dla uratowania sytuacji.
— Nie, nie wiedziałem nawet, iż powróciła do Pragi. Wszak była w Biaritz? — pytał Lambert.
— Tak.
I wszyscy umilkli powtórnie.
Gabryelę opanowała złość na samą siebie, że się tak głupią przedstawia. Przecież nic jeszcze nie powiedziała, musi więc mówić za jakąkolwiek cenę, coś najbanalniejszego, byle mówić.
— W Biaritz? tam pewnie prześlicznie. Biaritz leży w Prusach, nieprawda? — pytała się z całą naiwnością.
To przeszło wszelkie granice. Matka Paganiowa upuściła z ręki list, którym się bawiła i podskoczyła wprost na kanapie. Lambert, widząc, że nieświadomość geograficzna żony takie piorunujące wrażenie zrobiła, zaczerwienił się po uszy. Stary Pagani siedział spokojnie, uśmiechając się dobrodusznie.
— Widocznie geografia nie należała do ulubionych przedmiotów pani — dodał.
— Geografia! — odparła synowa z prostotą — nie uczyłam się jej nigdy. Czytałam jedną jedynę podróż po środkowej Afryce, czy Australii, sama już nie pamiętam, bo te dwie części świata zawsze mi się mieszały z sobą.
Nagle śmiech się rozległ. Wszyscy obejrzeli się zdumieni — to Izabela weszła niepostrzeżenie do salonu. Ukłoniła się matce, kiwnęła głową ojcu, ująwszy Lamberta za rękę, mówiła:
— Zapoznaj mnie ze swoją żoną, cieszę się bardzo, widząc ją teraz. Wydaje mi się oryginalną.
— Gabryelo — wskazywał Lambert — to moja siostra Izabela.
Biedna Gabryela straciła wiarę w siebie, gdyż nie wywiązała się ze swej roli, jak sobie ułożyła w domu przed zwierciadłem. Lękała się przemówić.
— Powinnam się gniewać, Lambercie, żeście nie przyszli do mnie i dopiero wypadkowo was widzę.
— Nie wiedziałem nawet o twym powrocie.
— Na szczęście wszystko się da łatwo naprawić. Między krewnymi wszelkie ceremonie są zbyteczne. Pojutrze wieczorem będzie u mnie większe zebranie, znajdziecie wyborowe towarzystwo. Sądzę, że nie będziecie oczekiwali formalnego zaproszenia.
— Napewno nie — podjęła żywo Gabryela, rozradowana serdecznem zachowaniem Izabeli.
— Przyjedziemy! — rzekł Lambert — ale teraz musimy wracać do domu.
Wstał.
Gabryela podskoczyła wesoło, nie mogąc ukryć swej radości z opuszczenia towarzystwa miłej teściowej.
Pożegnanie starej pani Paganiowej było wymownym dowodem, że radość Gabryeli nie uszła jej bacznej uwagi.
Po wyjściu młodych małżonków, obie damy patrzyły na siebie badawczo.
— Jakaż to powabna osóbka — zaczęła Izabela tonem szczerym napozór, przypatrując się arabeskom na kobiercu.
— Tak, przemiła — powtórzyła matka sarkastycznie. — Izabelo, co to znaczy?
— Nie wiem, o co idzie?
— No, ten uprzejmy, pełen afektacyi ton twej mowy, to serdeczne powitanie, wreszcie ta nieszczera pochwała i niczem niewytłómaczona chęć ujrzenia jej w swym salonie, wśród doborowych gości? Twierdziłaś zawsze przed ślubem Lamberta, że nie chcesz widzieć twej bratowej, bo ona nie istnieje dla ciebie!
— Człowiek zmienia swe przekonania...
— Ale nigdy bez przyczyny. Coś w tem tkwić musi...
— Przed tobą, droga mamo, nic się nie ukryje, muszę więc być otwartą. Otóż, hrabia Justyn...
— Z racyi którego jesteś już na ludzkich językach.
— O co nie dbam wcale — wzruszyła Izabela ramionami i ciągnęła dalej — mówił mi kiedyś: „Droga przyjaciółko, zaczynam się u was nudzić.”
— Nie było to zbyt pochlebne — zauważyła matka.
— Przepraszam cię, mateczko, powiedział: „zaczynam się u was nudzić”, a nie z wami. Zechciej zrozumieć tę różnicę.
— Wybacz, ten subtelny odcień uszedł mej uwagi.
— Mówił dalej hrabia: „We wszystkich salonach i prócz ciebie, pani, spotykam ludzi inteligentnych, genialnych, ale obok nich cały tłum, który chce za takich uchodzić. Znajdź pani kawałek lasu na tej pustyni, wyszukaj jakąś Gracyę do tej sentymentalnej tragedyi.” Hrabia Justyn miał racyę, jak zresztą zawsze. Postanowiłam zastosować się do jego rady.
— I znalazłaś już, winszuję ci tej „akwizycyi”, zdaje się tak się to mianuje w żargonie aktorskim. Śmiałabym się z tego, gdyby tu szło tylko o Gabryelę Borotinównę, ale zapominasz chyba, że obecnie to pani Paganiowa. Więc osoba, która nosi nazwisko mego syna ma być zabawką dla znudzonych twych gości! Naturalnie, cóż cię może obchodzić tradycya, honor twej rodziny, wobec życzenia hrabiego...
— Jakże tragicznie bierzesz to, moja matko — śmiała się Izabela — mówisz o rodzinie Paganich, jak o dynastyi panujących.
— Dosyć tego! — wykrzyknęła matka, odwracając dumnie swe oblicze.
— Żegnam was! — powiedziała Izabela i wyszła.
Pan Pagani zasiadł do swoich papierów i zaczął je odczytywać od miejsca, w którem przerwały mu pracę wizyty dzieci.
Małżonkowie stanęli w domu. W powozie żadne z nich słowa nie przemówiło, w domu również milczeli. Kiedy jednak Lambert siedział po południu w swym pokoju, weszła doń nieśmiało Gabryela. Była smutna, oczy miała spuszczone.
— Lambercie — szepnęła — mam do ciebie prośbę.
— Jaką?
— Masz tyle książek, czy nie mógłbyś mi pożyczyć?
— Najchętniej; wybierz sama. Co ci się podoba. Ot tu są dzieła Wiktora Hugo, Georges Sand’a, Gautier’a.
— Nie, nie! Lambercie prosiłabym cię о...
— О?
— О jaką geografię, abyś się za mnie nie potrzebował wstydzić i rumienić.
Przytem sama zaczerwieniła się strasznie. Lambert roześmiał się głośno i zaczął gorąco całować jej twarz i czoło.
Usiedli przy oknie i przyglądali się wspólnie tłumom przechodniów, malowniczemu Petrzynowi, spokojnej Wełtawie, wieczornej zorzy, wreszcie wschodzącym gwiazdom. Śmieli się, żartowali, byli szczęśliwi, o geografii całkiem zapomnieli.
W dwa dni potem Lambert przechadzał się po stołowym pokoju, czekając od godziny na żonę, z którą mieli jechać na raut do Izabeli.
— Nareszcie! — zawołał, kiedy Gabryela stanęła we drzwiach. — Ale cóż znaczy to okrycie?
Była ona szczelnie, od stóp do głów, otulona w płaszcz i gęstą woalkę, z pod której błyszczały oczy, niby gwiazdy w mgle tonące.
— To znaczy, drogi Lambercie, że nietylko całe towarzystwo, ale i ciebie chcę oczarować swoim strojem; doprawdy cieszę się z twego zdumienia.
— Dziecię! — śmiał się Lambert i wziąwszy żonę pod ramię, zaprowadził ją do powozu.
Salon Izabeli znanym był w całem mieście jako punkt kulminacyjny śmietanki towarzystwa Pragi. Wszystkich, co wyróżniali się rozumem, urodą lub bogactwem starała się Izabela mieć na swych zebraniach. Salon stanowił dla niej największą troskę, najważniejsze zajęcie życia. Przez całe lato rozmyślała zwykle, kogoby „pozyskać”, ktoby się obecnie nadawał „na pokaz.” Dom jej był pysznym pałacem: nie brakowało tam ani francuskiej elegancyi, angielskiego komfortu, ani włoskiej fantazyi.
Tego wieczoru było liczne bardzo zebranie. W sali muzycznej grał właśnie znakomity artysta na fortepianie; Izabela z hrabią Justynem stała w małym pokoju przyległym.
A propos — zapytał hrabia, nie słuchając wcale muzyki — mówiłaś mi pani, że przygotowujesz dla mnie niespodziankę?
— Tak jest. Myślałam wprawdzie, że jej pan już dziś nie ujrzysz, ale otóż i ona weszła do wielkiej sali, a w tej chwili ku nam zmierza.
Hrabia się obejrzał.
— Na Boga, co za strój! — szepnął półgłosem, dusząc się od śmiechu. — Czyś pani widziała coś równie śmiesznego?
Była to Gabryela.
W sali muzycznej ustała muzyka i zrobiło się tak cicho, że słyszało się tylko szelest jedwabnej sukni Gabryeli, a jednocześnie na wszystkich twarzach ukazał się uśmiech. Gabryela wyglądała rzeczywiście śmiesznie. Toaleta jej zadziwiła każdego, lecz w inny sposób, niż ona oczekiwała. Była arcyniegustowna, przestrojona, a uczesanie tak nieszczęśliwe, że śmiech Izabeli był zupełnie usprawiedliwiony. Do tego wszystkiego Gabryela, myśląc, że wywołała oczekiwane wrażenie, kroczyła obok męża z dziwnie naiwną dumą. Posiadała ona wprawdzie dużo smaku i fantazyi i gdyby się znalazła we Florencyi w XIV wieku, gdzie w ubiorach panowała absolutna swoboda i każdy mógł sobie własną modę wynajdywać, tam, gdzie ubieranie było artystycznym czynem, tam byłaby napewno zwyciężyła. Ale w Czechach, w XIX stuleciu, kiedy najmniejsze odstąpienie od panującej mody za grzech poczytywano, musiała doznać porażki, choćby z tego tylko względu, że nie umiała poruszać się w tej obcej dla siebie formie.
Lambert, idąc przy niej, tortury przenosił. Zbyt późno, bo dopiero na progu salonu, zobaczył żonę w tym „zachwycającym” stroju.
— Moja miła bratowa — przedstawiała Izabela Gabryelę, zasłaniając usta koronkową chusteczką.
Hrabia złożył ukłon, Gabryela powitała go z takim wrodzonym, nieprzymuszonym wdziękiem, iż przebaczył jej prawie niegustowny ubiór.
— A to mój brat Lambert — pan hrabia Justyn R.
Panowie zaczęli zaraz rozmowę; Izabela, ująwszy Gabryelę pod ramię, wprowadziła do salonu i zapoznała z resztą towarzystwa. Lambert odpowiadał hrabiemu z roztargnieniem, widział bowiem, jak się uśmiechy pań krzyżowały, jak czyniły niekorzystne uwagi, skoro się tylko odwróciła. Krew w nim zakipiała.
— Ach! — zawołał nagle hrabia — co za cudne zjawisko! Kto jest ta dama, wchodząca do salonu? Czy jej pan nie znasz?
Lambert odwrócił się machinalnie, a zdumienie odbiło się i na jego twarzy.
Na progu salonu stała kobieta tak piękna, majestatyczna, że kto raz na nią spojrzał, nie mógł już od niej wzroku oderwać. Cała jej twarz, a zwłaszcza klasyczny profil przypominały najpiękniejsze posągi greckie; tylko ostry łuk około ust nadawał wyraz bólu temu marmurowemu obliczu, a oczy nieokreślonej barwy miały raczej coś z Bayron’a, niż z Grecyi.
Nie była już pierwszej młodości, jednak ubrała się w skromną, białą jedwabną suknię. Prócz wielkich pereł we włosach, nie miała na sobie najmniejszego klejnotu, najmniejszej ozdoby. Cała jej postać owiana była wprost jakąś subtelną elegancyą. Lambert został oczarowany, podobnie jak całe towarzystwo. Sam nie wiedział kiedy się znalazł w wielkim salonie, pośród grupy, otaczającej nowoprzybyłą...
— Madame de Dorval — prezentowała Izabela, trzymając jeszcze pod rękę Gabryelę.
Mimowoli porównał Lambert te dwie kobiety a porównanie to bardzo, bardzo niekorzystnie wypadło dla jego biednej żony.
Pani de Dorval usiadła na małej kanapce w zagłębieniu, wśród wysokich palm umieszczonej. Artysta zaczął się znów produkować muzyką na fortepianie. Izabela powróciła z Gabryelą do małego saloniku, gdzie hrabia Justyn zabawiał się oglądaniem zbioru najrozmaitszych figurek porcelanowych, rozstawionych na hebanowym what-notu.
— Czy nie życzysz pan sobie, abym go z panią de Dorval zapoznała? Jest to najpiękniejsza kobieta z całego obecnego zebrania.
— O tem nie możesz pani rozstrzygać — rzekł hrabia uprzejmie. — Pozwól, abym pozostał przy swem własnem zdaniu.
Izabela się uśmiechnęła.
— Posłuchaj pan, jak pięknie gra artysta Kamenicky. Proszę mi wybaczyć, muszę odejść, aby porozmawiać z panią de Dorval. Baw się pan tymczasem z przemiłą Gabryelą.
Hrabia westchnął: bawić się z kobietą, która się nie umie nawet ubrać! Nie wiedział o czem mówić. Uchwycił się uwagi Izabeli.
— Nieprawdaż, szanowna pani, pan Kamenicky gra prześlicznie.
— Tak, bardzo ładnie — spuściła oczy na swój bukiet.
— A teraz gra Beethoven’a, boski Beethoven! Czy i pani przekłada go ponad wszystkich kompozytorów?
Gabryela chwilę milczała, potem rzuciła pytanie:
— Czy i „Fidelio” Beethoven’a?
— Tak — odparł hrabia, dziwiąc się, że można takie pytanie zadawać. — Czemu się pani pyta?
— Bo wczoraj słyszałam tę operę i nudziłam się na niej przeokropnie.
Hrabia się roześmiał.
— Przyznaję, że i mnie nudzi, nie odważyłem się jednak wypowiedzieć tego głośno.
Podniosła nań swe piękne, dziecinne oczy, pełne naiwnego zdziwienia.
— Dlaczego? Tego nie rozumiem!
Kręciła małą główką, przyczem pstre pióra śmiesznie się kiwały. Ale hrabiemu nie wydały się już zabawne. Teraz do tego wyrazu miłej twarzyczki, nie pojmującej, czemu ma taić swe myśli, pstra ta zabawka we włosach była bardzo odpowiednią, boć dzieciom wszystko uchodzi.
— Czy pani uprawia muzykę? — pytał hrabia, mniej obojętnym tonem.
— Ach, nie! Mój ojciec — ale pewnie pan tego nie wie? Naturalnie, że nie, przecież nie powiedziałam jeszcze. Otóż, ojciec mój jest wiejskim nauczycielem muzyki, słyszałam więc ciągłe ćwiczenia się jego uczniów i muzyka obrzydła mi zupełnie. Zresztą nie miałam na nią czasu, gdyż całe gospodarstwo w mych rękach spoczywało. Śpiew mnie tylko zawsze zajmował.
— Masz pani racyę. Ludzkie gardło, to najdoskonalszy instrument. Zazdroszczę pani tego daru Bożego.
— Nie sądź pan, abym umiejętnie obchodziła się z tym instrumentem, jak to nazywasz. Uczyłam się trochę, lecz nie zaszłam daleko. Siadywałam często niedaleko skały, odbijającej głośnem echem i radowałam się, skoro echo pieśń moją powtarzało.
Mówiła z ogniem, a hrabiemu coraz się więcej podobała. Jak prosto, serdecznie opowiadała mu o swym ojcu — „wiejskim nauczycielu.” Nie zaczerwieniła się przy tem, nie spuściła oczu — hrabia ją podziwiał. Głośne brawo w salonie przerwało ich rozmowę. Artysta skończył popis i wszedł z Izabelą do pokoju.
— Nie wahaj się już, panie hrabio, chodź, zapoznam cię z panią de Dorval — rzekła Izabela. — Niech pan zostawi swą towarzyszkę jej mężowi.
Zawisła na ramieniu Justyna i poszli do salonu. Lambert z Gabryelą zostali sami.
— Jakże się pani bawi? — zapytał Lambert, oglądając się, czy kto na nich nie patrzy.
Gabryela była zdumiona.
— Czego mi „pani” mówisz? czy się gniewasz?
— I pytasz się jeszcze? Na litość, zdejmij przynajmniej to indyjskie „wampum” z głowy, czy nie uważasz pani, że jesteś przedmiotem śmiechu wszystkich. Jeśli nie umiesz się pani sama ubrać, czemu nie przyjmiesz lepszej panny służącej?
Nieszczęsna Gabryela przejrzała się w zwierciadle, a w chwilę po tem rzuciła okiem na panią de Dorval, która opierała właśnie głowę na poduszce kanapy, głowa jej przypominała najpiękniejsze greckie kamee. Teraz dopiero zrozumiała Gabryela, iż strój jej nie był bynajmniej zachwycającym, jak się w domu wydawał. Jednym ruchem ręki zerwała z głowy „indyjskie wampum”, rzucając je w kosz z kwiatami, przy którym stała. Łzy cisnęły się jej do oczu, lecz siłą powstrzymała się od płaczu, gdyż do pokoju wchodziła cała grupa osób, między niemi Izabela i pani de Dorval.
— Powiedz pani, że ci gorąco — szepnął Lambert.
— Tak mi gorąco — powtórzyła Gabryela.
Tamowane łzy czuć było w jej głosie, który z trudnością wydobywał się z zaciśniętego gardła. Na twarzy Izabeli przemknął ironiczny uśmiech.
Obojętny wzrok pani de Dorval zatrzymał się chwilowo na Gabryeli, przesunął na zarumienioną twarz Lamberta i objął znów, już życzliwiej, postać młodej kobiety.
— Przepraszam, włosy się pani rozrzuciły — przemówiła uprzejmie, z wyrazem dobroci — trzeba je poprawić. Wyjęła szpilkę z głowy swej i spięła pukle czarnych włosów Gabryeli.
— Dzięki — szepnęła cicho, zmieszana Paganiowa i wtuliła się do kąta przy kominku, obstawionego egzotycznemi roślinami. Zobaczywszy tam krzesło, usiadła na niem spiesznie, nie chcąc być przez nikogo widzianą. Pragnęła samą pozostać. Była bardzo smutna i zmartwiona złym humorem męża. Czuła, że nie zapanuje dłużej nad łzami, które tłumnie do jej oczu napływały.
Izabela wraz z panią de Dorval usiadła z drugiej strony kominka, na którym ogień wygasł zupełnie. Lambert stał oparty o gzyms marmurowy.
— Gdzie pani wczoraj była? — pytała Izabela. — Sądzę, że pani dokładnie zwiedza naszą stolicę. Jakież ona wywiera wrażenie?
— Upajające! — odparła zapytana. — Wczoraj byłam na Hradczanach[1], zachwycałam się widokiem z tarasu w Belwederze, podziwiałam prześliczną panoramę Pragi. Teraz dopiero zaczynam rozumieć waszą historyę, jej wybitne jednostki.
— A, panie hrabio — przerwała Izabela, zwracając się do wchodzącego Justyna — i pan uciekasz z wielkiej sali i szukasz tutaj chłodu i orzeźwienia.
Hrabia zajęty był żywą rozmową z piękną śpiewaczką wiedeńską, która z małym talentem, a wielkiemi pretensjami rozpoczynała właśnie w teatrze niemieckim karyerę artystyczną.
— Czy nie przerywam paniom ważnej rozmowy? — odezwał się hrabia, podając śpiewaczce krzesło.
— Bynajmniej — odparła Izabela. — Pani de Dorval wypowiadała tylko hymny pochwalne na cześć naszej pięknej Pragi.
— Czyż można się nią zachwycać — dziwiła się artystka z prawdziwie niemieckim beztaktem. — Pani zna przecież Wiedeń.
Pani de Dorval patrzyła na nią obojętnie, nie odpowiadając nawet, tylko ironiczny uśmiech pojawił się na jej ustach.
— Pani de Dorval wiele bardzo podróżowała — przerwała gospodyni kłopotliwe milczenie.
— Ja tak lubię podróżować — szczebiotała śpiewaczka. — Szkoda jeno, że teraz coraz już mniej przytrafia się nadzwyczajnych przygód. Po sobie przynajmniej sądzę. Czy doznałaś pani czegoś podobnego?
Pani de Dorval, nie chcąc być niegrzeczną, musiała odpowiedzieć. Czoło jej pokryło się zmarszczkami, oblicze spochmurniało, zimnym, twardym głosem rzuciła słowo:
— Nie.
Lambert odczuł, że ta krótka odpowiedź była chęcią zabezpieczenia się przed dalszem wybadywaniem; odczuł również, że dziwna obojętność jej była tylko maską marmurową, ukrywającą jakieś głębokie cierpienie.
Spiewaczka zrozumiała nareszcie, iż pani de Dorval nie dba o jej osobę, więc zmieszana nieco, nadrabiając miną, zwróciła się do mężczyzn, stojących przy kominku.
— Może panowie przypomną sobie jaką awanturkę z ich podróży i dla zabawienia nas zechcą ją opowiedzieć.
Lambert, zapatrzony w twarz pani de Dorval nie usłyszał nawet tych słów. Po obliczu hrabiego przeleciał jakiś błysk miłych wspomnień.
— Obudziłaś pani dawne wspomnienie, które dla mnie bardzo jest zajmujące, drogie, ale nie jest ono o tyle romantyczne, by panie mogło zabawić.
— Niech pan mówi — nalegała śpiewaczka — pasyami lubię słuchać opowiadań.
Hrabia umilkł; wpatrywał się w wazon etruski, na gzymsie kominka stojący i zdawał się namyślać nad początkiem swej opowieści.
— W jakimż kraju wydarzyła się pańska awantura? — zawołała zniecierpliwiona artystka.
W małem mieście, w pilzneńskim okręgu!
— Jakież rozczarowanie! Myślałam, że pan wymieni Indye co najmniej.
— Bardzo żałuję, ale to było doprawdy w Czechach. Miałem wówczas lat osiemnaście i poraź pierwszy odbywałem dłuższą podróż. Szedłem piechotą z Pilzna do Klatowa do krewnych, z którymi wybieraliśmy się zwiedzić Szumawę[2]. Podróż ta miała dla mnie czar nowości. W miasteczku, gdzie spędziłem pierwszą noc, jakieś wędrowne towarzystwo, złożone z dziwnej mieszaniny aktorów, akrobatów i grajków dawało właśnie wielkie przedstawienie. Nic podobnego dotąd nie widziałem, poszedłem więc do „świątyni sztuki”, zwykłej gospody „u czerwonego serca”.
— To znakomite! — zawoła Izabela — naturalnie zakochałeś się pan zaraz w pierwszej bohaterce?
— Tak.
— Byłaż piękną, młodą?
— Piękną nie była, ale bardzo młodą, miała lat pięć.
Śpiewaczka roześmiała się głośno.
— A jak wyglądał bohater? — pytała dalej.
— Niezwykle; miał cztery nogi...
— Cztery? Cóż to znaczy?
— Tak, cztery nogi, pani, bo to był pies.
— Już nie będę przeszkadzała, niech pan mówi, proszę.
— Dawali pantominę — ciągnął hrabia Justyn. — Treść jej była następująca. Gromada dzikich Indyan ukradła białym małe dziecko i uciekła z niem do lasu. Kobieta, przedstawiająca matkę dzieciny, załamywała ręce z rozpaczy. Naraz jakaś dobra myśl zaświtała w jej głowie. Przyprowadziła pięknego psa, poprzednio uwiązanego do budy. Pies zaczął węszyć ziemię, szczeknął i radośnie pobiegł w stronę lasu. Kilkunastu osadników podążyło za nim. Pies ten był rzeczywiście artystą, grał bowiem doskonale.
— Nie pamiętasz pan imienia tego rozumnego aktora?
— Nie pamiętam, jakkolwiek zasługiwał na mą pamięć. Pozwól pani, bym dokończył opowiadanie. Dzicy chcieli zabić dziecko białych. Mała dziewczynka wybornie grała niemą rolę; przerażenie prawdziwe malowało się na jej obliczu, które rozjaśniło się nagle, skoro ozwało się ujadanie i szczekanie psa. Jednocześnie rozległ się wystrzał i biali wpadli tłumnie na scenę. Pies rzucił się na Indyanina, który się zamierzał siekierą na dziecko, i uratował je tym sposobem.
— A więc szczęśliwe zakończenie — rzuciła Izabela.
— Jeszcze nie, madame. W trzecim akcie jeden z pozostałych dzikich podpalił dom osadników Wszyscy wybiegli z niego przerażeni, zapominając o dziecku. Indyanin zapalił jednak dom tak niezręcznie, że w kilka minut cała scena w rzeczywistych płomieniach tonęła. Aktorzy uciekali i naprawdę zapomnieli o dziewczynce. Tłok był straszny, zamieszanie dochodziło do najwyższego stopnia. Zgubione dziecko ukazało się w oknie namalowanego płóciennego domku, zkąd wychodziły kłęby prawdziwego dymu. Nigdy nie zapomnę rozpaczliwego okrzyku jednego z muzykantów. „Wando!” — zawołał i wbiegł oszalały na scenę; podążyłem za nim. Dziecina uśmiechnęła się, na jej twarzyczce nie znać było najmniejszego strachu.
— Nie bój się, ojczulku — wołała, ukazując psa, który dostał się po drabinie na górę i za chwilę złożył dziecko u nóg przerażonego ojca.
— Ależ to cały melodramat — zauważyła Izabela. — Brakuje tylko matki z rozpuszczonemi włosami, omdlewającej.
— Tej nie było na scenie — dodał hrabia. — Po uspokojeniu się publiczności, stłumieniu ognia, powróciłem do domu. Nie mogłem jednak spać przez całą noc, gdyż okrzyk „Wando” dźwięczał mi bezustannie w uszach. Usnąwszy nareszcie, wpadłem w sen kamienny, z którego obudziłem się przed wieczorem dopiero. Pośpieszyłem zaraz do komedyantów, ale muzykanta ani jego dziecka nie zastałem już między nimi. Posprzeczał się podobno z „ indyaninem”-dyrektorem trupy i rozłączył się z nim nadobre. Opuścił miasto, a nikt nie wiedział dokąd powędrował. Nie widziałem go już więcej.
— A ta mała Wanda była pierwszą miłością hrabiego? — żartowała Izabela.
— Wyśmiej mnie pani, ale doprawdy nie mogę zapomnieć tego dziecka, tych pięknych oczu, które podobne były do drobnej mozajki z białego i niebieskawego, marmuru z czarnym, wymarzonym dyamentem.
— Tylko szkoda, że do całości obrazu nie pamiętasz pan imienia psa — drażniła się Izabela.
Wszyscy, prócz Lamberta, zapatrzeni w opowiadającego hrabiego, nie zauważyli śmiertelnej bladości twarzy pani de Dorval. Obejrzała się pierwsza Izabela i krzyknęła przerażona: Na Boga, co się pani stało?
— Nic — odparła z ciężkiem westchnieniem. — Powóz czeka na mnie już zapewne.
Lambert podał jej ramię. Wdzięcznie je przyjęła, nogi się bowiem pod nią chwiały, a Pagani czuł jak cała się trzęsła. Izabela i śpiewaczka poszły za nimi; hrabia pozostał w zamyśleniu. Rozbudził go srebrzysty śmiech. Obejrzał się i ze zdumieniem zobaczył przy sobie Gabryelę.
— Prawdopodobnie myśli pan stale o zapomnianem imieniu psa. Powiem je panu. Mój biedny Artus nie przypuszczał chyba, że ktoś sobie o nim wspomni.
Hrabia patrzył na nią zdziwiony, niby na czarodziejkę.
— Zkąd pani to wiesz, doprawdy on się tak wabił.
— Czyż nie wydam się panu zbyt zarozumiałą, jeśli te wszystkie pochwały o mozajkowych, dyamentowych oczach do siebie wezmę? Ale to przecież nie moja wina, iż ówczesna Wanda, a dzisiejsza Gabryela jest jedną i tążsamą osobą. Skoro mój ojciec opuścił zajęcie komedyanta, zmienił me imię. Witam pana tedy, jako starego znajomego! Podała mu rękę, hrabia uścisnął ją serdecznie.
— Biedny, biedny Artus! Pan nie wiesz jaki smutny miał koniec. Kiedy się mój ojciec przeniósł do miasteczka B. w roli nauczyciela muzyki, a było to zaraz po owym pożarze w teatrze, pozostał z nami Artus, jako jedyny nasz majątek. Jednego lata wściekł się pies w naszej okolicy i pogryzł kilka innych. Nastał ogromny popłoch. Ja jednak o niczem nie wiedziałam i Artus po dawnemu był stałym moim towarzyszem. Pewnego dnia wyszliśmy razem w pole, rozmawiałam z nim, jak z człowiekiem i niechaj mi pan wierzy, całkiem mnie rozumiał.
Nagle wypadło na nas kilku chłopów z drągami i rzucili się na Artusa, krzycząc, że to właśnie ów pies wściekły. Nadaremnie tłómaczyłam ich pomyłkę, prosiłam, zabili przed memi oczyma biednego Artusa, który skonał u mych nóg, skarżąc się smutnem spojrzeniem na okrucieństwo i niesprawiedliwość ludzką. Zemdlałam wtedy z żalu, a przez długie lata opłakiwałam stratę mego najszczerszego przyjaciela. Pochowałam go własnemi rękoma pod krzakiem bzu. Doprawdy nie mogę o nim pomyśleć bez wzruszenia. Biedny, biedny mój Artusie — szeptała, a łzy spływały jej po twarzy.
Zamilkli oboje, gdyż i hrabia Justyn był pod silnem wrażeniem. Wkrótce jednak wyrwał ich z zamyślenia śpiew wiedenki, która wykonała aryę z „Semiramidy” haniebnie, bez najmniejszego zrozumienia. Mimo to wywołała ogólny zachwyt i rzęsiste oklaski. Gabryela rozejrzała się po salonie i zobaczyła swego męża, siedzącego na tej samej kanapce, gdzie pierwej odpoczywała pani de Dorval. Był pogrążony w dziwnem rozmyślaniu.
— On smutny, a ja bawię się z innymi, o nim zapominając — wyrzucała sobie Gabryela i nie zwracając już uwagi na hrabiego, poszła do Lamberta.
— Co ci jest? — pytała serdecznie.
Poruszył niecierpliwie głową.
— Lambercie, czem względem ciebie zawiniłam? — pytała się ze wzruszeniem.
— Ach, Boże! — niczem — odparł nerwowo.
— Gabryelo — zawołała Izabela — Lambert chwalił bardzo twój piękny głos, może nam zaśpiewasz?
— Nie; umiem zaledwie parę starych piosenek, zbyt już osłuchanych.
— Zaśpiewaj, zaśpiewaj proszę — nalegała, ciągnąc ją do sali koncertowej.
Nie wierzyła w talent Gabryeli i dlatego właśnie namawiała ją tak usilnie. Postanowiła sobie uczynić Gabryelę śmieszną, a teraz, widząc, że inne zupełnie, niż oczekiwała ona, robi bratowa wrażenie na Justynie, pragnęła tego podwójnie. Zaczęła już zazdrościć.
Gabryela nie widziała nikogo, prócz Lamberta smutnego, pochmurnego. Widoczne było, że się na nią gniewa, a tego nie spodziewała się nigdy, przynajmniej nie tak prędko.
— O jakaż różnica między spojrzeniem, jakiem teraz mnie objął a ówczesnem pod jabłonią — myślała przygnębiona.
Nagle zamajaczyła jej przed oczami cała ta okolica, zabrzmiała melodya katarynki. Jako we śnie usiadła przy fortepianie, jak we śnie przesuwała palcami po klawiszach. Wielkie swe oczy, pełne łez, podniosła w górę, a gorąca, głęboko odczuta, prosta, lecz tkliwa pieśń: „kiedym len przędła” popłynęła złotą kaskadą tonów nie z ust jej, ale z serca. Takie dźwięki mało kto jednak zrozumie, to też odezwały się słabe pochwały i kilka grzecznych „brawo.” Tylko śpiewaczka wiedeńska zdała się być w natchnieniu. Przypomniała ona sobie opowiadaną anegdotę o sławnej artystce włoskiej, która szal, przeznaczony przez papieża dla największej śpiewaczki współczesnej, ofiarowała prostej cygance i jako faute de mieux podała Gabryeli napół zwiędłą różę ze swego bukietu. Gabryela nie zauważyła tego nawet, w tej chwili bowiem posłyszała za sobą głębokie westchnienie. Myślała, że to Lambert, obejrzała się, obok niej stał hrabia Justyn. Jednakże i Lambert był wzruszony wspomnieniem pamiętnej chwili przy jabłoni i urażony obojętnem zachowaniem słuchaczy, zaproponował więc żonie powrót do domu. Przyjęła to radośnie.
W powozie oboje milczeli, każde pochłonięte własnemi myślami. Ona przypomniała sobie te dawne czasy włóczęgi z ojcem. On miał wciąż przed oczami postać pani de Dorval, chłodną, marmurową; widział bladość jej lica, jej ból i smutek, starannie ukrywany pod maską obojętności. Takiej idealnej piękności, czegoś równie powabnego nie zdarzyło mu się spotkać. Podobnie regularne rysy twarzy pełnej głębi uczuć i myśli tylko dłuto Praksitelesa mogło wykuć z kararyjskiego marmuru. Teraz znalazł prawdziwą Niobe żyjącą. Jaka w niej mieści się zagadka?

