Folwark do sprzedania

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Folwark do sprzedania
Pochodzenie Wybór pism w X tomach
Tom V
Wydawca nakładem autora
Data wyd. 1893
Druk Drukarnia Artystyczna S. Sikorskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom V
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


FOLWARK DO SPRZEDANIA.



Jeżeli folwark położony jest niedaleko Warszawy, o małe pół milki od stacyi drogi żelaznej, to zdawałoby się, że chcąc do niego z Warszawy się dostać, trzeba jechać koleją żelazną, a następnie końmi, welocypedem, lub dojść pieszo, stosownie do stopnia zamożności i upodobania pasażera.
Pokazuje się, że nie zawsze. Pan Michał naprzykład, dostał się tam zupełnie inną drogą, a podróż jaką odbył była tem osobliwsza, że bynajmniej do owego folwarku jechać nie zamierzał i znalazł się tam przypadkowo, niespodziewanie. Ale to cała historya. Aby ją poznać, trzeba wiedzieć przedewszystkiem, kto był pan Michał, jakie miał zamiary, o czem marzył i jak mu się wszystko najfatalniej pokrzyżowało.
Trzeba mieć specyalne szczęście do... folwarku.
Dobry pan Michał w Warszawie na świat przyszedł, w Warszawie kształcił się, urzędował, trzy czwarte emerytury wysłużył, kamieniczkę po ciotce bezdzietnej odziedziczył, do konfraternii literackiej się wpisał i tak był pewny dozgonnego w Warszawie pobytu, że nawet już miejsce na Powązkach zakupił i grób sobie zawczasu kazał wymurować. Taki już był z natury zabiegliwy i przewidujący, że o wszystkiem lubił zawczasu pomyśleć, więc też i z Powązkami sprawę załatwił, chociaż jeszcze długiego mógł się spodziewać życia. Był zdrów, korpulentny w samą miarę, apetyt miał zawsze wyborny, humor pogodny, na losy nie narzekał. Bo i z jakiej racyi? Materyalnie stał dobrze; kamieniczka, emerytura, kapitalik z długoletnich oszczędności złożony... Rodzinnych zmartwień nie znał, miał poczciwą żonę, piękną córkę na wydaniu, honorowy urząd w Towarzystwie dobroczynności, stałą partyjkę do preferansa i stałą markę wina w Fukierowskiej piwnicy na Starem-Mieście.
Kasa wypłacała emeryturę regularnie, kamieniczka przynosiła dochód stały, a kapitalik... otóż w tem całe nieszczęście! Kapitalik ulokowany był na hypotece dóbr ziemskich. Figurował w dziale czwartym księgi wieczystej folwarku Marysin, w bardzo przyzwoitem otoczeniu.
Było tam i Towarzystwo kredytowe ziemskie i jakiś pan, i jeszcze jakiś pan, i jakaś pani, i Lejbuś, i Mendel i Mojsie, szanowni zkądinąd kapitaliści.
Właściciel Marysina, zacny szlachcic, kolega szkolny pana Michała, procent regularnie płacił, dopóki przychodziło mu to z łatwością; później był już mniej punktualny w terminie, ale wynagradzał nieakuratność zającami, kartoflami, masłem, owocami, dopóki mógł; skoro zaś już nie mógł, to wcale procentów nie dawał, tylko wzdychał, jęczał, klął fatalne czasy, deszcz, grad, suszę, chmury, słońce, błyskawice, wszystko co z nieba spada, lub na ziemi się objawia.
Pan Michał oburzał się, groził że procesować będzie, że nieakuratnego dłużnika straduje, sprzeda, do więzienia za długi wsadzi. Chcąc ten zamiar wykonać, odbył nawet kilka konferencyj z adwokatem, które zwykle kończył takim frazesem:
— Czekam jeszcze kwartał, a potem tańczyć z nim zacznę. Zobaczy, że to nie przelewki!
Po kwartale odbywała się nowa konferencya, nowa pogróżka, pan Michał się srożył, a szlachcic w Marysinie spał spokojnie, w błogiem przeświadczeniu, że mu włos z głowy nie spadnie, tak samo jak pan Michał usypiał kołysany nadzieją, że i kapitał i procent razem kiedyś odbierze i Jadwini posag nim wypłaci.
Jednego dnia, kiedy pan Michał po obiedzie czarną kawę dopijał i miał się na szezlongu, w celu poobiedniej drzemki położyć, w przedpokoju brzęknął dzwonek, widocznie silnie szarpnięty.
— Co u dyabła! — zawołał pan Michał, — także ktoś wybrał sobie porę do wizyt! Żeby go licho...
Swoją drogą otworzył.
— Ach! kochany adwokat! — zawołał, siląc się na najuprzejmiejszy uśmiech; — przypomniałeś sobie nareszcie o mnie.
— I to całe szczęście — odrzekł przybyły.
— Zapewne, ale... niby... to jest...
— Co?
— Właśnie ja chciałem powiedzieć, że jestem bardzo szczęśliwy, widząc cię, kochany adwokacie, w swoich progach.
Prawnik zrobił kwaśną minę.
— Kochany panie Michale — rzekł, — nie po to przyszedłem, żeby ci komplimenta mówić, ani nie po to żeby je od ciebie słyszeć; rzecz jest ważna: przyszedłem cię ostrzedz.
— Ostrzedz?... przed czem? jakim sposobem? cóż znowu! Siadaj-no, kochany Adasiu, może czarnej kawy... cygarko?
— Dobra czarna kawa, dobre cygarko, ale przedewszystkiem interes. Czy wiesz że Marysin wystawiony jest na licytacyę?
— Owszem, wiem że wystawiony nie jest... wszakżeż na ostatniej konferencyi, jakąśmy w tym przedmiocie odbyli, powiedziałem wyraźnie, że przez kwartał czekam, a później będę nieubłagany. Widzisz bo, kochany panie Adamie, w rzeczy samej jemu trudno jest... Zeszłego roku było mu bardzo mokro i zimno, w tym roku okropnie sucho... i gorąco... myślę więc, że takiego biedaka nie wypada egzekwować.
— Pan tak myślisz? — rzekł ironicznie adwokat.
— Naturalnie że tak. Nie jestem ludożercą, żebym miał człowieka odrazu schrupać, jak kurczaka. Trzeba mieć wyrozumienie. Zresztą powiedziałem mu już raz, w zaufaniu: pal cię licho, kochany szlachcicu, z procentem, zrzekam się... zwróć mi tylko kapitał i niech cię Bóg ma w swojej opiece! Przecież to humanitarne postąpienie.
— Nawet wzniosłe... szkoda tylko, że Towarzystwo kredytowe zapatruje się na tego rodzaju kwestye zupełnie inaczej.
— O! proszę, i cóż ono robi?
— Dusi.
— Dusi? jakto dusi?
— No, przecież nie rękami za gardło, lecz bardzo zwyczajnym sposobem. Ono to wystawiło Marysin na sprzedaż i za dwa tygodnie będzie licytacya. Twoja suma, panie Michale, spadnie.
— Co?
— Spadnie, jak dwa a dwa cztery.
Pan Michał zerwał się z krzesła, krew uderzyła mu do głowy, zrobił się czerwony jak rak.
— Spadnie?! cała suma, posag mojej Jadwini? to niepodobna!... Słuchaj-no, panie Adamie, jesteś przyjacielem moim, mego domu, znamy się od lat...
— Poco liczyć? znamy się dawno i dość na tem.
— Więc skoro jesteś przyjacielem, ratuj, człowieku, błagam cię, ratuj!
— Właśnie po to przyszedłem. Czy ty lubisz sypiać po obiedzie?...
— Lubię, ależ na Boga, nie wtenczas jak mi suma spada! Po tem, coś mi powiedział, ja przez siedm nocy oka nie zmrużę, ja się rozchoruję, zapalenia mózgu dostanę. Któż się spodziewać mógł, że on do takiej ostateczności dopuści; taki porządny szlachcic, poczciwy człowiek napozór... A nie, to niemożliwe... dalibóg wierzyć się nie chce!
Rzekłszy to, pan Michał rzucił się jak bezwładny na fotel, a adwokat obojętnie palił cygaro i śledził wzrokiem niebieskawy dymek, jaki się w powietrzu unosił.
Po chwili, widząc że się już klient trochę uspokoił, rzekł:
— Ja widzę tylko jeden środek, jednę drogę wyjścia.
— No?
— Musimy kupić Marysin.
— Co?
— Musimy do licytacyi stanąć, pędzić do wysokości swojej sumy i folwark nabyć.
— Jakto, my? to znaczy ja i ty?
— Tak... ty, panie Michale, jako mocodawca, ja zaś, jako twój plenipotent.
— I co mi dyabli po tem? co ja będę z tym Marysinem robił?
— Sumę trzeba ocalić, a sposobu innego niema. Staniesz do licytacyi, podpędzisz, kupisz, a potem, gdy zechcesz, sprzedasz z wolnej ręki... A może nie sprzedasz, może tam będziesz gospodarował.
— Ja? ale prawda... nie święci garnki lepią, mogą inni, dlaczegóżbym ja nie mógł Ładne to dobra? bo widzisz ja tam nigdy w życiu nie byłem.
— Piękny podobno folwark, ale ja go również nie widziałem, zresztą ładny czy brzydki, to wszystko jedno, wyboru nie masz. Suma twoja wisi na włosku.
— Biedna Jadwinia, to jej posag cały!
— No, nie cały, wszak masz jeszcze dom i pieniędzy cokolwiek... jeżeli dodasz do tego jeszcze folwark...
Pan Michał zadumał się, a i było nad czem. Panna z kamienicą i z folwarkiem, podwójna, ziemska i miejska... wielka to dla młodych ludzi przynęta... Dziewczyna świetną partyą może zrobić.
— Cóż, panie Michale — spytał adwokat, — jakże mamy postąpić?
— A no, trudno, kupię. Mój Boże, gdyby mi kto powiedział, że za dwa tygodnie będę obywatelem ziemskim, śmiechembym parsknął, dalibóg!...
— Mój stary przyjacielu, człowiek nigdy nie wie co go czeka i co go spotkać może. Nigdy w życiu nie marzyłeś o kupnie folwarku, a jednak kupić go musisz. Nigdy w życiu nie marzyłeś o wyjeździe do Ameryki, a jednak...
— Idźże do licha z Ameryką, jaka Ameryka? poco? alboż mi tu źle?... Wcale nie marzę o takiej podróży.
— Ja też dla przykładu tylko. Słuchaj no, panie Michale, a masz ty pieniądze na kaucyę i na kupno?
— Poszukam, może się znajdzie, a jeżeli zabraknie, to pożyczę od kogo znajomego. Ileż to potrzeba?
Adwokat sumę wymienił. Pan Michał za głowę się złapał.
— To mi dopiero bigosu narobił kochany przyjaciel, żeby go!... Potrzebny mi cały ten ambaras!
Adwokat wstał.
— No — rzekł, — spełniłem co do mnie należało ostrzegłem cię, teraz prześpij się, a później szukaj pieniędzy i stawiamy się na licytacyę. To cię nie utrudzi, niema bowiem nic łatwiejszego, jak kupić majątek ziemski. Licytantów wielu nie będzie, więc Marysin nasz jak dwa a dwa cztery. Szczególna rzecz, panie Michale: zawsze mi się zdawało, że ty na obywatela ziemskiego wyjdziesz.
— Dlaczego?
— Minę taką masz szlachecką. No, bywaj zdrów i dokończ drzemki, którą ci przerwałem.
Po wyjściu adwokata, pan Michał stanął przed wielkim lustrem i pilnie zaczął się przypatrywać swojej postaci, mówiąc półgłosem:
— Co on u licha obywatelsko-ziemskiego we mnie widzi? ja-bo nic. Istotnie nic... chociaż zdaje mi się, że mój nos cokolwieczek jest, jakby to nazwać?... szlachecki. Jest, jest istotnie... porządny nos, niema co mówić, No i wąsy... bardzo obywatelskie, grube, zawiesiste. Piękne wąsy.... W samej rzeczy dziwię się, żem tego poprzednio nie zauważył... Cera... stanowczo białej cery nie mam, jest ona jakby opalona... aha... ogorzała twarz, jakbym z wełną przyjechał, dalibóg! To szczególna, a postawa, tusza to już czysto obywatelskie; dobre oko ma ten adwokat... odrazu dostrzegł i ma słuszność. Ilu obywateli ziemskich znam, wszyscy wyglądają tak jak ja. Typowy jestem szlachcic, słowo daję!
Już do przerwanej drzemki pan Michał nie powrócił, natomiast odbył długą konferencyą z żoną. Poczciwa kobiecina wiadomość tę przyjęła z przerażeniem. Na samą myśl opuszczenia Warszawy, rozstania się z wygodnie urządzonem mieszkaniem, doznawała nieopisanej trwogi. Uspokoiła się dopiero, gdy ją mąż zapewnił, że posiadanie folwarku będzie tylko czasowe, że kupno wynika z konieczności ratowania posagu Jadwini i że po kilku miesiącach Marysin sprzedany zostanie z wolnej ręki i wszystko wróci do normalnego położenia.
— Moja duszko, to kupno ma nawet swoją dobrą stronę — tłómaczył pan Michał, — co roku wyjeżdżamy na trzy miesiące letnie do Miłosny lub Jabłonny, płacimy za mieszkanie drogo, znosimy niewygody... no, więc dobrze będzie, gdy chociaż jedno lato przepędzimy u siebie, pod własnym dachem.
— A to prawda.
— Będziesz miała swój dom, swój ogród, powietrze, wodę, mleko, kurczęta, szparagi, truskawki, wiśnie, masło, chleb, bułki i wszystko swoje własne; pod tym względem, o ile mi wiadomo, wieś to raj. I Jadwinia odżyje; teraz jest ona trochę mizerna i blada, ale niechno się na wieś dostanie, nie poznasz jej... Całkowity plan postępowania powziąłem w jednej chwili.
— No?
— Marysin kupuję, idę na licytacyę, pędzę, przybijam! Kupuję, to już stanowczo. Za parę tygodni przenosimy się tam i będziemy mieszkali. Jednocześnie dam w gazetach ogłoszenia, że są do sprzedania dobra ziemskie. Więc będziemy sobie siedzieli na wsi i czekali na kupca. Jak ci się to podoba, droga Sabinko?
— Rób jak uważasz, mój kochany, wiem że radbyś dla nas jaknajlepiej. Zresztą ja do wszelkich interesów majątkowych głowy nie mam, to rzecz mężczyzny. Jak postanowisz, jak się zdecydujesz, tak będzie... a wiem, że będzie dobrze.
— Jakaś ty poczciwa, że masz we mnie takie zaufanie!
Rzekłszy to, pan Michał ucałował pulchną rączkę małżonki, ubrał się i wyszedł na miasto, zkąd dopiero późnym wieczorem powrócił.
Przez kilka dni zrzędu był niezmiernie czynny i ruchliwy, wstawał rano, chodził, jeździł dorożkami, to do adwokata, to do znajomych wstępował, w domu mało go widziano.
Nareszcie jednego wieczoru przyszedł do domu rozpromieniony i, przywitawszy żonę, szepnął jej do ucha z miną niezmiernie tajemniczą.
