Przejdź do zawartości

Izabella królowa Hiszpanii/XXXIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor George Füllborn
Tytuł Izabella królowa Hiszpanii
Podtytuł Powieść historyczna
Wydawca Wydaw. "Powieść Zeszytowa"
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia "Feniks"
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Isabella, Spaniens verjagte Königin oder Die Geheimnisse des Hofes von Madrid
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział XXXIII.
PRZERWANA ORGJA.

Nad hiszpańską stolicą zapada wieczór dnia św. Franciszka. Na ulicach otuleni pobożni obojej płci śpieszą na wieczorne nabożeństwo do kościołów pełnych kadzidła i dźwięku organów!
Na Prado Bermudez, przy moście Toledo, wiodącym przez Manzanares, leży jedna z osławionych szynkowni, któremi przedmieścia Madrytu aż nazbyt są przepełnione. W nich piją żebracy i cyganie, złoczyńcy i tu i owdzie marynarze.
Późnym już wieczorem zbliżają się do tej nędznej szynkowni na Prado Bermudez dwie płaszczami owinięte postacie. W niskich jej oknach świeci się. Jeden z dwóch ludzi przystępuje do najbliższego okna, pragnąc zajrzeć do środka, ale tam tak wiele dymu i pary, że siedzących przy długich, grubo ociosanych stołach, zaledwie rozpoznać można.
— Wejdźmy, ojciec Mateusz powiedział mi, że o dziewiątej wieczorem, tu w tej szynkowni znajdziemy trzeciego, — szepnął jeden drugiemu, i przez niskie drzwi wszedł do izby napełnionej stęchłem powietrzem.
Rozmaitego rodzaju podejrzane istoty siedzą przy długich stołach i z blaszanych czarek popijają tanie, podniecające wino krajowe. Tu jakiś łotr obdarty z małym, nędznym chłopakiem — tam ponurego oblicza mnich w kapturze nieco z głowy zsuniętym — dalej sześćdziesięcio-letnia kobieta, z wypisanym na twarzy nałogiem pijaństwa — tu znowu cicho rozmawiający dwaj chłopcy, najwyraźniej złoczyńcy.
Z wielkiej do sali podobnej izby, przyległej izbie gościnnej, dochodzi odgłos śmiechu i wykrzyków; tam tańczą i piją manole ze swoimi kochankami.
Córka gospodarza, młoda Hiszpanka o długich, czarnych warkoczach, z przeszywającym wzrokiem, stoi we drzwiach małego szynkowego pokoiku, oddzielającego izbę gościnną od sali tańca, i posługując pijącym, słucha długiej rozmowy dwóch ludzi siedzących przy najbliższym stole.
— To się stało dzisiaj wieczorem, przed godziną, — mówi opowiadający: — dziecię kramarza z rogu placu Perdo i ulicy Toledo, śliczna zaledwie dziesięcio-letnia dziewczynka, padła ofiarą straszydła! Już od kilku dni uważano że jakiś człowiek owinięty w czarny półpłaszczyk tam się włóczy, ale nikt nie domyślał się, że ten blady łotr to upiór, który znowu zażądał od Madrytu swojej okrutnej ofiary!
— Mówią, że to tylko półczłowiek, jakaś mieszanina człowieka i zwierzęcia! — wtrącił drugi.
— To człowiek taki jak my; pragnienie krwi, albo jakaś obrzydła żądza, której nikt z nas wytłómaczyć nie potrafi, skłania go do wynajdowania sobie małych, ładnych dziewczątek. Skoro znajdzie takie dziecię, to włóczy się niespokojny, aż znajdzie sposobność schwytać je niespodzianie, i jak dzikie zwierzę wysysa gorącą krew z niewinnego dziewczęcia.
— I nigdzie go schwytać nie można, bo umie chyba zrobić się niewidzialnym!
— Słyszałem na placu Pedro, że dzisiaj Alguazile mieli trafić na jego ślad! — mniemał opowiadający, blisko którego usiedli teraz obaj świeżo przybyli.
Zdjąwszy kapelusze rzucili okiem po całem zgromadzeniu, szukając czy ten, którego tu spotkać mieli, jest już obecny.
— Przynieś nam wina, zachwycająca dziewico! (Chapa), — zawołał jeden z nich na córkę gospodarza.
— Dostaniecie signor, doskonałego napoju! — z uśmiechem odpowiedziało dziewczę i pośpieszyło do szynkowej izby.
W tej chwili otworzyły się niskie drzwi, prowadzące z ulicy do zadymionego wnętrza, na progu ukazał się bystroki czarnym półpłaszczykiem otulony człowiek. Głowę jego okrywał mocno na czoło naciśnięty kapelusz, tak, iż twarzy jego trudno było poznać; gdy jednak wszedł do izby pełnej stęchlizny i przeszywającym wzrokiem spojrzał po obecnych, widziano, że jeszcze nie był stary, ale chudy i blady i że miał czerwoną brodę. Zdjął kapelusz i zbliżył się do końca długiego stołu, przy którym siedzieli dwaj ludzie, którym właśnie Chapa podawała wino. Teraz można było spostrzec jego rozrzutny dziki włos i kresę, która pod okiem przechodząc przez policzek i nos, nadawała jego bladej, pełnej namiętności twarzy, jeszcze bardziej przerażający wyraz.
W tym przychodniu czytelnik zapewne poznał już Józefa Serranę, który przed trzema prawie laty wyniósł tę ranę w walce z lokajem Franciszka, kiedy czołgając się przez powóz, bratu swojemu morderczy sztylet chciał podobnież wbić w plecy jak stangretowi, i z trudnością tylko uszedł śmierci, bo łotry których najął do napadu, bynajmniej się o niego nie troszcząc, pozostawili go pływającego we krwi. Twarda natura wytrzymała jednak to zranienie, bo oprócz kresy, nie spadły na niego żadne niekorzystne skutki.