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Od owego rautu u Izabeli wszystko uległo zmianie w domu młodych małżonków — w tym dniu skończyły się ich miodowe miesiące. Gabryela zrozumiała, że zaczął się nowy okres życia. Delikatny pył poezyi pierwszych dni ich szczęścia starł się zupełnie, zatracił się na zawsze, jak każdy raj...
— A to wszystko dzięki niegustownej toalecie — powtarzała sobie z cierpkim uśmiechem.
Myliła się jednak. Lamberta gniewało wprawdzie fiasco żony na wizycie u rodziców, a następnie w kołach „jego ludzi,“ ale głównie bolało go porównanie żony z panią de Dorval. Sam krył się przed sobą, lecz piękna jej twarz tak silnie utkwiła mu w pamięci, że widział ją wciąż przy sobie. Nie mógł sobie wyrzucać sprzeniewierzenia się żonie, boć ją kochał gorąco, nową znajomą zaś jeno podziwiał. Najwięcej przynęcała go owa zasłona tajemniczości, w jaką się przyoblekła, i obojętność, gdy chciał się do niej zbliżyć. Był on przyzwyczajony „wywoływać wrażenie,” a teraz mu się to nie udało zupełnie. Mężczyźni więcej posiadają samolubstwa, dobrze ukrytego w tajnikach serca.
Zaraz na drugi dzień odwiedził Lambert siostrę i naprowadził rozmowę na temat o pani de Dorval.
— Poznałam ją w Dreźnie — opowiadała Izabela — w domu pewnej szlachcianki polskiej, z którą widywałyśmy się w kilku miejscach leczniczych. Byłam nią oczarowana od pierwszego wejrzenia. Usłyszawszy, że z Czech pochodzę, ucieszyła się bardzo i mówiła, jak ją ten kraj, a zwłaszcza Praga żywo zajmuje, że chętnieby do niej przyjechała, gdyby nie obawa osamotnienia tutaj. Na moje zaproszenie wnet się wybrała i obecnie codzień się widujemy.
— Czy jest wdową?
— Nie wiem, nie mówi nigdy o swym mężu. Jestem pewna, iż przyjazd jest wywołany jakąś poważną przyczyną. Możliwe, że to są sprawy polityczne, albo intrygi miłosne. Wątpię nawet w tożsamość jej nazwiska. Ale cóż nam zależy na tem wszystkiem. Jest ona pierwszorzędną gwiazdą na horyzoncie naszych salonów i to mi najzupełniej wystarcza.
Lambert skierował rozmowę na inny przedmiot i wyszedł wkrótce.
Izabela nie zapytała nawet o bratową.


∗             ∗

W kilka dni później pogoda była prześliczna: słoneczno, ciepło, błękitnie, jak na wiosnę.
— Dawno już nie wychodziłam z domu, chciałabym dziś pójść na przechadzkę — zwróciła się Gabryela do męża.
— Przykro mi bardzo, ale nie mam czasu — odparł Lambert. — Dziś muszę wykończyć z ojcem terminową robotę.
Gabryela westchnęła, mąż nie zauważył tego.
— Lambercie, czemuż jesteś innym, niż dawniej? — pytała, tuląc się do niego serdecznie. — Czy możliwe, abyś się wciąż na mnie gniewał za taką drobnostkę. Toż nie moja wina, że nie mam gustu. Nie nadaję się do twych znajomych pań, to też nie pójdę do nich więcej. Ot i po wszystkiem.
Skończywszy, pochyliła smutnie głowę.
— O, droga Gabryelo, daremnie się trapisz. Jeśli chcesz, pójdę z tobą, lecz nieprzyjemnie będzie mi pracę odkładać.
— Pójdziemy więc drugim razem — zawołała z rezygnacyą.
Skoro odszedł, żałowała odtrąconej propozycyi. Otworzyła okno i wyglądała na ulicę. Słońce tak nęcąco świeciło, zebrane na gzymsie okna wróble świegotały wesoło, jakby się z niej wyśmiewały, że siedzi w klatce, podczas gdy one bujają swobodnie.
— Tak często błądziłam dawniej po lasach i polach, dlaczegóż nie mogłabym teraz wyjść bez przewodnika?
Po krótkim tym monologu włożyła kapelusz i za chwilę przebiegała już ulicę, by dostać się na brzeg Wełtawy. I tak jej było dobrze, miło. Rzeka mieniła się niby roztopione złoto, a fale jej w wesołym rytmie obijały się o siebie. Nawet nie spostrzegła, gdy znalazła się przy drugim moście.
— Gdzie pójść, czy na wyspę? — myślała. — Nie, ztamtąd widać nasz dom, nie miałabym zatem wrażenia dłuższej przechadzki. Szła więc dalej i doszła do stóp góry Petrzyn.
— Jak tu pięknie! — zawołała — a ze szczytu jeszcze piękniejszy chyba widok, muszę się tam dostać.
Przyśpieszyła kroku, nie rozglądając się zupełnie, nawet przymrużyła oczy, chcąc odrazu ujrzeć całą panoramę. Zmęczona, zbliżyła się do kamiennej ławki, aby spocząć na niej trochę. Prędko jednak powstała z przerażeniem, usiadła bowiem około jakiegoś mężczyzny. Ten podniósł się i złożył jej ukłon — był to hrabia Justyn.
— Dzięki Bogu, że to pan hrabia.
— To wyrażenie bardzo mi pochlebia, szanowna pani.
— Czemu? — zadziwiła się.
— Dziękujemy Bogu zwykle za rzeczy miłe — a więc...
— Tak, ale także, panie hrabio, i za krzyżyki, jakie Bóg na nas zsyła, tak przynajmniej uczył ksiądz katecheta. To się nas jednak nie dotyczy.
Powiedz pan, gdybym się tak była usadowiła koło kogoś obcego. Pan już stary znajomy, to wypada. Niechże pan siada.
Zajął miejsce obok niej; przez chwilę milczeli, zapatrzeni w prześliczny widok rozłożonego u stóp góry miasta.
— Pan hrabia widział już wiele miast?
— Bardzo wiele.
— Powiedz mi pan, czy są takie, jak nasza Praga?
— Czy tak powabne?
— Nie, czy powabniejsze? Mój ty Boże, jak ja sobie tę Pragę wyobrażałam w myśli, a teraz...
— Praga się pani nie podoba?
— Tego nie mogę powiedzieć, ale wszystko inaczej tu zastałam, niż sobie przedstawiałam.
— Co takiego naprzykład?
— Co? wszystko. Towarzystwo naprzykład.
— Ach, i mnie się ono nie podoba. Do niedawna nie chciałem mieć z niem nie wspólnego, przez długi czas zamykałem się w swem mieszkaniu.
— Toś źle czynił, panie hrabio!
— Dlaczego?
— Dlatego, że cię było szkoda.
Objęła go tem swem sarniem spojrzeniem, pełnem dziecinnej szczerości.
— Czego pan chcesz? — pytała zadziwiona, gdy hrabia ujął gorąco jej rękę.
— Przepraszam, zdawało mi się, że robak chodzi po rękawiczce pani — tłómaczył się, zmieszany ogromnie, potem mówił dalej: — Dlaczego byłoby mnie szkoda?
— Boś pan taki dobry, naturalny. Samo spojrzenie tych ludzi wprost mnie mroziło. A jacy oni dziwni: każdemu się zdaje, iż stoi na takiej wyżynie, do której dostęp innym niemożliwy, a przy rozmowie zdają się zniżać przez grzeczność tylko.
Zamilkła.
— Proszę, niech pani dalej mówi.
— Dajmy pokój naszym bliźnim; mówmy o czem innem. Ale o czem?
— O czem się pani podoba, ja zadowolę się samym dźwiękiem jej głosu.
Roześmiała się wesoło.
— Będę zatem mówiła, aż panu obrzydnie. Może opowiadać o tych miłych czasach, gdym jako mała dziewczynka biegała po lesie z mojemi rówieśniczkami, zbierając grzyby lub fiołki? Krzyczałyśmy wtedy z całych sił, aż drzewa się chwiały; mawiałyśmy, że płoszymy wilki, o których słyszałyśmy w bajkach. Kiedy byłyśmy już porządnie zmęczone, siadywałyśmy na łące i śpiewały, na wyścigi, aż do zachodu słońca. Ponieważ najwięcej umiałam śpiewek, które się wszystkim bardzo podobały — bywałam zwykle królową. Więc przybierały mnie towarzyszki kwiatami, a gdy tych nie było, wiły korony z mchu i szyszek i niemi mnie wieńczyły. Wówczas nie było to śmieszne, nikt nie drwił z mej korony, nie nazywał jej „indyjskim wampum!”
Hrabia nie mógł się powstrzymać od śmiechu.
— „Wampum” — powtórzyła, śmiejąc się również — jakie to zabawne słowo, nieprawdaż?
Śmiała się coraz głośniej, aż śmiech ten w łzy się przemienił. Hrabia, mocno wzruszony, nie wiedział co robić. Uspokoiwszy się, wstała.
— Chodźmy, panie hrabio, już czas powrócić. A może pan jeszcze zostanie?
Hrabia odprowadził ją naturalnie. Kiedy stanęli przy domu, zaczął się żegnać.
— Pójdziesz pan przecież do nas — zapraszała. — Jestem sama i smutno mi. Lambert mile pana powita.
Hrabia w trudnem był położeniu, nie mógł bowiem uczyć jej tego, co wypada, a co nie uchodzi. Nim znalazł jakąś racyonalną wymówkę, zapraszała go powtórnie.
— Boisz się pan nudów? Będę opowiadała o Artusie, zaśpiewam panu kilka piosenek.
Hrabia poszedł.
Mówiła mu o Artusie, o tułactwie z ojcem, o figlach dziecinnych, wyprawach po lesie i polach, wreszcie o swej miłości ku Lambertowi. Wsłuchiwał się w muzykę jej głosu, wsysał w siebie każde jej słowo, sam jednak milczał.
— Pan smutny, zaśpiewam coś wesołego.
Usiadła do fortepianu i długo śpiewała.
— Zaschło mi w gardle — rzekła po odśpiewaniu kilku pieśni. — Na szczęście mam bombonierkę, pełną cukierków.
Wzięła ją ze stolika i usiadła obok hrabiego.
— Niech pan będzie łaskaw — częstowała go. — Pan nie lubi cukierków? To niemożliwe. Ten maraskinowy wyborny jest, proszę skosztować.
Podała mu cukierek w ten sposób, że się dotknął jego ust. Hrabia zjadł go naturalnie, wydał mu się nie maraskinowym, lecz ambrozyowym.
Gabryela szczebiotała dalej, śpiewała, jadła cukierki do późnej szarej godziny. Kiedy zadzwoniła o światło, hrabia ją pożegnał.
— Żegnam pana, a proszę odwiedzić nas niezadługo!
Hrabia, wyszedłszy na ulicę, nie mógł odejść od domu, w którym ona mieszkała, usiadł więc na ławce na pobrzeżu Wełtawy, naprzeciw jej okien. Już się zupełnie ściemniło; przez oświetlone okno dojrzał jej sylwetkę. Siedziała długo, z głową na ręku opartą, potem wstała i niespokojnie chodziła po pokoju. Czekał, chcąc ujrzeć drugi cień — cień tego, który miał prawo nazywać swojem to cudne polne kwiecie. Ale czekał, podobnie jak i ona, napróżno. Jedna gwiazda wschodziła za drugą na sklepieniu niebieskiem, a cień jej wciąż samotny przesuwał się po komnatach. Gasły światła w pokojach — ona była samą. Otworzyła okno, wyjrzała niem na pustą ulicę, potem utkwiła swój wzrok w daleką, ciemną przestrzeń i zamknęła znów okno, smutnie wzdychając. W jednym tylko pokoju pozostało światło, wreszcie i to zniknęło.
— Co się w mojem sercu dzieje? — szeptał hrabia. — Jakiem mianem nazwać to nowe uczucie, powstające we mnie? Napróżnobym się okłamywał: ja ją kocham!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Drugiego dnia Lambert jeszcze był pochmurniejszy i na Gabryeli znać było również ślady smutku. Twarz miała bladą, oczy zaczerwienione od długiego czuwania, lub płaczu. Poraz to pierwszy od ślubu nie spędzili razem wieczoru, tyle godzin byli zdała od siebie.
Przy śniadaniu Lambert nie przemówił ani słowa. Gabryela starała się poprowadzić rozmowę.
— Spotkałam wczoraj hrabiego; to bardzo miły interesujący i naturalny człowiek.
— Tak, zdaje się.
— Czy wiesz, byłam wczoraj na przechadzce. Tam na Petrzynie, jaki to śliczny park!
— Rzeczywiście. Dobrze uczyniłaś, czas rozkoszny.
— Naprawdę rozkoszny. Tak długo na ciebie czekałami Śpiewałam hrabiemu, zjadłam wszystkie cukierki.
— Czyż hrabia był u nas?
— Poprosiłam go; czyż nie powinnam była tego zrobić?
Lambert wzruszył ramionami.
— Dziwi mnie, że przyjął zaproszenie. Ale zresztą, przecież jest już prawie narzeczonym Izabeli.
— Doprawdy? A nic mi o tem nie mówił. A gdzieś ty był, drogi Lambercie?
— Ja? Cóż ci na tem zależy? Czy musisz wiedzieć?
— Czy muszę? Nie. Czekałam tak długo i obawiałam się, że ci się co złego stało.
— Spotkałem dawnego znajomego, który mi wyrzucał, że się od całego świata odsuwam. Poszedłem z nim do klubu. Ot i wszystko.
— Dzięki Bogu — odetchnęła Gabryela.
— Zwróć na to uwagę, że nie mogę wciąż siedzieć w domu i pustelnem życiem naszem odpędzać od siebie starych przyjaciół. Śmiesznem byłoby, gdyby jedno bez drugiego na krok się nie ruszyło. I ty, kochana Gabryelo, musisz wejść w świat. Dziś wieczorem przyjmuje znów Izabela; pójdziemy do niej.
— Czyż to jest konieczne? — zapytała. — Wszak nie zapomniałeś jeszcze mego niefortunnego występu w jej salonie.
— Tembardziej potrzeba, ażebyśmy raz drugi poszli; pierwszy błąd musi być naprawionym — odparł Lambert.
— Ależ ja się nigdy nie dopasuję do twego świata.
— To niedorzeczność. Więc będę zmuszony sam pójść.
— Pójdę! — zdecydowała Gabryela. — Coż mi na tem ostatecznie zależy, czy jestem dla nich śmieszną; nie pragnę niczyjej przyjaźni, idzie mi o twoją miłość jedynie, drogi mój Lambercie!
Oparła głowę na jego ramieniu, a on bawił się czarnym, lśniącym jej włosem, ale nie pocałował czoła, jakby to bezwątpienia uczynił przed dwoma tygodniami.
— Wybacz, mam jeszcze zajęcie — rzekł Lambert, wstając — zresztą czas już na naradę z panną służącą w kwestyi dzisiejszej toalety.
Powiedziawszy to, złożył na jej czole chłodny, ceremonialny pocałunek i wyszedł.
Gabryela odprowadziła go długiem, smutnem spojrzeniem. Teraz już nie pytała się dlaczego mówi jej często pani, nie badała przyczyny niezadowolenia męża — zaczynała się przyzwyczajać do tego wszystkiego.
— Widocznie tak być musi, tego wymaga „jego świat,” z których przepychem nie licuje pewnie ton serdeczniejszy.
Ze zwieszoną głową przechadzała się już po komnatach, nie przeglądała się już jednak w ogromnych zwierciadłach, nie zwracała uwagi na bogate umeblowanie, artystyczne drobiazgi, drogocenne obrazy — spowszedniało jej wszystko.
— I to ta Praga, o której tyle marzyłam, to mój dom, w którym miało przebywać niezamącone, wieczne szczęście!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Lambert tymczasem błąkał się po ulicy, gdzie mieszkała pani Dorval, w nadziei ujrzenia jej. Wczoraj też chodził tu napróżno aż do późnej nocy. Podrażniony niepowodzeniem, poszedł do klubu dawnych swych przyjaciół, którzy go powitali z radością. Na jego cześć urządzono przeróżne libacye. Lambert złościł się, że przyjmował w nich udział, wstydził się sam przed sobą i wyrzucał sobie zaniedbywanie żony.
I... znalazł się znów tutaj.
— Czyżby to była miłość? — rozmyślał. — Nie, stokroć nie! Przecież kocham swą żonę, dla tego posągu czuję tylko zachwyt. Zajmuje mnie, jak każda zagadka; duma jej podnieca moją dumę. Pragnę się jeno dowiedzieć, co się kryje pod tą maską marmurową, jakie myśli snują się po tej hardej głowie. Chcę wiedzieć, czy jej usta mają prawo do tak chłodnego, pogardliwego uśmiechu. Nie wierzę temu. Jakiś złośliwy instynkt pcha mnie, abym to bożyszcze zrzucił z nieprawnie przywłaszcznego tronu. Czyż mi się jednak uda rozwiązać zagadkę tego wspaniałego sfinksa?
Otwarły się wrota przeciwległej kamienicy i wyjechał niemi lekki, odkryty powóz, unoszący właśnie sfinksa. Chciał się Lambert ukłonić, lecz pani Dorval w przeciwną stronę patrzyła, nie widząc go zupełnie.
— Tem lepiej — zawołał i wskoczył do przejeżdżającego fiakra. — Widzisz ten powóz z siwoszami? Jedź za nim.
Woźnica mrugnął oczyma i spełnił wydany mu rozkaz.
Pani de Dorval wyjechała za Pragę w kierunku cmentarza na Olszanach. Kiedy powóz zatrzymał się przed pagórkiem, krzyżem ozdobionym, wysiadła szybko i weszła na wzgórze.
Lambert rozkazał dorożkarzowi zajechać pod sam cmentarz; ztamtąd skierował się pieszo również na pagórek, gdzie pani de Dorval siedziała już pod krzyżem. Głowę oparła o ręce i wpatrywała się w panoramę Pragi, w piękną okolicę.
Pod tym krzyżem modlili się podobno skazani na śmierć. Musiało być im ciężko żegnać się z życiem, ze światem, który z tego miejsca tak się powabnie przedstawiał. Głęboko zasmucony wyraz twarzy pani de Dorval pozwalał się domyślać, że podobnych wrażeń doświadczała i ona w tej chwili.
Posłyszawszy odgłos kroków, obejrzała się: Lambert zaś zdawał się jej nie poznawać. Składając potem ukłon głęboki, przemówił:
— Ach, przepraszam najmocniej, nie poznałem pani odrazu.
I ona patrzyła na niego, jak na nieznajomego, ukłoniła się grzecznie, ale, według swego zwyczaju, chłodno.
— Bo i któżby się mógł spodziewać spotkać panią na tem pustkowiu! Przez myśl nawet nie przeszło mi podobne przypuszczenie.
— Cóż w tem dziwnego? Przecież pan wiesz, że przybyłam do Pragi jedynie dla poznania jej pamiątek i osobliwości.
— Naprawdę jedynie w tym celu? — pytał Lambert dobrodusznie.
Pani de Dorval zmierzyła go tak ostrem spojrzeniem, iż utrwalił się w przekonaniu, że po za pięknemi widokami, coś ważniejszego trzyma ją w Pradze...
— Czego tak dziwnie patrzysz na mnie, szanowna pani?
— Bom nie przyzwyczajona, aby kto śmiał wątpić w prawdę słów moich.
— Proszę o przebaczenie. A jam znów nie przyzwyczajony, ażeby kto, przyjeżdżający dla zwiedzenia Pragi, siedział w niej dłużej nad trzy dni.
— Zwykli turyści może. Ale mnie, jako kobiecie, wolno chyba mieć swe kaprysy. Niechaj więc pan mój długi pobyt tutaj uważa za kaprys niewieści.
— A za niego będzie Praga prawdziwie pani wdzięczną.
— Wie pan, czego nienawidzę narówni z powątpiewaniem w mą prawdomówność? Oto banalnych komplementów, jakiemi mnie pan obdarzyłeś.
— Zdaje mi się, że pani ma pewne zamiłowanie w odsuwaniu od siebie, lekceważeniu wszystkich, którzy się do niej chcą zbliżyć. To nie jest roztropnie.
— Dziękuję, już mi pan przynajmniej nie pochlebia. Widocznie moją nauczkę wziąłeś pan do serca, przebaczam więc niegrzeczną formę tej uwagi, lecz proszę o jej wyświetlenie.
— Nie umiem wytłómaczyć dlaczego, ale zdaje mi się, że pani potrzebuje przyjaciela, któryby jej dopomagał w tych tajemniczych poszukiwaniach. Jakich? Sam jeszcze nie wiem. Czuję o ile śmiałem jest narzucanie się pani, skłania mnie jednak do tego uczucie...
— Przestań pan! — przerwała nagle.
— Nie, muszę to powiedzieć.
— Zamilknij pan — wołała gwałtownie. — Niech pan będzie ostrożny; mógłbyś wypowiedzieć: „współczucie”, oblicze pana zdradziło jego myśl.
— Nie, pani, chcę rzec, uczucie przyjaźni.
— Przyjaźń! znów banalność! Przyjaźń! to jedno z tych słów oklepanych, bez podstawy i znaczenia; jeden z groszów, jakie na rynkach życia przechodzą z ręki do ręki tak już wytarte, że ich nawet rozpoznać niepodobna. Są już bez wartości, każdy wie o tem dobrze, a uchodzą za pieniądze jedynie dzięki zwyczajowi.
— Czy to wynik smutnych doświadczeń?
— Tak, bardzo smutnych — odparła spokojnie bez najmniejszej afektacyi, tylko na jej białem czole zarysowała się gruba zmarszczka.
— Pani tak dobra!
— Nie jestem wcale dobrą. Pan temu nie wierzy? Cóż to mnie jednak obchodzi. Teraz poproszę pana o jednę przysługę.
Lambertowi rozjaśniły się oczy.
— Niech pani rozkazuje!
— Nigdy, tylko proszę, ażeby pan był łaskaw przeprowadzić mnie po tej kamienistej drodze do powozu. Oto wszystko!...
Roześmiała się, a Lambert rozczarowany podał jej ramię. Był zły, że znów mu się wymknęła.
— Ach, prawda — zawołała, siadając do pojazdu — zapomniałam podziękować panu za uprzejmość, okazaną mi onegdaj, kiedy to na raucie u siostry pańskiej zrobiło mi się tak niedobrze. W salonie duszna atmosfera panowała.
— A pani przejęta była silnem wrażeniem, złożonem teraz na karb gorąca... Jeśli życzysz sobie, szanowna pani, ażeby wierzono twym słowom, mów przynajmniej prawdopodobniej.
— Jesteś pan niezwykle śmiałym — rzekła, marszcząc czoło i rumieniąc się mocno. — Czem pan udowodnisz swoje domysły?
— Drganiem twych ust, ruchami nerwowemi, podczas których złamałaś swój wachlarz, wreszcie zmieszaniem, jakie czytam obecnie na twarzy.
Rzeczywiście była bardzo pomieszana.
— Alboż nie wzruszające opowiadanie hrabiego? — pytała głosem drżącym.
— Bardzo, zwłaszcza dla osób tkliwych, sercowych, jak hrabia, ale pani nie jesteś dobrą, tak sama powiedziałaś, a każesz wierzyć bezwzględnie w każde twe słowo...
— Jedź do miasta! — rzuciła woźnicy.
Na Lamberta spojrzała złowrogo, nie odwzajemniając się nawet za jego uprzejmy ukłon.
Pagani uśmiechnął się z zadowoleniem. Nie wiedział dotąd, co się kryje pod tą powłoką marmurową, ale rad był, że się przed nim cofa, że była zmieszana i unikała jego wzroku. To jej ponure, pełne gniewu i lęku spojrzenie podobało mu się bardzo. Nie była to jeszcze wprawdzie sympatya, ale nie była już obojętność, drażniąca i podniecająca jego ambicyę. Wydawało mu się, że pani de Dorval boi się go, tymczasem starczyło mu to zupełnie.