— Jutro!
— Co jutro?
— Kochaneczko, jutro li-cy-ta-cya! licytacya, no, i mam nadzieję, że Marysin nasz.
I nadeszło upragnione jutro, w kancelaryi odbyła się krótka formalność, adwokat rubla ponad sumę pana Michała postąpił, świeczka się dopaliła i pan Michał został właścicielem. Więc nie drogą żelazną, nie bryczką, ale przez Towarzystwo kredytowe, kancelaryę regenta i wydział hypoteczny, wjechał nowy dziedzic do świeżo nabytej posiadłości.
Piękna była posiadłość! Niedaleko Warszawy, dziewięć włók ziemi, o której opowiadały odnośne księgi, że jest żytnia pierwszej klasy i w znacznej części żytnia drugiej klasy, z serwitutem ugorowym czterech włościan z sąsiedniej wioski Kobylin, z rzeczką, z laskiem morgowym, z kawałkiem łąki, dworem, spichlerzem, zabudowaniami gospodarskiemi w dobrym stanie, oraz inwentarzem żywym i martwym.
Czegóż więcej potrzeba? Wprawdzie chłopi ziemię żytnią pierwszej i drugiej klasy nazywali po prostu piaskiem, a las krzakami, wprawdzie zabudowania gospodarskie dobry stan zawdzięczały kołkom, któremi były podparte, wprawdzie, co do inwentarza zaszła widocznie jakaś pomyłka, bo żywy był prawie martwy, a martwy musiał być w istocie żywy, bo gdzieś uciekł; ale folwark istniał, miał oddzielną księgę hypoteczną i ściśle określone granice, oprócz jednej, o którą od lat kilkunastu toczył się proces.
Przedewszystkiem pan Michał postanowił obejrzeć swą posiadłość.
Ze stacyi kolei żelaznej trzeba było przejechać jeszcze kilka wiorst bryczką, chcąc do Marysina się dostać, a ponieważ pan Michał jechał do swoich nowonabytych dóbr, zachowując ścisłe incognito, więc nie oczekiwał go na stacyi kamerdyner z powozem, ani nawet fornal z bryczką. Najął tedy żyda, który ogromnie zachwalał swoją małą szkapinę i trzęsący wózek.
— A wiesz ty gdzie jest Marysin? — zapytał pan Michał.
— Aj waj, jabym nie wiedział?... wiem panie, za rubelka zawiozę.
— Zwaryowałeś chyba, rubla za trzy wiorsty?
— Takie trzy tyle znaczą co siedm, albo i dziesięć, droga bardzo paskudna, sam piach. Na sumienie, mniej jak za pięć złotych nie opłaci się jechać.
Po długim targu opuścił jeszcze połowę z tej ostatecznej ceny i popędził szkapę po bruku tak gwałtownie, że pan Michał musiał silnie się trzymać, żeby z wózka nie wypaść. Rozpęd wszakże trwał bardzo krótko. Bruk się skończył, a po drodze piasczystej szkapa szła noga za nogą.
Pan Michał rozglądał się po okolicy.
— Zboża wcale niebrzydkie — rzekł do żydziaka.
— Nu, jak na taki piasek, to nawet bardzo ładne w tym roku.
— Piasek, powiadasz?
— Albo nie?
— A w Marysinie dobre grunta?
— Tam jeszcze lepszy piasek.
— Do dyabła! to źle.
— Co ma być złego? folwark jak folwark. Tam był dawniej za pachciarza mój wujaszek Nuchym.
— A teraz nie jest?
— Po co on ma tam być? Póki były krowy, to i pachciarz siedział, teraz niema co doić.
— Ale gadasz! ja wiem, że tam inwentarz jest i podobno bardzo ładny.
— Dawniej był, teraz nie wiem; może jeszcze co jest, może niema, ale mnie się zdaje właśnie, że niema.
— Jakże u licha?! folwark bez inwentarza?
— Różnie bywa, wielmożny panie, z inwentarzem, bez inwentarza, z budynkami, bez budynków, czasem z dziedzicem, a czasem bez dziedzica. Z tego Marysina dziedzic wylatuje dość często, za mojej pamięci było trzech, a Nuchym pamięta z dziesięciu. To jest ładny folwark; kupi go kto, posiedzi parę lat, czasem krócej, i już go niema, i znów się znajdzie jaki głupi, co chce zagrzebać w piasku dobre pieniądze.
Pan Michał obraził się.
— No, no — rzekł, — głupi albo nie głupi; taki bachor jak ty, o ludziach dorosłych odzywać się w ten sposób nie ma prawa. Kto ma pieniądze, może niemi rządzić wedle upodobania własnego.
Żydziak zmiarkował z tych słów, że właśnie nowego dziedzica wiezie.
— Ja nie wiem za co się wielmożny pan gniewa, — rzekł.
— Bo zadużo gadasz. Sam jesteś głupi.
— Ja takie słowo nie powiedziałem, a jeżelim nawet powiedział, to wcale nie myślałem tego, co pan dobrodziej myśli, że ja myślałem! Ja mówiłem że byli tacy głupi, co zagrzebali w piasku pieniądze, a chciałem powiedzieć, że przyjdzie tu taki dziedzic, co te zagrzebane pieniądze wygrzebie i duży majątek zrobi. Ja tak miarkuję, że on przyjdzie, może nawet niedługo przyjdzie.
— To bardzo być może.
— Niech on przyjdzie, ja mu życzę, a mój wujaszek Nuchym powiada zawsze, że lepiej to znaleźć co bogaty pan zgubi, aniżeli to co kapcan może znaleźć. Nuchym zawsze prosi Boga o zdrowie i o porządnego, bogatego dziedzica. No — rzekł, pokazując biczyskiem, — niech pan dobrodziej uważa, te zabudowania na lewo od drogi, to jest właśnie Marysin!
Pan Michał wytężył wzrok i kazał żydziakowi pośpieszać; po dziesięciu minutach jazdy wózek wtoczył się na dziedziniec Marysina.
Było w tym folwarku dziwnie jakoś głucho i pusto; na spotkanie nowego dziedzica nikt nie wyszedł, tylko pies z budy wyskoczył i zaczął ujadać zaciekle.
Pan Michał wysiąść z bryczki nie mógł, bo gdy tylko nogę na stopniu postawił, wnet pies z wyszczerzonemi zębami przyskakiwał i wcale niedwuznacznie zamiary nieprzychylne objawiał. Napróżno żydziak biczem wymachiwał, to jeszcze bardziej rozdrażniało kundla.
Położenie było przykre i nowy dziedzic niecierpliwić się zaczął.
— Zejdź-no ty z bryczki — rzekł do żydziaka — i odpędź tego przeklętego psa.
— Ja się boję, panie — odpowiedział, — ja jego znam; to jest bardzo zły pies, on kąsa.
— Więc cóż zrobimy?
— Albo ja wiem, podjedziemy pod czworak, może tam Walenty jest.
Pokazało się że rada była praktyczna; na kilkakrotne wołanie wyszedł z czworaka chłop w czerwonym spancerku, zaspany, i zaczął psa odpędzać.
— Proszę cię, mój człowieku — rzekł pan Michał — weź tego psa na łańcuch.
— A niby... — odparł, przecierając zaspane oczy — a niby, co mnie za potrzeba psa wiązać? Stróżów tu niema, parobków niema, folwark pusty, a tałałajstwo różne się włóczy... Weź psa na łańcuch! a juści... ja od psów nie jestem! Powiedzieć poco się przyjechało i jechać... zaś pies będzie tu chodził, jak chodzi...
Już pan Michał wytrzymać nie mógł.
— A cóż ty sobie myślisz? — zawołał, — coś za jeden? Jakto, ja kupiłem folwark, przyjeżdżam do swojej własności, a tu mnie na samym wstępie impertynencya spotyka! Natychmiast sprowadzę wójta, władzę i zapytam się co ty tu robisz i co za jeden jesteś?.. Na cztery wiatry wypędzę!
Usłyszawszy taką groźbę, chłop czapkę zdjął i usprawiedliwiać się zaczął.
— Właśnie, wielmożny panie — tłómaczył się, — ja tu, głodu przymierając, pańskiego dobra pilnuje. Służba pouciekała het, jeden tylko maleńki chłopczyna przy bydle został... i ja zostałem, bo mi dobra ludzkiego zmarnowania żal i że mam w polu kartoflisków sto prętów, com sobie z pozwoleństwa dawnego dziedzica przysadził. Kobieta moja z dziećmi do kościoła poszła, a ja zdrzemnąłem się krzynkę, dlatego że przez całą noc, z tym oto psiskiem, folwarku od złodziejów pilnowałem... Wiem że licytacya była i że nowy dziedzic nastał, ale po osobie wielmożnego dziedzica nie znałem i przepraszam pokornie... pieska zaraz uwiążę, nie na łańcuchu, bo tu, Panie odpuść, nietylko pies, ale i koń łańcucha nigdy nie widział, ale na sznureczku... Niech wielmożny pan obejrzy swoją fortunę. Zajedź przed dwór... ja wnet klucze przyniosę. Żebym był wiedział, że wielmożny dziedzic dziś przyjedzie... byłbym chociaż okna pootwierał i co nieco pokoje kazał zamieść.
Udobruchał się trochę pan Michał i, wolny już od psiej napaści, z bryczki wysiadł, niebawem i Walenty z kluczami nadbiegł.
— Mam odjechać — zapytał żydziak, — czy też wielmożnego pana do kolei odwiozę?
— Wrócę swemi końmi — odrzekł właściciel Marysina, — wszak są konie, Walenty!
— Dyć są, wielmożny panie; jeden łajdak, drugi gałgan, ale w kupie zawdy para, i bryczczyna też jest, choć podobniej w niej gęsi żydom wozić, aniżeli panów.
— Nic nie szkodzi... pojadę takim ekwipażem, jaki jest.
Żydziak odjechał, pan Michał do dworku wszedł. Rezydencya ta składała się z czterech niedużych pokoi, spiżarni i kuchni; ściany miała odrapane, podłogi krzywe, ani jedno okno nie trzymało się jak należy. Całą pociechą była weranda, duża, zacieniona, dzikiem winem obrośnięta. Ogród był stosunkowo dość duży i ładny, drzew owocowych miał sporo. Wśród trawy czerwieniło się kilka truskawek. Pan Michał zerwał je i starannie w papier owinął, aby zawieźć do Warszawy żonie i córce. Niechże skosztują; wszak to zbiór z własnej ziemi i zarazem pierwszy dochód z majątku.
Budynki folwarczne nie rozradowały serca nowego dziedzica.
— Podpierałem kołkami — mówił Walenty, — łatałem dachy, ale sam wielmożny pan widzi, że je trzeba z gruntu przebudować. Jak przyjdzie silny wiatr, nie dostoją i zwalą się na amen. Podwaliny nowe dać wypadnie, słupy też... a ściany z tych samych bali być mogą.
— Obaczmy grunta — rzekł pan Michał, — to najważniejsze.
Poszli w pole. Walenty granice pokazywał i objaśniał.
— Pszenicy u nas, wielmożny panie, mało się sieje, tylko co na swoję potrzebę, jednego roku za ogrodem, drugiego za stodołą, gdzie ziemia kuzynkę podobniejsza. Żyto ujdzie, owies, jęczmień bardzo obrzednie... bo nasz dawniejszy dziedzic snać już miarkował że zbierać nie będzie, więc siał, Panie odpuść, aby aby. Kartoflisków trochę jest, ale po prawdzie zasadzone tylko pół tego, co się coroku sadzi, a ot tam mamy jeszcze gryki odrobinę... ta piękna... kaszy nie kupimy.
Poszli granicami, potem przez miedze, przez cudze grunta na łąkę, która się nad małą rzeczułką rozciągała.
— Tu jest bardzo ładnie — rzekł pan Michał.
— A juści, jeno daleko od domu, przez to i upilnować trudno. Siano piękne, a zbiór mały.
— Dlaczego?
— Wypasą, wielmożny panie, z Kobylina chłopy okrutnie na to są chytre. Bywało, dawny dziedzic po sądach ich wodził, prawował się z nimi, ale co z tego? Jeden karę zapłaci, a dziesięciu pasie, niema na nich sposobu, wielmożny panie.
Obejrzenie pól, łąki, obejście granic trwało ze dwie godziny; nowy dziedzic, powróciwszy do domu, był zmęczony i głodny.
— Co to jest jednak powietrze wiejskie — rzekł, — wilkabym zjadł teraz. Słuchaj-no, Walenty!
— Słucham, wielmożny panie.
— Strasznie mi się jeść chce.
— A to chwalić Boga; skoro się człowiekowi chce jeść, to znaczy, że zdrów jest i mocny! Wielmożny pan wieczorowym pociągiem do Warszawy przyjedzie, to sobie wielmożny pan podje sprawiedliwie.
— Co ty mówisz, człowieku, teraz południe, ja do wieczora nie wytrzymam!
— Tu, wielmożny panie, według pożywienia marnie. Spiżarnia pusta, nawet i półeczki porozbierane... chyba, jeżeli moja kobieta z kościoła przyszła, to dla wielmożnego pana trochę mleka udoi.
— Mleka! czego?
— Dyć mleka, od krowy.
— Ależ, człowieku, jabym się teraz wódki napił, polędwicy porcyę zjadł, o! niedziela dziś, flaki są.
— Chyba w Warszawie; sam, bywało, na Starem Mieście kilka razy jadłem, o dobre! co dobre, to dobre; jeno że za dziesiątkę chytra baba nie dużo onych daje!
— Słuchaj-no, Walenty — rzekł bardzo łagodnie pan Michał, — chyba nie chciałbyś mnie przy pierwszej mojej bytności na wsi, przy obejrzeniu majątku, głodem zamorzyć... postaraj się o co do jedzenia, przecież niepodobna, żebyś w domu nic nie miał, przecież tu nie Arabia deserta.
— Czy arabija, to ja nie wiem, ale prepinacyi od dawności tu niema... Niech wielmożny pan krzynkę posiedzi, poczeka; ja obaczę czy moja baba powróciła z kościoła. Jeżeli ona co nie poradzi, to już nikt na na tym świecie nie poradzi.
Pan Michał usiadł przy stole na werandzie i papierosa zapalił. Nie obchodziły go w tej chwili ani pola marysińskie, ani walące się budowle, ani dom, którego odnowienie dużo kosztować będzie. Chciał jeść... przedewszystkiem jeść, gotówby był dać, coby kto chciał, za kawałek mięsa i chleba. Jeżeli wszyscy ludzie na wsi mieszkający mają taki apetyt — myślał sobie, — to nic dziwnego, że majątku nie robią.
Z niecierpliwością spoglądał w stronę czworaka, czekając, rychło się Walenty ukaże. Po chwili, która się głodnemu niezmiernie długą wydała, wybiegła z czworaka baba chuda, wysoka, ubrana po świątecznemu, w czerwonej chustce na głowie.
Przybiegła zadyszana do ganeczku i do kolan się panu Michałowi skłoniła.
— A dyć niech wielmożny pan dziedzic wybaczy — rzekła, — chłop zawdy chłop, obrotu żadnego nie ma, głodemby wielmożnego dziedzica umorzył. Zaraz będzie wszystko. Panie miłosierny, toć jabym dla wielmożnego dziedzica kurę na mleku zgotowała, jajecznicą nadziała i słoniną okrasiła... a ten oto chłopisko jeno po głowie się skrobie i tyle...