Obaj ludzie zbliżyli się ku niemu, gdy szukając obok nich przechodził, i powitali go — znakiem familjarów — to jest krzyżując obie ręce na piersiach i tak się kłaniając, iż pierwszy z nich dotknął czoła Józefa.
Potem wszyscy trzej przystąpili do stołu, a Chapa przyniosła jeszcze trzecią czarę wina.
Podczas gdy poprzedni opowiadający ciekawym gościom ciągle opowiadał o popełnionem okropnem morderstwie i skończył powtórzeniem zapewnienia, że trafiono nakonec na ślad upiora, jeden z famjljarów dla zupełnego zapewnienia się, że rudobrody jest trzecim do dzisiejszego przedsięwzięcia, odpiął kaftan, tak, że ukazał srebrną blachę z przewróconym obrazem Chrystusa. Na piersi Chrystusa błyszczało słońce, symbol światła i zarazem szyderczy symbol inkwizycji, tej posłanniczki nocy!
Następnie spojrzał na kaftan Józefa, czekając czy ten nie pokaże takiego samego znaku — i w tej chwili dostrzegł na jego kaftanie ciemno-czerwoną plamę, która jakkolwiek była zaschła przecież jeszcze była świeża, i mimowolnie zwrócił uwagę na bladą rudobrodą twarz Józefa bo nie mógł wątpić, że owa plama na jego piersi jest plamą krwi.
Józef zapewne także zauważył to spojrzenie, bo zręcznym ruchem ukazał szybko miejsce kaftana, na którem znajdowała się srebrna blacha, a potem otulając się zasłonił piersi czarnym płaszczykiem, bo bardziej jeszcze blednąc sam dostrzegł ciemną plamę.
— Nie ociągajmy się, — poszepnął familjar, noc postępuje.
— Czy macie przygotowaną gondolę? — cicho zapytał Józef.
— Jest — wy zostaniecie na straży na brzegu, my zaś obaj popłyniemy na wyspę.
— Prawdaż to, że u tej Nepardowej przebywa młoda kobieta, imieniem Henryka, której trybunał poszukuje? — znowu zapytał Józef.
— Widzieliśmy piękną dzieciobójczynię, schroniła się do fabrykantki aniołów, gdzie przez długi czas nikt się jej nie domyślał, a jednak wielkie ciążyło podejrzenie, że obie jedno i to samo prowadzą rzemiosło, bo równy z równym zgodzi się!
Józef roześmiał się szyderczo. Nie chciał wierzyć, gdy od ojców, którym hrabina genueńska zaleciła go jako użytecznego i milczącego pomocnika, dowiedział się, że nakoniec znaleziono Henrykę. Miał ją rzeczywiście za umarłą, i z razu mniemał, że szpiegowie trybunału dali się uwieść podobieństwu; ale teraz jasno pojmował, że Henryka mogła być uratowaną, i dla tego nie zaniedbał wziąć udziału w jej uwięzieniu, — a nadto miał jeszcze inny powód do pochwycenia i zgubienia dziedziczki Henryki i jej dziecka, w razie jeżeli ono żyje, o czem miał nadzieję dowiedzieć się od hrabiny genueńskiej!
Familjarowie wypróżnili swoje czarki — Józef zaś pozostawił wino, udał, że je wypił, — bo winna jagoda nie była jego rzeczą, i miał tej nocy delikatniejszy smak aniżeli jego towarzysze.
Z sali dochodziła niezmierna wrzawa, pisk wyuzdanych dziewcząt i hałas mężczyzn, tudzież dźwięki dzikiej muzyki przygrywającej do tańca — do izby gościnnej przybywali i ubywali ludzie najdziwaczniej poubierani — dla tego nikt nie uważał, jak obaj familjarowie, pożegnawszy Chapę i zapłaciwszy należność, wyszli z Józefem, a wszyscy przecież goście byli to ludzie w rodzaju Józefa, i w tej szynkowni na Prado Bermudez zawarta została niejedna umowa w celu zbrodniczym.
Trzej siepacze inkwizycji zbliżyli się na brzeg rzeki.
— Po co mieliśmy tam pić więcej za nasze ciężko zapracowane pieniądze, — rzekł półgłosem jeden z familjarów, kiedy po szczęśliwym powrocie na ulicę Foburgo dostaniemy tyle dobrego starego wina klasztornego, ile nam się podoba! Oto nasza gondola, chodź! — powiedział do towarzysza, wskazując łódź przy brzegu uwiązaną. — Wy signor, zostańcie tutaj i czekajcie naszego powrotu. Skoro spostrzeżemy albo usłyszymy coś niezwykłego lub skoro wy zmiarkujecie, że nam grozi niespodziane niebezpieczeństwo, wtedy pamiętajcie głośno i silnie zagwizdać.
— Rozumiem; śpieszcie się, mruknął Józef, podczas gdy familjarowie wstępowali do łodzi; a nie dozwólcie uciec młodej kobiecie!
— Ojcowie nigdyby nam tego nie przebaczyli — bądźcie spokojni, tak jakbyście obie już mieli!
Na twarzy Józefa osiadł! wyraz zadowolenia — wyszukał sobie na brzegu miejsce, z którego mógł dobrze poznać każdego zbliżającego się od strony lądu i od strony wody, tam stanął mocno naciągnąwszy półpłaszczyk na ramiona, bo noc była chłodna, a tymczasem obaj familjarowie łódź od lądu odepchnęli, aby jak najprędzej i najciszej dostać się na wyspę na Manzanaresie.
Czarne wody pokrywała głęboka ciemność.
Kiedy dwaj siepacze zbliżyli się o trzy części do celu swojego, jeden z nich nagle podniósł wiosło do góry i nadsłuchiwał; bo mu się zdało, że słyszy jakiś bliski plusk. Co to miało znaczyć?