∗             ∗

Mijały dni i tygodnie. Lambert rzucił się w wir wielkomiejskiego życia, Gabryela zmuszona była również płynąć po jego falach. To hałaśliwe życie, mimo całego przepychu, wydawało się jej nader monotonne: ciągłe przebieranie się, niekiedy trzy razy dziennie, jeżdżenie po balach, rautach, podobnych jeden do drugiego, niby dwie krople wody. Wiecznie te same twarze, te same puste frazesy; wciąż ten ruch gorączkowy, nie dozwalający na wypowiedzenie z mężem paru słów serdeczniejszych, poprowadzenie poważniejszej rozmowy. Już się teraz prawie nie widywali bez świadków, jeśli bowiem w domu byli, przyjmowali bezustanne wizyty. Po tygodniu, gdy jej spowszedniał cały ten przepych i gwar, nudziło ją wszystko niewypowiedzianie. Była rozdrażniona. Z każdym dniem stawała się bledszą i smutniejszą. Hrabiemu przypominała ptaszę z podciętemi skrzydłami; smutny, melancholijny jej uśmiech rozdzierał mu serce.
Lambert irytował się, że jest tak upartą i nie chce się przystosować do „jego świata”, cierpkie czynił jej wyrzuty. Ona zaś łzy gorzkie roniła w ukryciu, bolejąc, że on nie może zrozumieć, ocenić „jej świata“, — świata spokojnego, przytulnego, jasnego, świętego — świata czystego serca, kochającej duszy, która umie się poświęcać i cierpieć. Myśl jej podobną była do świetlanego horyzontu, na jakim przesuwają się małe, białe obłoczki, do czystego strumienia, otoczonego różnobarwem kwieciem. Niewdzięczy Lambert odwracał się od niej, zbliżając ku hardej pani de Dorval, której dusza przedstawiała mu się, jako ciemny horyzont nocy, oświetlony czasami zorzą północną, krzyżującemi się błyskawicami lub zwodniczemi meteorami. Był on, niby pielgrzym, idący z wiarą i pobożnością do Rzymu, który zobaczywszy gdzieś pod napół zburzonem sklepieniem oblicze bogini pogańskiej, oczarowany jej pięknością zapomina o całym świecie, o celu swej podróży. Ilekroć widział Lambert panią de Dorval, zawsze, mimowoli nawet, przyrównywał ją do posągu.
Gabryela nie domyślała się tego, co przechodziła dusza jej męża, martwiła się tylko, że nie potrafiła utrwalić jego miłości. Po za tem wszystko jej było obojętne. Hrabia Justyn stanowił jedyną pociechę, jako prawdziwy, szczery przyjaciel. Bez niego zginęłaby chyba na tej pustyni, gdzie ręka małżonka podawała jej złoto — skoro tęskniła za uśmiechem, drogocenne kamienie — gdy żądała jego miłości. Biedne serce! Nie przeczuwała, że ten, co za przyjaciela uchodzi, był właściwie kochankiem.
Czego jednak nie przypuściła Gabryela, o tem wiedziała doskonale Izabela.
Okrutna nią zazdrość owładnęła. Ta dziewczyna, którą brat ze wsi, z ulicy wprost podniósł, ta dziewczyna, którą w przystępie dobrego humoru wprowadziła do swego salonu, pomiędzy grono wybranych ludzi, jako zabawkę jedynie, ona, którą uważała za przedmiot tylko, mogący być wyrzuconym po opatrzeniu się, ta istota, przez zemstę chyba za lekceważenie, wyrwała jej z ręki palmę zwycięztwa, jaką chciała przyozdobić dumną swą głowę, zabrała jej narzeczonego.
Izabela to miotała się, jak szalona, to znów uspakajała sie, chcąc być obojętnie grzeczną dla hrabiego, uprzejmą dla baronowej. Wciąż jednak knuła podstępnie intrygę. Nie wiedziała jeszcze jakim sposobem, ale przysięgła sobie, że zmaltretuje rywalkę. Tymczasem rozszerzała za pomocą półsłówek, uśmiechów, drwinek opinię o naiwności swej bratowej. Prostota w obejściu, małomówność Gabryeli ułatwiły jej pracę i ludzie, którzy brali frazesy za wykształcenie, zwykłą afektacyę za głębię uczuć, łatwo w to uwierzyli.
Jeśli kto z jej znajomych mówił o nieobecnej Gabryeli, wzruszał ramionami, uśmiechał się pobłażliwie. Każdy jej czyn najopaczniej tłómaczono, każde słowo za dowód głupoty brano. Dziwiono się Lambertowi, że taką wybrał żonę, litowano się nad jego rodziną, iż była zmuszona przygarnąć Gabryelę. Najwięcej żałowano teściowej, która podobno cierpiała bardzo, chorowała nawet śmiertelnie z powodu tego wypadku rodzinnego. Tym razem fama zgodna była z prawdą.
Pani Paganiowa martwiła się, irytowała początkowo, później uczucie gniewu przeobraziło się w dziką nienawiść.
Podczas drugich odwiedzin rodziców Lamberta, Gabryela przekonała się jeszcze lepiej o rodzaju uczuć teściowej. Serce jej rozdzierało się z bólu, dawniej bowiem, gdy się nie znały jeszcze, myślała, że w pani Paganiowej znajdzie matkę, a wyraz ten budził w jej sercu najsłodsze, najszlachetniejsze uczucia. Nie znając wcale swej matki, marzyła o uścisku macierzyńskim, jak o największem szczęściu. Boleść była ogromna, ale Gabryela pocieszała się nieustannie: Skoro mnie bliżej pozna, oceni moją miłość dla Lamberta, choćby dlatego musi mnie pokochać.
Kiedy trzeci raz przyszła do rodziców, powiedział jej lokaj z widocznem pomieszaniem, że pani niema w domu.
— Przyjdę później — odparła.
— I później również pani nie będzie — dodał służący rozpaczliwie.
Gabryela była zdumiona.
Wtem otwarł ktoś drzwi od salonu i zobaczyła matkę, siedzącą na kanapie. Teściowa spostrzegła synową, lecz nie zmieszała się tem bynajmniej, przeciwnie, odwróciła się impertynencko. Gabryeli zaszumiało w głowie, pociemniało w oczach, twarz jej pokrył rumieniec wstydu i upokorzenia. Jak cień, przesunęła się prędko po schodach. Stanęła przy bramie, jakby chcąc otrząsnąć obuwie swe z prochu tego domu, którego progu nie pozwalał już przestąpić sprawiedliwy gniew i honor. Nie wspomniała o tem mężowi, aby nie wywołać niezgody między nim a rodzicami; od tej chwili tylko wymazała ze swej pamięci i serca postać tej dumnej i złej kobiety.
Izabela nie pochwalała matce postępowania z Gabryelą, sama nawet broniła ją zawsze, wiedząc, że nieprzyjaźnią dla bratowej jeszcze więcej oddalałaby od siebie hrabiego. Pewnego razu zadziwiła matkę niespodziewaną zupełnie wizytą, podczas której powiedziała jej w tajemnicy o swem podejrzeniu co do stosunku Gabryeli z hrabią Justynem. Sama się przeraziła wyrazem śmiertelnej zawiści, jaka odmalowała się na twarzy Paganiowej. Potrzebowała całej swej wymowy, aby powstrzymać matkę od szalonego kroku; chciała ona bowiem jechać natychmiast do Lamberta i zmusić go do wydania wyroku na wiarołomną żonę. Na szczęście pojawił się najmilszy z gości, jacy zjawiali się kiedykolwiek w jej salonach — pan Bergenhausen, ów dyplomata austryacki, dawny — jej narzeczony.
Pan Bergenhausen — chluba i ozdoba rodziny — przyjeżdżał zwykle co dwa lata do Pragi, aby upoić się kadzidłem palonem mu, jako wielkiemu człowiekowi na ołtarzu dumy i zarozumiałości przez całą rodzinę. Nie był szczęśliwym mężem stanu, więc hołdy w Czechach składane, nagradzały mu obojętność innych stron świata. To mu jednak nie przeszkadzało, aby się uważał za — jak go nazywała pani Paganiowa — wielkość pierwszorzędną. Skoro ukazał się w pokoju, Izabela się uspokoiła wiedząc, że matka o wszystkiem innem już zapomni. Nie omyliła się bynajmniej. Izabela przywitała go z otwartemi ramiony, mianując najdroższym stryjem. Następnie wymogła odeń przyrzeczenie, iż poraź pierwszy dopiero publicznie ukaże się w jej salonach. Odrazu naznaczyła dzień zebrania, ku jego czci urządzonego.
Stryj dyplomata dotrzymał słowa. Nigdzie i nikomu się nie ukazał i gazety tylko głosiły, ile szczęśliwą jest Praga, goszcząc u siebie tak sławnego syna narodu czeskiego. Nie też dziwnego, że każdy szczęśliwiec, który był zaproszony na ów wieczór u Izabeli, gdzie poraź pierwszy pojawi się pan Bergenhausen, wyczekiwał tej chwili z prawdziwą niecierpliwością.
Nadszedł wreszcie upragniony dzień i wieczór. Salony Izabeli były przepełnione, Gabryela i pani de Dorval tylko zachowywały się obojętnie wobec tego ważnego faktu. Obojętność Gabryeli przemieniła się jednak wkrótce w inne uczucie, gdyż między gośćmi ujrzała panią Paganiową, a widziała pierwszy raz od chwili, gdy ją tak śmiertelnie obraziła. Gabryela stała z boku przy klombie z prześlicznych kwiatów, upajających swą mocną wonią; nachyliła się nad nie mi, aby ssać tę słodką truciznę i uniknąć wzroku teściowej. W tem zasyczał tuż obok niej dyabelsko spokojny głos Izabeli, rozmawiającej z nieznaną jej osobą.
— Dziwnem mi się wydaje — mówiła — że bratowa moja niczego się nie domyśla, a podobno kocha mego brata. Czyż można być tak zaślepioną, aby nie widzieć, że on ją okłamuje, przed inną się korzy. Bez długiego szukania łatwo zauważyć tę, która jego miękkiem sercem owładnęła.
Głos jej słabł, ponieważ szła do drugiego pokoju. Gabryela odrętwiała wprost z bólu. W głowie jej zaszumiało, serce biło gwałtownie — była blizką omdlenia.
— On inną kocha! — szepnęła po chwili, przecierając czoło i oczy.
— Co się szanownej pani stało? — pytał hrabia, zatrzymując się przed nią.
Podniosła oczy i starała się uśmiechnąć, gdyż była nader wdzięczna hrabiemu za jego serdeczne zapytanie. Czuła się dziwnie osamotniona, a tu niespodzianie zjawia się przyjaciel.
— Czy chcesz pani szklankę wody? Tu strasznie duszno, pani jest niedobrze.
Podała mu rękę, patrząc nań swym sarnim, pełnym obecnie wdzięku, wzrokiem. Między nimi ukazał się cień — pani Paganiowa. Gabryela nie powitała jej wcale. Byłaby uważała za podłą hipokryzyę najmniejszy dowód szacunku i przywiązania. Pani Paganiowa zatrzymała na niej wzrok zdziwienia i oddaliła się spokojnie; z przeciwległego końca salonu obserwowała ją jednak bacznie.
— Niech pan spojrzy, jak mierzy mnie pogardliwie. Nie może mi przebaczyć, żem się wdarła do jej rodziny. Obecnie jestem jej tylko wdzięczna, bo skoro przedemną stanęła, atmosfera ochłodziła się o kilka stopni.
Rozmawiając, rozglądała się po salonie, szukając w nim z sercem ściśnionem swego męża. Słowa Izabeli brzmiały jej wciąż w uszach. Nareszcie dojrzała go przy oknie, również wyczekującego na kogoś z tęsknotą. Serce zabiło jej radośnie — przecież on szuka swej żony, a to, co słyszała przed chwilą, było widocznie prostem kłamstwem. Naraz zauważyła, jak się jego oczy rozpromieniły, twarz zajaśniała wyrazem zachwytu. Śledziła jego wzrok i spostrzegła panią de Dorval, wkraczającą właśnie do salonu wspaniale i dumnie, jak królowa. Momentalnie znalazł się Lambert u jej boku. Gabryela przymknęła oczy.
— Czemu pani siedzi tu, jak skamieniała? Pani wydaje mi się rzeczywiście cierpiącą — zauważył hrabia.
— Troszkę — odparła.
Wstała, kierując się ku małemu salonikowi, pustemu zupełnie w danej chwili. Hrabia widząc, że chce samą pozostać, przyłączył się do grupy osób, otaczającej pana Bergenhausen. Gdyby pan Bergenhausen z taką pilnością oddawał się studyom wiedzy dyplomatycznej, jaką poświęcał sprawom teatralnym i skandalicznym anegdotom z paryzkiego świata, doznałby większego powodzenia w obranym zawodzie, a duma krewnych miałaby racyonalniejsze podstawy, ale nie miał już na to czasu. Zresztą w oczach młodych jego słuchaczy w salonie Izabeli ważniejsze miały znaczenie kulisy teatrów bulwarowych i buduary sławnych baletnic, niż gabinety tajemnicze, w których się rozstrzygały losu narodu. Dla zwiększenia jego nimbu wobec starszych dam i panów wystarczały krótkie uwagi, wplatane po mistrzowsku do rozmowy, jak np. „wówczas mówił książę Gorczakow; rozmawiałem z posłem angielskim” i t. d. Ponieważ pan Bergenhausen był nieskończenie małym w rzeczach wielkich, starał się wyróżniać w drobiazgach. Posiadał on rzeczywiście specyalny talent w opowiadaniu małoznacznych zdarzeń. Mówił właśnie o benefisie boskiej Julii Grisi, śpiewającej Desdemonę.
Ktoś wypuścił wtedy ze środkowej loży białą gołębicę z wieńcem. Ptak przerażony hałasem i światłem, ku uciesze widzów, zamiast znaleźć się u stóp śpiewaczki, usiadł na głowie pewnego łysego pana, siedzącego na parterze.
Tak to śmiesznie opowiadał, że słuchano go z wielkiem zajęciem.
Pani Paganiowa tymczasem udała się niepostrzeżenie do saloniku, gdzie zniknęła Gabryela.
Stała ona z przymkniętemi oczyma, a rozpalone czoło opierała o chłodne szyby okna. Kiedy teściowa położyła na jej ramieniu swą lodowatą, kościstą rękę, odwróciła się przerażona. Pani Paganiowa zatrzymała się przed nią ze zmarszczonem czołem i złym wyrazem oczu.
— Odkładałam już długo nieprzyjemny obowiązek — zaczęła — ale dziś przeszłaś już pani granicę i zmuszasz mnie do pomówienia z nią bezzwłocznie...
— Nie rozumiem do czego pani zmierzasz, nie poczuwam się do żadnej winy.
Paganiowa roześmiała się złośliwie.
— Byłam pewną, że nie potrafisz zająć miejsca, na jakie wyniósł cię mój syn, hańbiąc swą rodzinę, miałam jednak nadzieję, że przez samą wdzięczność postarasz się wypełnić to zadanie. Zawiodłam się.
Gabryela zdrętwiała. W ten sposób nikt z nią jeszcze nie mówił, nikt się nie ośmielił patrzeć tak lekceważąco. Myślała, że jej serce pęknie. I oto jego matka podobnie ją upokarzała.
— Miej pani litość nademną — szepnęła. — Jam niedoświadczona, zbłądziłam. Gniewasz się pani na mnie, że cię publicznie obraziłam, nie przywitawszy się. Żałuję tego, ale czemuż uraziłaś mnie okrutnie w swym własnym domu? Czy nie czujesz pani, że mnie zabijasz temi słowy straszliwemi, jakich nie słyszałam dotąd.
— O, proszę nie udawać dziecka. Czyż myślisz, pani, żeś mnie obraziła? Bynajmniej nie, ja się tylko zarumieniłam za ciebie. I o to również nie idzie w tej chwili, że tak chętnie spełniłaś życzenie mojej córki i stałaś się błaznem, zabawką całego towarzystwa praskiego i o to nie, że twoja naiwność jest już przysłowiową. Nie licuje to z zasłużonem nazwiskiem naszem, jakie wypadkowo i ty nosisz, ale wina w tem i Lamberta po części.
Gabryela potarła ręką czoło i mówiła spokojnie:
— Byłoby z mej strony niewłaściwie, nieuczciwie słuchać dalej twej obraźliwej mowy. Napróżno domagałam się twej miłości, pani, ale mogę, muszę żądać, abyś uszanowała we mnie żonę swego syna.
Chciała odejść, ale pani Paganiowa zastąpiła jej drogę.
— Żonę mego syna? To cię napełnia taką dumą? — pytała z szyderczym śmiechem. — Alboż nią jesteś? Tak, przed światem i prawem jedynie — zastanów się jednak lepiej. Zaprzedałaś mu się tylko dla majątku, a to czyni kochanka. Nie zmienia to położenia, że kupno nastąpiło przy ołtarzu. A jak dalej pani postępujesz? Ozdobiona naszem nazwiskiem, ulegasz namiętności miłosnej i bezwstydnie rzucasz się w objęcia hrabiego Justyna. Widzisz, że cię odgadłam; teraz już chyba nie będziesz wymagać mego uznania.
Po tych słowach wyszła teściowa z saloniku z twarzą zupełnie spokojną, uśmiechniętą nawet, nie zwróciwszy najmniejszej uwagi na Gabryelę, która strasznie zgnębiona upadła na krzesło i była blizka zemdlenia.
— Proszę cię, stryju — pytała się Izabela — jak się nazywa ta indyjska bajadera, coś mi o niej tak zajmująco opowiadał?
— Ach! moje damy i panowie, toż to urocze wspomnienie — wołał zachwycony stary satyr.
Czyż można zapomnieć to ciemne oko, odzwierciadlające w sobie całą tajemniczą piękność wschodu. A ten uśmiech czarowny, te zęby z kanaryjskiego marmuru, te zęby, co chciały zjeść winogrona szklane, zdobiące kapelusz pani Sand, która ją właśnie odwiedzała. Nie dziwcie się jednak temu, grona bowiem tak naturalnie wyglądały, że ja sam aż ślinkę łykałem.
Towarzystwo wybuchnęło śmiechem.
— O młode pokolenie! — unosił się pan Bergenhausen — jakże was żałuję! Cóż wy wiecie o artystach i sztuce! Jesteście w zachwycie, słysząc śpiew Patti. Opera, tragedya, balet nowoczesny — to wszystko proch, cień wobec sławnej doby przeszłej. Kiedy Rachel grała Fedrę, Giulia Grisi śpiewała Normę, Taglioni śpiewała Sylfidę — wtedy było zadowolenie artystyczne, ale teraz? Żałuję was, żałuję bardzo.
— A ja was żałuję znów dlatego — dodała tak spokojnie, jakgdyby scena w małym salonie wcale się nie odbyła — żeście pana Bergenhausen naprowadzili na ten nieszczęśliwy temat. Obecnie przez cały już wieczór nie przestanie opowiadać o czasach minionych, a wy musicie wysłuchiwać te długie elegie.
— W zupełności przyznaję stryjowi racyę — rzekła Izabela. — Sztuka dramatyczna z każdym dniem upada. Nie uważam tylko, jak on, czasów wielkiej Racheli, nieporównanego Taimy za szczyt doskonałości, były to bowiem przejściowe jeno meteory na ciemnym firmamencie. Moim ideałem jest doba renesansu pod każdym względem, a wiek rozkwitu komedyi włoskiej commedia dell’arte, podług mego zdania, jest najpiękniejszym. Wówczas artysta był zarówno poetą. Dzisiejsi aktorzy są zbyt dobrymi obywatelami kraju, zanadto wzorowymi ojcami rodzin; żony ich zadobre gospodynie. Życzę im powodzenia, ale sympatyi mojej nie mogę ofiarować, ona należy do tych koczowniczych, burzliwych aktorów, wiecznie między niebem a ziemią zawieszonych, stojących na rozdrożu ziemskich rozkoszy i boskich ideałów, nieznających innych bogów prócz Apolla, Bachusa i swobodnej Afrodyty.
Mówiła żywo i nim zdołano odpowiedzieć, ciągnęła dalej:
— Ongi widziałam odlew medalu bitego na cześć nieśmiertelnej Izabeli Andreini, która sztukę dramatyczną do potęgi doprowadziła. Śmiało rzec można, że z nią umarła commedia dell’arte wogóle. Dobrze zastosowane są słowa, na odwrotnej stronie medalu wyryte: „Aeterna fama.” Chętniebym wychwalała jej piękność, ale nie mogę, gdyż pewien znajomy dowodził mi, żem niezwykle do niej podobna. Wówczas już zrodziła się w mej głowie myśl nadzwyczaj śmiała.
— Jakaż? — pytał hrabia.
— Abyśmy dali przedstawienie z doby ówczesnej. Należałoby wybrać kilka osób, ułożyć pewien szkic sztuki, rozdzielić ją na sceny, a dyalog pozostawić improwizacyi grających.
— Rzeczywiście, to warte zachodu — przyświadczał hrabia Justyn, a całe towarzystwo przyklasnęło dobremu pomysłowi Izabeli.
— A więc — wołała radośnie — zapraszam szanowne zgromadzenie od dziś za dwa tygodnie. Panie hrabio, nie piszesz pan wprawdzie poezyi, ale, jak ci to już nieraz mówiłam, jesteś rzeczywiście poetą, panu zatem poruczam ułożenie naszego przedstawienia, wybór odpowiednich osób. Jestem przekonana, że się, hrabio, wywiążesz dobrze z zadania.
Była pewna, iż ją przedewszystkiem wybierze, co znów ich zbliży do siebie. O to szło jej głównie.
— Czy pan przyjmuje moje zaproszenie?
— Kiedy tak piękne ręce wkładają na nas obowiązek, nie pozostaje nic więcej, nad przyjęcie go, choćby się nawet powątpiewało o swej zdolności — odpowiedział hrabia.
— Nie czekając na wasz wybór, sama się już wpraszam — odezwał się niespodziewanie głos jakiś.
Wszyscy się obejrzeli i ze zdziwieniem zobaczyli Gabryelę. Niepostrzeżenie przyszła z saloniku i w milczeniu przysłuchiwała się rozmowie. Nie była już blada, przeciwnie, twarz jej pokrył jakiś niezdrowy rumieniec, oczy pałały gorączkowym blaskiem. Głos jej nie drżał, tylko brzmiał tak obco, że Lambert i hrabia nie poznali go, nie widząc Gabryeli. Nie spuszczała, według zwyczaju, swych wielkich oczu i nie przypominała hrabiemu ptaka ze skrępowanemi skrzydłami. Pogardliwem spojrzeniem mierzyła całe towarzystwo, wreszcie wzrok pełen nienawiści utkwiła w twarzy pani Paganiowej. Wszyscy przerażeni przeczuwali, że się tu rozegra coś niezwykłego, nie wiedzieli jednak co mianowicie. Je dna Izabela tylko pozostała chłodną, niezmieszaną.
— Droga Gabryelo — mówiła z ironicznym uśmiechem — codzień zdradzasz inne talenty; któżby się spodziewał nowej zdolności aktorskiej.
— Nowej zdolności? — pytała Gabryela, niepewnym głosem. — Mylisz się, kochana Izabelo, mylisz bardzo. Przeciwnie, to moje stare rzemiosło! Ojciec mój, przed objęciem posady nauczyciela muzyki, był poczęści uosobieniem twego ideału, jam jest córką koczowniczego aktora, zupełnie według twego upodobania. Zapytaj się pana hrabiego, widział mnie, gdy, małem będąc dzieckiem, pokazywałam sztuki kuglarskie na ulicy!
Jakkolwiek rozmawiała z Izabelą, nie spuściła z oka swej teściowej, chciała bowiem widzieć wrażenie, wywołane jej słowami. W salonie zapanowała taka grobowa cisza, że Gabryela myślała, iż wszyscy słyszą uderzenie jej serca, przejętego dziką radością na widok śmiertelnej bladości matki Lamberta. Znalazła przecież drogę do tego kamiennego serca, którego nie mogła wzruszyć ani łzami, ani pokorą — teraz przynajmniej zrani jej dumę. Gdyby się była dopuściła najpodlejszego czynu, byłaby się przyznała do tego wobec całego towarzystwa, całego świata, boć przecież hańba jej — najbliżej dotykała nazwiska Pagani, a każda zniewaga tego rodu była kolcem, krwawiącym duszę jej okrutnej nieprzyjaciółki. Była w tej chwili do głębi przejęta nienawiścią.
— Ach! te piękne czasy — ciągnęła dalej — gdy wędrowaliśmy po kraju od wsi do miasta, gdy żebrałam o kawałek chleba... Wówczas mówiono mi „Wanda”, a pod tem imieniem znają mnie jeszcze na prowincyi. Matka moja podobno była Polką, dlatego dano mi to imię. Nie znałam jej wcale; miała być bogatą, szlachetną damą, która zakochała się w mym ojcu. Widocznie miała twoje poglądy, Izabelo. Do ślubu nigdy nie doszło — jestem więc dzieckiem miłości!
— Ona majaczy! — krzyknęła pani Paganiowa, mdlejąc.
Powstało ogromne zamieszanie w salonie, każdy odsuwał się od Gabryeli, która została sama. Spoglądała hardo, a wyglądała prześlicznie, wspaniale, z wyrazem zadowolenia, że dowiodła tym hipokrytom, jak mało ich ceni, jak nimi z głębi serca pogardza. Radowało ją zwycięztwo nad nieprzyjaciółką. Zdawało się jej, że podobna Samsonowi, zburzyła słup tej świątyni pychy i siebie razem z nieprzyjaciółmi pogrzebała w gruzach.
Obok Gabryeli znalazł się potem mąż, hrabia Justyn i pani de Dorval.
Lambert drżał na całem ciele, usłyszawszy ostatnie wyrazy żony, rzucił się, jak szalony. Zatrzymała go pani de Dorval. Twarz jej zalana była łzami.
— Umieram z bólu — szepnęła — chwytam się przyjacielskiej ręki pana jako dźwigni. Jutro dowiesz się, co mnie do Pragi sprowadziło. Teraz pana zaklinam na zbawienie duszy, błagam o spokój, spokój!
Zbliżyła się szybko do Gabryeli i niechcący niby upuściła swój bukiet. Schylając się, aby go podnieść, ujęła suknię Gabryeli i złożyła na niej gorący pocałunek. Poczem szybko się oddaliła.
Lambert, widząc to, stanął wryty z zadziwienia, wiodąc za nią wzrokiem w milczeniu.
— Niech mnie pan odprowadzi do domu — prosiła Gabryela, blada już bardzo.
Pierwszy raz od ślubu powiedziała mu „pan.”
Lambert podał jej ramię i, milcząc, opuścili salon. Skoro znaleźli się w przedpokoju, ktoś zarzucił na nią okrycie. Byliby o niem zapomnieli, w całym zaś tym popłochu i służba gdzieś zniknęła. Obejrzała się — to hrabia Justyn.
— Dziękuję — szepnęła wzruszona jego tkliwą pamięcią, uścisnęła mu rękę serdecznie. Lambert pośpieszał naprzód, był już na schodach.
Hrabia przystąpił do Paganiowej bliżej i wyrzekł cichym, przejętym głosem:
— Gabryelo, ja panią kocham!
Wydało mu się, że go nie słyszała. Cicha, blada podążała za Lambertem. Kiedy potoczył się ich powóz, hrabia westchnął boleśnie i pędził w ciemną, zimną noc.
W salonie uspokoiło się trochę. Każdy starał się zachować w ten sposób, jakby nie zaszło nic nieprzyjemnego, ale starał się również znaleźć wymówkę do rychłego pożegnania. W pół godziny pozostała Izabela w towarzystwie pana Bergenhausen jedynie. Poraz pierwszy w życiu był jej niemiłym. Zaczęła narzekać na migrenę, na co on jednak nie zwracał uwagi.
— Moja kochana Izabelo, pozwól mi zadać kilka pytań. Powiedz mi, kto to jest ta pani de Dorval, kto jej małżonkiem, zkąd ją znasz?
— Jaka jej ojczyzna, kto ją rodzi i t. d., i t. d. Mówisz, stryju, jako uosobienie Odyseusza, przybywasz chyba z kraju Fajaków, a nie z Paryża. Lękam się, byś w homerowskiej prostocie nie zadał najniedyskretniejszego pytania — ile ma lat?
Spostrzegła wkrótce, że go się nie pozbędzie, nie powiedziawszy całkowitej prawdy, więc uczyniła to prędko.
— Twoje serce nigdy się widocznie nie zestarzeje — śmiała się później. — Nicby jednak nie było dziwnego, gdyby odmłodniało pod wejrzeniem piękności pani de Dorval. Ale dobranoc już, stryju.
Skoro pan Bergenhausen powrócił do hotelu i znalazł się sam, odłoży! swój banalny uśmiech razem ze swoją peruką i, mimo wielkiego zmęczenia, zabrał się do pisania listu.

„Książę panie!

Napróżno szukasz Sylwii w Berlinie — jest bowiem w Pradze. Spotkałem się z nią przypadkowo. Nie znając mnie, nie przypuszcza, bym ciebie, książę, o jej pobycie zawiadomił. Ukrywa się tu pod nazwiskiem pani de Dorval. Nie potrzebuję chyba namawiać księcia do rychłego przyjazdu. Rozumie się, że od tej chwili najmniejszy jej czyn nie ujdzie mej uwagi.

B.”