— Ślicznie mówicie, moja kobieto, bardzo ładnie...
— Bo i nieco. Żeby wielmożny pan chociaż był dał znać naprzód, jako chce przyjechać do Marysina, tobym wiedziała jak wielmożnego pana godnie przyjąć, jako przystoi, żeby był przyjęty dziedzic na swojem dziedzictwie. I koło dworu porządekbym zrobiła i pokoje wybieliła i wszystko het, jak się patrzy... choć tu, wielmożny panie, pustka, ani kogo gdzie pchnąć, ani się kim posłużyć. Służba się rozbiegła, potrochu z rozwydrzenia, jak to w dzisiejszym narodzie to gałgaństwo nikogo nie uszanuje, a potrochu i z głodu, bo Bogiem a prawdą powiedziawszy, nie było co w gębę włożyć.
— Czyż tu taka bieda?
— A dyć bieda, bieda, wielmożny panie, jako zawdy gdy pana niema... Ale ja tu gadam, a wielmożny pan głodny.
Uwinęła się baba żywo, nakryła stół czystą płachtą, przyniosła flaszkę szkaradnej wódki, kawał czarnego chleba, kiełbasy z czosnkiem i postawiła przed wielmożnym dziedzicem, mówiąc, że jajecznica zaraz będzie.
Pan Michał nigdy w życiu z takim apetytem nie jadł i nic mu tak nie smakowało, jak te specyały ze spiżarni Walentowej.
Posiliwszy się, spojrzał na zegarek. Do pociągu miał jeszcze dwie godziny czasu i ten zeszedł mu dość szybko na konferencyi z Walentym.
Stanęło na tem, że Walenty objąć miał tymczasowo zarząd nowonabytych dóbr, zgodzić służbę i kupić zboża na jej wyżywienie; Walentowa zaś podjęła się przy pomocy kilku dziewczyn najemnych uporządkować ogród, dziedziniec i chociaż grubsze śmiecie i gruz z domu wywieźć.
Generalne odświeżenie i wytapetowanie dworu uskutecznić mieli tapicerzy z Warszawy.
Wydawszy odpowiednie rozporządzenia, pan Michał kazał zaprzęgać.
Długo Walenty się nad tem zadaniem męczył i dużo przytem naklął, ale jakoś wyszykował ekwipaż i z wielkim brzękiem zajechał przed dworek.
Pan Michał rozsiadł się wygodnie na siedzeniu i pomyślał w duchu, że jest to jednak pewna przyjemność powracać z własnych dóbr, własnym ekwipażem, do własnego domu do Warszawy. To nie przeszkadzało mu zauważyć, że ekwipaż trzęsie i że ciągle w nim coś trzeszczy i brzęczy.
Walenty tłómaczył:
— Nie dziwota, wielmożny panie, co było lepszego, dawny dziedzic sprzedał i tylko tę bryczczynę zostawił. Stała długo w wozowni bez żadnego użytku, gałgaństwo i tyle. Śrubka ani jedna nie pasuje, rozklekotane wszystko na szczęt; łaska Boska będzie, jeżeli się nam w drodze cała bieda nie rozleci do licha.
— To też niech Walenty ostrożnie jedzie, bo nie chciałbym tu zostać na piasku.
— E, na piasku bajki, żeby nam się tylko na bruku nie popsuła.
— Widzę z tego, że nową bryczkę trzeba kupić.
— Pewnie i wozów ze dwa teżby się przydało, z naszych co pod szopą stoją pociecha niewielka. Konie, wielmożny panie, też łajdaki, co nie ubije, to nie ujedzie. Do wożenia gnoju jeszcze ujdą, ale do lekkiej jazdy to już na nic. Temu kasztanowi będzie już ze dwadzieścia lat przynajmniej, a gniady był dwa razy ochwacony i siły nie ma za grosz. Była jeszcze trzecia szkapa, ale odeszła, temu dwa tygodnie.
— Jakto odeszła?
— A no, poprostu mówiąc, zdechła za ogrodem i psi ją zjedli. Też kaducznie stara była.
— Więc wypadnie i konie kupić.
— A dyć nieco; przyjdzie jesień, robić czem nie będzie, a i wielmożnym państwu, skoro sobie dla lekkiego powietrza chcą tu bez lato siedzieć, nie pasuje takiem łajdactwem jeździć. Czy do kościoła, czy do miasteczka, czy jak — ludzie patrzą. Tu insi panowie czwórkami sypią aż strach, konie mają jak hamany, powozy aż się świecą.
Pan Michał westchnął. Przypomniał sobie, że w „kuryerze“ bywają nieraz ogłoszenia o mało używanych powozach do sprzedania, możnaby więc kupić niedrogo, ale, bądź co bądź, konie, powozik, zaprzęgi, liberya dla stangreta! Ciężko, ale wróci się ten nakład przy sprzedaży folwarku, a tymczasem żona i córka przynajmniej przez jedno lato użyją.
— Kupi się wszystko — rzekł do Walentego tonem bardzo stanowczym; — za parę tygodni Marysina nikt nie pozna.
Walenty uśmiechnął się nieznacznie...
— Wiadomo — rzekł, — że najlepsze panowie, to właśnie warszawskie; porządek we wszystkiem lubią, a pieniędzy nie żałują. Służyłem ja u jednego, niedaleko ztąd w Smolance, takie porządki pozaprowadzał, że aż miło. Gdzie szukać!.. Budowle zaraz popostawiał, maszyny, lewentarz taki, że strach przystąpić. Folwarczek wyporządził jak zegarek. Parobkom zielone kurty posprawiał, a stangret aż się świecił od srebrnych guzów i galonów. Juści co pan, to pan!
— Chciałbym to kiedy zobaczyć.
— Smolankę obaczyć można, mila drogi ztąd będzie, ale tego pana już wielmożny pan nie obaczy w Smolance.
— Umarł?!
— Gdzie zaś, żyje... mieszka w Warszawie. Utrzymuje sobie dwie doróżki i jeździ.
— Z majątku na doróżki? cóż znowu?
— A tak, żydy go wyprawowały, opisały, sprzedały i musiał uciekać chudziaczek... ale dobrze mu jest. Widziałem go w Warszawie; akurat ja na Grzybów z kartoflami przyjechałem, a on w to samo miejsce kupca jakiegoś grubaśnego przywiózł w doróżce. Miniasty taki, kasztany łyse miał, dryndę porządną... siedział na koźle jak pan, w skórzanym kaszkiecie, z numerem.
Panu Michałowi zrobiło się trochę przykro, ale wnet się z tego otrząsnął. Prosta rzecz, tamten pan ze Smolanki porobił za duże nakłady i sam gospodarował. W Marysinie będzie zupełnie co innego, nakłady z oszczędnością, z rachunkiem — i folwark zaraz na sprzedaż. Co się wyda, to na rachunek nowonabywcy, który co do grosza wszystko zwróci.
Dojechali szczęśliwie go stacyi, bryczka się nie rozleciała i przygody żadnej nie było.
— Bywaj zdrów, Walenty.
— Niech Pan Bóg prowadzi!
— Pilnujże mi wszystkiego... ja tu za parę dni przyjadę.
— Jak oka w głowie, wielmożny panie, strzedz będę.
Kiedy pociąg już ruszył, Walenty zawrócił szkapiny i jadąc ku domowi, rozmyślał.
— Jak oka w głowie — mruczał pod nosem, — jużci prawda, oka w głowie każdy pilnuje i Wojtek też pilnował, a przecie, jak się w karczmie z cyganami powadził, to mu oko wybili... i teraz z jednem tylko jest...
Pan Michał wprost z dworca do domu się udał. Żona i córka zarzuciły go gradem zapytań.
— Jakże nasz majątek, ładny.
— Tak sobie... bardzo miły.
— Czy są malownicze okolice, góry, lasy, doliny?
— Wogóle gór nie zauważyłem, dolin też niewiele... jest to raczej równina.
— A ogród?
— Pyszności! Przywiozłem wam właśnie na pokazanie trochę truskawek, skosztujcie.
— Bardzo dobre, ale w Warszawie, w owocarniach są znacznie większe i wcale niedrogie.
— Tak tanie jak te być nie mogą, ponieważ są z własnego ogrodu... uważasz z własnego! Trzeba się znać na owocach. Tamte są duże, lecz bez żadnego aromatu, a te prześlicznie pachną.
— Ma ojczulek słuszność, bardzo miły zapach.
— A widzisz!
— A jakże dom mieszkalny, mój mężu, bo jeżeli mamy tam lato przepędzić...
— Dom cokolwiek obniszczony, ale każę go odnowić.
— Taki duży jak nasz? — spytała córka.
— Dziecko! nasz dom w Warszawie to kamienica, tamten zaś jest to dworek parterowy, drewniany, z werandami i prawie w ogrodzie, bardzo poetyczny i miły.
— Pojedziemy tam jutro — rzekła pani.
— A nie, za nic. Nie pojedziecie, aż wszystko będzie gotowe. Ja się tem zajmę, głowa was o nic nie zaboli, chcę żebyście zastały wszystko w porządku. Na stacyi będzie oczekiwał powozik.
— Jest powozik?
— Tak jakby był.
— Nie rozumiem, mój mężu.
— Bo widzisz on jest obecnie w reperacyi, kazałem go cokolwiek odświeżyć.
— Na co takie wydatki!
— To trudno, moja żono, gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą.
Na drugi dzień pan Michał udał się do wekslarza i zamienił kilka listów zastawnych na gotowiznę. Było mu trochę przykro rozstawać się z owemi baraniemi skórkami, do których posiadania doszedł przez długoletnią oszczędność; pocieszał się wszelako przekonaniem, że wkładając kapitał w dobra ziemskie, nie popełnia marnotrawstwa, lecz, przeciwnie, lokuje pieniądze dobrze i może liczyć na umiarkowany, ale pewny procent.
Załatwiwszy się u wekslarza, puścił się na poszukiwanie powoziku, a szukał takiego, któryby był trochę używany, ale mocny, elegancki i tani. Chodził od fabryki do fabryki i z podziwienia wyjść nie mógł, ile żądają za marne cztery koła i pudło! Dowiedział się zarazem, jaka jest cena porządnych zaprzęgów i liberyi, co utwierdziło go w przekonaniu, że powoźnicy i rymarze trudnią się głównie obdzieraniem ludzi ze skóry.
Rymarz z najuprzejmiejszym uśmiechem zaśpiewał za chomonta kilkadziesiąt rubli i jeszcze namawiał na kupno siodła.
— Przyda się zawsze na wsi, panie dobrodzieju — mówił, — a mam bardzo dobre, leciutkie, zgrabne, konia nigdy nie odparzy; niech pan dobrodziej raczy tylko spojrzeć, prawdziwe świńskie siodełko...
— Jakie?
— Najlepsze, panie dobrodzieju, ze świńskiej skóry, niezdarte.
Pan Michał w życiu swojem nigdy na koniu nie siedział, ale uśmiechnęła mu się myśl, żeby spróbować, skoro się ma swoje konie i swoje terytoryum do jeżdżenia. Zaczął się tedy pilnie przypatrywać siodłu; wydało mu się ono bardzo niepraktycznem, płaskiem, gładkiem, śliskiem!
— Nie podoba mi się ta patelnia — rzekł. — Przytem twarde jest jak deska.
— Angielskie, panie dobrodzieju, najwygodniejsze, ale mogę pokazać i inne; mamy węgierskie terlice, głębokie, o, widzi pan, mamy i z poduszkami.
— Aha... pokaż-no pan to z poduszką... Proszę! Czemuż takie wysokie?
— Taki system, proszę pana.
— U was wszystko system, a gdzie wygoda dla pasażera? I cóż kosztuje taka maszyna z poduszkami?
— Z całym garniturem, z trenzlą, tylko siedmdziesiąt pięć rubli.
Pan Michał aż podskoczył.
— Panie! — zawołał, — u mnie lokator na pierwszem piętrze kwartalnie więcej za komorne nie płaci. Za co tyle pieniędzy, za trochę drzewa i skóry?
— Na Grzybowie u żydów dostanie pan znacznie taniej, tam mają wszelką starzyznę i tandetę. Użytek będzie niewielki, ale taniość znakomita.
Na obiedzie pan Michał tego dnia w domu nie był, tyle z powoźnikami i rymarzami miał kramu. Krwi sobie napsuł dosyć, nairytował się coniemiara, ale ostatecznie powozik i zaprzęgi na wieś wyprawił. Z siodła zrezygnował, a przynajmniej kupno na później odłożył, gdyż i pieniędzy mu było żal i nie mógł sobie wyobrazić, jak człowiek przyzwoity, obywatel o pokaźnej tuszy, może się ulokować na takiej ślizkiej i gładkiej patelni, jak owo angielskie siodełko.
Większa trudność jeszcze była z kupnem koni; na szczęście znalazł się jakiś życzliwy przyjaciel, który na koniach się znał i panu Michałowi dopomógł; kupili dwa dość stare, ale zdrowe jeszcze, pół perszerony, gniade, flegmatyczne, lecz wypasione doskonale na słodzinach, bo przez ośm lat rozwoziły piwo po Warszawie z browaru.
Szkapy te wyglądały dość pokaźnie i pan Michał zadowolony był z kupna.
Wysłał też zaraz na wieś tapicera i stolarza, aby domek w Marysinie doprowadzili do porządku, wyprawił z Warszawy trochę mebli, kupił kilka ławek do ogrodu i z baranich skórek pozostało tylko wspomnienie.
W przeddzień wyjazdu spotkał się z kilkoma przyjaciółmi, z towarzyszami pracy z różnych instytucyj filantropijnych. Byli to po większej części właściciele domów, emeryci, ludzie niezależni, z tej samej sfery co pan Michał, z takiemiż przyzwyczajeniami mieszczańskiemi często.
— A gdzież się, panie Michale, kryjesz? gdzie się podziewasz? — zawołał jeden z nich, otyły, siwy jegomość, — myśleliśmy żeś broń Boże gdzie przepadł. Od dwóch tygodni oko cię ludzkie nie widzi.
— Ani na sesyi — odezwał się drugi, — ani na flakach?
— Ani na preferansie.
— Ani nigdzie! Jak ty żyjesz, panie Michale, co się z tobą dzieje? Najważniejsze sprawy opuszczasz!
— Moi drodzy, jest rzecz poważna — odpowiedział pan Michał; — właśnie do was szedłem, bo wytłómaczyć się muszę, ale nie na ulicy. Wstąpimy na buteleczkę, pogawędzimy, wszystko opowiem i pożegnam się z wami.
— Wyjeżdżasz?
— Tak.
— Jakto? z Warszawy?
— Ano tak... z Warszawy.
— Cóż znowuż, tak nagle, niespodzianie! Dokądże u licha, do Ameryki?
— Gorzej jeszcze, moi kochani.
Zasiedli przy stole w winiarni, pan Michał kazał podać gąsiorek zieleniaczku i całą historyę nabycia dóbr ziemskich opowiedział. Ludziom tym, przyzwyczajonym do systematycznego, jednakowego zawsze trybu życia, postanowienie pana Michała wydało się czemś nadzwyczajnem. Najbardziej zdumiewał się pan Salezy i zarazem ubolewał nad swoim przyjacielem.