Także i drugi siedzący w ryle gondoli, posłyszał odgłos uderzeń wiosła po wodzie; obaj więc, najmocniej zdziwieni, słuchali.
— Jakaś łódź płynie ku nam od mostu! — szepnął drugi familjar.
— Głupstwo! nadstaw lepiej uszu, — mruknął nadsłuchując ten, który siedział na przodzie łodzi i widział już przed sobą wyspę — plusk słychać od strony wyspy — i spojrzał tam — czy nie widzisz?
— Masz słuszność, jedna gondola odbija od wyspy — oko mnie nie myli — i siedzą w niej dwie osoby! W sam czas przybyliśmy, trzeba nam się puścić za gondolą, w której niezawodnie płyną poszukiwane.
W tej chwili na dowód tego, że i drugi familiar nie mylił się, ukazała się w tyle po za nimi trzecia łódź; zręcznie i trzymając się prawie brzegu wyspy, posuwała się po wodzie w wymierzonej odległości od łodzi siepaczy, tak jakby ją chciała mieć na oku. Ale w chwili, gdy ci zbliżali się do gondoli rzeczywiście unoszącej starą Marję Nepardową i Henrykę, zbliżyła się także i ta trzecia łódź.
Pierwszy z familjarów pochwycił do ręki sznur, aby gondolę obu kobiet szybko przywiązać do swojej — kobiety wydały przytłumiony okrzyk trwogi, widząc, że nagłe na nie napadnięto — okrzyk ten usłyszał Józef, i roześmiał się zadowolony, bo chociaż z powodu ciemności nic rozpoznać nie mógł, jednak był pewny, że siepacze pochwycili kobiety!
Lecz właśnie gdy pierwszy familiar chciał zarzucić sznur na przód gondoli, a drugi skierował łódź ku ofiarom, w chwili gdy Henryka pełna trwogi, szeroko rozwartym wzrokiem poznała strasznych siepaczy, którzy w owej okropnej nocy wlekli ją do pałacu Santa-Madre i dla tego broniąc się truchlejąc wyciągnęła ręce, coś przeleciało obok tuż przy swoich ofiarach znajdujących się familiarów, — coś, mówimy, przecięło powietrze; stara Nepardowa i Henryka spostrzegły, że będący w swej łodzi siepacze jakby piorunem rażeni, nagle padli i tak szybko znikli im z oczu, iż obie stanęły osłupiałe.
Gondola familiarów mocno się zachwiała, słychać było, że dwa ciężkie ciała spadły na jej dno!
W kilka minut później, trzecia łódź, wioząca dwóch młodych, w krótkie spencery ubranych Hiszpanów, przybliżyła się do obok stojącej gondoli; obaj ci młodzieńcy zdjęli latające pętlice z uduszonych familiarów i puścili na wodę gondolę z niemymi pasażerami. Nie mówiąc ani słowa, przywiązali sznur do przodu gondoli, w której siedziały zdziwonie kobiety, nie wiedzące wcale co się koło nich działo, i zręcznie, prawie bez szelestu, oddaliwszy się od brzegu, popłynęli szybko ku mostowi, i milcząc ciągle wysadzili z łodzi starą Nepardową i Henrykę na schodach wiodących wygodnie po za mostem, na część brzegu więcej ożywioną i bezpieczniejszą, jak Prado Bermudez.
Obie kobiety podziękowały Najświętszej Matce Boskiej, gdy się dostały na dobrze utrzymany brzeg, i ciągle jeszcze gnane trwogą, pośpieszyły przez ulice, a łódź dwóch niemych wybawicieli znikła w ciemności.
Podczas gdy Józef z wybornie obranego miejsca na Prado Bermudez ciągle niespokojnym wzrokiem patrzał na część wody, którą mógł objąć okiem, i w każdej chwili oczekiwał przybicia do lądu łodzi familiarów z Henryką, bo od dawna już usłyszał przytłumione jej wołanie o pomoc, niby igraszka fali, ku brzegowi zbliżała się łódź bez właścicieli. Widok jej zdziwił Józefa, przystąpił więc do niej, pragnąc ile możności dosięgnąć jej z brzegu i przytrzymać, bo mu się zdawało teraz, że gnana wodą bez celu łódź nie jest próżną.
Zeszedł zatem na sam koniec brzegu i po barwie malowania poznał gondolę, w której niedawno obaj familiarowie na wyspę popłynęli.
— Nie byli przecież tak szaleni, mówił do siebie zdziwiony, aby wysiąść na ląd i łódź nieprzywiązaną puścić z wodą?
Myśląc tylko o pchwyceniu Henryki brat Franciszka schylił się i z kocią zręcznością schwycił za przód gondoli pędzonej falami ku brzegowi; przyciągnął ją do siebie bliżej, aby się przekonać co w niej leży, i następnie popłynąć za opóźniającymi się siepaczami.
Zajrzał więc w głąb łodzi. Przerażenie odmalowało się na jego twarzy — włosy mu się najeżyły, gdy mocno rozwartem okiem dostrzegł na dnie łodzi leżących ze zmienionemi twarzami nieżywych obu familiarów.
— Przekleństwo! mruknął podnosząc się i odpychając nogą łódź na wodę — przekleństwo! kobiety były odważniejsze i silniejsze jak ci niegodziwcy, którzy opieszałość śmiercią opłacili — umkną one, jeżeli ich jeszcze przy wylądowaniu nie pochwycę.
Podczas gdy Józef chciwym wzrokiem i podżegany trwogą nadaremnie chodził tu i owdzie po Prado Bermudez i nadsłuchiwał lub schylony patrzał na wodę — rozpoczęła się według starodawnego zwyczaju w Santa-Madre huczna uczta po dniu św. Franciszka.
Niech więc szanowny czytelnik raczy udać się z nami na ulicę Foburgo, zostawiając zgrzytającego zębami Józefa, bo wiemy, że Nepardowa i Henryka od dawna dostały się niepostrzeżone na ulice Madrytu.