W ciemne szaty przybrana bogini nocy, nęcąca, upajająca nie jest zawsze, jak ją nazywa Eurypides „dawczynią snu.” Przekonała się o tem Izabela, rozmyślając w łóżku nad dalszym losem swej miłości ku hrabiemu; przekonała się i jej matka, która wydawała gwałtowne rozkazy, aby szybciej pakowano rzeczy, oczekując niecierpliwie odejścia pierwszego pociągu do Drezna. Chciała czemprędzej wyjechać z Pragi na czas dłuższy, nie przeżyłaby bowiem tego wstydu, gdyby spotkała kogo ze świadków tej okropnej sceny w salonie córki.
Gabryela i Lambert również nie spali tej nieszczęsnej nocy. Przy śniadaniu Lambert był bardzo blady i rozdrażniony, Gabryela przeciwnie, wyglądała jak róża; była prawie wesołą, oczy jej promieniały, a gorączkowe podniecenie dotąd ją nie opuściło.
Oczekiwała od męża wzmianki o wczorajszem zdarzeniu. Miała zamiar otworzyć mu swe serce, wypowiedzieć wszystko, przyznać się do zazdrości. Lambert milczał jednak. Domyślał się, co się w jej duszy dzieje, wiedział dobrze, że on przedewszystkiem i matka pobudzili ją do tego szalonego kroku. Chciał już nieco później usłyszeć od niej wyjaśnienie całej sprawy, ale w tej chwili stanęła mu przed oczami wyobraźni postać pani de Dorval i odwróciła myśl jego od Gabryeli.
Na stole leżał list; wziął go bezwiednie prawie. Odpieczętował i czytał ze wzruszeniem. List był krótki, zawierał tylko słów parę.
„Przyjacielu mój — pisała pani de Dorval — zechciej przyjść do mnie natychmiast, muszę z panem mówić. Proszę nie zwlekać, każda minuta wydaje mi się wiecznością.”
— Od kogo ten list? — zapytała Gabryela.
— Od przyjaciela w interesie handlowym.
— Musi być bardzo pilny, skoro nie masz nawet czasu dokończyć śniadania.
— Tak, to rzeczy bardzo ważne — odparł Lambert i zadzwonił.
— Podaj mi tużurek do przedpokoju — rozkazywał służącemu — nie zdążę już przebrać się w swym gabinecie.
Za chwilę zjawił się lokaj, Pagani włożył tużurek w przedpokoju i wyszedł.
Gabryela udała się tam wkrótce. Na krześle leżała kurtka, a z kieszeni bocznej wyglądała koperta. Wahała się trochę, wreszcie pochwyciła list i wróciła do pokoju.
— Bezwstydna! — wyrwało się jej z piersi, gdy przeczytała krótki list, jaki nerwowo w drobne kawałki rozdarła.
— A więc to prawda! I takiem jest to towarzystwo, które wyobrażałam sobie, jako uosobienie dobra, szlachetności! Te straszne kobiety o kamiennych sercach a pięknych twarzach, te pobielane groby, pełne zgnilizny, stawia mi Lambert jako wzory godne naśladowania! To jest jego miłość, która miała mnie wszystkiego nauczyć! O, tak, nauczyła wielu rzeczy, nieznanych dawniej — nauczyła mnie nienawiści i zemsty! Biedne serce, pęknij lepiej, bo i pocóż biłobyś dłużej!
Zasłoniła twarz rękoma i wcisnęła głowę w poduszkę, na sofie leżącą.
W kilka minut rozległ się za drzwiami chrapliwy głos, parodyujący doskonale aryę Rossini’ego Una voce poco fa. Gabryela powstała szybko, opanowując swe wzruszenie, ocierając łzy pośpiesznie.
Drzwi się otwarły.
— Ojczulku! — zawołała radośnie.
— Gabryelko! — mówił stary Borotin, przyciskając ją do serca.
— Ach, tatusiu, jaka to niespodzianka! Czemuś nie napisał?
— I po co? Postanowiłem się przekonać jak się powodzi mej córce, wsiadłem więc do omnibusu, i masz mnie. No, powiedz, czyś szczęśliwa?
— Bardzo, bardzo szczęśliwa — odpowiedziała prędko, a jeszcze prędzej dorzuciła: — A ty, ojczulku?
— Ja? no też! — odwrócił od niej oczy. — A gdzież Lambert?
— Lambert? Przed chwilą odszedł.
— Tak wcześnie?
— Interesy handlowe — uśmiechnęła się sarkastycznie.
Borotin nie zauważył tego na szczęście.
Skoro zjadł śniadanie, wypoczął trochę, poszli na przechadzkę.
— Jakżeż rada jestem, że cię mam u siebie — mówiła ojcu na ulicy — nie puszczę cię prędko.
— Mylisz się, kochana Gabryelko, przyjechałem tylko na dzień jeden.
— Do tego nie dojdzie — zawołała głośno.
Idący naprzeciw nich mężczyzna odwrócił się szybko; był to hrabia Justyn.
— Ach, panie hrabio, jakie przyjemne spotkanie! — odezwała się Gabryela. — Ojczulek mój przyjechał nas odwiedzić i chce już jutro odjechać. Powiedz mu pan, że to jest niemożebne. Ojcze, pan hrabia R.
Hrabia podał mu rękę.
— Czy pójdziesz pan z nami? — pytała.
— Jeśli państwo pozwolicie, najchętniej.
Gabryela szczebiotała, śmiała się tak rozkosznie, jak gdyby wczorajsze wystąpienie w salonie zniknęło z jej pamięci.
Rozmawiała zupełnie swobodnie, co hrabiego przekonało, że słów jego niedosłyszała. Wkrótce jednak zauważył w pozornej wesołości Gabryeli gorączkowe podniecenie.
Ojciec, nie domyślając się niczego, powtarzał bez ustanku:
— Bogu dzięki, kiedyś szczęśliwa!
— Czemużbym miała być nieszczęśliwą — rzekła Gabryela, uchwyciwszy jego powiedzenie. — Żebyś ojcze wiedział, jak mnie kochają nowi krewni, a teściowa zwłaszcza, towarzystwo praskie rozpieszcza mnie doprawdy. Lambert nic się nie zmienił, zawsze ten sam.
Usta zadrgały jej kurczowo.
— Gabryelo, nie pędź tak, przecież nie możesz już oddychać — upominał Borotin.
Nie mógł jej nadążyć.
— Jestem zmęczona, do obiadu jeszcze daleko. Panie hrabio, zechciej zawołać dorożkę, pojedziemy za miasto.
Zaledwie sto kroków ujechali, kazała stanąć.
— Jedzie tak wolno, że mnie to nudzić zaczyna — narzekała i wyszła z powozu.
Znów szli pieszo.
Zaprosiła hrabiego na obiad. Nie chciała być sama z Lambertem i ojcem. Im więcej ludzi, tem lepiej. Przyniósł lokaj list, wręczając go pani Paganiowej. Lambert donosił, że matka wyjechała, on więc pozostanie u ojca. Początkowo niemile to ją dotknęło, później jednak była tak wesoła, jakby wypiła tyle szampańskiego, ile ojciec, któremu głowa na piersi już opadała. Zaprowadziła go, niby małe dziecko, do pokoju gościnnego i ułożyła na sofie. Skoro ojciec zasnął, powróciła do jadalni. Nalała dwa kieliszki szampana, podając jeden z nich hrabiemu, swój zaś podniosła w górę, mówiąc:
— Za powodzenie, naszej koalicji! Patrzysz pan na mnie zdziwiony. Muszę zatem wszystko powiedzieć. Myślisz pan zapewne, że po wczorajszym zajściu odsunę się od towarzystwa. Przeciwnie, teraz właśnie chcę jaknajwięcej bywać. Wypowiedziałam tylko walkę, którą prowadzić będę dalej z całym wysiłkiem. Wszak będziesz mi pan sprzymierzeńcem?
Zamiast odpowiedzi, uścisnął serdecznie jej rękę.
— Pragnę zabłysnąć wszelkiemi zaletami, jakie oni za szczyt doskonałości uważają. Mieli mnie za błazna? Teraz oni się staną mojemi błaznami. Jestem od nich rozumniejsza, przyznaję otwarcie. To im tylko nadawało prawo do wydrwiwania mej naiwności, że nie znając ich, uważałam za ideały.
Teatr Izabeli — to pierwsze szranki, gdzie muszę odnieść zwycięztwo.
— Jakim sposobem dojdziesz pani do tego?
— Takim, że chcę was wszystkich zachwycić, oczarować. Zagram napewno, jak wielka artystka, ponieważ pragnę tego z całej duszy. Rozpacz mnie do tego popycha, więc wszystkiego dokażę.
Hrabia odczuwał dobrze, że jeśli Gabryela zechce, podbije wszystkich. Patrząc na jej twarz promieniejącą, pełne ognia oczy, nie mógł zapanować nad swem uczuciem.
Ukląkł i mówił z przejęciem:
— Gabryelo, muszę pani powiedzieć to, com już pani wczoraj wyjawił.
— Pan mnie?
— Tak — pani! Kocham cię takim żarem miłości, jaką nikt dotąd nie miłował. Tyś zbawieniem mej duszy, zatrzymałaś mnie nad samą przepaścią, olśniony bowiem pięknością fizyczną, byłem już prawie narzeczonym tej bez serca kobiety. Gabryelo, ja ciebie kocham!
— Niedorzeczność! — odparła ze śmiechem.
Hrabia powstał zdziwiony.
— Ale ja pana hrabiego nie kocham — dodała poważnie — miłość moja należy tylko do męża. Po tem wyznaniu powinnam zerwać z panem zupełnie, lecz nie mogę i nie chcę pozbawiać się jedynego przyjaciela. Byłoby wspaniałomyślnie namawiać cię, panie hrabio, do pogodzenia się z twą niby narzeczoną, ale ja tego nie czynię, zniechęcam nawet, bo miłość dla takiej kobiety jest wprost nieszczęściem. Zasługujesz pan na inną żonę i przepowiadam, że znajdziesz godną siebie. Co zaś się tyczy naszego stosunku, nie odmówisz chyba, panie, mej prośbie: zostań, proszę cię, moim przyjacielem! Jak cię szanuję — to miano już najlepiej świadczy. Udziel mi pan swej pomocy, bym mogła odzyskać miłość mego męża.
Hrabia długo milczał. Oczy miał pełne łez.
— Gabryelo — zaczął po chwili — chciałem powiedzieć szanowna pani.
— Dziękuję ci, panie hrabio, widzę, że będziemy i nadal przyjaciółmi. Nie napróżno odwołałam się do twej szlachetności.
Znów oboje zamilkli.
— Powiedziałam panu, iż chcę grać teatr, chcę olśnić talentem, o którym mąż mój nie ma nawet pojęcia, pragnę go zachwycić. Do tego jednak potrzebna mi pomoc pańska. W salonie Izabeli nie będą naturalnie grali w czeskim języku. Po niemiecku nie mówię dobrym akcentem, we francuskim języku mam mniejszą wprawę, doskonałą zato wymowę, gdyż rozmawiałam zawsze z ojcem, który lat kilka spędził w Paryżu. Najpierw więc chodzi o przeprowadzenie języka francuskiego, powtóre wybierz pan dla mnie taką rolę, w jakiej najlepiejbym wyszła. I wymagającą dobrych ruchów raczej, niż dykcyi.
— Czy to możebne?
— Wszystko, czego pani chce, jest możebne.
— Dzięki ci, mój rycerzu i sprzymierzeńcze — żartowała, patrząc na niego serdecznie, czem był uszczęśliwiony niewymownie.
— Gdyby mnie pani mogła kochać!...
Gabryela odpowiedziała mu znów wybuchem śmiechu.
— Na litość, przestań pani, już więcej nie usłyszysz tego odemnie.
— Dobrze! — odparła wesoło. — Na dziś dość naszej konferencyi, muszę pana już uwolnić, a proszę zabrać się natychmiast do dzieła!
— Biedny! — szepnęła Gabryela po odejściu hrabiego.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Lambert, otrzymawszy od pani de Dorval wezwanie, udał się do niej pośpiesznie.
Zapłakana służąca oznajmiła mu, że pani jej nagle zasłabła i dopiero za parę godzin może go przyjąć.
Kiedy przyszedł powtórnie, zastał panią de Dorval bardzo bladą i zmienioną.
— Wybacz pan, chciałam z nim pomówić w sprawie niezmiernie ważnej, ale dziś brak mi do tego siły.
Po dłuższej przerwie znów zaczęła.
— Zadziwi pana zapewne, że zamiast wyjaśnienia, jakie panu wczoraj przyrzekłam, zadam mu kilka pytań z prośbą o szczerą odpowiedź. Wkrótce opowiem wszystko obszerniej.
— Niech pani pyta.
— Czy żona pańska mówiła to wczoraj w przystępie ataku nerwowego?
Lambert zmarszczył czoło.
— Przebacz pan, nie pytam jednak przez ciekawość — zacisnęła ręce kurczowo.
Lambert odczuwał, ile ją kosztowało każde wymówione słowo.
— Nie znam przyczyny tego szalonego kroku, nic mi jeszcze nie wyświetliła, lecz to, co powiedziała, jest prawdą.
— Więc nie było między wami po powrocie do domu żadnego przykrego zajścia?
— Nie!
— Dzięki Bogu! — odetchnęła swobodnie. — Proszę pana, zechciej unikać najkrótszej nawet rozmowy w tej kwestyi. Jeszcze jedno pytanie. Jak się nazywa teść pański?
— Borotin; jest nauczycielem muzyki.
— Gdzie?
Lambert wymienił miejscowość.
— Jak to daleko od Pragi?
— Kilka godzin jazdy.
— Nie wiesz pan, czy to jego właściwe, czy przybrane nazwisko?
— Nie sądzę, aby miał powód ukrywania własnego nazwiska.
— Dziękuję panu — rzekła, podając mu rękę. — Dziękuję i proszę zostaw mnie już samą. Za parę dni wszystko wyjaśnię.
Cóż ją może zajmować nazwisko mego teścia, co to za nowa zagadka?
Lambert wielce się zadziwił, zastawszy w domu Borotina. Zadowolony był z tego, i on również bowiem unikał sam-na-sam z Gabryelą; dlatego też przyjął zaproszenie ojca. Na szczęście przyszło kilka osób znajomych i prowadzono ogólną, bardzo ożywioną i swobodną rozmowę, tem więcej, że nikt z gości nie przyjmował udziału w raucie u Izabeli, nie wiedział temsamem o skandalicznem zajściu.
Po rozejściu się gości, Gabryela poszła do sypialni, Lambert zaś odprowadził ojca do przeznaczonego mu pokoju.
Przy paleniu wonnych cygar rozmawiali o tem i owem, wreszcie Pagani zapytał Borotina, czy nie zna pani de Dorval? Odpowiedział, że nie słyszał nawet tego nazwiska.
— Posłuchaj ojcze — mówił dalej Lambert. — Nie pytałem cię nigdy o twą przeszłość, ani o matkę Gabryeli. Sam mówiłeś, że ciężkie okoliczności zmusiły cię do roli wędrownego kuglarza. Powiedziałeś mi, iż córka twoja jest dzieckiem nieślubnem, nie chcąc wymienić jej matki; dowodziłeś jednak, że Gabryela nie wie o tem wszystkiem. Tymczasem wczoraj, wśród licznego towarzystwa nazwała się otwarcie „dzieckiem miłości!”
Borotin zbladł przeraźliwie.
— Biada mi — wyrzekł po długim namyśle. — Teraz przypominam sobie, jak pewnego razu, kiedy całą noc prześladowało mnie to straszne widmo, chciałem pamięć swą zagłuszyć winem i nieprzytomny powiedziałem jej prawdę. Nazajutrz, po wytrzeźwieniu, starałem się ją wyciągnąć na słówko i dowiedzieć się co jej wyjawiłem z rodzinnej tajemnicy; ona jednak zdawała się nie pamiętać o niczem.
— Co bredzisz, ojcze, o jakiemś widmie?
— Lambercie, ty nie wiesz, ale ja to czuję, iż umieram już powoli. Gabryela ani przypuszcza, lecz ja jestem jedną nogą w grobie. Przyszedłem, aby raz jeszcze zobaczyć swe dziecko i naocznie przekonać się o jej szczęściu. Całuję i błogosławię rękę, która ją z niedoli na szczyt powodzenia wyniosła.
I zanim Lambert mógł przeszkodzić, ucałował jego rękę. Potem silnie rozdrażniony przechadzał się po pokoju.
— Ty, Lambercie, masz rzeczywiście prawo wiedzieć kto jest matką twej żony i kim ja właściwie jestem, przed tobą bowiem stoi ruina dawnej mej istoty. Nie byłem zawsze tym, kim dziś jestem — nikczemnym pijakiem. Prześladują, dręczą mnie straszne wspomnienia, nie mam spokoju, nie mogę uporządkować wzburzonych myśli. O wszystkiem dowiesz się po mojej śmierci, teraz o nic nie pytaj! Jutro rano, zanim ktokolwiek z domowników wstanie, odjadę. W domu, przed położeniem się na wieczny spoczynek, napiszę w krótkości to, czego usta wzdragają się wypowiedzieć.
Otworzył okno, ażeby chłodny powiew orzeźwił rozpalone czoło, ale zaledwie spojrzał w ciemną ulicę, krzyknął przeraźliwie, odsunął się szybko i padł na krzesło.
— Znów ją zobaczyłem — wołał siny, jak trup; — znów widziałem tę bladą twarz, te smutne, pełne wyrzutu oczy! Przepaść między życiem istotnem a światem cieniów, duchów jest niedostępna, brzegi jej piekło łączy.
— Tam, tam pod drzewami!
Lambert zbliżył się niechętnie do okna i wyjrzał na ulicę. Przy świetle księżyca poznał, między białemi od śniegu drzewami, stojącą na brzegu Wełtawy wysoką postać, w ciemny płaszcz otuloną. Podniosła głowę, a blade promienie miesiąca oświetliły marmurową twarz pani de Dorval. Zdziwiony Lambert stał przez chwilę bez ruchu; postać zauważyła go widocznie, bo spuściwszy głowę, szybko się oddaliła. Zbiegł czemprędzej ze schodów, lecz gdy znalazł się na ulicy, nikogo już tam nie było. Nie ręczył, czy to nie złudzenie wzroku tylko.
Borotin nie przemówił więcej ani słowa, zięć ułożył go przemocą na łóżko. Dotrzymał przyrzeczenia, o świcie wyszedł z domu. Gabryela serdecznie zapłakała, zobaczywszy pusty pokój.
Każdy kto widział Borotina po powrocie z Pragi, przepowiadał mu blizki koniec. Snuł się on, jako cień, oczy jego dawniej pełne blasku i ognia, przygasły zupełnie. Wpatrywał się nieustannie w przestrzeń, mrucząc niezrozumiale; nie jadł i nie spał.
Panna Brygida Iraskówna weszła pewnej nocy na górę, naprzeciw okna pokoju Borotina położoną. Zobaczyła, że siedzi przy stole, i pisze. Napisawszy coś, darł papier, głowę o stół opierał i znów pisał.
Panna Brygida całą już noc nie spała, mózg jej bowiem zajęty był Borotinem.
— Jeździł widocznie po pieniądze do Pragi i nie dostał ich — rozumowała. — Nie jadł wczoraj, jutro muszę z nim pomówić.
Co postanowiła, spełniła.
— Serdecznie pana żałuję — zaczęła nazajutrz. — Myślałam, że skoro córka pańska tak bogato wyszła zamąż, to i panu dopomoże; widzę jednak, iż smutne położenie bez zmiany pozostało. Pan cały dzień nic nie jadłeś.
— Próżna paplanina — odburknął. — Nie chce mi się jeść i koniec.
Rzucił na stół garść banknotów.
— A więc jesteś pan chory; współczuję, że nie masz nikogo, ktoby cię pielęgnował. Gdyby mi nie chodziło o obmowę i plotki, zaproponowałabym panu przeprowadzenie się do jednego z moich pokojów, który wypadkowo nie jest wynajęty.
— Obmowa? — roześmiał się. — Ależ w naszym wieku...
Panna Iraskówna wzdrygnęła się.
Borotin mówił dalej:
— Szkoda, projekt pani podoba mi się bardzo.
— Panie! — deklamowała ta zacna istota z uśmiechem, jaki uważała za anielski. — Panie, chciałam się zawsze poświęcić dla spełnienia dobrego czynu. Teraz czynię więcej jeszcze, bo poświęcam dla ciebie niepokalaną mą opinię i wynajmę ci pokój.
Borotin przyjął jej propozycyę, uważając to za chęć zysku ze strony panny Iraskówny. Nią jednak inne pobudki kierowały.
Przedewszystkiem pragnęła zgłębić do dna tajemnicę Borotina, powtóre chciała tem otworzyć sobie drogę do salonów Gabryeli, która naturalnie będzie jej mocno obowiązana.
Wkrótce jednak żałowała swego postanowienia. W kilka dni ciężka choroba powaliła Borotina na łóżko. Włosy jej na głowie stawały, gdy słyszała gorączkowe jego majaczenia i halucynacye. Rano zawołał ją do siebie i zaczął mówić słabym głosem:
— Podaj mi pani ten pakiecik listów, pod poduszką leżący.
Skoro mu podała, odezwał się:
— Przyrzeknij mi, że oddasz memu zięciowi.
— Przyrzekam, ale nie wątpię w wyzdrowienie twe, panie Borotin.
— Nigdy już nie wyzdrowieję. Słuchaj pani dalej. Gdy umrę, a to dziś nastąpi, nie zawiadamiaj córki. Uczyń to po moim pogrzebie. Pisała mi niedawno, że się cieszy z ogromnego balu, jaki, sądzę, dziś lub jutro się odbędzie. Popsułbym jej zabawę. Tak mało dostarczyłem jej za życia przyjemności, nie chcę więc, aby śmierć moja pozbawiła ją tej pierwszej radości.
Przymknął oczy. Panna Iraskówna myślała, że już umiera. Przypomniała sobie nagle o księdzu, o tem, iż Borotin może umrzeć bez wyznania tego strasznego grzechu. Właśnie chciała mu o tem powiedzieć, gdy drzwi się otwarły. Na progu ukazała się ta sama postać, którą widziała wówczas w lesie, około chaty znachorki. Poznawszy ją odrazu, krzyknęła z przestrachu. Na okrzyk jej chory otworzył oczy, ujrzawszy twarz pani de Dorval — ona to była rzeczywiście — zdawał się już konać. Przybyła zbliżyła się do łóżka, pochyliła nad umierającym, mówiła mu coś z przejęciem, tłómaczyła spokojnie w języku nieznanym pannie Iraskównie. Widziała ona tylko, że twarz Borotina przy słowach pięknej pani rozpogodzała się prędko, że jej również coś odpowiadał. Patrzyła na nich, jak nieprzytomna.
— Gabryelo! — wyszepnął Borotin, a uśmiech rozjaśnił jego martwiejące usta. Za chwilę skonał.
Pani de Dorval zamknęła mu oczy, uklękła, po chwili wstała i wyszła tak cicho, jak przyszła.
Na ulicy spuściła gęstą woalkę i skierowała się do zajazdu, gdzie czekał jej powóz.
Wsiadając doń, nie zauważyła nawet drugiego pojazdu, który właśnie z Pragi przyjechał.
Zaledwie powóz ruszył, przybyły z Pragi cudzoziemiec zawołał gospodarza.
— Kto to była ta pani, co teraz odjechała?
— Nie wiem, proszę pana. Przyjechała wczoraj w nocy; dziś rano pytała się o mieszkanie tutejszego nauczyciela muzyki, ot tu na rogu ulicy. Wróciwszy ztamtąd, wsiadła odrazu do powozu.
— A co to za nauczyciel? — badał cudzoziemiec, którym był nie kto inny, tylko pan Bergenhausen, czy to jest młody człowiek?
— Pięknie tam młody — śmiał się gospodarz. — Powinien pan raczej zapytać, czy był młody, bo to jemu właśnie dzwonią na wieczny spoczynek.
— Nikt nie mieszka z tym nauczycielem?
— Nie, ostatnio zajmował on pokój u starej panny Iraskówny.
— To dziwne — myślał przybyły; wziął jednak kapelusz i w milczeniu udał się do wskazanego mu domu.
Panna Iraskówna stała na środku pokoju, przecierając oczy, nie zdawała sobie bowiem sprawy, czy to, co widziała było rzeczywistością, czy snem jedynie.
— Czego sobie pan życzy? — zapytała pana z Bergenhausen.
— Proszę mi wybaczyć, piękna dziewojo — odpowiedział dyplomata — szukam siostry i drogiego naszego przyjaciela. Miły Boże! zapóźno przyszedłem, on już nie żyje! Zasłonił twarz rękoma.
— Nie poddawaj się pan zbytniej boleści — uspakajała go panna Iraskówna, którą sobie zjednał absolutnie wyrażeniem „piękna dziewojo”. — Wasz przyjaciel skonał na rękach siostry pańskiej. Musiałeś się pan z nią spotkać.
— A tyś, droga duszo, była obecną ich rozmowie ostatniej? — spytał dalej. — Więc ci zupełnie ufali?
— Dumną z tego jestem, że mnie pan Borotin wybrał za powiernicę. W moje wierne ręce złożył ot te listy, jakie mam oddać jego zięciowi.
— Te listy mieć muszę — pomyślał dyplomata, głośno zaś mówił: — Pani znasz tajemnicę mej siostry?
— Znam oddawna, lecz przed nikim jej nie zdradziłam. Widziałam z nim siostrę wówczas jeszcze, kiedy ukrywała się w chacie znachorki.
Okrzyk przerażenia wyrwał się z piersi dyplomaty, zapanował jednak nad sobą. Położył palec na ustach z szeptem pst!
— Niech się pan nie obawia, umiem milczeć. W tym liście wszystko jest szczegółowo opisane. Dla mnie rzeczy stare, wiadome. Iraskówna nie znała naturalnie treści listu, ale przez to chciała w jego oczach nabrać większego znaczenia.