— Człowieku — mówił, — czyś ty się zastanowił nad tem co czynisz, czy pomyślałeś na co się narażasz?
— Ha, trudno, ratowałem sumę.
— Zapewne, ale czy ty wiesz co jest wieś? Ani porządnego handlu, ani teatru, ani partyjki, ani znajomego, w nocy ciemno jak w grobie i psy wyją, ledwie świt koguty nad samem uchem wrzeszczą. Dobry jest kogut, ja sam bardzo go lubię na pieczyste, ale żeby mi się miał drzeć nad głową wtenczas, kiedy zasypiam... kłaniam uniżenie! Byłem ja raz na wsi, będzie temu lat ośmnaście. Wyobraźcie sobie, kuzyn mój, który ma majątek w Lubelskiem, zaprosił mnie do siebie. Dla ciekawości pojechałem. Pierwszego dnia, akurat niedziela to była i dzień bardzo pogodny, dali obiad niezły, nawet bardzo dobry, po obiedzie wyszliśmy trochę na spacer, nad wieczorem przyjechał jeden sąsiad, przyjechał proboszcz, zrobiliśmy pulkę, niedrogo, bardzo pięknie, dzień przeszedł jako tako... ale noc! niech jej nie znam! Psy wyją, ledwie oczy zamykam, kogut pieje, ledwie usnąłem nadobre, słyszę wrzask taki, że sądziłem iż pożar wybuchnął.
— Cóż to było?
— A zwyczajna rzecz. Szanowny kuzynek siedział na ganku i prowadził dyskurs z ekonomem, który stał przed stodołą, w odległości takiej, jak od Kopernika do Zygmunta. Gawędzili sobie w najlepsze, tak jak ja z wami w tej chwili, a mnie głowa puchła jak karmelicka bania. W dodatku od samego rana chlapał deszcz. Przed domem porobiły się kałuże, ani krokiem z domu nie można było się ruszyć. Sąsiad i ksiądz nie przyjechali, partyjki nie było, o jakiejś uczciwej knajpeczce, bilardzie, ma się rozumieć, ani mowy. Kufelek piwa był niedoścignionem marzeniem. Mają wprawdzie butelkowe, ale, powiadam wam, lura! Drugi dzień taki sam, trzeci rodzony brat drugiego, już mi i broda zarosła. Pytam czy tu jest fryzyer? Śmieją się: tu się każdy sam goli, powiadają, a wszystkich golą żydzi. A niech was! żebym jeszcze sobie, dla wątpliwych przyjemności wiejskich, miał kaleczyć brodę tępą brzytwą mego kuzyna! Niedoczekanie! Poprosiłem o konie i odjechałem do Warszawy. Tak, tak, drogi panie Michale, wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej, mówi przysłowie, a ja powiadam: wszędzie dobrze, w domu lepiej, a w Warszawie najlepiej i pojęcia nie masz, jak ja cię żałuję.
— Ale ja do was wrócę, bynajmniej nie mam zamiaru na całe życie ze wsią się wiązać, ogłoszę że mam folwark do sprzedania i sprzedam, a że lato w Marysinie przepędzę, to rzecz zwyczajna; corok wynajmuję mieszkanie letnie w Jabłonnie, albo w Otwocku, ma się rozumieć, dla zdrowia żony i córki...
— To prawda, ale sam w Warszawie pozostajesz i tylko co sobota wyjeżdżasz, nigdy w lecie nie opuszczasz sesyi, ani towarzystwa dobrych przyjaciół, a jeżeli nie możesz się stawić na partyjkę do Warszawy, to nas do siebie zapraszasz.
— A czy sądzicie, że teraz was zapraszać nie będę? Owszem, zapraszam, stokrotnie zapraszam, tem chętniej, że pod własny dach, na wieś. Jakże to nas po łacinie uczono? „Rura paterna.“
— Aha — rzekł pan Salezy, — masz słuszność, rura paterna, lura bavariensis, obscura lura.
— O za pozwoleniem, kochani przyjaciele, antałek wprost z Warszawy będzie, postoi na lodzie i będziecie mieli to samo co tu, z tą różnicą, że na werandzie, na świeżem powietrzu, księżyc będzie nam przyświecał, gwiazdki będą mrugały.
— Pan Michał jest poeta!
— Pan Michał jest ryzykant!
— Odważny, dalibóg odważny — zakonkludował pan Salezy, — już ja bym nie ryzykował, choćby mi dawali darmo tyle włók, ile mam włosów na głowie.
Jeden z towarzyszów uśmiechnął się złośliwie.
— Nie zrobiłbyś karyery, panie Salezy — rzekł.
— A to dlaczego?
— Przy takiej łysinie...
— Podchwytujesz pan za słówka, mówi się, bo się mówi obrazowo, a pan bierzesz to literalnie. Sam nieraz powiadasz, żeś na rachunkowości zęby zjadł... a przecież ich nie zjadłeś, tylko ci się popsuły, i wiem który dentysta ci je reparował.
— Panowie — rzekł pan Michał, — dajcie pokój, schodzimy niepotrzebnie na grunt osobistych przymówek.
— Bo ja nie lubię jak kto opowiada o łysinie. Podoba mi się nie mieć włosów, to nie mam, ale zęby mam i sztucznych sobie nie przyprawiam!
— Panowie, jeżeli mnie kochacie — zawołał rozczulony pan Michał, — żegnam was dzisiaj, opuszczam was jutro, gąsiorek się kończy, kto wie czy się jeszcze kiedy na tym padole płaczu spotkamy, więc... co tam próżno głowę zawracać!.. byliśmy przyjaciółmi, będziemy przyjaciółmi, w ręce pana Salezego: „kochajmy się!“
— Niech was licho porwie! Kochajmy się! — zawołał mocno podochocony pan Hilary.
— Kochajmy się!
— Przepraszam... ale nawzajem.
— Zapewne, skoro nawzajem, to znaczy jeden drugiego, a drugi jednego, więc właśnie wypada nawzajem.
— Poczekajcie... za pozwoleniem, proszę o głos!
— Pan Hilary ma głos.
— Tedy, drodzy panowie, nie jest to już dla was tajemnicą, że się sytuacya w dość gruby sposób zmieniła. Do niedawna jeszcze byliśmy z nieoszacowanym, a tu poniekąd jeszcze obecnym panem Michałem, kolegami, przyjaciółmi, współobywatelami dobrego miasta Warszawy. Panowie! jedno z dwojga, pośredniej drogi być nie może, albo mam racyę, albo nie mam racyi.
— Masz racyę, panie Hilary!
— Nie masz racyi! — zawołał pan Michał, — czem dla was byłem, tem jestem i niech mnie licho porwie, jeżeli czem innem będę!
— Mam racyę — odezwał się pan Hilary, — i poniekąd tego dowiodę. Patrzcie panowie, oto nasz pan Michał, nasz Michał, Michałek — z rozrzewnieniem wymawiam to imię: nasz Michałek! Obecnie to już wełniarz, fabrykant pszenicy, wychowywacz kurcząt ze śmietaną, wytwórca siana etc. I on, on, ten niegdyś serdeczny towarzysz i przyjaciel, chce nam imponować gąsiorkiem wina! Nie, kochani panowie, pokażmy że i my potrafimy to samo i odpowiedzmy mu także gąsiorkiem, niech nie będzie hardy... W takich okolicznościach, z taką wzajemnością, chętnie wychylimy toast: kochajmy się!
Mowa pana Hilarego zrobiła wrażenie, biesiadnicy powstali z miejsc i zaczęli ściskać pana Michała, który tak się rozrzewnił, że powtarzał tylko:
— Taka chwila... taka chwila... dla jednej takiej chwili warto kupić folwark!
Zapomniano o tytułach i godnościach, mówili sobie wszyscy po imieniu, jak przyjaciele i koledzy.
— Michałku! ty jednak nas zupełnie nie opuścisz?
— Nie! duchem zawsze będę z wami. Amicus Plato, mówi mędrzec, miłe siano i wełna, lecz milsi przyjaciele.
— Oto mówisz jak Salomon, niech cię uściskam!
I ściskali się i pili, i płakali i śmieli się, a im więcej wina ubywało w gąsiorku, tem bardziej rozczulenie ich wzrastało.
Pan Hilary powiedział, że gotów jest porzucić żonę i dzieci, a pójść za ukochanym i wiernym przyjacielem.
— Słuchaj, Michałku — mówił, — ty mnie nie znasz, ja jestem taki, że jak kogo kocham, to już na śmierć i życie. Pojedziesz na wieś, ja z tobą; będziesz gęsi pasł, ja z tobą! Myślisz że nie? będziemy sobie grali w pikietę na trawie i czas nam zejdzie najprzyjemniej.
Posiedzenie pożegnalne przeciągnęło się do późnej nocy; wszyscy goście już dawno sklep opuścili, kupiec drzemał za kontuarem, chłopcy sklepowi spali na dobre po kątach. I towarzyszów pana Michała animusz i humor opuściły, nawet pan Hilary, najtęższa głowa w tem gronie, drzemać zaczął. Trzeba mu jednak oddać sprawiedliwość, że ocknął się pierwszy i o powrocie pomyślał.
Nie łatwo to przyszło. Pan Michał ledwie na nogach się trzymał, inni ledwie ruszać się mogli. Nareszcie przy pomocy uprzejmego kupca zaradzono i temu. Przebudzony stróż sprowadził doróżki i poodwoził z kolei wszystkich pod wskazane adresy.
Na drugi dzień właściciel Marysina obudził się bardzo późno, w fatalnym humorze. Żona zasypała go gradem pytań.
— A co to wczoraj było? dlaczegoś tak późno wrócił? Co się z tobą działo?...
— Nic się nie działo i nic nie było — odrzekł niechętnie.
— Sądziłam żeś chory.
— Nie chory.
— Żebyś się był widział, w jakim znajdowałeś się stanie, coś wygadywał... ach, coś ty wygadywał!
Przypomniał sobie pan Michał, że jako obywatel ziemski i szlachcic, powinien być czupurnym i nie dać sobie w kaszę dmuchać.
Oburzył się więc i rzekł dość ostro:
— Co komu do tego, czy byłem w takim stanie, czy w owakim!
— Ależ mężu, przecież mam niejakie prawo, tyle lat z sobą żyjemy!
— Tem bardziej powinnaś wiedzieć o tem, że jestem człowiek porządny — i nie dręczyć mnie niepotrzebnemi pytaniami.
Na takie dictum pani się skrzywiła i odeszła, ale swoją drogą pan Michał wstydził się trochę wczorajszej hulanki i wynalazłszy błahy jakiś pozór, coprędzej wyniósł się na miasto.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Dzięki staraniom pana Michała i pieniądzom hojnie przez niego sypanym, Marysin, jako siedziba ludzka, wyglądał bardzo porządnie. Na tle bujnej zieleni ogrodu bielił się dworek. Przed dworkiem rozciągał się czysto utrzymywany trawnik, obłożony dokoła w pewnych odstępach białemi kamieniami, dróżki i ścieżki były wygracowane i zamiecione czyściutko. Nawet podupadłe budowle folwarczne doprowadzone zostały do dobrego stanu, a że je pan Michał kazał pobielić, więc zdaleka wyglądały jak murowane.
Werandę uporządkowano, w ogrodzie przybyła nowa altanka, a dworku wewnątrz z pewnościąby dawny właściciel nie poznał.
Pan Michał wziął się do restauracyi i odnowienia po warszawsku; wyrzucił stare piece ceglane, a natomiast postawić kazał nowe z kafli, hermetyczne, sprawił nowe podłogi, ściany wykleił gustownem obiciem.
Było tam bardzo czyściutko i ładnie.
Dwa spasłe gniadosze zajadały owies w stajni, obok czterech niezłych koni roboczych; sześć młodych krów stało w oborze, koło stodół chodziło stadko drobiu. Nie chciał pan Michał, żeby żona pustki w nowonabytych dobrach zastała, więc pokupował co tylko było potrzeba i podobno nawet od pana Hilarego na ten cel trochę pieniędzy pożyczył. Przyjął do służby stangreta i dwóch fornali, pastuszka i dziewkę do krów, generalny ster gospodarstwa męzkiego oddał Walentemu, a kobiecego Walentowej i gotów był zupełnie na przyjęcie żony i córki. Nie zaniedbał nawet zaopatrzeć śpiżarni w niezbędne prowianty, oraz sprowadził do piwnicy trochę szkła, ponieważ przewidywał, że przyjaciele z Warszawy mogą lada dzień nadjechać.
W trakcie tych czynności zamyślał się nieraz ciężko, bo mu pieniądze fatalnie uciekały z kieszeni, setka goniła setkę, a tu coraz to nowe, a niezbędne okazywały się potrzeby.
Nadszedł nareszcie dzień, w którym pani z córką do dóbr swych przybyć miała. Świeżo przyjęty stangret, Mikołaj, ogromny chłop, z wąsami jak miotły, z nosem zdradzającym skłonność do kieliszka, zaprzągł do powoziku i zajechał przed ganek z takim szykiem, że aż się szybki w małych oknach zatrzęsły. W nagrodę za to pan Michał wynieść mu kazał potężny kielich gorzały, która miała mu jeszcze animuszu dodać.
Jadąc na stacyę i kołysząc się w powozie, pan Michał rozmyślał i przyszedł do wniosku, że wieś ma swoje powaby i że, podczas pogody zwłaszcza, jest wcale przyjemna.
A pogoda była prześliczna, niebo bez chmur, słońce świeciło jasno, ogrzewając promieniami swemi zboża, łąki i żółty piasek gościńca.
— Nie forsuj koni, Mikołaju — rzekł pan Michał, — z powrotem zato zawieziemy panie po kawalersku.
— Słucham, jaśnie panie — odrzekł Mikołaj.
Pan Michał demokratycznych przekonań był, więc zaprotestował:
— Mówiłem ci już, Mikołaju, żebyś mnie tak nie tytułował, bo to wcale niepotrzebne.
— Słucham, jaśnie panie.
— Znowuż?
— A to bez przyzwyczajenie; służyłem u pięciu hrabiów i u dwóch żydów i takem oto do jasności przywykł, że już nie umiem inaczej.
Pociąg przywiózł z Warszawy panią Michałową z córką, siedmnaście pudełek i tłomoczków w wagonie, pięć wielkich koszów i kufer za kwitem.
Powóz ogromnie się pani podobał.
— Mężu, czy to nasz ekwipaż? — spytała.
— A nasz.
— Ale gdzież się tu rzeczy pomieszczą?
— Przyszła po nie osobna furmanka, wóz w drabinach.
— Także nasz?
— Spodziewam się!
— Ileż więc mamy tych koni, wozów, powozów?
— Na swoją potrzebę; ale siadajcie, rzeczy wasze odbierze i przywiezie Walenty.
Podał żonie rękę i cała rodzina ulokowała się w powozie.
— No, Mikołaju, jedź teraz.
Gniadosze szarpnęły z miejsca tak gwałtownie, że aż pani Michałowa krzyknęła przerażona.