W klasztornym ogrodzie, w Santa-Madre, leży na uboczu otoczona krzakami rozległa i wysoka altana, czyli domek w ogrodzie, równie starożytny jak sam w głębi stojący pałac inkwizycji.
Domek ten zawierający kilka małych pokoików i wielką salę, urządzoną i ubraną ze wszelkiemi wygodami i całym zbytkiem zmysły podżegającym, służył ojcom w Santa-Madre w pewnych dniach za miejsce wypoczynku, ponieważ po za murami klasztoru żadnego wypoczynku ani zabawy używać nie śmieli. W tym pokrytym i dla nikogo obcego nieprzystępnym domu, od niepamiętnych czasów corocznie wyprawiano orgie, jakim równych pod względem zmysłowości i rozpusty nigdzie nie widziano.
Wielcy inkwizytorowie i rodzaj tajemnego trybunału mieli także krew w żyłach, która często namiętnie płynęła i burzyła się — mieliż po całych latach nie czynić nic więcej, tylko sądzić i modlić się, męczyć i potępiać, łaknąć i pragnąć? Owszem i w nich budziła się nieposkromiona chęć zwolnienia się na jedną noc od ślubu, chęć używania — chciwie i aż do przesytu, bo kiedy indziej mieli to sobie wzbronione!
Zbliżmy się zatem po wilgotnych ścieżkach ciemnego ogrodu klasztornego ku rozległemu domowi w ogrodzie, którego okna chociaż starannie pozamykane i pozasłaniane, a zewnątrz otoczone gęstym aloesowym płotem, przez niezaopatrzone szczeliny przepuszczają jasny blask, panujący w świątecznych pokojach. Dochodzi nas głośna rozmowa, gdy po niskich stopniach zbliżamy się ku mocno zamkniętym drzwiom.
W pierwszym pokoju, do którego dostajemy się przez to wejście, biegają posługujący braciszkowie z półmiskami, butelkami, filiżankami, szklankami i wszelkiego rodzaju potrawami.
Z tego przysionka trzy wejścia prowadzą do wewnętrznych pokojów domu, zbudowanego w tym samym staroświeckim, przeładowanym stylu, co klasztor i pałac — okna i drzwi tworzą równie wysokie i szerokie ostrołuki z grubą sztukaterją, korytarze są również ciemne i słupami przyozdobione. Dzisiaj tylko w całym pawilonie Santa-Madre panuje dzienne światło. Wejście z lewej strony prowadzi do sali, w której przy długim stole biesiadują i piją ojcowie; wejście z prawej wiedzie do pokoju, z którego posługujący braciszkowie przynoszą potrawy i napoje do sali i sami litują się nad niemałą ich częścią, tak, że ich chciwe oblicza świecą się i pałają, a małe oczki błyszczą; środkowe zaś wejście prowadzi do kilku równie obszernych pokojów, do których wkrótce zajrzymy, skoro tylko pierw przypatrzymy się temu co się dzieje w sali.
Ściany jej pokryte są przecudnemi malowidłami al fresco, które wykonał pędzlem swoim, w zeszłym wieku, pewien malarz, który został później dominikaninem. Są to przecudownie piękne obrazy świętych, po większej części kobiet, które wznosząc w niebo ręce i oczy, zapomniawszy o wszystkim ziemskiem i na nic niezważając, w malowniczych fałdach dozwalają spadać zasłonom okrywającym ich piękne kształty, i boskie swoje postaci wolne od ziemskiego okrycia, okazują i zdumienionemu oku widza, podczas gdy w zachwyceniu pięknemi twarzami patrzą w niebo.
Z głębi salonu brzmi śpiew organu, którego cudne akordy, upajając i podżegając zmysły, rozchodzą się po rozległej sali, w której znajduje się długi ponętnie zastawiony stół. Jest na nim wszystko co miłe dla oka, a przyjemne dla zmysłów.
Stoją tam cztery przepysznie malowane wazony, pełne obficie kwitnących, najwyszukaniej pięknych kwiatów, których zapach mile rozchodzi się po całej sali. Pomiędzy temi wazonami widzimy szerokie, wspaniale rzeźbione marmurowe czary, arcydzieła słynnych mistrzów, napełnione łechcącemi winogronami, figami, pomarańczami i innemi owocami.
Ojcowe siedzą na swoich miejscach w staroświeckich krzesłach z wysokiemi poręczami, przy tym ułudnie pięknie przyozdobionym stole, a na talerzach i miseczkach mają przed sobą najwyszukańsze potrawy — ryby, wszelkie mięsiwa, puchero z węgla kwiatów i delikatnie potrawy, jako to bażanty z Ileas, tłuste, małe, do naszych drozdów podobne ptaszki, których przyjemny smak rozlewa się po języku, a które wybornie przygotowują do spożycia wielkiej ilości wina, którego na stole nie brakuje. Znajdujemy tu wina wszelkich krajów dostawione dla rozpustnych inkwizytorów, wino reńskie i ogniste węgierskie, burgundzkie, Yquem, Xeres i Tinta di Rosa, biały i czerwony szampan, tak miły niektórym ojcom.
Rozmowa przy długim stole coraz bardziej się ożywia; na twarzach ucztujących maluje się coraz silniejsze wzburzenie wewnętrzne, które wywołują nadmiar użycia wszystkiego.
— Narvaez upaść musi, mówi właśnie ojciec Mateusz, siedzący na czele stołu, do rozłożonego przy nim poważnie na swojem krześle ojca Antoniego: królowa w ciągu roku musi go nam wydać w ręce!
— Nietylko on jeden upaść musi, pomrukuje ponurym jednostajnym głosem siwy Antoni: mamy jeszcze innych przeciwników, którzy za wszelką cenę ustąpić nam muszą z drogi!