— Czyś pani czytała ten list?
— Byłoby to zbyteczne, gdy wiem, co on zawiera.
— Posłuchaj mnie pani — mówił przytłumionym głosem. — Doprawdy, brzydko to ze strony naszego przyjaciela, że nadużył dobroci pani. List, o którym mówisz, dawno jest w Pradze, a to, droga, zacna duszo, wierna przyjaciółko, to są papiery polityczne, szukane przez policyę. Gdyby je u was znaleziono, groziłoby pani wielkie niebezpieczeństwo. Marna byłaby to zapłata za twą miłość chrześcijańską. Oddam je, komu należy. Wszak zaufasz pani hrabiemu Z.
Polityczne intrygi! Hrabia Z.! Biednej Iraskównie w głowie się już mąciło. Jakby ukąszona przez jadowitą żmiję, wysunęła prędko rękę z listem, oddając go hrabiemu. Następnie wyprowadziła jego ekscelencyę aż na rynek.
Pan Bergenhausen odjechał natychmiast, a całe miasto, razem z gospodarzem hotelu, łamało sobie głowę nad znaczeniem tych wizyt, nadzwyczajnego pośpiechu.
Panna Iraskówna uśmiechała się tajemniczo, powtarzając w duchu: gdybym zechciała powiedzieć!...
Pan Bergenhausen dogonił pojazd pani de Dorval przy praskiej już bramie. Nie poznała go jednak, było bowiem ciemno, a twarzy dyplomaty nie przyjrzała się nawet na raucie u Izabeli.
Pani de Dorval po powrocie do domu, napisała zaraz do Lamberta, prosząc go o chwilę rozmowy.
— Pozwolę sobie zwrócić uwagę szanownej pani — mówiła panna służąca, czytając adres podanego jej listu, że lokaj nie zastanie tego pana w domu. Wszak dziś odbywa się bal, na który i pani otrzymała zaproszenie.
— Ach, prawda, improwizowane przedstawienie u Izabeli — przypomniała sobie. — Dobrze moje dziecko. Przygotuj mi toaletę, tam znajdę pana Paganiego.
Równocześnie stanął w hotelu i pan Bergenhausen. Służący oznajmił, że czeka na niego przyjaciel.
— Cóż mi przynosisz? — odezwał się tubalny głos do wchodzącego dyplomaty.
— Zdaje mi się, że ważne, choć niezrozumiałe dla mnie wiadomości.
Podał mu pakiecik z listem, tak podstępnie od panny Iraskówny wyłudzony.
Książę rozpieczętował list i zaczął go odczytywać z ciekawością.
Był to krótki życiorys Borotina.
Po przeczytaniu, rzucił go do ognia, na kominku gorejącego.
Po długiem milczeniu, zapytał pan Bergenhausen.
— Dowiedział się książę czegoś ważnego?
— Tak, najważniejszej rzeczy.
— A pańska żona?
— Już osądzona.
Dyplomata zadrżał.
— Nie rozumiem księcia? — bąknął przerażony.
— To zupełnie zbyteczne. Czy wiesz pan, gdzie ona mieszka? Zaprowadź mnie do niej, nikt mnie tutaj nie zna.
— Nie zastaniesz jej książę napewno. Bezwątpienia jest na balu u mej siostrzenicy.
— Więc tam pójdę.
— Bal jest maskowy.
— Tem lepiej — rzekł książę. — Mam właśnie ochotę zamaskować się dzisiaj. Nie zadawaj już, proszę, żadnych pytań.
Dyplomata ukłonił się w milczeniu.
W całem mieście prawie wybierano się na maskaradę do Izabeli.
Hrabia Justyn zasłużył doprawdy, jeśli nie na wieniec laurowy, to na koronę męczeńską.’ Niełatwe to było zadanie wszystkich zadowolić i pogodzić. Izabela, dowiedziawszy się, iż hrabia stanowczo obstaje za współudziałem Gabryeli, chciała raczej zniweczyć cały projekt zabawy. Rozmyśliła się jednak prędko. Czyż nie była pewną zwycięztwa nad swą rywalką? Ta szalona sama dążyła do swej zguby, chcąc walczyć z nią, królową salonów, znaną z inteligencyi i sprytu. Zaśmiała się z tego w myśli. Do urzeczywistnienia pierwotnego planu zabrała się z podwójna energią.
Izabela posiadała ogromny ogród w okolicach Pragi, ogród całkiem zaniedbany, od pół już wieku nie dotknięty stopą ludzką. W ogrodzie tym wznosił się wielki, również opuszczony dom w stylu Ludwika XV, otaczał go melancholijny staw, do którego zwykle wicher strącał barokowe ozdoby domu. Izabela nazywała tę posiadłość „Ermitażem”.
— Pragnę — mówiła hrabiemu — ażeby cała nasza uroczystość miała charakter fantastyczny, niezwykły; chcę urządzić prawdziwą improwizacyę, a nie nudny, mieszczański raut. Mój „Ermitaż“ wydaje mi się do tego najodpowiedniejszym terenem. W dniu naszego przedstawienia przypada właśnie pełnia księżyca. Pomyśl pan: drzewa śniegiem pokryte, pusty, dom z oryginalną swą budową, czyż może być coś bardziej poetycznego, malowniczego?
— Tak — odparł hrabia. — Zaproponuję jeszcze pewien dodatek. Niechaj wszyscy goście przyjdą w kostyumach maskowych; przed rozpoczęciem przedstawienia urządzimy na stawie przy wieczornej zorzy fantastyczny pochód na łyżwach.
— Myśl pana cenniejsza jest od złota, słowo ciałem się stanie; fantazya pańska przejdzie w dziedzinę rzeczywistości.
Wszystko odbyło się wspaniale według życzenia hrabiego i pięknej Izabeli.
Noc była czarowna, widok pustego, starego ogrodu przepyszny. Drzewa, szronem pokryte, w oświetleniu promieni księżyca i błękitnawo palących się pochodni, wyglądały prześlicznie, błyszcząc się, jakby drobnemi brylanty osypane. Zamarznięte ścieżyny wiły się tajemniczo po ogrodzie, niknąć gdzieś w cieniu drzew olbrzymich. Do frontu domu, na staw wychodzącego, przybudowano galeryę, oświetloną tysiącem najfantastyczniejszych latarni; wokoło całego domu porozwieszane były łańcuchy bujających się lampionów. Na galeryi, osłoniętej draperyami, grała orkiestra doskonała. Skoro ona milkła, odzywały się tony drugiej, w końcu ogrodu umieszczonej; tony, przypominające śpiew ptaków.
W fali tych świateł przesuwały się różnobarwne kostyumy masek, inne ukrywały się w alejach cienistych, gdzie je wabiła tajemniczość nocy. Na stawie uwijali się amatorowie ślizgawki, tworząc dziwną mieszaninę ubiorów i barw. Wogóle był to widok nadzwyczaj oryginalny i rzadko kiedy spotykany, jeden z tych, jakie się przedstawiają w widziadłach sennych po przeczytaniu bajek perskich.
Goście, przyjmujący udział w przedstawieniu, nie zjawili się w ogrodzie, przygotowywali się bowiem do gry. Początek widowiska miał oznajmić głos dzwonu, umieszczonego specyalnie pod galeryą. Lambert, stojąc o słup oparty, wpatrywał się w ten pstry rój masek, myśli jego były jednak dalekie od tego, co oczy widziały. Pani de Dorval od chwili, w której dostrzegł ją wówczas w nocy na brzegu Wełtawy, stała się dla niego niewidzialną.
— „Moja pani jest chora“ — stale to słyszał od służącej pani de Dorval, ilekroć chciał ją odwiedzić. Wczoraj zaś oznajmiono mu, że wyjechała z Pragi. Ale gdzie pojechała? Kiedy powróci? Wszystko to było tajemnicą, zagadką, jak cała jej istota, czyny, zachowanie się jej, jak wreszcie jego dla niej uczucia.
— Czemuś pan zdjął maskę? Włóż ją czemprędzej. Muszę z panem mówić — rozległ się niespodziewanie jej głos. Lambert zadrżał z radości. Stała przed nim w białem aksamitnem dominie, z czarną półmaską na twarzy. — Czy znasz pan tutaj jakie bezpieczne miejsce, gdziebyśmy mogli swobodnie rozmawiać?
— Znam: na krańcu ogrodu, w zburzonej altanie, lecz droga tam bardzo uciążliwa.
— To mniejsza, w której stronie?
— Na północ.
— Dobrze, czekaj pan na mnie.
Weszła do salonu, gdzie znajdowali się mniej zahartowani na zimno goście. Zabawiła chwilę między nimi i wyszła na drugą stronę domu, pustą zupełnie. Wkrótce znalazła się pośród białych krzaków, mało różniących się kolorem od jej stroju. Dostała się nareszcie do zburzonej altany. Z cieniów wynurzyła się sylwetka, był to Lambert, w czarne domino okryty. Obejrzała badawczo tę część ogrodu, ale nie było tu ani śladu ludzkiej stopy. Zdjęła maskę. Twarz jej, zwrócona w stronę jasnego horyzontu, wydała się Lambertowi jeszcze piękniejszą, niż kiedykolwiek. Zaczęła mówić — głosem pewnym, głębokim.
— Czy byłeś pan w Polsce?
Lambert zdziwiony był niespodziewanem zapytaniem.
Nie czekając na jego odpowiedź mówiła dalej:
— Jestem Polką. Rodzina moja należy do najwybitniejszych w kraju, jesteśmy spokrewnieni z najsławniejszemi rodami naszych królów.
— Mnie się też zawsze zdawało, że dumne czoło pani powinna zdobić korona królewska — przerwał jej Lambert.
Machnęła tylko ręką.
— Urodziłam się na wsi, ojciec mój bowiem po przegraniu w karty całego majątku w Homburgu i Paryżu, musiał zamieszkiwać stary, zniszczony już zamek. Umarł młodo, ja sama z matką pozostałam. Umilkła na chwilę.
— Nie ma pan pojęcia o smutnem mojem dzieciństwie — mówiła z goryczą. — Matka! tak, przy wyrazie tym w każdem sercu odświeża się słodkie, błogie wspomnienie. Ja tych uczuć nigdy nie zaznałam. Matka mnie wcale nie kochała, nie przypominam sobie nawet, by mnie pocałunkiem obdarzyła. Byłam podobna do ojca, którego ona nienawidziła, przeklinając jego imię, na mnie więc spadła ta niechęć. Miałam tylko jedyną istotę przyjazną, świętą, bez której zginęłabym chyba, moją prababkę. Niestety, umarła też prędko. Dziwisz się pan zapewne, czemu ci to wszystko opowiadam. Nie dziw się, Lambercie, boć twoja Gabryela jest moją równocześnie, jam jej matka!
Po wyznaniu tem zaczęła serdecznie płakać. Lambert przecierał czoło, nie mógł się zdobyć na jedno nawet słowo.
— Posłuchaj dalej dziejów mego smutnego żywota. Wzrastałam tedy bez miłości rodzicielskiej, bez radości, nie znając zupełnie świata, żyłam samotnie z matką, prawdziwie na pustyni. Kiedy miałam lat piętnaście, oznajmiła matka wyjazd do Petersburga. To była przełomowa chwila; poraź pierwszy w życiu cieszyłam się z czegoś. Wszystko, co zobaczyłam w Petersburgu, wydało mi się bajecznie pięknem, jak senne marzenie. Żyjąc w nędzy, nie miałam wprost pojęcia o takiem bogactwie i przepychu, jaki zastałam u krewnych naszych. Jeździłyśmy z balu na bal, z teatru na koncert, aż do znudzenia. Pewnego razu byłyśmy z matką na zabawie u posła francuskiego; znużona tańcem, usiadłam z moją kuzynką zdała od gwarnego tłumu. Wtedy spostrzegłam mężczyznę, którego widok napełnił mnie wstrętem i obrzydzeniem. Była to tęga, surowa postać, o twarzy kompletnie zwierzęcej, z blizną czerwoną na policzku, najokropniejsze były jego oczy żółte, tygrysie, przerażające oczy upiora. Dreszcz mnie przeszedł. Nie przemówił ani słowa, tylko spojrzał na mnie, uśmiechnął się i zniknął. Zapytałam kuzynkę, czy zna tego człowieka.
— Jakżebym go nie znała, przecież to krewny nas obu. Książę Szymon Dzieliński. Jak ci się podoba?
— Napróżno szukałam w myśli odpowiedniego określenia na wysłowienie wstrętnego wrażenia, jakie na mnie wywarł.
— To potwór! — zawołałam wreszcie.
Kuzynka zasłoniła mi usta swą ręką.
— Nie gań go — przerwała. — Okropne krążą o nim wieści — objaśniała dalej. — Mówią, że był morskim rozbójnikiem, czemu naturalnie nie wierzę, boć nie egzystują już chyba podobni ludzie. W Egipcie zabił pono w napadzie gniewu swą kochankę. Inna znów kochanka, zdaje się we Włoszech, zraniona przez niego, sztyletem mu twarz przebiła. Ma być strasznie mściwy.
— I takiego człowieka przyjmują w towarzystwie! — zawołałam z oburzeniem.
— Są to zapewne tylko gadaniny bezpodstawne, zresztą, wzrok społeczeństwa nie zagłębia się bardzo, nie bada życia jednostek tak wysoko postawionych i bogatych, jaką jest książę Szymon.
— To haniebne postępowanie!
— Cicho napominała kuzynka. — Ty przedewszystkiem powinnaś się wystrzegać surowego sądu.
— Dlaczego?
— Jeśli jeszcze nie wiesz, dowiesz się wkrótce — powiedziała z uśmiechem i podniosła się, podając ramię nowemu tancerzowi. Pozostałam sama, rozmyślając nad temi dziwnemi sprawami. Przez całą noc męczyły mnie jego wzrok upiora i krwi łaknący uśmiech.
— Czy ci się podoba Petersburg, przepych tutejszy? — pytała mnie nazajutrz matka, uprzejmiej, serdeczniej, niż zwykle. — Nie tęsknisz za naszem pustkowiem?
— Trudno mi będzie przywyknąć znów do naszej biedy — westchnęłam smutnie.
— Nie potrzeba tego, zależy od twej woli. Nietylko Petersburg, ale Paryż, Rzym, Kair, słowem wszystkie najwspanialsze miasta z całą ich rozkoszą będą dla ciebie dostępne. Co wydaje ci się przepychem bajecznym, później będzie ci powszednią rzeczą. Sylwio, chcesz być bogatą, jak królowa?
Spojrzałam na matkę ze zdziwieniem.
— Nie jesteś już dzieckiem, więc trzeba byś się dowiedziała, o co tu idzie. Stryj twój posiadał królewską fortunę. Umarł bezdzietnie, zapisując majątek tobie i księciu Szymonowi, któregoś wczoraj poznała, lecz pod jednym tylko warunkiem. Macie, jako najbliżsi jego krewni, połączyć się węzłem małżeńskim. Jeśli nie zawrzecie małżeństwa, cały spadek przypadnie w udziale klasztorowi, a żadne z was grosza nie dostanie.
Na wspomnienie o księciu krew mi w żyłach zastygła. Nie miałam czasu na to odpowiedzieć, oznajmiono nam bowiem wizytę tego monstrum.
Matka wciągnęła mnie do salonu, gdzie nieprzytomna prawie rzuciłam się na fotel. Książę utkwił we mnie swe oczy upiora, uśmiechnął się, przyczem ukazały się dwa długie, spiczaste zęby, wystające ponad wargę.
— Podaj rękę twej narzeczonej — odezwała się matka — i zamieńcie pierścionki.
Wziął mą rękę. Przy dotknięciu tem słabo mi się zrobiło, doznałam wrażenia, jakby ręka nagle zmartwiała. Książę wsunął mi pierścień na palec. Od tej to chwili wierzę w stare podanie egipskie, że od czwartego palca lewej ręki, ciągnie się delikatny nerw aż do serca; uczułam bowiem wyraźnie, iż jakaś iskra przebiegła od palca przez ramię, pierś, do serca, gdzie mnie zraniła podobnie do ukąszenia jadowitego gadu.
Wspomniałam już o naszem samotnem życiu na pustkowiu, tem chyba można wyjaśnić moją bujną fantazyę i skłonność do wiary w przeróżne, najbardziej tajemnicze podania i przesądy.
W tym momencie utrwaliło się we mnie przekonanie, że jestem w nadprzyrodzonej mocy owego demona, wierząc święcie, iż książę jest wilkołakiem.
— A więc się zgadza? — zapytał Szymon.
— Postępuje zwykle podług woli matki; moglibyście pobrać się zaraz, ale ten błazen wyznaczył siedemnasty rok dla narzeczonej.
Zaśmiała się cynicznie.
— Musimy zatem czekać — odpowiedział książę. — Pojadę nad brzegi azyatyckie Bosforu, tam szybciej czas uchodzi, niż w nudnej Europie.
W oznaczonym terminie stawię się w Paryżu, wiecie chyba, że stary waryat nietylko rok, ale kościół świętej Genowefy naznaczył.
Nie wiedziałam, co się ze mną dzieje, skoro zaś przy pożegnaniu, na żądanie matki, pocałował mnie w głowę, zemdlałam. Pocałunkiem tym oddana zostałam piekłu, jakiemu się równało późniejsze moje życie.
Od tego dnia przeklętego chodziłam bez ducha, pytałam się samej siebie, czy to wszystko złudzeniem, czy prawdą; czy nie znajdę jakiego środka do uniknięcia okropnego przeznaczenia.
Nie bawił mnie już Petersburg, ani jego towarzystwo wspaniałe. Tęskniłam za samotnością, rozległemi polami, stykającemi się gdzieś w dali z błękitnym firmamentem, za ciemnemi borami, w których często wichrzyca szalała; tęskniłam do starego, nawpół zburzonego już zamku, nawiedzanego co wieczór przez liczną gromadę myszy... Zadowolona też byłam, gdy zadecydowała matka powrót do domu.
Jadąc tam, zatrzymałyśmy się u krewnych w Warszawie. Ci starali się również o największe urozmaicenie nam czasu. Dziwili się memu smutkowi i chmury z mego czoła chcieli rozpędzić za pomocą ciągłych zebrań.
Pewnego razu zaprosili, między innymi, artystę, cieszącego się wielką sławą.
— Młody ten pianista zdobył głośne imię w Paryżu. Był rodem z Czech, nazywał się Jarosław Bohusz.
Spuściła głowę, po chwili zaś powiedziała spokojnie: Był to obecny twój teść...
— A tyś go pani kochała?
— Nigdy!
Lambert patrzył na nią zdziwiony.
— Zauważyłam, iż od pierwszego wejrzenia podziwiał moją wyjątkową piękność. Byłam rzeczywiście piękną, przyznaję się do tego obecnie, ponieważ uroda jest mi obojętną. Jarosław, człowiek ognistego temperamentu, nie mógł zapanować nad swemi uczuciami. Namiętność jego pochlebiała mi, gdyż powszechnie mówiono, że nie zwraca wcale uwagi na piękność kobiet.
Jednego wieczoru wysunęłam się niepostrzeżenie z towarzystwa, u mej krewnej zebranego, i poszłam do ogrodu, kończącego się nad samą Wisłą. Noc była prześliczna. Niebo zasiane gwiazdami; każde drzewo, każdy krzak, pokrywający się pierwszą zielenią, zdawał się chwiać radośnie, ciesząc się zbliżaniem wiosny. Okryta w ciepły szal, usiadłam na ławce. Z przymkniętemi oczyma myślałam o wypadkach ostatnich. Nie wiem, jak długo pozostawałam w tym półśnie; naraz uczułam gorący pocałunek na twarzy.
Z trwogi i oburzenia nie mogłam się poruszyć, ani głosu wydobyć. Widziałam tylko sylwetkę uciekającego mężczyzny, nie rozpoznałam go jednak. Kiedym się już nieco uspokoiła, wstałam. Wówczas spadło mi z kolan coś błyszczącego i zsunęło się na ziemię. Podniosłam niechętnie; — była to złota spinka z brylantem. Widocznie wypadła ona z mankieta owego mężczyzny, który musiał się ręką oprzeć o drzewo.
Powróciwszy do salonu spostrzegłam nowoprzybyłych gości, pomiędzy nimi Jarosława. Grał właśnie Chopina, porywając grą artystyczną całe towarzystwo. Kiedy przewracał nuty, zobaczyłam w jego mankiecie spinkę złotą, zupełnie podobną do znalezionej w ogrodzie. Krew we mnie zawrzała, zwłaszcza, gdy po grze zbliżył się do mnie.
Nie odpowiadałam mu na żadne pytanie. Zobaczywszy, że nikogo niema w pobliżu nas, poprosiłam go o pokazanie lewej ręki. Spełnił moje żądanie z prawdziwem zdumieniem.
— Panie — rzekłam drżącym głosem — zgubiłeś spinkę od mankieta.
— Rzeczywiście — odparł obojętnie.
— A jam ją znalazła. — Uczuwałam przytem, jak naprzemian blednę i czerwienieję. — A wiesz pan gdzie? W ogrodzie. — Wstałam.
Twarz jego pokryła się rumieńcem, złożył ręce i szepnął: Łaski, łaski!
— Nigdy — odpowiedziałam, mierząc go pogardliwem spojrzeniem. — Niestety, jestem tylko słabą dziewczyną i nic więcej nie mogę uczynić panu za tę głęboką zniewagę, jak zaprzysiądz mu swą nienawiść. Gdybym jednak była mężczyzną, zastrzeliłabym pana w tej chwili!
Byłam tak rozdrażniona, że musiano mnie wyprowadzić z salonu i na łóżko położyć. Uczułam się bardzo nieszczęśliwą, a życie przedstawiało mi się jako brzemię nie do zniesienia. Powtarzałam sobie, że jestem zabawką w ręku matki, którą ona według swej chęci rozdaje.
Książę Szymon przywłaszczył ją w okrutny sposób, ten plebejusz znów przez swą dumę ku sobie przyciąga, poniża.
Przez parę dni ciężko chorowałam. Kiedy przyszłam do zdrowia, oddano mi, w tajemniczy sposób doręczony list od Jarosława. Zwróciłam nierozpieczętowany. Odjechałyśmy wkrótce do domu.
Nie jestem w stanie określić uczuć, jakie mną miotały w naszej pustyni. Nieustannie paliły mnie na czole i twarzy dwa pocałunki, to zimno, to dreszcze febryczne wstrząsały mojem ciałem; zimno śmiertelnego przerażenia obejmowało mnie na wspomnienie szkaradnego księcia, żar zaś hańby na myśl o śmiałym postępku Jarosława. Postacie tych dwóch mężów nie schodziły mi z oczu, zamącały spokój, psuły sen.
— Jak ja ich nienawidzę! — powtarzałam raz głośno.
— Obu? — szepnął jakiś głos wewnętrzny — a jam zczerwieniała z gniewu nad tem powątpiewaniem mego sumienia. Od tego czasu miałam znów nowe utrapienie: zaczynałam przebaczać Jarosławowi i martwiłam się, że to czynię.
— Zbyt mu wiele myśli poświęcam, muszę się zająć czemkolwiek.
Niedaleko od naszej posiadłości, za lasem mieściła się plebania, niebogata wprawdzie, ale z pięknym kościołem, w którym, w cieniu gotyckiego sklepienia znajdowało się kilka starych, cennych obrazów. Proboszcz staruszek grał namiętnie na organach, ja też chodziłam często w lecie przysłuchiwać się tej muzyce. Oprócz tego miał dość bogaty księgozbiór, naturalnie z dzieł teologicznych przeważnie złożony; znalazłam tam wszakże w tłómaczeniu francuskiem prace greckich i rzymskich historyków. To była jedyna moja ówczesna lektura. Osobista nasza biblioteka uległa zniszczeniu podczas pożaru, wznieconego w zamku przez miejscowych wieśniaków.
Raz postanowiłam wypożyczyć życiorysy Plutarcha, książkę najbardziej mnie interesującą ze wszystkich dzieł proboszcza.
Było to przed wieczorem. Kościół stał otworem, nikogo w nim jednak nie było. Zdaleka już rozlegały się dźwięki organu.
Weszłam do świątyni i uklękłam, deszczem nigdy nie słyszała proboszcza, grającego tak porywająco. Serce rozpływało mi się wprost w piersiach, oczy zalały się łzami. Wydawało mi się, że oblicza świętych patrzą na mnie z litością, uśmiechają się serdecznie; że występują z ram, zbliżają się ku mnie, podnoszą mnie z błota, w które ugrzęzłam, złotemi włosami ocierają mi łzy z twarzy, ścierają te dwa nieszczęsne pocałunki... Zamknęłam oczy i całą mocą swej duszy pragnęłam umrzeć w tej świętej chwili. O Lambercie, gdybyż Bóg wysłuchał był wówczas mej prośby!
Przerwała opowiadanie ciężkiem westchnieniem i dłuższą pauzą.
— Skoro muzyka umilkła — mówiła znów — wstałam, czekając u drzwi chóru na proboszcza, któremu w uniesieniu chciałam ręce ucałować. Kiedy się drzwi otwarły, skamieniałam. Przedemną stał Jarosław!
Krzyknął radośnie, ujmując moją rękę.
Niebiańskie tony muzyki drgały jeszcze w każdym nerwie, a kiedy ukląkł przedemną i ze łzami w oczach prosił mnie o przebaczenie śmiałego postępku w Warszawie, nie miałam siły odmówić.