— Nie bój się duszko — uspokajał pan Michał, — to są przecież nasze konie, nie dorożkarskie szkapy.
Swoją drogą, pani nie uspokoiła się, aż dopiero wtedy, gdy zaczęły się piaski, w których ciężko było spasionym szkapom ciągnąć powóz z czterema osobami.
— Jak-że ci się okolica podoba? — zapytał pan Michał żony.
— Bardzo ładna, zupełnie jak w Miłosny, piasek taki sam, tylko lasu niema.
— Ktoby tam się dziś bawił w wielkie lasy. Kolej blizko, węgiel kamienny nie drogi.
Panna Jadwiga zauważyła, że okolica jest dość przyjemna.
— To nic — odrzekł ojciec, — poczekaj, jak zobaczysz Marysin, to zachwycona nim będziesz z pewnością. Jaki dworek, jaki ogród! Szkoda — dodał z westchnieniem, — że nie długo cieszyć się tą posiadłością będziemy.
— Dlaczego?
— Bo sprzedamy Marysin, moje dziecko, już ogłosiłem w „kuryerach.“
— Już? — rzekła pani zdziwiona; — czyś się nie zanadto pośpieszył, mój mężu?
— Wymówię sobie letnie mieszkanie do września; adwokat mówił, że najkorzystniej będzie sprzedać z wolnej ręki i radził, żeby ogłosić zaraz, nie odkładając. Palnąłem też ogłoszenie mniej więcej w tych słowach: „Jest do sprzedania folwark w blizkości Warszawy, niedaleko kolei żelaznej; gleba urodzajna, łąki, rzeka, rezydencya, ogród, inwentarz żywy i martwy, budynki. Cena przystępna, wiadomość u właściciela na miejscu. Stacya kolei X., wieś Marysin.“ Sypną się zaraz kupcy i w ciągu tygodnia rzecz ubiję. Sumę Jadwini wycofam, kapitalik włożony w folwark również i może nawet z pewnym zyskiem. Lato przepędzimy jak w raju i zostanie nam przyjemne wspomnienie sielanki.
Pani Michałowa uśmiechnęła się.
— Wiesz co, mój mężu, — rzekła, — że ten powóz jest jednak bardzo wygodny.
— Spodziewam się! Widzisz, duszko, doczekaliśmy się nareszcie własnego ekwipażu. Jest to rzecz przyjemna, ani słowa.
— Szczególniej w Warszawie, w Alejach Ujazdowskich — dodała panna Jadwiga.
Mikołaj przynaglał do biegu spasione szkapy; dyszały one ciężko i niecierpliwiły się, nieprzyzwyczajone do takiego pośpiechu. Jeden zaczął się wspinać, drugi wierzgać, a Mikołaj, którego grzała wewnątrz gorzałka, a z zewnątrz słońce, wpadł w gniew i okładał niesforne rumaki biczem. Panie przerażone krzyczały, pan Michał doznawał również pewnej obawy.
— No, Mikołaju — rzekł, — daj im pokój... wolno, wolno...
— Jaśnie pan kazał...
— Zmieniłem projekt. Wprost przeciwnie; jedź powoli, bo chcemy przypatrzeć się zbożu.
Udało się jakoś ułagodzić rozbrykane zwierzęta i powóz szczęśliwie zatoczył się przed dworek. Pani przedewszystkiem zaczęła oglądać mieszkanie: badać kuchnię, śpiżarkę, piwnicę; panna Jadwiga zaś ledwie rzuciła okiem na pokoje, pobiegła natychmiast do ogrodu. Tu zachwycało ją wszystko, drzewa, trawniki, kwiaty, altanka dzikiem winem ocieniona. Upajał ją zapach rezedy i róż kwitnących.
— Tu jest bardzo ładnie — rzekła do ojca, który za nią podążał, — nie spodziewałam się, że tu znajdę tak miłe ustronie.
— To nic — odrzekł rozentuzyazmowany pan Michał, — po obiedzie zobaczysz naszą rzekę i łąkę. Rzeka szczególniej godna jest widzenia; po obu jej brzegach krzewy rozmaite rosną, woda nie taka jak w Wiśle, lecz czysta, dno przez wodę widać, taka przezroczysta. Są w niej rybki i raki, kazałem Walentemu nałapać. Pyszna rzecz!
Nawet pani Michałowa niewiele znalazła do zganienia i wogóle zadowolona była z letniej siedziby. Obiad spożyto na werandzie, na świeżem powietrzu, poczem pan Michał rozparł się wygodnie w fotelu i drzemać zaczął. Miły wietrzyk chłodził mu łysinę i usposabiał do marzeń...
Nagle marzenia te zostały przerwane ujadaniem psa; na dziedziniec wtoczyła się bryczka żydowska i z niej wysiadł jegomość jakiś gruby, z krótką, przystrzyżoną brodą, ubrany niewykwintnie, w długich butach i pomiętym kapeluszu.
Wszedł wprost na ganek, w ręku trzymał gazetę.
— Pan właściciel? — zapytał przebudzonego nagle pana Michała.
— To jest... ja; no tak, ja jestem właściciel... Czem mogę panu służyć?
— Pan ogłaszał, że majątek ten na sprzedaż?
— Ja... ale z kimże mam honor?
— Jaki honor, na co honorować?! Dziwirejko się zowię, z pod Suwałk jestem, mająteczku szukam, w Warszawie bywszy, oto kuryera kupiłem, no i jestem. Mówili mi, że w Warszawie sama blaga, i prawda. No, panie kochany, nie godzi się tak ludzi tumanić!
— Czego pan odemnie chce?
— Ja wiem co ja chcę; pan ogłasza, że majątek sprzedaje... a to nie majątek, a wydma!
— Jeszcze go pan nie obejrzał, panie...
— Dość i tego co widziałem, oglądać więcej nie trzeba. Po warszawsku, dalipan, po warszawsku. „Gleba urodzajna,“ jaka gleba? toż piasek, dziewanna tu rośnie, gdzież urodzajność?! Łąki, rzeka... pytałem żyda, powiada że łączki kawałek — „rezydencya,“ ha! ha! no już, panie, tego nie rozumiem... Podług pana to rezydencya, podług mnie chałupa.
Pan Michał zaczerwienił się, jak burak.
— Czy pan po to przyjechał, żeby mi impertynencye mówić?
— Nie, panie, ja jechał żeby majątek kupić, a przyjechawszy, widzę taki, że trzeba impertynencye mówić.
— Ja ich słuchać nie myślę; wolna wola kupić, wolna nie.
— A za pozwoleniem, paneczku... Jak się ma kota, to nie trzeba ogłaszać, że do sprzedania jest lew. Mała rzecz a w nosie kręci; jak pan sobie chcesz, a to nie ładnie... kot, to kot, ochota komu kupić, niech kupuje. Jeden lubi czarnoziem, drugi lubi piasek, a ja takoż padam do nóg za piasek, pisaniną się nie bawię, zasypywać atramentu nie potrzebuję.
— Więc nie kupuj pan, pie przymuszam.
— Pocóż ogłaszać? Ja koszt poniósł, ja wydatek zrobiłem.
— Panie! ja tysiączne wydatki ponoszę i nic nie mówię. Zresztą o co mamy się sprzeczać? Nie podobało się, jedź pan z Bogiem.
— Jak raz! pocóż przyjechałem, szkoda kosztu... kupić nie kupić, a potargować można. Gałgaństwo to, widzę że gałgaństwo, ale obejrzę szczegółowo, o cenę zapytam. Drukowano, że przystępna. Ileż to naprzykład rubli?
Pan Michał wymienił sumę. Dziwirejko śmiechem wybuchnął.
— Komedya! ot komedya warszawska!
— Panie!
— No, no, w handlu niema gniewu, a ja człowiek szczery, co czuję powiadam. Nie krzyw się, panie dobrodzieju, a chodź, po polach oprowadź, pokaż tę całą biedę; krówki wasze, koniki, owieczki, budynki. Bułkę kto kupuje i to na wszystkie strony obejrzy.
— A no to chodźmy — rzekł pan Michał. — Każę Walentego zawołać.
— Cóż to za taki Walenty?
— Karbowy mój.
— Chłop?
— Zdaje mi się, że chłop.
— Mówią, że pod Warszawą i chłopi lubią blagować, powietrze takie snać.
— Przestań-że pan raz nareszcie z tą blagą!
— No ładnie, przestanę, chodźmy w pole, tylko ja szczerze panu powiem, głodny jestem. Przyjedź pan do nas pod Suwałki, obaczysz jak uczęstujem.
— Ależ z największą przyjemnością, najchętniej, bardzo proszę. W tej chwili każę podać.
Pan Michał poszedł wydać dyspozycyę, a gość na ganku pozostał. Bystrem okiem znawcy objął wszystkie budynki i ocenił je na poczekaniu, potem wodził wzrokiem po bliższych polach i patrzył na zboża, mrucząc coś pod szorstkiemi wąsami. Gdy podano jedzenie, był już mniej pesymistycznie usposobiony. Wypił jeden i drugi kielich wódki, zjadł kawał pieczeni, masę wędlin, a potem bez ceremonii krótką fajeczkę nałożył i zapalił.
— Bóg zapłać — rzekł; — najadłszy się, w pole teraz można.
Poszli z panem Michałem i Walenty się powlókł za nimi.
Dziwirejko coraz lepszy miał humor.
— Słuchaj-no ty, ciwunie, czy jak tam — rzekł do Walentego, — u was rola biała?
— Taka jak Bóg dał, wielmożny panie.
— A wiesz, że na czarnej roli chleb się rodzi, a po białej pies chodzi?
— Wiadomo, wielmożny panie, ale zawdy u nas ludzie chleb jedzą, a boćwiną i inszem zielskiem wieprze jeno karmią.
— Ty, ciwunie, pewno się ślepy urodził?
— Może i ślepy, ale zawdy dojrzę, czy kto ma rozum, czy głupi.
— A takoż gęba zębata, niech cię las trzaśnie!
— Wielmożny panie — odrzekł Walenty, — żeby wilk zębów nie miał, to by go dawno psi zjedli.
Dziwirejko chłopa po ramieniu uderzył.
— A ja takich lubię — rzekł, — co się zjeść w kaszy nie dadzą. Jak tobie imię, bracie?
— Walenty, wielmożny panie.
— Ładnie, ładnie. No, Walenty, a dla czego tu żyto lepsze, niż tam przy drodze? — zapytał.
— Bo na łubinie siane.
— Patrzaj go, na łubinie! Pod łubin uprawiać i pod żyto uprawiać, i łubin siać i żyto siać, a tylko żyto zbierać. Jakiż to u was rachunek?
— Żyta, panie, w dubelt.
— Aha! jak raz, policzyłeś może.
— Juści, rachowało się.
— Pszenicy wysiewać tu można po sto korcy? Prawda? — mówił dalej, śmiejąc się.
— Choćby cebulę sadzić, wielmożny panie, ziemia cierpliwa, nie wyrzuci.
— Marny folwark, panie dziedzicu — rzekł po chwili Dziwirejko, do pana Michała się zwracając, — figa suszona i tyle, a drogo, dalibóg obrzydliwie drogo! Wy tu, pod Warszawą, niedługo ziemię na funty sprzedawać zechcecie!
— Wielmożny panie — odezwał się Walenty, — ziemię jak ziemię, ale drzewo to w Warszawie już na funty sprzedają.
— Nie może być!
— W samej rzeczy — potwierdził pan Michał, — na funty.
— Komedya czysta! Tyle lat żyję, nie słyszałem, tylem lasu już sprzedał, nie słyszałem... Dawniej na morgi liczono, później na sztuki, na sążnie, Niemcy nową miarę zaprowadzili: kubiki, a teraz patrzaj-że, na funty! Takoż miara! Herbata na funty, tabaka, rozumiem, a oni drzewo! Co kraj to obyczaj.
Dziwirejko ciągle mówił, a oka z zagonów nie spuszczał, coraz to przystanął, grudkę ziemi podniósł, w palcach ją rozkruszył, badał.
Kiedy się trochę naprzód wysunął, pan Michał szepnął do Walentego:
— Jak myślisz? Kupi, nie kupi?
— Chyba że nie — odrzekł, kręcąc głową, Walenty.
— Dla czego?
— Zna się, wielmożny panie.
— O! proszę!
Łąkę szczególniej pilnie Dziwirejko badał, a nad rzeczką długo stał, listki z olszyny obrywał i na wodę rzucał.
Walenty uśmiechał się nieznacznie; dostrzegł to szlachcic.
— Aha, śmiejesz się, ciwunie, myślisz sobie: zpod Suwałk ciarach przyjechał i bawi się nad wodą, jak dziecko... prawda?
— Ale zaś!
— A widzisz, Walenty, ty mądry niby chłop, a głupi. Listek pokazuje jak prędko woda bieży, a woda pokazuje, czy tu warto młynek postawić. Dużo u was w okolicy młynów?
— Wiatraków kilka jest.
— A wodnych?
— Nie; w blizkości niema.
— Ot widzisz, skoro niema, to tu byłby akurat. Młynek porządny, z pytlem, z kaszownikiem, co?
— A juści, może i dobrze. Ludziom mąki i kaszy zawsze potrzeba, na taki jenteres naród chciwy.
— A do miasteczek od was daleko?
— Nie bardzo, najbliższe pół mili drogi.
Dziwirejko czoło marszczył, kombinował. Wracali do dworku na około, granicą, pan Michał, zmęczony spacerem po zagonach i piasku, już ledwie nogi wlókł za sobą. Gdy przyszli do domu, został na werandzie, poleciwszy Michałowi, aby budynki i inwentarz pokazał.
Bardzo troskliwie i szczegółowo oglądał kandydat na nabywcę całą marysińską chudobę. Każdemu koniowi w zęby zajrzał, każdej krowie policzył pierścienie na rogach. Nareszcie skończywszy ten przegląd, powrócił na werandę, usiadł obok pana Michała i fajeczkę zapalił.
— No, panie — rzekł, — spocząć trochę można?
— Ależ proszę, serdecznie.
— Pan gospodarz? — zapytał.
— Nie, panie.
— No, ochota była leźć w ten piasek? Co pan tu zrobi? Pieniędzy utopi coniemiara, a będzie z tego dudek na kościele. Kto pana do tego namówił?
— Wspomniałem już, że byłem zmuszony.
— Jabym się nie dał, choćby przymuszali; krzyczałbym gwałtu, a nie dał się!
Pan Michał uśmiechnął się kwaskowato, rad był już jaknajprędzej pozbyć się tego gościa, ten jednak wcale do odjazdu nie myślał się zabierać. Pragnąc raz nareszcie kwestyę jasno postawić, zapytał wprost:
— Więc, według pańskiego zdania, o sprzedaży tego mająteczku niema co mówić?
— Dla czego nie; mówić to można.
— Ale sprzedać nie?
— Widzi pan i sprzedać można... ale... ot, posłuchaj pan dobrodziej, my pogadamy. Kto wie, może ja kupię, dla siebie nie, ale dla kogoś. Może kupię, tylko nie przepłacę; nie z takich ja co przepłacają. U mnie pieniądz dużo wart, rzucać go nie lubię napróżno. Ja tu przyjadę za tydzień.
— Więc decyduje się pan stanowczo?