— Królowa zniszczy księcia, jeżeli tego zażądamy, — pomruknął ojciec Merino, ów fanatyczny, namiętny mnich o bladej twarzy i ciemnych błyszczących oczach — a jeżeli nie wyda go w nasze ręce, jeżeli się odważy sprzeciwić świętej inkwizycji, to umrze sama!
Ostatnie słowa dzikooki, żarliwy mnich wymówił tak tonem groźnym, iż wszyscy byli pewni, że ów Merino rzeczywiście gotów był to uczynić, jeżeli królowa nie podda się woli Santa-Madre. Jak wiemy, ojciec ten z fantastycznie błyszczącym wzrokiem i namiętnemi rysami, był jednym z wielkich inkwizytorów, był człowiekiem, który ohydnemu tajemnemu trybunałowi, dążącemu do najwyższej potęgi i władzy, służył ciałem i duszą; bez namysłu wykonywał wszystko, co dla niego za korzystne uważał.
— Nietylko jeden Narvaez jest naszym nieprzyjacielem, powtórzył siwy Antoni, a około piętnastu innych przy stole siedzących inkwizytorów uważnie go słuchało: mamy jeszcze gorszych przeciwników i potężniejszych nieprzyjaciół!
— Święta sprawa trybunału zniszczy ich wszystkich i zwycięży, mówił Merino, stawiając napełnioną szklankę; potem powiódł wzrokiem po ścianie sali, ku której pociągały go łagodnie oświetlone piękne ciała dziewic i oślepiały naturalnemi ułudnemi kształtami. Młody wielki inkwizytor, podniecony winem, roznamiętniony, czuł, że krew burzy się w jego członkach i bije mu do głowy i serca.
Posługujący braciszkowie przynieśli orzeźwiające lody Antoni nie brał ich.
— Ja tego nie używam, moja krew już dosyć chłodna i spokojna, ośmdziesiąt lat zużyło jej ciepło.
Przeciwnie Merino, wzburzony i rozgrzany młodzieniec, jadł szybko chłodzące lody; ale myli się, kto sądzi, że ta zamrożona woda wewnętrzny żar przytłumia i rozprasza: skutkuje ona tylko przez chwilę, bo dopóki lód nie rozpuści się na języku, chłodzi i utrzymuje w błędnem przekonaniu, że zaradza rozdrażnieniu i gorącu, które w kilka chwil później wzrasta z nową siłą.
Czuł to Merino i inni przy stole siedzący biesiadnicy.
W tej chwili jeden z posługujących braciszków doniósł ojcu Mateuszowi, że nowy familjar Józef przybył z bardzo pilnym raportem.
— Czy przyprowadził piękną kobietę, którą królowa ująć kazała? — prędko zapytał, a oczy jego zabłysły niepokonaną pożądliwością na samą myśl o Wspomnianej kobiecie.
— Jest sam! — odpowiedział posługujący braciszek.
— Wprowadź go tutaj, niech nam powie dla czego on i jego pomocnicy nie wypełnili otrzymanych rozkazów? inkwizytorowie, patrząc ku wejściu, przysunęli swoje krzesła do stołu, niecierpliwie oczekując przybyłego.
W wysokich drzwiach łukowych ukazała się chuda postać Józefa Serrany. Zdjął on czarny półpłaszczyk i kapelusz, i nie bez przyczyny rozpiął kaftan, tak aby widać było jego srebrną blachę, i wszedł skrzyżowawszy ręce na piersi i kłaniając się. Twarz miał bladą jak zawsze, rudą brodę i włosy niezmiernie potargane. Przebiegł wzrokiem po biesiadującem towarzystwie, któremu miał dostarczyć ofiary.
— Miałeś dany sobie rozkaz, abyś tu dostawił kobiety, mieszkające na wyspie na Manzaneresie, bo dowiedzieliśmy się, że młodszą z nich jest ową o zamordowanie dziecka obwiniona Henryka, której od trzech lat nadaremnie poszukujemy, — dla czego nie przyprowadziłeś tych kobiet? — zapytał gniewnie usposobiony Mateusz.
— Dwie godziny napróżno czekałem na nie i szukałem ich, czcigodni ojcowie, — odpowiedział Józef.
Gdzież są dodani tobie dwaj familjarowie?
— Nie żyją — leżą bez duszy w gondoli, w której popłynęli byli na wyspę! — mówił Józef.
— Nie żyją? — zawołali zdumieni i oburzeni Mateusz i Merino. — Co mówisz? familjarowie nie żyją?
— Gdy fale przyniosły gondolę do brzegu, znalazłem obu nieżywych w niej leżących, czcigodni ojcowie!
— Czy nie dostrzegłeś na nich jakiego znaku gwałtu? — zapytał zawsze jednakowo spokojny siwy Antoni.
— Na szyjach ich zdało mi się, że widziałem krwią zaszłe czerwone znaki od stryczka! — odpowiedział Józef.
— Latająca Pętlica! poszepnęli Mateusz i Merino — Antoni zaś zrobił minę przekonywującą, że się od razu domyślił wpływu tego tajemnego towarzystwa.
— Dwaj familiarowie pozostawili mnie na brzegu na straży i dla pomocy w przyprowadzeniu tutaj obu kobiet; sami zginęli, chata na wyspie próżna, a Henryka uciekła!
Pomiędzy siedzącymi przy stole ojcami dał się słyszeć szmer niezadowolenia, a szczególniej Mateusza brak pięknej kobiety niezmiernie gniewał.
— I nie trafiłeś na żaden ślad? — spytał znowu.
— Do tej chwili nie, ale nietrudno będzie wynaleźć ją! Henryka, która ulegnie śmierci, skoro dla przyznania się stanie na torturach jest dziedziczką majątku Delmonte; skoro więc osądzona zostanie, konfiskata tej bogatej posiadłości przyniesie wielką korzyść świętemu trybunałowi! — mówił Józef.