Uradował się, jakbym mu największą łaskę wyświadczyła, całował mnie po rękach, do nóg się zniżał, całując brzeg mojej szaty i ze złożonemi rękoma wzywał pomocy aniołów i świętych, prosząc ich o nagłą śmierć w tej rozkosznej chwili; podobnie, jak ja się modliłam przy dźwiękach jego muzyki. Byłam zwyciężona tą wielką miłością i nie czułam już urazy. Naturalnie tego wieczora nie poszłam do proboszcza; wracałam do domu, przez Jarosława odprowadzona.
Opowiadał mi, że poznał proboszcza w Warszawie, który zapraszał go oddawna, ale on nie byłby się odważył przybyć do tego pustkowia, gdyby się nie dowiedział, że nasz zamek stoi opodal.
Od tego czasu widywaliśmy się codziennie, spotykając w lesie, chodząc po polach. Niekiedy przychodził do nas, lecz matka, przychylna mu w Warszawie, teraz zachowywała się bardzo sztywno.
Bolało mnie to, starałam się tedy być więcej uprzejmą i szczerą. Towarzystwo jego stało mi się prawie niezbędnem, a namiętna miłość, jakiej nie ukrywał przedemną, choć jej nie wyznał też otwarcie, tak mnie powoli czarowała, że nieraz wierzyłam w swoje dla niego przewiązanie.
Jednego wieczora, po powrocie z lasu, oznajmiła matka, że pojedziemy wkrótce do Karolowych warów[3], gdzie spotkam narzeczonego. W ostatnich czasach mniej myślałam o księciu; obraz jego wyrył mi się w duszy w takich strasznych kształtach, że nieprzytomna prawie wybiegłam z domu, nie wiedząc gdzie idę.
Zatrzymałam się dopiero na plebanii.
Noc była pogodna, jasna, gwiaździsta. Jarosław siedział przy oknie; zobaczywszy mnie, wyskoczył zaraz.
— Co się stało? — pytał przerażony.
Wzięłam go za rękę i ciągnęłam za sobą w milczeniu. Kiedy oddaliliśmy się znacznie od domu, i nikt nas już nie mógł usłyszeć ani widzieć, upadłam przed nim na kolana, powiedziałam wszystko, kończąc rozpaczliwym okrzykiem: ratuj mnie! Podniósł mnie i zaczął całować — nie broniłam mu wcale, powtarzając wciąż swą prośbę. Wtedy wyznał mi gorącą miłość z takim zapałem i namiętnością, że poczułam dlań wzajemność. Nie mogąc utrzymać się na nogach, oparłam się o pień starej kwitnącej lipy, stojącej samotnie na polu.
— Na Boga, przemów słowo! — wołał ze łzami — Sylwio, czyż to możliwe, aby moja wielka miłość, której ani piekło, ani niebo nie zmoże, została bez odwzajemnienia, nagrody? Na miłość Boga, na zbawienie twej duszy, zaklinam cię, odpowiedz.
We mnie odzywał się stary głos: „nie“, ale nie panowałam już nad sobą. Jego namiętność, strach przed księciem, upajający zapach lipy, czarowny widok nocy, firmamentu, jaśniejącego tysiącem gwiazd, wszystko to na mnie oddziaływało, wpływało na mą zgubę, a piekło i niebo, o którem wspominał, ciągnęło mnie w przepaść. Oszalała, rzuciłam mu się w objęcia. Wydał okrzyk radości, a we mnie serce zamarło...
— Czyś zdecydowana na ucieczkę?
— Jestem.
Porwał mnie za sobą. Wzrok jego błyszczał jakimś dzikim wyrazem, mowa jego była niezrozumiałą, wydało mi się, że zwaryował. To wróciło mi; przytomność.
— Zaczekaj! — mówiłam. — Teraz nie możemy uciekać, dogoniliby nas, wtedy źle byłoby z nami. Odprowadź mnie pan do domu, trzeba ułożyć jakiś plan, jutro coś pewnego postanowimy.
Po długich namowach, zdecydował się nareszcie.
Wspomnieć muszę, że wówczas okłamywała mnie matka, mówiąc, iż spotkamy się u wód z Szymonem. Zauważyła mój stosunek do Jarosława i chciała mi przypomnieć o narzeczonym. Kłamstwo jej stało się mą zgubą.
Następny dzień wyznaczyła matka na wyjazd. Tegoż dnia postanowiliśmy z Jarosławem, że natychmiast po naszym odjeździe wyruszy niby do Warszawy, w rzeczywistości jednak do Krakowa, gdzie miałyśmy się zatrzymać dni kilka. Powiedziałam mu, iż codziennie o g. 8-ej rano będę w kościele Maryackim, w krypcie naszej rodziny.
Wszystko się stało podług planu. Jednego dnia, gdy matka przygotowała się do dalszej podróży, wyszłam, jak zwykle, do kościoła. Nie wróciłam już więcej do hotelu, tylko uciekłam z Jarosławem do Czech.
W głębi czarnych borów, wysoko ponad budynkami wioski, wznosiła się mała, spróchniała już, mchem porosła chałupka. Opodal niej było niewielkie jeziorko z czarną wodą, wciąż falującą, jakby ją mąciła ręka niewidzialnego demona. Do tej chałupy przybyliśmy pieszo w noc ciemną, śmiertelnie znużeni...
Jarosław uderzył pięścią w okienice i zaraz usłyszeliśmy odsuwanie rygli od drzwi, a za niemi ukazała się postać zgarbionej staruszki, z zapalonem łuczywem w ręce; czerwone iskry padały w ciemną przestrzeń, siwy rozwiany jej włos rozrzucił się przy podmuchu wiatru, co utworzyło dziwną całość.
— To jest moja stara mamka — objaśnił Jarosław, witając się z tą kobietą, która nie zwróciła na mnie uwagi.
— Czemu nie przywitasz mej żony?
Podała mi niechętnie rękę.
Zaczerwieniłam się, myśląc, że pozna z mej twarzy, iż nie jestem tą, za kogo mnie podawał. Mieliśmy zamiar wziąć ślub zaraz w podróży, wkrótce jednak przekonaliśmy się, że to jest rzecz bardzo trudna do uskutecznienia, zwłaszcza dla tych, co się musieli ukrywać przed światem. Wierzyłam w naprawienie tego błędu tu w Czechach, gdzie Jarosław znał wielu księży.
Usiadłam przy kominie, na którym starowina roznieciła ogień. Jarosław pisał jej, że przyjedziemy, nie mógł jednak oznaczyć stanowczego terminu, spodziewała się nas później. Jarosław zaczął z nią żywo rozmawiać w niezrozumiałym mi jeszcze czeskim języku.
— O co chodzi? — zapytałam.
— Mateczka — tak ją z dawnego zwyczaju nazywam — rzekł Jarosław — odstąpi nam górną izdebkę, gdzie ma złożone najlepsze meble. Tam będziemy dobrze ukryci. A pamiętaj nie wychodzić za dnia wieczorem tylko możesz się przejść po lesie. Nikt nas chyba tu nie znajdzie.
Całe miesiące żyłam na tem pustkowiu, snując się wieczorem w cieniu stuwiekowych drzew, szumiących koło naszej chałupy, płacząc po nocach. Płakałam krwawemi łzami, bo choć nie byliśmy małżeństwem przed ołtarzem zaślubionem, byliśmy niem w oczach Boga, a jam już nie mogła ukryć przed sobą, że Jarosława nie kocham, że z każdym dniem staje mi się wstrętniejszym. Kochał on mnie, jako wielką damę, potomka królów polskich, gwiazdę towarzystwa, nieprzystępną dla niego, a teraz, gdy mnie uważał za dziewczynę upadłą, z wyżyn na ziemię rzuconą, kiedy nimb romantyczności wciąż malał i bladł, nie rozumiał, że ma względem mnie, nieszczęśliwej kobiety, podwójny obowiązek.
Miłość jego znikała powoli i próżno nawet starał się to przedemną ukrywać.
Jak już mówiłam, nie kochałam nigdy Jarosława, teraz zaś, gdym widziała przed sobą zamiast artysty, zwykłego, ba, nizkiego człowieka, upojenie moje przemieniło się wkrótce w obojętność, a ta przerodziła się prędko w nienawiść. Do tego wszystkiego zaczęło nam brakować pieniędzy, a staruszka jawnie mówiła, że jesteśmy dla niej ciężarem. Sprzeczki między nimi stawały się coraz częstsze, wskutek czego Jarosław postanowił wybrać się do najbliższego miasta dla zarobienia czegokolwiek. Byłam bardzo zadowolona, cieszyłam się, iż na dni parę chociaż pozbędę się jego widoku. W dniu wyprawy Jarosław pokłócił się okropnie ze staruszką; chciałam ją uspokoić, ona jednak oburzyła się i obraziła mnie tak boleśnie, żem na Boga zaklinała, aby mnie wziął z sobą, nie narażał na styczność z tą niegodną sługą. Zaśmiała się ironicznie.
— „Sługą” — mylisz się gołąbeczko! Wyjawię ci prawdę. Jam jest matką tego niepoczciwego syna. Ojciec był gospodarzem, umarł w nędzy i biedzie, ja go sama wychowałam, pracując w pocie czoła. Teraz spodziewałam się nagrody, zapłaty od niego, a tyś się między nas wdarła, ty, jaszczurko! Podobno jesteś wielką panią, ale powiedz, byłaś zawsze uczciwą, jak ja kobietą?!
Potoczyłam się. Straszne to były słowa zniewagi, lecz musiałam uznać w nich prawdę; tak nizko już upadłam, że nie mogłam się nawet obronić. Stępiała z bólu po zadanym mi policzku moralnym, sponiewieraniu przez tę kobietę, pozostałam w chałupie, wszystko mi już bowiem obojętnem było — zmartwiałam zupełnie. Tylko jeszcze silniejszą nienawiść czułam ku Jarosławowi; kobieta dawno go już nienawidziła, teraz zaś pogardzała nim lekceważona szlachcianka.
Upłynął rok od mej ucieczki od matki. Przyszła i do naszych gór pełnych śniegu czarowna wiosna. Zbliżał się przełomowy moment w mojem życiu — wkrótce miałam zostać matką. Ani przez chwilę nie uczułam radości z macierzyństwa, boż dziecko to było dowodem mej hańby, nienawidziłam dziecka człowieka, którego przeklinałam. Radowałam się jedynie na myśl możliwej wtedy śmierci. Bieda i zgryzota podkopały moje zdrowie, byłam cieniem dawnej Sylwii. Zajęta podobnemi myślami siedziałam przy oknie. Podeszła do mnie teściowa i wyzywającym głosem zaczęła:
— Już nie mam pieniędzy, syn przyjdzie dopiero za dni kilka; z czegóż żyć będziemy?
Milczałam.
— Czy mnie nie słyszysz? — wołała, a zbliżywszy się, zerwała mi z szyi jedyny klejnot.
Była to święta pamiątka po mej prababce, ze czcią chowana. Prababka była z rodu Jędrzeja Górki, kasztelana. poznańskiego, jednego z posłów polskich, udających się do Paryża w misyi wyboru na króla Henryka de Valois. Katarzyna Medici własnoręcznie ofiarowała ten klejnot kasztelanowi dla jego małej córeczki. Zrozumiesz chyba, w jakiem poszanowaniu przechowywałam tę rodzinną pamiątkę. Teściowa widziała, iż nieraz w rozpaczy przyciskałam do ust tę relikwię prawie, napawając się przytem zapachem, jaki z siebie wydawała, jak wszystkie drobiazgi prawie, pochodzące z doby renesansu.
— I cóż za ten strzęp dostanę? — zapytała.
Wzruszyłam ramionami.
Dawniej byłabym oburzona, gdyby kto śmiał w ten sposób ze sługą moją postąpić, wówczas byłam tak obojętna, że okradywanie mnie z pamiątki najdroższej nie wzruszyło już wcale. Siedziałam bez ruchu.
W parę godzin powróciła, rzucając mi klejnot pod nogi.
— Tak już jesteś przeklęta, że ludzie obawiają się nawet nabyć rzeczy do ciebie należącej — wołała z wściekłością.
Nie poruszyłam się, aby podnieść dar prababki, istoty, którą najbardziej kochałam.
Opowiadam te drobiazgi, abyś wyczuł mój stan duchowy.
W kilka dni przyszedł Jarosław tak pijany, że nie wiem doprawdy, jak mógł się wdrapać na nasze urwisko. Wydał mi się obrzydliwy — moja nienawiść we wstręt się przemieniła.
— Masz pieniądze? — zawołała matka.
Rzucił na ziemię garść pieniędzy, które podniosła z chciwością. Jarosław, zataczając się, podszedł ku mnie.
— Gołąbeczka — zaczął — stale smutna. Skosztuj wina. Bachus jest bogiem pocieszycielem. Czy wiesz, gdzie byłem? Komedyanci przyjęli mnie do swego towarzystwa, sztuki pokazywałem. Co to za rozkoszne życie — miłość i pijatyka, pije się dużo, pije ciągle!...
Nie mogłam znieść jego widoku, wyraźniej jeszcze odczułam swe poniżenie i hańbę, serce mi chciało pęknąć z bólu. Miałam wrażenie, iż wyrwę z wnętrzności dziecko i rzucę je, jako obraz tego przeklętego człowieka. Uciekłam i biegłam, jak szalona. Jarosław podążył za mną i dogonił przy samem jeziorze, do którego miałam wskoczyć.
— Precz odemnie, obrzydliwy potworze! — krzyknęłam.
— Obrzydliwy? a odkąd to? — pytał. — Czy byłem nim wówczas, gdyś przyszła po mnie na probostwo, gdyś mi się rzuciła w objęcia pod lipą?
Pociągnął mnie za sobą, wyrwałam mu się jednak.
— Bądź rozumną, a zostaniesz moją żoną — żartował, nie domyślając się, jak mnie tem upokarza.
— Nie będę! — krzyczałam. — Raczej pręgierz, raczej śmierć, niż jedno dotknięcie twej ręki, bardziej upadlające od szubienicy, nikczemniku!
Oczy mu dziko zabłysnęły, coś bełkotał, podniósł rękę — o! straszne to wspomnienie, Lambercie — i uderzył mnie w twarz! Uderzył, a jam nie umarła! Runęłam na ziemię, z piersi mej wyrwał się taki okrzyk rozpaczy, iż zdawało się — wybiegła z nim moja dusza, roztrąciwszy swą ziemską osłonę i pędziła w górę, aby uderzyć o niemiłosiernie głuche sklepienie i tam ukrytego Boga przebudzić z żelaznego snu i do zemsty powołać, a potem wpaść w przepaść i ukryć się przed jego i świata wzrokiem. Jarosław, potaczając się, poszedł do domu. Podniosłam się z ziemi i, zebrawszy wszystkie siły, uciekałam do lasu, jak poraniony zwierz. Biegłam oszalała bez planu i celu, bez myśli i świadomości mego czynu. Co chwila potykałam się o drzewa, skały, upadałam na kamienie i pnie. Włosy zaczepiały się o gałęzie, rwałam je i pędziłam dalej; każdy krzak obdzierał mi nędzne, ubranie, krew spływała potokami, pot zalewał czoło, jam jednak wciąż uciekała, nie słysząc nic, prócz szumu lasu i bicia własnego serca. Wreszcie upadłam zemdlona. Kiedy oprzytomniałam, była już noc zupełna: ani jednej gwiazdki na niebie, ciemna mgła wszystko pokryła. Obok mnie odzywał się słaby, prawie zamierający głos — porodziłam bowiem córkę. Płacz dziecka nie wzruszył mnie wcale, lecz gdy zawył wiatr przeraźliwy, oderwałam kawałek szmaty z mej sukni i owinęłam tego skulonego robaka, czyniłam to z odwróconą twarzą, gdyż bałam się spojrzeć na dziecko, aby w niem nie wykrzywiło się jego oblicze przeklęte. Wstałam potem, nasłuchując na wsze strony. Na zachodzie słyszałam plusk wody; byłam już pewna, że się znajduję blizko rzeki. Bezsilna, czołgałam się w tym kierunku, mając zamiar rzucić się z dzieckiem w jej zimne nurty. Opanowała mnie dzika radość.
Przestać żyć, zapomnieć o biedzie i hańbie — toż prawdziwa rozkosz, wybawienie, raj!
Cień zbliżającej się śmierci upajał mnie, jak wino. Krzyczałam z uciechy głośno, śmiałam się, ale głos mój brzmiał tak nieludzko, strasznie, że samą mnie przerażał. Jako błyskawica przeszła mi myśl o wieczności, lecz podobna błyskawicy — zniknęła prędko. I śmiałam się znów dziko. Zadźwięczało mi w uchu słowo: Bóg. W odpowiedzi na to wspomnienie wyciągnęłam ku niebiosom zaciśniętą pięść.
Przywlokłam się nad samą przepaść, gdzie był najsilniejszy prąd wody. Już się nachyliłam, już podniosłam rękę, aby najpierw znienawidzone dziecko rozbić o skałę, gdy nagle powstał silny wiatr. Zawiał przeraźliwie, rozpraszając gęstą mgłę; przez nią przedarło się parę bladych promieni księżyca, na które niechętnie spojrzałam. Zobaczyłam wtedy nachylające się nademną blade śmiertelnie oblicze; na czole tej głowy zakrzepły wielkie krople krwi; ciemne włosy przeplatały ciernie, raniąc umęczone skronie; oczy wpatrywały się we mnie, a nad głową wznosiły się ku niebu ręce — ręce rozpięte, jakby mnie objąć chciały. Z twarzy tajemniczego zjawiska płynęła świetlana zorza, zdawało mi się, że zbliża się ku mnie, że mnie porywa, czułam ciepły oddech — było mi niewypowiedzianie smutno i słodko... Zbawicielu mój! zatkałam, przytulając do piersi po raz pierwszy i ostatni w życiu swe dziecko. Zemdlałam.
Obudziwszy się z zemdlenia, dostrzegłam, iż znajduję się u stóp krzyża, z drzewa wyciosanego, w tej chwili tonącego w świetle wschodzącego słońca. Lasy dymiły, ptaki już śpiewały. Utkwiłam wzrok w Ukrzyżowanego. Na dziecko nie zwracałam uwagi. Usłyszałam kroki, ale nie poruszyłam się, boć mi było najzupełniej obojętne kto mnie znajdzie i co sobie pomyśli. Przyszedł stary człowiek o kuli. Zobaczywszy mnie, zatrzymał się z zadziwieniem. Patrzył badawczo i o coś się pytał. Jam nie odpowiadała, wpatrując się w twarz Chrystusa.
— Czemuś mnie powstrzymał? — pytałam z goryczą.
Żebrak oddalił się, przystanął i powrócił wreszcie. Szukał czegoś w torbie, wyjął zeń kawałek czarnego chleba, położył go na mchu i odszedł. Zapłakałam, dziwiąc się, że mi łzy nie wyschły jeszcze.
— Tyś tego chciał — mówiłam Zbawicielowi — niech się stanie wola Twoja.
Wstałam.
Wiedziałam, że nie muszę być zbyt daleko od naszej chaty i rzeczywiście znalazłam wkrótce ścieżkę znaną.
— Dziecko jego jest — myślałam — położę je więc na progu i odejdę. Niech się ze mną co chce potem dzieje.
Przyczołgałam się do drzwi chałupy. On tam stał właśnie; bez słowa położyłam mu u nóg dziecko i odchodziłam. Zatrzymał mnie. Starałam się bronić, było mnie jednak łatwo przemódz. Wciągnęli mnie do domu i położyli na łóżku. Leżałam przez całe dni i tygodnie. Z silnie zawartych ust nie wydobył się ani jeden wyraz, na dziecku nie zatrzymałam nawet wzroku. Kiedy je przynosili do łóżka, zamykałam oczy. Nie zabiłam go, żyje, to mi wystarczało, cóż mnie więcej mogło obchodzić.
Jarosław huśtał je, piastował, nazywając Wandą. Na kolanach prosił, abym mu przebaczyła, zlitowała nad dzieckiem. Lecz ja mu nie odpowiadałam. Przekonał się ostatecznie o bezcelowości swych próśb. Obojętnym wzrokiem spoglądałam na wschodzące i zachodzące słońce. Oczekiwałam śmierci, a ona nie przychodziła. Przeklęte życie — o tem tylko myślałam.
Pewnego wieczoru uważałam, że Jarosław i matka gdzieś wyszli, a ja sama pozostałam. Dziecko spało. Poczułam pragnienie, wyszłam więc z łóżka i udałam się po krętych schodach do izby na dole, gdzie była woda. Przyszedłszy tam, usłyszałam stukanie, zbliżyłam się do okna i zamknęłam prędko oczy — miałam bowiem widzenie. Znów silniejsze dobijanie — podniosłam powieki. Nie, to nie było widzenie. Matka rzeczywiście stała, dając mi znaki, abym okno otworzyła. Na obliczu jej nie było śladu gniewu, ale również ani śladu troski o mnie.
— Jesteś sama?
— Tak.
— Jesteś żoną tego człowieka, czy tylko?...
Nie dopowiedziała — zasłoniłam twarz rękoma.
— Żoną?
— Nie.
— Tem lepiej — zawołała z radością.
Patrzyłam na nią zdumiona.
— Chodź prędko, ucieknij! — nagliła.
— Dokąd?
— Śpiesz się, śpiesz!
Serce zabiło radośnie. Czy to możliwe? Więc jeszcze jest dla mnie ratunek! Zbliżyłam się do drzwi, były zamknięte. Wskoczyłam na okno i w moment znalazłam się obok matki. Drżałam tak silnie, że musiała mnie podtrzymać. Oddaliwszy się parę kroków, przystanęłam.
— Czego się wahasz? — nerwowo pytała matka.
— Mam dziecko — odpowiedziałam, wskazując na chatę.
Czoło matki pokryło się zmarszczkami. Podniosła rękę w kierunku jeziora, przy którem zatrzymałyśmy się.
— Wrzuć je tam, po co ma być świadek twej hańby.
Mówiła, kusząc mnie, jako dyabeł, przestraszyłam się jej.
— Pójdź więc — odezwała się, widząc, że jej rady nie posłucham.
— Pociągnęła mnie za sobą. Zerwała mi chustkę, w jaką byłam okryta i rzuciła ją falom wody jeziornej.
— Nie będą cię szukali, pomyślą, żeś się utopiła.
Włożyła na mnie płaszcz i szłyśmy w milczeniu. Przedostałyśmy się przez wieś i wsiadły do powozu, czekającego tu na matkę. Przyjechałyśmy do miasteczka, gdzie się przebrałam i koleją udałyśmy się do Pragi. Trzy dni zostawiła mi matka do odpoczynku, potem powiedziała, że jedziemy do Paryża.
— Pocóż tam? — zapytałam.
Wzruszyła ramionami.
— A narzeczony twój, jużeś o nim zapomniała? Za miesiąc stawi się do Paryża i będzie wasz ślub.
— Szalejesz chyba, matko. Ślub po tem wszystkiem, co zaszło?
— Nic nie wie — odparła. — Nie byłam waryatką przecież, ażeby twe romantyczne przygody rozgłaszać. Nikt nie wie, co się stało. Pisywałam od czasu do czasu do krewnych, nawet i do-twego narzeczonego, nie wspomniałam jednak o twojej ucieczce. Widziałam twego kochanka w Krakowie, skoro więc znikłaś, domyśliłam się, gdzie się podziałaś. Wiedząc, że on Czech, byłam pewną, iż uciekliście do jego ojczyzny.
Szukałam was długo, wydając na to wiele pieniędzy, nie swoich, tylko pożyczonych. Byłam już w rozpaczy, że napróżno zabrnęłam w długi i do tego utracę swe dożywocie, jakie miałam otrzymywać po twym ślubie, gdy przypadkowo wpadł mi w ręce jakiś stary numer pisma artystycznego w Warszawie. W zręcznie napisanym felietonie była podana biografia p. Jarosława Bohusza, wybitnego artysty czeskiego. Autor opisywał chatę w górach, lasy, gdzie się urodziła ta artystyczna dusza. Boć to moda teraz, że proletaryat kokietuje publiczność swą nędzą. To mi wystarczyło. Dotąd badałam, szukałam, aż przyszłam na ślad. Dzięki Bogu, nie ominie mnie mój apanaż.
Spuściłam głowę. Wiedziałam dobrze, iż śmierć tylko mogła mnie z tego oswobodzić. Tak mnie już złamał ciężki los, że nie miałam odwagi, ani siły na jakikolwiek opór. Byłam młoda, a po przeżytej biedzie, bogactwo i przepych zaczęły mnie nęcić. Książę Szymon nie przedstawiał się już tak okropnie. Zresztą przypomniałam sobie matkę z tej chwili, gdy mnie kusiła do utopienia dziecka; przypomniałam Jarosława, który mnie, słabą, umierającą kobietę nielitościwie uderzył, jako nieme stworzenie — i świat wydawał mi się przerażającą pustynią, zamieszkałą przez dzikie potwory. Cóż mi więc mogło zależeć na tem, która z tych nieludzkich istot rozedrze swemi szpony moje serce, czy matka — Jarosław, albo książę!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
W oznaczonym terminie przybył do Paryża książę Szymon. Ślub nasz odbył się z niebywałym przepychem. Nie wiem jakim sposobem dowiedziały się pisma miejscowe o dziwacznym testamencie stryja, dość, że przez dwa dni nie pisano i nie mówiono o niczem innem, jak o tym fakcie; o przeróżnych w Afryce i Azyi przygodach mego narzeczonego,, o czarownej piękności Sarmatki — tak mnie nazywali. Dziwię się, iż mogli mnie uważać za ładną, wyglądałam bowiem jak trup.