— Nic ja nie decyduję, tylko przyjadę. Panu chodzi, wiem o co panu chodzi; może się inny kto trafi, podoba mu się, zapłacić zechce drożej; owszem, niech pan nie krępuje się, proszę sprzedać, no, a jeżeli się nie trafi, to ja kandydat.
Panie, zaciekawione o czem tak długo gość nieznany konferuje, wyszły na ganek; pan Michał im Dziwirejkę przedstawił. Wobec kobiet szlachcic ten całkiem się zmienił, już nie szydził z Marysina i na uprzejmość się silił. Z panny Jadwigi oka prawie nie spuszczał.
— Jakże się panu podobał nasz mająteczek? — zapytała pani.
— Niczego, niczego, pani dobrodziejko, jak pod Warszawą, wiadomo że nie stepy.
— Ja bardzo żałuję, że go sprzedać musimy.
— I ja również — dodała panna Jadwiga, — tu jest bardzo ładnie. Czy pan, w razie nabycia Marysina tu zamieszka?
— O nie... i prawdę powiedziawszy, gdybym go nabył, to takoż nie dla siebie. Mogę powiedzieć całą prawdę. Ja drugi raz żonaty. Pierwsza żona, dobra kobieta, umarła; zostałem sam, dzieci drobne, cóż było robić, ożeniłem się powtórnie. Trafiła się wdowa, młodziutka z jednym synkiem, znaczy prócz swoich dzieci i pasierb mi przybył. Ciecierski on, Stasio, w Warszawie urodzony. Chował się u nas, potem go do szkół oddałem, chodził do Warszawy, skończył pięknie, jak się należy, z patentem. Bardzo do gospodarstwa miał chęć, posłałem go na praktykę do dobrych gospodarzy. Cztery lata w kraju, dwa w Prusach, dosyć. Teraz chłopcu dwadzieścia cztery lata, czas na swój chleb. Fundusz on ma, po ojcu, tysięcy piętnaście. Niewiele, Zamojszczyzny za to nie kupi, Radziwiłłowszczyzny takoż, trzeba czego małego poszukać. On koniecznie uwziął się pod Warszawę, pod Warszawę koniecznie, mówi że to dla niego pole. Kiedy koniecznie, to koniecznie; pojechałem szukać, akurat kuryer wpadł mi do ręki, no i przyjechałem. Zobaczyłem ja, a teraz, jeżeli państwo pozwolą, niech on zobaczy.
— Ależ owszem, prosimy.
— U niego kombinacye swoje, wyrachowanie... Może mu się podoba... młody jest, niech pracuje, niech stara się.
Rozmowa zeszła na inne przedmioty, potem Dziwirejko do powrotu się zabierał. Pani Michałowa, zawsze gościnna, zatrzymała szlachcica.
— Czemu się pan śpieszy? Do ostatniego pociągu jeszcze kilka godzin, niech pan zostanie na herbacie, chyba, że pan chce wieczór w Warszawie przepędzić.
— A cóż mnie Warszawa!
— Może się pan do teatru wybiera?
— Nie amator ja.
— Czy być może?
— Komedya takoż... udanie. To dobre dla młodych. Staś naprzykład, on to amator.
— Któżby teatru nie lubił?
— I ja bywało zamłodu lubiłem, teraz nie, stary jestem, spracowany, nie ochota do zabawy. Trzydzieści parę lat przy roli, na dorobku, jak koń lub wół przy pługu. Dzieci dużo, samych córek pięć, posagi trzeba zbierać.
— Pięć córek?!
— Siedm było, pani dobrodziejko, dwie Pan Bóg zabrał, a synów czterech było i czterech jest. Pasierbek takoż się liczy jak za własne dziecko; on chłopiec dobry, wart tego...
— To ma pan dobrodziej o czem myśleć.
— A jakże... dziewczyny na wydaniu, Cecylia, Zofia, Michalina, Konstancya, tylko jedna Basia jeszcze podlotek...
— Pięć córek!
— Jak jedna, i niczego sobie dziewczęta; młodzież do nas przyjeżdża, czasem się bawią... Ha! ha... jest o czem pomyśleć, pięć wypraw, pięć posagów, pięć wesel, a najtwardszy orzech do zgryzienia pięć posagów.
— Proszę pana — wtrąciła pani Michałowa, — posagi nie są niezbędne.
— A jakże?
— Żenią się ludzie i bez posagów, z miłości.
— Z miłości! Chce pani wiedzieć jakie jest moje zdanie? Ja kombinuję poprostu: sama miłość, samo głupstwo, z posagiem miłość, inna rzecz.
— Pan twierdzi, że miłość głupstwo, ależ to herezya!
— Być może; ale ożenić się bez funduszów i niby to z wielkiej miłości unieszczęśliwić ukochaną kobietę, skazać ją na ciężkie życie, na brak wszystkiego, na zmartwienia, to, pani dobrodziejko, po mojemu nie herezya, ale takoż paskudztwo.
— Więc, podług pana, każdy młody człowiek powinien ubiegać się o posag?
— Dlaczego każdy? Który bogaty, to nacóż mu posag, a który biedny, na cóż mu jeszcze większa bieda? Tak mi się zdaje.
Dziwirejko pożegnał państwa Michałów bardzo serdecznie.
— Może ja tu jeszcze będę, a może i nie będę, to już od Stasia zależy; on przyjedzie mniej więcej za tydzień.
— Więc — spytał pan Michał, — przez ten czas ze sprzedażą mam się wstrzymać?
— A chowaj Boże, dlaczego? Trafi się kupiec, zechce dobrze zapłacić to i owszem, sprzedać. Dla mego Stasia piasku na świecie nie zbraknie.
Nazajutrz i przez kilka dni następnych pan Michał nie miał ani chwili czasu. Ciągle ktoś był, amatorowie kupna folwarku w dobrej glebie wciąż się zgłaszali.
Jednym z pierwszych był pan Pinkus Leichtenluft, bardzo wspaniały obywatel, ubrany po europejsku, z ogromnym złotym łańcuchem od zegarka i z pierścieniami na wszystkich prawie palcach.
Ten wprost do rzeczy przystąpił.
— Ja panu dobrodziejowi co powiem, że wcale nie będę pola oglądał, dlatego że choćbym nawet oglądał, to byłoby to samo cobym i nie oglądał, bo ja nie jestem na taki interes znawca. Nie mogę się pochwalić.
— W takim razie na cóż panu folwark?
— Mnie? co mnie po folwarku, Bogu dzięki nie jestem ani szlachcic, ani kura, żebym miał w ziemi grzebać. Ja tylko przyjechałem obejrzeć, jaki to jest dom, jaki ogród, jakie letnie wygody.
— Więc chciałby pan tu zamieszkać?
— I to nie. Ja mam dwa mieszkania, zimowe na Dzikiej ulicy, bardzo ładne, i letnie w Sielcach, za Belwederską rogatką, też eleganckie. Ja mam dużo interesów, to nie mogę szukać świeżego powietrza o pięć mil drogi za Warszawą, kiedy je znaleźć można za rogatką. Czas to jest bardzo kosztowny towar dla nas, handlujących.
— Więc właściwie cóż pana tu sprowadziło?
— Ja panu chcę nastręczyć kupca, potrzebuję tylko wiedzieć jaka cena i jaki procent faktornego pan da? Hypotekę ja obejrzę w Warszawie.
— Wyraźnie napisałem w ogłoszeniu, że pośrednictwo jest wyłączone.
— Czytałem.
— Więc.
— To nic nie znaczy, a niepotrzebnie powiększa koszt ogłoszenia. Pan dobrodziej jest bardzo niepraktyczny i widać nigdy majątkami nie handlował. Żadna własność nieruchoma bez pośrednictwa nie da się sprzedać.
— Czy tak?
— Jak dwa a dwa cztery. Pan dobrodziej, jako właściciel kamienicy, powinien coś o tem wiedzieć.
— Zkąd pan wiesz, że ja jestem właścicielem domu?
— Wiem i znam ten dom doskonale, bardzo dobry dom, i to też wiem, że go pan nie ma chęci sprzedać, i to wiem, że w razie potrzeby miałbym na pański dom amatora, i to wiem jakim sposobem pan ma ten folwark, wszystko wiem.
— Mój panie, na cóż panu te wiadomości?
— Łaskawy panie, każdy musi z czegoś żyć; pan dobrodziej żyje z tego co ma, ja żyję z tego co wiem. To jest mój proceder. Ja panu radzę, niech się pan pośrednictwa nie wyrzeka, o procent dla mnie się nie targuje, a przekona się pan, że znajdę takiego amatora, co się wpichnie w pański folwark po sam nos i będzie siedział, dopóki go nie wyrzucą. Mam właśnie takiego. Sprzykrzyło mu się odcinać kupony od listów, chce się teraz bawić kapustą, kartoflami i innem zielem, chce być gospodarz! Bardzo dobrze, niech on sobie będzie gospodarz, my oba nie dołożymy do tego interesu, owszem, możemy dobrze zarobić. Niech my zarobimy.
— Nie mam nic przeciwko temu — rzekł pan Michał.
Leichtenluft spojrzał na zegarek.
— Aj... czas na pociąg... pan dobrodziej potrzebuje mi powiedzieć dwa słowa i interes gotów. Ja tego amatora za parę dni sprowadzę.
Gdy już był za bramą, zsiadł z bryczki i śpiesznie na ganek do pana Michała przybiegł.
— Co się stało? czy pan co zostawił?
— Nie... tylko zapomniałem powiedzieć jedno słowo.
— Słucham pana.
— Jak się interes załatwi, to prócz wszystkiego, pan mi zwróci za cztery bilety kolejowe i za dwie furmanki.
— Za jakie cztery?
— Jeden co przyjechałem, jeden co odjadę, a dwa za to, co znów przyjadę i odjadę.
— Tylko o to się pan z drogi wrócił?
— Każdy interes, panie, potrzebuje być dobrze obgadany, żeby przy rachunku nie było żadnej kwestyi.
W parę godzin po odjeździe Leichtenlufta przybyli dwaj panowie, elegancko ubrani, nadzwyczaj pewni siebie, przedstawili się jako bracia Kolerowie, kapitaliści, poszukujący majątku.
Starszy z nich, łysy z ogromnemi wąsami jegomość, odrazu do rzeczy przystąpił.
— Obejrzeć pragnę — rzekł, — zabudowania, pola, łąki, słowem wszystko, bo nie lubię kota w worku targować. Pan łaskawy może nam raczy dać człowieka.
— Owszem, bardzo chętnie, sam nawet pójdę z panami.
Pan Michał posłał po Walentego i udał się z gośćmi na pole; szli granicami.
— Ziemia tu wcale niezła — rzekł starszy brat, — dużo też pszenicy pan wysiewa?
Pan Michał chciał odpowiedzieć, ale Walenty go uprzedził.
— Jaśnie panie — rzekł, kłaniając się aż do ziemi, — grunt u nas dorodny, wszystko na nim będzie, zresztą nie mam co dużo gadać, bo widzę, że jaśnie pan znawca.
Wąsacz głową kiwnął.
— Jakbyś wiedział, mój człowieku, żem znawca, gospodarowało się tu i owdzie, ale jakże z tą pszenicą?
— Dziedzic ten, co niby przed teraźniejszym panem był, okrutnie zbiedniał i nie miał czem pola obsiać, dlatego, jaśnie panie, pszenicy tak jak nie ma...
— Aha, rozumiem. To trudno i gdybym ja ten folwark kupił, tobym zaraz zasiał ze sto korcy pszenicy.
Walenty uśmiechnął się nieznacznie, ale nie przeczył, szedł granicą i pokazywał drogę. Starszy pan Koler przyglądał mu się bacznie.
— Słuchaj-no, człowieku, — rzekł po chwili, — kto u dyabła uszył ci taką szkaradną kapotę?.
— Kapotę — zapytał zdumiony Walenty, — niby jaką kapotę?
— Tę, którą masz na sobie. Kto ci ją uszył?
— A dyć, jaśnie panie, żyd.
— Zaraz się tego domyśliłem.
Pan Michał spojrzał zdziwiony. Co krój kapoty Walentego mógł obchodzić tego pana?
Po obejrzeniu pól, łąki i całego folwarku, pan Michał zaprosił obu braci do dworku, żeby odpoczęli trochę i posilili się po długim spacerze. Bracia bardzo chętnie zaproszenie przyjęli, ale zachowywali się dość dziwacznie; starszy wpatrywał się nader bacznie w marynarkę pana Michała, młodszy, wszedłszy do pokoju, dotknął ręką kanapy i poprawił firankę w oknie, która fałdowała się niedobrze. Dopiero przed samym wyjazdem tych panów, dowiedział się pan Michał, że jeden z nich jest krawcem, a drugi tapicerem.
Dowiedział się też, że panowie ci, dorobiwszy się na garderobie i meblach kapitaliku, postanowili jednozgodnie zabawić się w dziedziców i użyć sielanki na starość.
Nęciło ich niezmiernie kwaśne mleko, świeże powietrze i kurczęta ze śmietaną. O cenę Marysina nie sprzeczali się wiele i byliby kupili ten folwarczek, gdyby nie ogród. Wydał im się za mały i niedość ładny. Krawiec chciał mieć park w rodzaju Łazienkowskiego z pałacykiem, mostem, stawami, łabędziami; tapicer, mniej wymagający, życzył sobie, żeby w jego dobrach ogród był przynajmniej tak duży, jak Saski w Warszawie. Ogródek marysiński ani pierwszemu, ani drugiemu życzeniu nie odpowiadał, przeto tranzakcya do skutku nie przyszła.
W przeciągu trzech dni zgłosiło się z piętnastu conajmniej interesantów, a byli między nimi ludzie różnych stanów i zawodów, byli faktorzy, żydzi w kapotach dłuższych i krótszych, i chrześcianie, faktorzy z tego gatunku, co to niegdyś coś mieli, a teraz myślą tylko o tem, jakby coś od kogoś wyłudzić.
Panu Michałowi te ciągłe wizyty zaczynały się przykrzeć. Dla pierwszego lepszego chodzić kilka godzin po polach, łące, budynkach, ogrodzie, powtarzać ciągle w kółko jedno i to samo, nie jest to przyjemność wielka, tem bardziej, że ani w jednym wypadku tranzakcya nie doszła do skutku. Każdy mówił, że namyśli i zastanowi się, że przywiezie jeszcze kogoś, znawcę, który obejrzy pola, doradzi, a nikt nie decydował się stanowczo.
Nareszcie jednego dnia trafił się nabywca solidny, który odrazu zrobił dobre wrażenie. Znać było po nim, że jest to człowiek czynny, energiczny, który czasu napróżno tracić nie lubi.
Ubrany był porządnie, nawet elegancko, w płaszczu letnim, ogromnie fałdzistym i szerokim.
Zaraz na wstępie rzekł do pana Michała:
— Możemy skończyć natychmiast, jeżeli tylko folwark odpowiada moim wymaganiom.
— Niech więc pan obejrzy.
— Naturalnie, szanowny panie, to czasu wiele nie zabierze. Tak, albo nie. Zadatek mógłbym dać zaraz, a resztę u regenta... choćby jutro... Wolałbym zrobić to dziś, ale czuję się trochę znużony. Dwadzieścia cztery godzin przepędziłem w wagonie.