— Jutro wieczorem bądź w sali sądowej, nowicjuszu Józefie; damy ci zlecenie i pełnomocnictwo do pochwycenia i dostawienia zbiegłej! — rzekł siwy Antoni.
Tony organu podczas tej rozmowy ucichły; gdy się skończyła, a Józef oddawszy ukłon wyszedł, znowu po sali rozległy się brzmienia, a posługujący bez przerwy podawali wino.
Ojciec Mateusz zbliżył się do rozdrażnionego Meriny — Wspomniałeś coś o pięknej córce starego granda, która w murach naszych oczekuje nocy św. Franciszka? — zapytał z cicha i drżącym głosem.
— Kilka pięknych kobiet mamy w pokojach środkowego przejścia, Dolores, pragnąca welonu, jest w ich liczbie; pójdę do niej i zapytam, czy woli ludzi pobożnych czy świeckich — jeżeli chcesz prze ten czas zajrzeć do innych pokojów, to pójdźmy razem.
Siwy Antoni pozostał przy stole, Mateusz i Merino wyszli z sali i udali się do środkowego przejścia, które w ogrodowym domu prowadziło do małych zamykanych pokojów, w których przechowywane były piękne ofiary.
Po nich zniknęli z sali i inni inkwizytorowie. Ta noc była wolną, a tak długo poskramiane namiętności tych po części młodych ludzi, obudziły się i zapaliły tak silnie, iż żadnych już granic nie miały!
W ostatnim pokoju środkowego przejścia, pokrytego dywanami i bez okien podobnie jak inne pokoje tej tajemniczej, grzechowi poświęconej części budynku, siedziała na sofie przy czerwonawem świetle lampy, piękna córa don Henryka del Arore. Donna Dolores oburącz zakrywała twarz — nadaremnie prosiła ceklarza, aby ją wypuścił, bo straszliwy Merino srodze nadużył jej zaufania. Chociaż pięknej pobożnej donnie usługiwano z niemą uległością jednak nie puszczono jej z murów Santa-Madre do ojca; wszystkie jej prośby były nadaremne, i odbijały się o głuche uszy; udawano, że nie słyszano jej coraz natarczywsze — go upomnienia się o swobodę!
Donna Dolores ma zaledwie lat szesnaście. Jej piękne szlachetne oblicze i bujnie rozwinięte członki, zachwycały jakiemś nienaśladowanem tchnieniem niewinności. Długi ciemny włos spadał rozpuszczony na jej ramiona, okryte białym welonem. Śliczne kolory, barwiące jej lica, zanim poszła za chytrym Merino, z całą swą niewinnością ufna w przyrzeczenie, że jej da poświęcony amulet teraz znikły. Z ciemnych, pięknych jej oczu, z długiemi rzęsami, leją się obfite łzy trwogi i tęsknoty do ojca.
Dolores wie ile ją kocha don Henryk del Arore, jej drogi zacny ojciec, wie, że skłopotany i strwożony szuka jej wszędzie; to przekonanie dręczy ją niemiłosiernie, i nie może pojąć, dla czego ją tyle dni trzymają w gmachu, z którego nie widać żadnego wyjścia, bo posługacz zawsze starannie drzwi zamyka. Nie może sypiać, siedzi na sofie i zakrywa piękną stroskaną twarz swoją.
Wtem nagle zbliżają się ku jej pokojowi czyjeś wlokące się kroki, słyszy trzask piasku pod nogami powoli idącego, może ją nakoniec uwolnią! Niebiański promień ożywia i rozjaśnia jej twarz, zrywa się i pełna nadziei, wyciąga małe, białe rączki ku drzwiom, w których zamek ktoś po cichu i ostrożnie klucz wkłada. Lecz nagle spogląda na lampę, której różowawe szkło coraz się bardziej zaciemnia, tak, że jej światło jest teraz blade i niepewne. Dolores czuje jak mocno bije jej serce, wahające się między trwogą a nadzieją — drzwi otwierają się po cichu. Wchodzący, którego stąpanie po kobiercu małego pokoiku zaledwie dosłyszeć można, szybko znowu zamyka drzwi za sobą i zwraca się nakoniec do pięknej uwięzionej.
Dolores w najwyższej nadziei spogląda na wchodzącego wybawcę. Wyciąga ku niemu stroskane ramiona i powitać go pragnie — błyszczącem okiem rozpoznać go pragnie i z ust jego posłyszeć z czem przybywa...
Wtem jej małe, milutkie usta wydają okrzyk przerażenia. Dolores cofając się poznaje owego Merino, który ją do tego więzienia zaprowadził; widzi jego pożądliwością świecące oczy, jego chytrze uśmiechniętą minę — jakiś ostrzegajmy glłos woła w jej niewinnej istocie: „Unikaj zbliżającego się do ciebie szatana kusiciela!“
Chce się przed nim ukryć, lecz w małym pokoju bez okien niema obronnego miejsca ani wyjścia — ogląda się w koło przelękła, śmiertelną trwogą przejęta, drobną, białą ręką przegarnia długi, rozpuszczony włos — zasłona spada z jej ramion, nie uważa na to, domyślając się zamiaru zbliżającego się do niej człowieka, blednie i szuka, gdzie się przed nim ukryć.
Ale Merino szybko jej dosięga i z dziką namiętnością ramionami obejmuje.
— Dlaczego uciekasz, siostro Dolores? wyszeptał, i gorącym oddechem owiewa policzki donny.
— Puśćcie mnie, jesteście nieuczciwi! woła strwożona, i gwałtownym ruchem, odtrąca od siebie napastnika.
— Chcesz przyjąć welon, chcesz się odrzec świata, dla tego jesteś tutaj, odpowiada Merino i ciągnie ku sobie silnie opierającą się.
— Odstąpcie odemnie, otwórzcie drzwi — ja nie chcę nic, tylko wrócić do ojca!
