bicyę. Wydawało mu się, że pani de Dorval boi się go, tymczasem starczyło mu to zupełnie.
∗
∗ ∗ |
Mijały dni i tygodnie. Lambert rzucił się w wir wielkomiejskiego życia, Gabryela zmuszona była również płynąć po jego falach. To hałaśliwe życie, mimo całego przepychu, wydawało się jej nader monotonne: ciągłe przebieranie się, niekiedy trzy razy dziennie, jeżdżenie po balach, rautach, podobnych jeden do drugiego, niby dwie krople wody. Wiecznie te same twarze, te same puste frazesy; wciąż ten ruch gorączkowy, nie dozwalający na wypowiedzenie z mężem paru słów serdeczniejszych, poprowadzenie poważniejszej rozmowy. Już się teraz prawie nie widywali bez świadków, jeśli bowiem w domu byli, przyjmowali bezustanne wizyty. Po tygodniu, gdy jej spowszedniał cały ten przepych i gwar, nudziło ją wszystko niewypowiedzianie. Była rozdrażniona. Z każdym dniem stawała się bledszą i smutniejszą. Hrabiemu przypominała ptaszę z podciętemi skrzydłami; smutny, melancholijny jej uśmiech rozdzierał mu serce.
Lambert irytował się, że jest tak upartą i nie chce się przystosować do „jego świata”, cierpkie czynił jej wyrzuty. Ona zaś łzy gorzkie roniła w ukryciu, bolejąc, że on nie może zrozumieć, ocenić „jej świata“, — świata spokojnego, przytulnego, jasnego,