— W wagonie? zkądże pan przyjeżdża?
— Z pod Kijowa; w Warszawie byłem tylko dwie godziny; wogóle podróżuję dużo; mam majątki w różnych stronach.
— A stałe pańskie zamieszkanie?
— Warszawa. Najprzyjemniejsze to miasto, słowo daję... Pan nie podziela tego zdania?
— Jestem dzieckiem Warszawy... mam tam dom własny.
— I ja muszę kiedyś dojść do tego, bo mieszkanie w hotelu przykrzy mi się.
— W którym-że pan hotelu rezyduje?
— Stale w Europejskim; ile razy przyjeżdżam do Warszawy na czas dłuższy, zawsze biorę tam mały apartamencik. Ale nie traćmy czasu, szanowny panie.
— Jestem na usługi, a może, żeby pana zbytecznie nie trudzić, objedziemy granice majątku?
— Owszem, bardzo panu dziękuję.
Za chwilę Mikołaj zaprzągł do powozu i pan Michał z gościem swym pojechał. Wrócili niespełna w pół godziny.
— Interes skończony — rzekł gość, — jeżeli pan opuści z sumy pięć procent.
— Czy pan płaci gotówką?
— Gotówką, panie, co do grosza; nie cierpię wszelkich długów, a do hypotecznych mam szczególny wstręt.
— Tem lepiej dla mnie, bo mi teraz gotówka potrzebna.
— Zatem zgadza się pan?
— Dobrze.
— Więc interes skończony. Wie pan, możebyśmy, nie zwłócząc, pojechali do Warszawy?
— Dziś na żaden sposób.
— Dlaczego?
— Bo, widzi pan, moja żona z córką są w Warszawie i dziś przed wieczorem mają powrócić, zminąłbym się więc z niemi w drodze, a zresztą obiecało się do nas kilka osób z Warszawy.
— W takim razie trudno, zostawimy rzecz tę do jutra — rzekł gość, tłumiąc ziewanie.
Pan Michał dostrzegł to.
— Widzę — rzekł, — jak pan jest bardzo znużony, należy się panu chociaż kilka godzin wypoczynku.
— Nie przeczę, ale Warszawa niedaleko.
— Spocznij pan u nas, obiad zaraz będzie.
— Nie śmiałbym robić tak wiele kłopotu.
— Ależ panie, poco ta ceremonia! Kobiet w domu niema, zjemy obiadek po kawalersku. Ostatecznie, zrobiliśmy interes, który warto oblać buteleczką wina.
Gość nie oponował. Pan Michał zaprowadził go do stołowego pokoju, a sam poszedł wybrać wino i wydać dyspozycye służącej. Gościowi, gdy został sam, zupełnie odechciało się spać. Bystrym wzrokiem obrzucił pokój dokoła, potem usiadł przy oknie i ze szczególną uwagą przypatrywał się służącej, gdy nakrywała do stołu.
Pan Michał był w wybornym humorze. Ostatecznie pozbywał się folwarku, z którymby rady sobie dać nie mógł, ratował sumę córki i wyłożone koszta i nakłady. Postanowił też, że wymówi sobie przy sprzedaży mieszkanie w Marysinie do jesieni. Nabywca bardzo chętnie na to się zgodził.
— To bagatela, mieszkajcie sobie państwo — mówił, — choćby do zimy; ja się tu nie wprowadzę prędzej, jak w końcu listopada, tylko zarząd ustanowię swój. Owszem; będzie mi nawet bardzo przyjemnie, gdy państwo zechcą tu zamieszkać.
Zasiedli do stołu. Nabywca Marysina z takim apetytem zajadał, że możnaby myśleć, że nietylko nie spał przez całą dobę, ale i nic w ustach przez ten czas nie miał. Pan Michał zachwycony był takim gościem. Znać że to człowiek, który zna się na kuchni i wie co dobre.
— Pyszny obiad!
— O, pan zbyt łaskaw; zwyczajny, domowy obiadek.
— Właśnie... taki najlepszy! Żadne jedzenie, w pierwszorzędnym nawet zakładzie, domowego obiadu nie zastąpi; ma się rozumieć, jeśli gospodarz dba o to, żeby obiad był dobry.
— Nie powiem — rzekł pan Michał, — że istotnie, dbam, bo to należy do gospodyni domu, ale nie taję, że lubię życie porządne.
— Ma pan słuszność, to podstawa i grunt wszystkiego, ja zupełnie podzielam pańskie przekonanie pod tym względem.
Pan Michał poczęstował gościa winem, jakie miał najlepsze w swej piwniczce, obaj wychylali kielichy, to za powodzenie na nowem dziedzictwie, to in gratiam miłej znajomości, to za zdrowie nieobecnej gospodyni domu i jej nadobnej córeczki.
Przy czarnej kawie gościowi znów się oczy kleić zaczęły.
— Widzę, że pana sen morzy — rzekł pan Michał.
— Istotnie... teraz dopiero zaczynam uczuwać znużenie.
— Poradzimy na to. W moim pokoju jest wygodna sofa.
— Zawstydza mnie pan swoją uprzejmością, doprawdy.
— Ależ bez ceremonii, panie dobrodzieju, proszę serdecznie, chciej pan być jak w domu, jak u siebie.
— A więc dobrze, zapalę sobie cygarko. Czy pan dobrodziej amator cygar?
— Rzadko palę, ale lubię.
— Mam coś, czem się mogę pochwalić. Oryginalne hawańskie, dostałem setkę wypadkowo. Może pan dobrodziej spróbuje... pyszne jest.
Pan Michał zapalił, ale po kilku pociągnięciach uczuł się sennym.
— Dziwna rzecz — rzekł — spać mi się chce szczególnie.
— Jak zwykle po obiedzie; zapewne sypia pan o tej porze?
— Drzemię cokolwiek.
— A więc o cóż idzie?
— Masz pan słuszność, położę się i ja. Oto miejsce dla pana, ja pójdę na drugą stronę.
Pan Michał spał tak twardo, że go zaledwie żona mogła obudzić.
Dopiero po długiem budzeniu, oczy otworzył zdumiony.
— Ah, już jesteś? Czy podobna, żebym spał tak twardo? Wiesz co, duszko, sprzedałem już folwark... i bardzo dobrze sprzedałem, prawie bez straty... ale co ty jesteś taka pomieszana?
— Mój drogi... mniejsza o folwark; proszę cię wstań zaraz. Nas okradli!
Pan Michał zerwał się na równe nogi i spojrzał szeroko otwartemi oczami. Szalenie go głowa bolała i narazie nie mógł się zoryentować, o co chodzi. Powtarzał tylko:
— Okradli... nas okradli? ale jakim sposobem? Ja nie odchodziłem z domu ani na krok.
— Jednak... jesteśmy okradzeni... i to grubo.
— Cóż nam ukradziono?
— Srebra... wszystkie srebra z kredensu, żeby chociaż parę łyżeczek zostawił... o, doprawdy, miałam złe przeczucie, wyjeżdżając na tę szkaradną wieś.
— Ależ moje dziecko!
— Nie, nie, kochany mężu. Odrazu przerażona byłam na samą myśl zamieszkania w tej pustyni. Dobrze, że nas jeszcze nie zamordowano... Wyrzucone pieniądze i niebezpieczeństwo utraty życia!
— Moja droga! Pozwól przedewszystkiem myśli zebrać... Skoro jesteśmy okradzeni, to trzeba wyśledzić przez kogo, dojść, zbadać, złodzieja gonić, dać znać policyi.
Pan Michał nie słuchał już lamentu żony. Oblał sobie głowę zimną wodą i zaczął wypytywać służbę, czy kto obcy nie wchodził do dworku.
— Ano, juści że wchodził — rzekła kucharka.
— Jaki, kto, kiedy? Czemuście go nie przytrzymali?
— O la Boga, a dyć jadł z panem obiad, jakżeśmy go mieli przytrzymywać!
— Kto? ten pan? przecież on Marysin kupił i pewnie śpi w drugim pokoju.
— A juści, śpi! zaraz po obiedzie zabrał się i poszedł. Gadał coś z Walentym na dziedzińcu, a potem poszli oba razem. Ja zaraz zmiarkowałam, że to złodziej; takie miał ślepie świdrowate, a z podełba patrzył, jak zbójca.
— Wołać mi tu Walentego.
Za chwilę Walenty już stał na ganku, miętosząc czapkę w ręku, swoim zwyczajem.
— Bój się Boga, Walenty, jak mogłeś wypuścić ztąd tego człowieka?
— A dyć to przecie nowy dziedzic!
— Złodziej, ale nie dziedzic.
— A zkąd ja to mogłem wiedzieć, wielmożny panie?
— Okradł nas!
— O la Boga!.. a żeby ja to był mógł duchem świętym przeniknąć, to nie wypuściłbym go z garści, ale...
— Opowiadaj porządnie, jak to było, pokolei, nic nie opuszczając, rzetelnie.
— Wielmożny panie, jak przed sądem, jak na świętej spowiedzi, nic nie zełżę, jeno prawdę sprawiedliwą powiem, tak mi Panie Boże we zdrowem skonaniu dopomóż.
— Gadajże raz!
— Ano... jakeśmy z pola przyszli, panowie poszli sobie do dworu na obiad, a ja zaś do chałupy, też według pożywienia. Dała mi moja barszczu z kartoflami; siadłem sobie na stołku, jem. Jem, jem, zjadłem, kobieta mówi: naści jeszcze... a ja powiadam: nie... markotno mi, nasz pan, dobry pan już nie będzie, a nowy dziedzic nastaje, właśnie ten grubaśny. A kobieta też położyła łyżkę i powiada: żeby go, niby tamtego, kolka sparła... i już nam obojgu odechciało się jadła...
— Proszę, mój Walenty, mów do rzeczy...
— Po porządku, wielmożny panie. Zapaliłem sobie fajczysko, siadłem na przyźbie, siedzę... aliści patrzę, wyłazi ten grubaśny ze dwora, płaszczysko na nim wisi wielkie... wychodzi i kiwa, niby na mnie.
— Na ciebie?
— A juści.
— Cóż chciał?
— A no, powiada: folwark kupiłem, ciebie tymczasowo w służbie zostawiam, a na znajomość naści. Wetknął mi w garść dwa złote dziesiątkami, miedzią, i powiada: Wiesz ty, Walusiu, ja sobie do kolei piechotą pójdę... łeb, powiada, boli mnie kaducznie, twój pan mi tego narobił.
— Ja?
— A jeno... twój pan, powiada, bo takie wińsko dał, żeby je psu wlać w gardziel, toby, powiada, wył od Wielkanocy do Zielonych świątek, i bez to mnie, powiada, tak strasznie głowa rozbolała...
— A to łajdak! — zawołał do żywego tknięty pan Michał, — a jam go najlepszem winem utraktował!
— Pewnie że łajdak... Powiada: wyprowadź mnie jako ścieżkami aby pod stacyę, dalej sam już trafię. Wyprowadziłem... No, powiada, jakeśmy przyszli już do samej szosy, teraz idź z Bogiem, panu się pokłoń, a o winie nie wspominaj... Lura była bo była, ale że ze szczerości serca, to niech go tam!
— Lura!?
— Tak rzekł, — pokłoniłem mu się nizko i poszedłem ku chałupie.
— I już?
— Ale... nie już... jeszcze jedno. Kiedym uszedł z jakie trzysta kroków, obejrzałem się... Patrzę, a tu na szosie, ni ztąd ni zowąd, jakaś bryczuszka. On się na nią zaraz wgramolił, ale nie pojechał do stacyi, tylko gdzie się szosa rozdziela, na lewo wykręcił ku lasowi.
— Wołaj Mikołaja — krzyknął pan Michał, — Mikołaja, parobków, siadajcie na konie i gońcie; który mi tego łotra przyprowadzi, dwadzieścia pięć rubli dostanie. Ja pójdę na stacyę, telegram poszlę do Warszawy... albo nie, ty, Walenty, pójdziesz na stacyę, zaraz ci depeszę dam. Żywo tylko, ruszać się...
— Ale jakże takiego miniastego pana brać?
— Poprostu za kark... jak złodzieja, brać i prowadzić do wójta, czy do sołtysa.
Zachęceni obietnicą nagrody, parobcy i Mikołaj rzucili się do koni i popędzili jak wiatr.
Pan Michał zamknął się w swoim pokoju i zawzięcie pisał, ale nie szło mu. Podarł jeden arkusz, drugi i zabrał się do zapisywania trzeciego. W trakcie tego weszła żona.
— Co ty robisz, mężu? — spytała. — W takiem zmartwieniu możesz pisać?
— Mogę — odrzekł opryskliwie.
— I cóż piszesz?
— Ogłoszenie do wszystkich kuryerów i gazet: że niema folwarku do sprzedania; że niema wiadomości u właściciela na miejscu; że nie można nic oglądać na gruncie. Niech ich dyabli porwą! Dość już mam tego łażenia po polach, oprowadzania, pokazywania, częstowania lada przybłędy... i poco? poto żebym folwarku nie sprzedał, żeby mnie taki łotr okradł i w dodatku obmówił, żem go struł mojem winem. Dość, dość, moja kochana, wolę to zmarnować, w dzierżawę oddać, cokolwiek zrobić, ale tak jak teraz nie mogę. Nie, na żaden sposób!
— Mój kochany, to do celu nie prowadzi. Owszem, sprzedać trzeba, chodzi bowiem o posag naszej Jadwini.
— Prawda, masz słuszność, ale daj mi myśli zebrać... jestem tak rozstrojony.
— Odłóż więc pisanie na teraz i pomyśl o naszem bezpieczeństwie.
— Bezpieczeństwie? pod jakim względem?
— Mogli nas w dzień okraść, mogą w nocy napaść i zamordować. Czytujesz przecie w gazetach, że na wsi wypadki tego rodzaju są nawet dość częste.
— Przecież dotychczas nikt na nas nie napadał.
— To nic nie znaczy. Dzisiejszy wypadek świadczy, że już się o nas złodzieje zwiedzieli i mają nas na oku. Przysięgłabym, że jesteśmy śledzeni i szpiegowani przez łotrów. W domu dziś niema ani jednego mężczyzny.
— Jakto... a ja?
— A przepraszam, mój drogi, ale ty się nie liczysz. Wysłałeś Walentego, Mikołaja, parobków, zostały w domu same kobiety i ty. Złodzieje byliby bardzo naiwni, gdyby nie skorzystali z tego wyjątkowego położenia.
Pan Michał szeroko oczy otworzył; argumentacya małżonki trafiła mu do przekonania. W rzeczy samej, niebezpieczeństwo może zagrażać i to nawet poważne.
Na razie postanowiono, aby przedewszystkiem zamknąć bramę i straż przy niej powierzyć Walentowej, pozamykać okiennice w dworku i drzwi wchodowe, nie kłaść się spać, palić całą noc światło i czekać powrotu parobków.
Wieczór się zbliżał, mrok zapadał coraz większy, wietrzyk poruszał listkami drzew, które, drżąc, szumiały łagodnie.
Na drodze prowadzącej do Marysina dał się słyszeć turkot. Walentowa pomimo zmroku dostrzegła, że jedzie dwóch mężczyzn — i pobiegła dać o tem wiedzieć do dworku.