— Odwołać tego już nie możesz, tego coś mi wyznała i o czem już wiedzą czcigodni ojcowie — dla ojca i dla świata umarłaś. Należysz do klasztornych murów!
— Okrutnik — czy z piekła uciekłeś! Precz odemnie! otwórz drzwi, albo cię uduszę, jeżeli rąk twoich od ciała mojego nie odejmiesz!
— Z takich rąk umrzeć nie żal — na twojem łonie zginąć, to szczęśliwe przejście do wieczności! szeptał Merino przeraźliwym, drżącym ze wzruszenia głosem, coraz bardziej ku sobie przybliżając piękną Dolores. Dywan uśmierzał głos kroków i mocowania się, uwięziona z nadludzką siłą broniła się od uścisków okrutnika, któremu znowu do najwyższego stopnia wzmożona namiętność dodała niezwykłej siły; ręce jego objęły piękną kibić pożądanej dziewicy, a szamotanie się z nią podnieciło jego zmysły...
Dolores czuła, że nie zdoła się dłużej oprzeć natarczywości okrutnego Merino; czuła, że nerwy jej rąk drętwieją, że nogi się pod nią chwieją. W pobliżu nie było nikogo, nikogo ktoby jej przyszedł z pomocą i uwolnił z objęć zasapanego mnicha, który nakoniec widział się bliskim pożądanego celu.
Była to noc świętego Franciszka, zaległa nad Santa-Madre, odwieczna noc wolności i rozkoszy. Fanatyczny Merino dla uczczenia je wyszukał sobie tak piękną ofiarę, że mu jej wszyscy inni inkwizytorowie zazdrościli.
Ale Merino miał współczucie dla swoich braci, chciał oddać im tę ofiarę, skoro się nią sam dostatecznie nasyci...
Następnie ofiara miała być odesłana do jakiegoś odległego klasztoru w Pirenejach lub do Sierra Oca, aby tam przywdziała welon i pokutowała — aby się modliła i pokutowała...
Przeklęte niech będzie Santa-Madre!
Ręce pięknej Dolores zmordowały się, falujące jej łono dotknęło piersi Merino, zabrakło jej tchu głosu do wołania o pomoc, okropność co się z nią działo!...
Merino przyparł ją do sofy — kolana się pod nią ugięły — zbrodnicza ręka obrzydłego mnicha zbliżała się do jej stanu...
W tej chwili przelękłe serce męczonej dziewicy wydało straszliwy krzyk.
Merino rozśmiał się — pewien, że krzyk ten nic mu nie zaszkodzi, że mu nikt nie przerwie.
Jednak nagle silna pięść uderzyła we drzwi pokoju. Drżący i rozpalony mnich zerwał się przestraszony — wyrzekł jakieś ciche przekleństwo — co za szelma śmiał mu o tej godzinie przeszkadzać, kiedy już był bliski celu swych życzeń?
— Otwieraj mnichu! wołał głos obcy.
— Kto śmie wołać w ten sposób? do kogo należy ten głos? wołał Merino.
— Otwieraj mnichu! zawołano głośniej.
Merino namyślał się.
— O uwolnij mnie nieznajomy wybawco od tego nieszczęścia! zawołała Dolrores, dręczona śmiertelną trwogą, i padła na kolana z modlitwą wynosząc ręce ku niebu.
W tej chwili pękły drzwi pod razami topora — a przede drzwiami w cieniu korytarza ukazał się — don Ramiro, wielki mistrz towarzystwa Latającej Pętlicy. Na jego piersi błyszczał świetnie złoty krzyż, twarz zaś pokrywała czarna maska, przy nim, stali dwaj wysmukli, mocno zbudowani Hiszpanie; przed nich razami po dwukrotnem wezwaniu drzwi ustąpiły.
Dolores „pośpieszyła“ naprzeciw swojego wybawcy, a Merino szybko zdecydowany, poznając niebezpieczeństwo zagrażające mu ze strony zamaskowanego nieznajomego pochwycił stojący na kominie wysoki krucyfix i czemprędzej rozbił nim lampę oświetlającą pokój i korytarz.
Głęboka ciemność otoczyła stojących w pokoju i zewnątrz niego.
Szybko jak upiór nocny przesunęła się obok sług Latającej Pętlicy jakaś postać i znikła w przysionku, a potem w ogrodzie, tak zręcznie i śpiesznie, że nikt jej ścigać nie mógł.
— Czy rzeczywiście jesteś wybawcą, czy też przybywasz także aby mię męczyć? zapytała dziewica zamaskowanego dona, którego postaci w ciemności dokładnie rozpoznać nie mogła.
— Przybywam, donno Dolores del Arore, aby panią oddać jej ojcu! odpowiedział wielki mistrz tajemnego zgromadzenia, i ujął rękę uradowanej dziewicy: — proszę z sobą! Baldemore, rzekł potem do stojącego przy nim młodego Hiszpana: zawołaj do odwrotu!
— O jakże wam dziękuję za uwolnienie mnie od męczarni — od oczekujących mnie ohydnych uścisków! radośne łzy wylewając wołała idąca za swoim wybawcą Dolores.
Podczas gdy Baldemore zgromadzał ustawione w klasztornym ogrodzie posterunki Latającej Pętlicy, don Ramiro i pozostały przy nim towarzysz otwierali drzwi do innych pokoików korytarza — mnisi prędko i zręcznie z nich pouciekali, — a z tych wygodnych kryjówek wychodziły naprzeciw swoich wybawców załamując ręce, tylko same młode, ładne, do połowy porozbierane dziewice — na ich twarzach malował się przestrach, z rozpaczą więc wołając o pomoc rzuciły się do kolan don Ramiro, i błagały, aby je wydobył ze strasznego więzienia, w którem chciano je zhańbić, a następnie zmusić do przyjęcia zakonnej zasłony.