Skoro się goście rozeszli, przywołałam pannę służącą, ażeby mi pomogła uwolnić się z kosztowności, zdobiących moją weselną toaletą. Nie dokończyła jeszcze swej pracy, gdy wszedł książę, dając jej znak, aby się oddaliła. Nie puściłam jej, uchwyciwszy za rękę.
— Zostaniesz pan w Paryżu? — zapytałam po polsku, umyślnie w niezrozumiałym służącej języku.
— Nie — odparł — pojedziemy do Carogrodu[4].
— Jeśli pan do Carogrodu jedzie, ja się do Rzymu wybiorę — odpowiedziałam spokojnie.
— Uciekasz przedemną, boska nimfo! — śmiał się cynicznie. — Nie chcesz nawet pozostać w tem samem mieście, nie chcesz żyć ze mną? — a przecież ja umieram z miłości!
— Dość już, panie, tych drwinek. Stryj przez swe dziwactwo żądał, byśmy wobec prawa zostali małżonkami. Spełniło się to, majątek jego przeszedł na naszą własność. Wszak o to jedynie szło panu i mnie. Nie mamy już nic wspólnego.
— Więc mnie nie kochasz? — zapytał, wybuchając głośnym śmiechem.
— Panie, jesteś mi wstrętnym — odrzekłam.
— Jesteś szczerą, będę nim również. Ty, moja miła, nie jesteś mi wprawdzie wstrętną, ale nudzisz mnie przeokropnie. Nie oburzaj się, lecz wy, kobiety ucywilizowanego świata, wszystkie jesteście bardzo nudne. To, co ja nazywam miłością, zupełnie się różni od waszej miłości i grymasów. Posłuchaj, muszę ci jeszcze coś powiedzieć.
Podał mi krzesło, sam usiadł na sofie.
— Bardzo mi przykro, ale, zdaje mi się, że cię będę musiał zamordować.
Powstałam zadziwiona, przekonana, że zmysły utracił.
— Nie obawiaj się — dodał z tym swoim obrzydliwym uśmiechem — tego nie uczynię w tej chwili. Jeśli nudy zapędzą cię kiedy do gubernii Kieleckiej, na nasz zamek Chęciny, każ się zprowadzić kasztelanowi do wysokiej wieży z marmuru, jaki łamie się opodal.
W wieży tej, będącej małem miasteczkiem, znajdziesz w prześlicznej sali portrety naszych przodków po mieczu i kądzieli. Zauważysz tam kilka portretów kobiecych, czarną krepą przysłoniętych. Pozwól, bym to objaśnił.
Ród nasz tak jest hardym, że nigdy nie zniósł plamki na swej tarczy, tak dumny, że nie uznał nad sobą sędziego. Za ową czarną zasłoną ukryte są podobizny tych żon, które swą wiarołomuością chciały rzucić cień na tarczę rodową, a które przez mężów samych zostały osądzone i zabite. Ty mną, swym mężem, pogardzasz, nie mam ci tego za złe, ale w świętość nie wierzę; ty nią, jak żadna zresztą kobieta, nie pozostaniesz, będziesz miała kochanka. Teraz chyba zrozumiesz doskonale moje słowa.
Wstał i wpatrywał się we mnie swym przenikliwym wzrokiem.
Uśmiechnęłam się, milcząc spokojnie.
— Masz widocznie wielką ufność w siebie — zauważył.
Uśmiech był odpowiedzią. Wiedząc, że serce moje nazawsze zamarło, byłam całkiem o siebie spokojna, nie lękałam się pokus.
Pojechał do Carogrodu, ja do Rzymu. Od owego dnia, gdziekolwiek się ruszyłam, byłam otoczona szpiegami, nie zwracałam na to bynajmniej uwagi.
Puściłam się w wir towarzyskiego życia, ale miЛто królewskiego przepychu, jaki mnie otaczał, czułam się biedną, osamotniałą. W duszy mojej działo się coś niewypowiedzianego; zaczęłam pragnąć, dążyć do czegoś nieznanego, nieokreślonego. Nie zaznałam pokoju ani we dnie, ani w nocy.
Pewnej nocy w Palermo wyszłam na taras mego domu. Czas był uroczy: wpatrywałam się w mistyczny blask, modliłam do potęgi nocnej. Myśli moje przerwało słabe, żałosne kwilenie dziecka. Ogarnął mnie niewysłowiony smutek. Rozejrzałam się dokoła, wybiegłam przez marmurowe schody do olbrzymiego ogrodu, oglądałam każdy krzak, każdy klomb — nigdzie jednak żywej duszy nie było, a głosik dziecka wciąż brzmiał mi w uszach. To głos mego dziecka! — wyrwał się okrzyk zbolałego serca. Rzuciłam się gwałtownie w wir zabaw, aby w morzu światowych uciech stłumić to palące uczucie, jakie zrodziło się we mnie małą iskierką, która rosła i rosła, aż wybuchnęła w ogromny płomień, a ten przemienił się w pożar, duszę i ciało trawiący — była to miłość do tego małego, tak okrutnie porzuconego stworzenia. Całe swe bogactwo, swą duszę, zbawienie, wszystko byłabym oddała za jedno spojrzenie na moje dziecko. Przechodziłam piekielne męki. Powróciłam do Czech, do gór Karkonoszskich[5]. Odnalazłam naszą chatę, ale zamieszkiwali ją obcy ludzie, było to bowiem w dwa lata już po moim ślubie. Rozpytywałam się o dawnych właścicieli. Matka Jarosława wyprowadziła się pono do Pragi i tam przed rokiem umarła. O Jarosławie nikt nie umiał nic powiedzieć, o istnieniu zaś dziecka nie wiedziano zupełnie. Dobrze byliśmy! ukryci, świat nie domyślał się nawet tego, co się pod strzechą naszej chaty rozegrało. Pojechałam do Pragi, szukałam pilnie, wszystko napróżno. Byłam w rozpaczy. Ścigała mnie widocznie jakaś klątwa.
Bez litości odwróciłam się od dziecka, teraz Bóg odwracał się odemnie. Niebiosa były głuche na me błagalne prośby, nie słyszały rozpaczliwych okrzyków mej duszy. Daremnie jęk mój rozdzierał ciszę nocną, daremnie skarżyłam się na Boga i ludzi. Jako Kain, jako Ahaswer tułałam się po świecie samotna, ze swym bólem, z piętnem boskiej pomsty, przeklęta, stracona! Moje okropne męczarnie wyjednały mi przecież litość tam w górze, za błękitami, za gwiazdami! Zjawiłam się w tym roku do Pragi, z małą wprawdzie nadzieją. Teraz zrozumiesz moje uczucie, gdym słyszała opowiadanie hrabiego o spotkaniu się z małą Wandą, w której poznałam odrazu moją córkę. Odczujesz, co się we mnie działo, kiedy byłam świadkiem wystąpienia twej żony, wywołanego, jak się później dowiedziałam, przykrem zajściem z matką. Jeszcze nie byłam pewna, czy rzeczywiście jest moją córką, mogły być tylko mylne pozory.
Zaraz nazajutrz pragnęłam się wybrać do twego teścia, lecz silne wrażenie przyprawiło mnie o poważną chorobę, obawiałam się już śmierci. Wczoraj, wreszcie pojechałam do miasteczka B. i zastałam Jarosława umierającego. Pogodziliśmy się, odpuszczając krzywdy, któreśmy sobie nawzajem wyrządzili. Opowiem później o tułaczem jego życiu, jakie mi w krótkości nakreślił. Umarł uspokojony, dotąd bowiem myślał, że się utopiłam w jeziorze. Wyrzuty sumienia, iż on mnie do tego doprowadził, gryzły go nieustannie. Już nie żyje, niech w spokoju odpoczywa!
Zamilkła, uroczysta cisza panowała dokoła.
Lambert chciał mówić, przerwała mu jednak.
— Nie sądź zbyt surowo! — wołała błagalnie. — Umieram z niepokoju przed tą chwilą, w której dowie się Gabryela o kolejach mego losu. Ah, jak to strasznie być sądzoną przez swe własne dziecko! Ale chyba przebaczycie mi wszystko, boć i ten, co zatrzymał mnie wówczas nad przepaścią, ulitował się nad nieszczęsną istotą. Znalazłam nareszcie tę, którą szukałam z rozpaczą w duszy, błagam cię więc, Lambercie, bądź między mną a nią pośrednikiem! Obym przytulić mogła do łona swego Gabryelę, objąć rękoma, na których wyzionął ducha jej ojciec, pogodzony zupełnie, z uśmiechem na ustach. Potem niech się dzieje, co chce. Umrę szczęśliwa, błogosławiąc ją i ciebie, wychwalając Boga, Zbawiciela mego!
Upadła na kolana na zmarznięty, twardy śnieg, objęła nogi Lamberta, łkając boleśnie, ręce jego skraplała łzami.
I on również zapłakał. Podniósł ją z ziemi i stali długo w niemym uścisku.
Wyrwał ich z zadumy głos wielkiego dzwonu. Przestraszyła się i zadrżała nerwowo.
— Co to znaczy? — pytała.
Lambert objaśnił znaczenie tego hasła.
— O, chodź, chodź — wołała niecierpliwie. — Więc już zobaczę swoją Gabryelę, moją Wandę. Będziesz mógł zapewne pomówić z nią tutaj, a potem, potem nakoniec będzie mi dozwolono przygarnąć ją do serca. Chodźmy!
Poszli do głównej alei, zkąd rozeszli się w przeciwnych kierunkach i niepostrzeżenie zjawili się w domu.