Widok tej niedoli obudził w zamaskowanym wielkim mistrzu jeszcze większą nienawiść ku Santa-Madre i inkwizycji — podniósł nieszczęśliwe, w marach tych umieszczone istoty, i przyrzekł uwolnić je tej jeszcze godziny.
Należało jeszcze otworzyć ostatni pokój. Don Ramiro uczynił to. Pożądliwy, chęcią użycia powodowany Mateusz, ów opasły spowiednik królowej matki, męczył jakąś młodą kobietę i przymuszał do miłości — przy wzburzeniu zmysłów nie słyszał hałasu na korytarzu — a teraz ujrzał przed sobą nagle, wśród bladego światła, rozwidniającego pokój, jakiegoś zamaskowanego dona, który mu przeszkodził w spełnieniu najpożądańszych życzeń — zerwał się pełen największej wściekłości — i byłby w stanie obcego przychodnia oddać w tej chwili katowi Mutarze.
— Kto jesteś, zuchwały przybylcze, który twarz swoją zakrywasz? jakim sposobem dostałeś się do tego domu do tego pokoju? zawołał drżąc z gniewu.
— Jakim sposobem tu się dostałem, niech to będzie zagadką dla ciebie, ojcze Mateuszu; ale dla czego tu przybyłem, to niech cię obchodzi!
— Ten głos — do kogo należy ten głos? — mruknął wielki inkwizytor, zamierzając przywołać posługujących braciszków, iżby przytrzymali przychodnia, tak dalece bowiem był przerażony.
— Przybywam, aby uwolnić tę piękną kobietę i zażądać od was, abyście nie ważyli się dotykać jej waszemi rękami! Czy tak to służy się Kościołowi, ojcze Mateuszu?
Nieszczęśliwa, dotąd w więzieniu trzymana kobieta, korzystając z tej chwili, z modlitwą na ustach rzuciła się ku niespodziewanemu wybawcy. Mateusz chciał ją zatrzymać — chciał ją wydrzeć obcemu, zamaskowanemu przychodniowi.
— Ona jest wolna! zagrzmiał wielki mistrz zgromadzenia; nie śmiej wyciągać rąk twoich po ocaloną ofiarę, która zostaje pod moją opieką!
— Kto jesteś? jakim sposobem wszedłeś do klasztornego ogrodu Santa-Madre? Klucz od bramy ma tylko brat odźwierny i nikt więcej — drugi zaś znajduje się w ministerstwie — a innego wejścia nie ma! Muszę zatem wiedzieć kto jesteś zawołał Mateusz i gwałtownie pociągnął za taśmę od dzwonka, przeciągniętą aż do izby, w której się znajdowali posługujący braciszkowie.
Lecz nikt nie usłyszał tego głośnego wołania wszechmocnego wielkiego inkwizytora. Nikt nie ukazał się.
— Nie trudź się napróżno, ojcze Mateuszu! rzekł wielki mistrz do rozgniewanego mnicha: tu nikt twoich rozkazów nie usłucha — obowiązek mój wypełniłem! dodał, i tak swój płaszcz otworzył, iż zdziwiony i do wściekłości słowami przybyłego doprowadzony Mateusz, spostrzegł wielki złoty krzyż na jego piersi.
— Latająca Pętlica! — mruknął cofając się wielki inkwizytor.
— Do usług, ojcze Mateuszu! odpowiedział don Ramiro elegancko się kłaniając, i wyszedł przez korytarz do przysionka, a następnie do klasztornego ogrodu. Ręką, w piękną czarną rękawiczkę odzianą, skinął na dwa posterunki, tak długo pilnujące sali w domu ogrodowym, — poszli wszyscy za wielkim mistrzem i towarzyszem przy nim straż trzymającym. Baldanero czekał w ogrodzie z ocalonemi kobietami i dziewicami, które teraz udały się za don Ramiro. W tejże chwili przyłączyli się do nich jeszcze dwaj ludzie Latającej Pętlicy, którzy stali u wejścia pałacu Santa-Madre.
Posługujących braciszków i klasztornych mnichów nie było ani śladu w ogrodzie, w kolumnowem przejściu, przez które orszak przechodził, rozsypali się jak proch, bo wnet rozeszła się wieść w Santa-Madre, że ukazał się wielki mistrz tajemnego zgromadzenia, przed którym otwierały się wszystkie drzwi i bramy. Nadnaturalność, do której się uciekał wielki mistrz zamaskowany i nikomu nieznany przy wszystkich swoich przedsięwzięciach, wrażenie jakie sprawiał, podniosło jego potęgę, że nie tylko w Madrycie, ale daleko po za stolicą opowiadano sobie o tym dziwnym człowieku i w jego nieomylność wierzono.
I w istocie, dziwna rzecz! skoro don Ramiro z orszakiem swoim zbliżył się do bramy klasztornego muru, ta otworzyła się bez trudu.
Widząc to mnisi, z przestrachu przeżegnali się.
Przed wejściem do klasztoru zbliżyły się znowu dwa posterunki stowarzyszenia, i wraz z wielkim mistrzem i płaczącemi z radości kobietami i dziewicami opuścili klasztor.
Don Ramiro zamknął bramę — poczem zalecił ludziom swoim, aby odprowadzili ocalone ofiary, iżby ich w drodze nikt nie napastował, a sam wziął pod rękę Dolores del Arore i odprowadził do starego ojca.
To wdanie się don Ramiro dotkliwie przeszkodziło i wydarło wielkim inkwizytorom i ojcom najpiękniejszą część dawno upragnionej orgii — jeszcze tej samej nocy odbyli w pałacu Santa-Madre burzliwą i ważną naradę — a celem ich zjadliwej nienawiści prócz Narvaeza, była i Latająca Pętlica, a mianowicie jej nieznajomy, wszechmocny wielki mistrz.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: George Füllborn i tłumacza: anonimowy.