∗             ∗

Kiedy księżna Sylwia, mniemana pani de Dorval, weszła do salonu, orkiestra grała właśnie jakąś piękną uwerturę do improwizowanego dramatu. Salon przepełniony był widzami.
Sylwia obejrzała, się wokoło, szukając wolnego krzesła.
— Niech pani będzie łaskawa usiąść — zapraszała młoda blondynka, kuzynka Lamberta.
— A pani? — pytała niezdecydowana Sylwia.
— Ach, ja, ja mam grać w melodramacie, rola ta nic mnie nie zajmuje. Bo i jakże mogłaby mnie zająć. Polega ona na okrzyku: „o, moja droga duszo!” A wie pani do kogo ma być zwrócony, komu się mam rzucić w objęcia? Żonie Lamberta, dla której doprawdy nie czuję najmniejszej sympatyi, gdyż jest przeraźliwie głupia. Powiedziałam to przed chwilą hrabiemu, strasznie się rozgniewał. Wymawiałam się migreną, przyrzekł ostatecznie dać zastępstwo, nikt jednak nie chce się tego podjąć.
— Pani zatem masz się jej rzucić w objęcia i do serca przytulić?
— Tak, a może nawet całować. Niech sobie pani wyobrazi całować Gabryelę!...
Sylwia nie mogła opanować wielkiego wzruszenia; głos jej drżał, a serce, głośno bijące, ręką przyciskała.
— Czyżby pani nie zechciała, abym ją zastąpiła? — powiedziała, raczej krzyknęła.
— Z przyjemnością! Pójdźmy, zaprowadzę panią do hrabiego, to się już państwo sami rozmówicie.
Sylwia nie zauważyła jasno zielonego domina, które; zobaczywszy ją wchodzącą do sali, jak większość widzów, bez maski, stanęło za nią, przysłuchując się jej krótkiej rozmowie. Skoro odchodziła, przemówiło ono słów parę do innego domina i udało się w kierunku Sylwii i jej towarzyszki.
Tymczasem podniosła się kurtyna.
Scena przedstawiała gęsty las; w dali, między krzakami tlił ogień, wybuchając od czasu do czasu większym płomieniem. Przytłumiona muzyka naśladowała szum gałęzi, świst wiatru, szmer strumieni, płynących pod skałą.
Rozległ się tętent kopyt końskich, a za chwilę ukazał się hrabia Justyn, siedzący na siwoszu. Był przybrany we wspaniały strój dworzanina z czasów Ludwika XIV. Zatrzymał się przy studni, zszedł z konia, aby napić się wody. Z jego monologu dowiedzieli się widzowie, że zabłądził w lesie, zobaczywszy zaś znaną mu studnię, uradował się, bo już teraz znajdzie drogę.
— Co to za światło migoce? — pytał sam siebie, przysłaniając przed słońcem ręką oczy.
Naraz w cieniu gęstych drzew zjawił się cudny widok — Gabryela w fantazyjnym kostiumie cyganki idealnej. Długi, hebanowy jej włos, do nóg spływający, przetkany był prawie złotemi cekinami; w porównaniu z tem odblaskiem złoto wydawało się gliną, a brylanty, zdobiące strój hrabiego, gasły wobec blasków bijących ze źrenic wspaniałej cyganki. W ręce trzymała małe wiaderko; swym srebrnym, dźwięcznym głosem śpiewała z prawdziwem przejęciem pieśń słowiańską. Wśród widzów przeleciał szmer podziwienia. Gabryela czuła, że wywarła głębsze wrażenie.
Hrabia prowadził monolog w języku francuskim, co było konieczne dla rycerza dworu Ludwika XIV, że zaś towarzystwo w przeważnej części słowiańskie było, śliczny śpiew cyganki mile ich zadziwił, Gabryela rozmawiała z hrabią łamaną francuszczyzną, z cudzoziemskim, lecz przemiłym, miękkim akcentem, Była ona córą Tatr. Banda cygańska w swej tułackiej wędrówce po świecie, przed rokiem dopiero zjawiła się we Francyi, a teraz obozowała za krzakami przy rozpalonem ognisku, którego światło aż tu dochodziło.
Cyganka ostrzegała jeźdźca przed spotkaniem się z jej współplemieńcami, co w nocy zwłaszcza nie należy do arcyprzyjemnych rzeczy.
— A dokąd ciągniecie? — pytał rycerz, któremu spodobała się widocznie dziewczyna.
— Do poblizkiego zamku Tourbillon, gdzie się ma jutro odbyć wspaniałe wesele. Będziemy tam pokazywali sztuki.
— Ja zaś należę do zaproszonych gości, mój brat jest panem młodym. Zabiorę cię zaraz z sobą, chcesz? Krewni znajdą cię jutro na zamku.
— Ale gdzież mnie posadzicie? — zapytała się figlarnie cyganka wsiadającego na konia młodzieńca.
— Tu przed siebie!
Zamiast odpowiedzi, wskoczyła Gabryela na konia, a kaskada jej wesołego śpiewu zmieszała się z upajającą muzyką, jaką zakończyła się pierwsza odsłona.
Całe towarzystwo zachwycone było uroczą grą i powabnym wyglądem Gabryeli.
Lambert drżał z radości, był dumny z żony. Od onej chwili, gdy ją ujrzał pod jabłonią, nie była równie czarująca, nie wywarła na nim tak silnego wrażenia, jak obecnie. Nie mógł się wprost doczekać drugiego obrazu.
Następna scena przedstawiała przepyszną, gotycką salę zamku Tourbillon.
Licznie zebrani panowie i damy bawili się w przeróżny sposób. Panną młodą była Izabela, błyszcząca i wyróżniająca się urodą i piękną, bogatą toaletą. Siedziała niedaleko wielkiego komina, nie przyjmując udziału w ogólnej zabawie. Wydawała się być wewnętrznie zaniepokojoną. Rozwarły się podwoje i stanął w nich rycerz. Wszyscy go obstąpili, wypytując o przyczynę opóźnienia.
Panna młoda płonęła radością. Niemą grą twarzy powiodło się wybornie wykazać, że wybrańcem duszy i serca jej on jest, a nie przyszły małżonek. On jednak zdawał się jej unikać. Oboje grali nadzwyczaj naturalnie, co wywołało szepty i uwagi widzów.
— Znalazłem skarb w lesie — rzekł dworzanin.
— Skarb! Jaki skarb? — dziwili się wszyscy.
— Czarodziejkę — odparł krótko.
— Nie byłoby w tem nic dziwnego, bod to Bretania przecież, Tesalia francuska — dodał jeden z gości.
Rycerz otworzył drzwi i wprowadził do sali opierającą się cygankę. Gabryela odtworzyła doskonale, z prawdziwym wdziękiem dziecinną niezręczność córy Tatr, uwydatniającą się lepiej w towarzystwie tych eleganckich dam. Spuszczała skromnie oczy, to znów bardzo naturalnie podnosiła powieki o długich, czarnych rzęsach, z pod których rzucała głębokie, pełne zaufania spojrzenia na hrabiego, jakby go prosić chciała o opiekę. Cała jej gra wywołała zachwyt publiczności, objawiający się w rzęsistych oklaskach. Trudno było orzec komu się należy palma pierwszeństwa: figlarnej cygance, dworzaninowi, co zapałał do niej gwałtowną miłością, czy strojnej pannie młodej, która się podniosła i rzucając na młodzieńca nienawistne spojrzenie, z zaciśniętemi pięściami, głosem piskliwym, złym szeptała:
— I on ją kocha, takie stworzenie!
— Co ci jest? — pytał narzeczony — jesteś rozdrażniona.
— Czuję się niezdrową, pozwólcie mi się oddalić.
Towarzystwo zaczęto się rozchodzić.
— Dawajcie baczność, ażeby nam „czarodziejka” nie uciekła — wołała panna młoda. — Będzie nam jutro do zabawy potrzebna. Najlepiej zamknąć ją w tej ciemnej wieży.
Dała znak służącym: ci uchwycili za ręce cygankę i wyprowadzili to piękne zjawisko.
Na tem skończył się akt drugi.
Lambert nie chciał już dłużej czekać, poszedł więc za kulisy.
Gabryela przebierała się sama w małym pokoiku, Lambert wsunął się tam niepostrzeżenie i nim się żona opamiętała, klęczał u jej nóg. Gabryela wydała okrzyk radości, on pokrywał ją pocałunkami gorącemi.
— Nie masz nawet pojęcia, jak będziemy teraz szczęśliwi. Najdroższa, zadziwię cię, gdy powiem, że znalazłem twą matkę. Czy ty rozumiesz?
Ktoś do drzwi zastukał.
— Wołają mnie Lambercie. Nie pojmuję cię, więc... nietylko miłość twa... ale... i matka będzie mi powrócona?!...
Znów odezwało się stukanie.
— Nie mogę tutaj więcej mówić. Do widzenia, Gabryelo, wkrótce wszystko ci objaśnię.
Odszedł. Żona jego pozostała zdumiona.
Otworzyła drzwi, nie wzywano jej jeszcze, tylko przyniesiono list.
Zdumienie jej potęgowało się. Rozerwała kopertę i czytała:
„Gabryelo moja, Wando moja, stracona i znów odnaleziona. Nie mogę już dłużej stłumić gorącego pragnienia mego serca, muszę ci się ukazać. Wiedz, że ta, która według roli, jako siostra cię obejmie, jest twą matką. Nie dziw się, gdy pocałunki moje będą, jak żar palące, pamiętaj, że tęskniłam do nich długie lata... już więcej pisać nie mogę...”
Gabryela zataczała się, jak pijana, przecierała czoło i oczy, na rozmyślanie brakło jej czasu, musiała bowiem wyjść na scenę.
Po odsłonięciu kurtyny ukazała się widzom izba w czarnej wieży, z nizkiem sklepieniem i brudnemi ścianami. Stary sługa, niosąc w jednej ręce kaganek palący się, drugą prowadził Gabryelę. Nie było już i śladu wesołości na jej twarzy, przebijała się zaś zaduma i rozdrażnienie.
— Nie bój się, dziecię — uspokajał służący — nic ci się złego nie stanie. Wiesz, mogłabyś nam wyświadczyć ogromną przysługę. Pan mój przed laty porwał cygankę, zdradził ją i swem okrutnem postępowaniem o utratę rozumu przyprawił, następnie rozkazał ją uwięzić. Nie wiem jakim sposobem uciekła ztąd; pewny jestem, że błąka się w okolicy, albo w samym zamku. Byłbym strasznie ukarany przez mego pana, gdyby mu się ona ukazała i zamąciła spokój weselnej uroczystości. Zaśpiewaj’pieśń w twym ojczystym języku, to ją przywabi i ona bowiem z twej ziemi pochodzi. Przyrzekam, że obejdę się z nią łaskawie, że chcę ją i ciebie od zguby wyratować. Czy się zgadzasz?
Cyganka kiwnęła potakująco głową, sługa wyszedł uradowany, zostawiając drzwi otwarte.
W celi zapanowała ciemność, przez małe okienko przedostawało się tylko światło księżyca, odbijając się na przeciwnej ścianie, również małemi drzwiczkami opatrzonej.
Gabryela usiadła. Serce jej tak gwałtownie biło, iż zdawało się, że pierś rozsadzi. Zobaczy matkę!... czy to możliwe? Utkwiła wzrok w oświetloną ścianę, wiedząc, że tam się ukazać ma ta, co w roli siostry jej wystąpi. Z wrażenia zapomniała o śpiewie, przypomniano jej dopiero.
Śpiewała więc, ale głosem drżącym. Była to znów jedna z tych pieśni słowiańskich, miękich, głębokich, jako czarodziejska iskra, wykrzesana z samego serca gnębionego narodu. Początkowo, nie mogąc opanować swym głosem, śpiewała cichutko, potem coraz głośniej, coraz rzewniej, wreszcie srebrny jej śpiew przemienił się w pieśń potężną, porywającą. Opuściła ręce na kolana, piękne oczy podniosła ku sklepieniu celi, lecz prędko zwróciła je na ścianę, wypatrując z niecierpliwością zjawienia się matki. Skoro umilkła, odezwały się tony oddalonej pieśni, były to raczej oderwane dźwięki, przepełnione bólem, ściskającym serca słuchaczy. Jakieś wielkie wzruszenie nie pozwalało ująć tych dźwięków w jednę całość.
Pierś Gabryeli szybko falowała, oddychała ciężko, pot skroplił jej czoło. Ukazała się księżna Sylwia. Stała w milczeniu, drżąc na cnłem ciele, śmiertelnie blada, ze łzami w oczach, ze łzami krwawemi, które nie oko, lecz dusza roni. Była przybrana w swój zwykły biały strój, włosy rozpuściła na ramiona. Podniosła ręce, rzuciła kaganiec, pochłaniała wzrokiem Gabryelę na pół martwą, z otwartemi ustami stojącą. Sylwia zapomniała o publiczności, o całym świecie. „Moje dziecko“, chciała zawołać i objąć ją, by tym uściskiem wynagrodzić męczarnie swego żywota, ale stało się nagle coś nadzwyczajnego. W chwili, kiedy wszystkie spojrzenia podziwiały jej piękność, kiedy każde serce przejęte było głębokiem wzruszeniem, wówczas wszedł na scenę mężczyzna w jasnozielonem dominie.
Rozległ się wystrzał, spadła jego maska i ukazała się twarz zwierzęca, z czerwoną blizną na policzku. Potem znikł raptownie. Zapanowała grobowa cisza. Każdy myślał, że wystrzał ten należy do gry, i Sylwia podobnież sądziła, skoro jednak spadła maska z tego strasznego oblicza, wyrwał się z jej piersi przeraźliwy, nieludzki okrzyk, a z szeroko otwartych ust spłynęła po białej sukni struga krwi. Sylwia z rozpostartemi dotąd rękoma, z rozpaczliwem wejrzeniem, runęła na ziemię...
To już było więcej, niż gra, od tego powstawały włosy na głowie.
W sali podniósł się krzyk, hałas, wołanie o pomoc; panie mdlały. Lambert znalazł się natychmiast przy Sylwii, którą podniósł, chcąc ratować, była już martwą! Przeznaczenie odmówiło jej uścisku, jakiego tak gorąco, tak bardzo pragnęła!...
Odwrócił twarz swą, nie mógł bowiem znieść widoku martwych, w słup postawionych oczu. Skarżył się na Boga i na ludzi.


∗             ∗

Gabryela ciężko się rozchorowała, walcząc ze śmiercią. Młodość zwyciężyła jednak. Na wiosnę przeprowadziła się z Lambertem do jego majątku, wśród lasów położonego, gdzie i Sylwia została pochowana. Opowiedział żonie najszczegółowiej ciężkie koleje jej losu. Gabryela długi czas opłakiwała stratę swej matki. Miłość do męża ukoiła wreszcie jej boleść, rozjaśniała życie.
Lambertowi podobał się pobyt na wsi; już teraz rozumiał „jej świat“, ten miły, ciepły, spokojny; nie miał nawet ochoty powracać do „jego świata,“ pełnego obłudy, nizkich walk.
Kiedy Lambert wyjeżdżał od czasu do czasu do swych rodziców, Gabryela odwiedzała grób ojca.
— Tak im lepiej — mawiała, wracając od jednej do drugiej mogiły. — Połączyli się tam pogodzeni na wieczność całą. Więcej ich nawet mogę teraz kochać.
Hrabia Justyn opuścił na dłużej Czechy. Skoro przyjechał, wyleczony ze swej namiętności, zastał Gabryelę, jako szczęśliwą matkę i żonę. Przepowiednia jej spełniła się: ożenił się dobrze, ze szlachetną, godną jego dziewczyną.
Izabela wyprowadziła się zupełnie z Pragi. Nie pogodziła się z bratową, nie mogąc jej przebaczyć odciągnięcia hrabiego. Szuka dotąd, bez rezultatów, niestety, nowego hrabiego.
Książę Szymon przepadł bez wieści po tym strasznym czynie, prawdopodobnie zginął w dziwacznej jakiejś przygodzie.
Ostatni list od niego przyszedł z Kairu; rozkazywał w nim kasztelanowi zamku w Chęcinach, ażeby portret księżnej Sylwii pokrył krepową zasłoną.

KONIEC.





  1. Zamek królewski.
  2. Las czeski.
  3. Karlsbad.
  4. Konstantynopol.
  5. Olbrzymie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Julius Zeyer i tłumacza: Julia Kietlińska-Rudzka.