— Wpuścić czy nie wpuścić? — spytała, w okiennicę przedtem stuknąwszy.
— Na miłość Bozką, nie wpuszczajcie nikogo!
— Ale choć pójdę, obaczę, kto to jest?
— Nie chodź, nie waż się, kobieto — dał się słyszeć z za okna głos pani Michałowej, — jeszcze cię nożem żgnie.
— Niech-by spróbował, żgnęłabym ja go pięścią między oczy, ażby się nogami nakrył!.. Niech się pani nie boi, pies go w bramie zatrzyma, a ja mu zajrzę w ślepie, co za jeden jest.
To rzekłszy, Walentowa do bramy pobiegła i wróciła niebawem.
— Pani, proszę wielmożnej pani — mówiła do okna, stukając, — niechże się pani nie boi, nie zbójca to żaden, jeno pan, porządny pan, młodziutki.
— Wszyscy oni są porządni, i ten co nas okradł także był porządny. Powiedzcie mu, że jak ma interes, to niech przyjeżdża w dzień.
— Ech, proszę pani, nie wypada. Po pierwsze noc to jeszcze nie jest, dopiero późny wieczór, a powtóre że ten pan ma jakiści znak, papier, czy praśport.
— Co za znak?
— A no... niechże mnie pani wpuści do stancyi, to rozpowiem dokumentnie i znak pokażę.
Klucz w zardzewiałym zamku zgrzytnął, drzwi uchyliły się, Walentowa została wpuszczona.
— Próżno się wielmożna pani boi — rzekła, — to jakiś bardzo grzeczny panicz, a i ładny. Co prawda to prawda.
— Zkąd możecie o tem wiedzieć, kiedy teraz jest noc?
— Dyć chodziłam do bramy z latarnią i zaświeciłam mu w same oczy.
— Dawajcież te papiery prędzej!
Baba podała bilet wizytowy i list, zaadresowany do własnych rąk pana Michała; na bilecie wydrukowane było nazwisko: „Stanisław Ciecierski.“
— Nie znamy takiego pana — rzekła pani Michałowa. — Ciecierski, cóż to za Ciecierski? może to kto z twoich znajomych, mężu?
Pan Michał, włożywszy okulary, szybko odczytywał list.
— Ach! — zawołał, jak gdyby mu kamień spadł z serca, — Dziwirejko!.. Dziwirejko dotrzymał słowa, przysyła swego pasierba. Jeden, jedyny prawdziwy kupiec na majątek. Szorstki bo szorstki, istny niedźwiedź z puszczy, ale słowny. Wiesz co, kochaneczko, zdaje się, że palnęliśmy kapitalne głupstwo z tem barykadowaniem się dzisiejszem. Co ten młody człowiek o nas sobie pomyśli!
— Pomyśli, że każdemu życie miłe. Wielka rzecz! Zamykamy się, ponieważ nie chcemy mieć wizyty opryszków, boimy się, gdyż mamy coś do stracenia. Tylko zupełnie goli, jak słusznie powiada przysłowie, nie obawiają się rozboju.
— Bądź co bądź, pozycya dość niewyraźna; nie wiem jak się mam tłómaczyć.
— Jaknajprościej, mów prawdę.
— Wypada przyjąć go jaknajgościnniej; mam albowiem przeczucie, że on nas z tego kochanego folwarku wyswobodzi. Powtarzam ci, duszko, że z całej tej czeredy, która się w ostatnich chwilach przewinęła, jeden Dziwirejko wydał mi się człowiekiem traktującym tę sprawę na seryo. Idę sam do bramy, zaproszę pana Ciecierskiego, ty, kochaneczko zaś, staraj się przyjąć go jaknajlepiej.
— Ach, mój drogi, jabym samego Lucypera przyjęła najgościnniej, pod warunkiem, żeby mi zaręczył, że jestem na tę noc bezpieczna.
— Dlaczegóż tylko na tę — zapytał pan Michał z uśmiechem.
— Bo jutro rano wyjeżdżam i już mnie oko ludzkie w tej jaskini zbójeckiej nie zobaczy.
Pan Michał wzruszył ramionami i wyszedł ku bramie, aby młodego człowieka zaprosić.
Tłómaczył mu, że w ciągu dnia zaszły pewne okoliczności nadzwyczajne, że cała służba męzka rozesłana jest na poszukiwanie, że okolica niepewna, więc wobec pogłosek o napadach i rozbojach trzeba było chociaż do pewnego stopnia... zabezpieczyć się.
— Ale niech się pan dobrodziej nie usprawiedliwia — przerwał młody człowiek, — ja to raczej powinienem się wytłómaczyć, dlaczego przybywam o tak spóźnionej porze... Zaskoczyła mnie także pewna okoliczność nieprzewidziana.
— Czy aby nie jakie nieszczęście? — zapytał pan Michał.
— O, nieszczęście nie, ale przypadek. W Warszawie spotkałem jednego z moich kolegów szkolnych, przyjaciela z lat dziecinnych, zagawędziłem się z nim i pociąg, którym miałem przyjechać do państwa, odszedł. Trzeba było czekać na drugi. Przyjechawszy na stacyę, nie mogłem dostać furmanki. Zazwyczaj w podobnym wypadku radzę sobie doskonale, idę pieszo; w tym razie jednak wolałem poczekać na furmankę. Okolica zupełnie mi nieznana; czekałem godzinę, nareszcie znalazły się konie. Już był mrok, gdy wyjechałem ze stacyi i stanąłbym u państwa przynajmniej z półtorej godziny temu, ale bryczka zepsuła się na drodze. Oto powód, dla którego stawiam się w porze cokolwiek spóźnionej.
— No, proszę pod dach, bardzo proszę — odezwał się pan Michał — jakże zdrowie szanownego pana Dziwirejki?
— Ojczym mój ma się doskonale, jak zwykle. Praca przy gospodarstwie służy zdrowiu.
Gdy weszli do pokoju, znaleźli już stół zastawiony; pani Michałowa z wielką powagą siedziała przy samowarze, panna Jadwiga również znajdowała się przy stole.
— Przedstawiam ci, żono: pan Stanisław Ciecierski. Moja żona i moja córka Jadwiga.
Stanisław usprawiedliwiać się zaczął, że o tak spóźnionej porze się zjawia.
— Gość zawsze jest mile widziany w naszym domu — odrzekła pani — a dziś stokroć bardziej niż kiedykolwiek, bo jesteśmy jakby w oblężeniu i wszelką pomoc witamy z wielką radością. Pan zapewne nie lęka się opryszków?
— Żeby się kogoś bać, przedewszystkiem trzeba go widzieć.
— Cicho, na Boga... nie mów pan tak... można w złą godzinę wymówić. Czy ma pan jaką broń przy sobie?
— Mam rewolwer...
— Ach, co za cudowne zrządzenie losu! Teraz jestem znacznie spokojniejsza... A czy człowiek, który pana przywiózł już odjechał?
— Zdaje mi się, że nie...
— Jadwiniu, proszę cię, poślij kogo z kuchni, żeby go zatrzymali, przynajmniej do czasu, dopóki nasi ludzie nie powrócą.
— Czy istotnie okolica jest tak niebezpieczna? — zapytał młody człowiek.
— Wobec tego co przechodzę — rzekła pani Michałowa — straciłam zupełnie pojęcie co tu jest bezpieczne, a co nie.
Pan Michał odezwał się:
— Moja pani trochę przesadza. Mieszkamy tu już kilka tygodni...
— I dopiero nas raz okradli — rzekła pani domu. — Brakuje tylko, żeby nas raz zabili i wszystko będzie w porządku.
— Niema co, kochana żono, ślicznie zachęcasz pana Stanisława do kupna Marysina.
— Przepraszam pana — rzekł młody człowiek, — dla mnie zachęta zbyteczna, z opowiadania mego ojczyma folwark ten znam już wybornie i, szczerze mówiąc, przyjechałem ze stanowczym zamiarem nabycia go. Jeżeli pan dobrodziej zechce cokolwiek warunki złagodzić, możemy jutro rzecz skończyć. Raniutko obejrzę pola; długo to nie potrwa, bo przestrzeń nieduża.
— Czy pan Dziwirejko nie zniechęcał pana do kupna?
— Przeciwnie, zachęcał mnie bardzo.
— Tego nie rozumiem; bo gdy tu był i oglądał folwark, wyrażał się o nim bardzo niepochlebnie, wprost mówił, że jest to najszkaradniejszy kawałek ziemi, jaki widział w swem życiu.
— Ojczym mój jest zacności człowiek, ale trochę dziwak. Zamiar kupna dla mnie takiego mająteczku jak Marysin jest przedewszystkiem jego własnym pomysłem, na który ja się zgodziłem, dopiero po pewnej dyskusyi, gdy przekonał mnie, że ma słuszność.
— Jaka tu może być słuszność, albo nie? Podoba mi się majątek, to go nabywam, nie, to nie nabywam i po wszystkiem.
— A jednak było o czem dyskutować. Ja, ukończywszy praktykę gospodarską, postanowiłem wyjechać do Ameryki i tam dorobić się. Nęciły mnie lasy ręką ludzką nietknięte, życie trudne, praca wielka, karczunki. Z zamiarami mojemi zwierzyłem się matce i ojczymowi. Matka, jak matka, zalała się łzami i wprost powiedziała, że mnie z domu za żadne skarby nie puści. Ojciec uznał, że projekt godzien jest zastanowienia i namysłu. Młody człowiek powinien, według jego zdania, przejść twardą szkołę życia i im trudniejsze ma początki, tem lepiej dla niego w przyszłości. Bardzo mu byłem wdzięczny za poparcie i nie traciłem nadziei, że we dwóch potrafimy matkę przekonać. Rozmawialiśmy często o tym przedmiocie, sprowadziłem książki opisujące świat nowy, zbierałem wszelkie potrzebne informacye i byłem najmocniej przekonany, że zanim upłynie pół roku, będę za oceanem.
— Cóż stanęło na przeszkodzie? — spytała panna Jadwiga.
— Ojczym.
— Przecież zgadzał się?
— Zapewne, tylko zrobił mi bardzo słuszną uwagę, że u nas, na miejscu, jest jeszcze dużo pól zaniedbanych, dużo nieużytecznych przestrzeni, wymagających kultury i że kto czuje siłę, powinien ją przedewszystkiem tu na miejscu zużytkować. Po co masz szukać Ameryki, mówił, gospodaruj tu, na piaskach, na bagnach, siej i sadź lasy.
— Dobrze powiedział, bardzo dobrze! — rzekł pan Michał.
— Naturalnie, takim argumentom nie mogłem odmówić słuszności. Ojczym, nic nie mówiąc dokąd się udaje, odjechał na jakiś czas z domu. Powróciwszy, zawołał mnie do siebie i rzekł: No, winszuję! Znalazłem ci taką Amerykę, o jakiej nie marzyłeś zapewne. Jedź i Marysin kupuj, roboty ci tam nie zabraknie na długie lata. Powtarzam własne jego słowa. Panu Michałowi dobrodziejowi załącz moje uszanowanie, pani dobrodziejki rączki ucałuj, pannie Jadwidze pokłoń się, a proś niech nie wspominają źle starego niedźwiedzia Dziwirejkę.
— Wspominać go zawsze będziemy jaknajlepiej — rzekł pan Michał. — Pan Dziwirejko na to zasługuje, szorstki trochę, ale szczery człowiek.
— Jeszcze na odjezdnem mówił do mnie, żeby państwu zostawić mieszkanie i ogród do jesieni, czy dokąd państwo zechcą.
— A gdzieżby pan się pomieścił w takim razie? — spytała pani Michałowa.
— Mówił mi ojczym, że są dwa bardzo dobre pokoiki w czworaku.
— W jakim czworaku? — spytała pani.
— To widzisz duszko — pośpieszył objaśnić pan Michał, — w tym budynku, w którym mieszka Walenty.
— I pan by tam chciał mieszkać?
— Jeżeli tylko są cztery ściany i dach, to już mieszkanie możliwe. Zresztą gospodarz w porze letniej gościem tylko jest w domu.
— Ależ my takiej ofiary przyjąć od pana nie możemy.
— Bardzo mi przykro, lecz w takim razie musiałbym odstąpić od kupna Marysina.
— A to dlaczego?
— Ojczym wyraźnie mi powiedział, jakie są warunki kupna; zobowiązał mnie, abym wszystkie najpunktualniej wypełnił. Muszę się do tego zastosować.
— Pan Dziwirejko jest dziwny człowiek.
— Podzielam najzupełniej to zdanie, jest dziwak, ale ma bardzo zacny charakter, a jego słowność weszła w okolicy w przysłowie.
Rozmowa potoczyła się żwawo o rozmaitych przedmiotach, czas biegł jak na skrzydłach, pani Michałowa była bardzo kontenta, że ma w tej chwili obronę i już nie lękała się napadu złoczyńców, panna Jadwiga zaś obserwując bacznie młodego człowieka, spostrzegła, że jest ładny i robi bardzo sympatyczne wrażenie. Walenty powrócił, niezadługo się też zjawili Mikołaj i parobcy. Poszukiwania ich były bezowocne, złodziej przepadł bez śladu.
Był już jasny dzień, kiedy pan Stanisław powiedział „dobranoc“ uprzejmym gospodarzom. Nie zajął pokoiku, który przygotowano dla niego, i nie kładł się spać, lecz wraz z Walentym udał się w pole, aby je obejrzeć; po powrocie wydał dyspozycyę, rozdzielił robotę i małą tę maszynkę gospodarską puścił w ruch właściwy.
Walenty przypatrywał się młodemu człowiekowi uważnie, a przyszedłszy do domu na śniadanie, rzekł do żony:
— Ten pan zdaje się nienajgorszy, ale spać nie da; będzie swego pilnował jak oka w głowie. Nie dorobisz się przy nim.
Po śniadaniu pan Michał z panem Stanisławem pojechali do Warszawy, zrobili kontrakt i wieczorem wrócili do Marysina.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Upłynęło dwa lata. Był dzień pogodny, upalny, rozpoczynano żniwo żyta. Pani Michałowa z Jadwinią siedziały na ganku, pod obszerną werandą; właśnie nakrywano do obiadu.
— Dziwna rzecz — odezwała się pani Michałowa, — jak ojciec twój nabrał zamiłowania do gospodarstwa; ani chwili nie posiedzi w domu, tylko, gdy przyjdzie lato, odkąd w Marysinie mieszkamy, włóczy się po polach jak Walenty.
— Obchodzi widać ojczulka nasze gospodarstwo.
— Nie przeczę, bo i mnie ono obchodzi, ale zdaje mi się, że ojciec się zakochał na starość.
— Co też mama mówi? w kim?
— A w twoim Stasiu, moja kochana.
— Nic dziwnego, mamo, ktoby mego męża nie kochał?
Tegoż dnia po południu przyjechał Dziwirejko. Zwiedził szczegółowo gospodarstwo, pochwalił pasierba za energię, za pracę, za ulepszenia, jakie porobił.
— Panie Michale dobrodzieju — rzekł, gdy się cała rodzina zgromadziła na ganku, — możemy być o swoje dzieci spokojni. Staś gospodarz dobry, on nie zginie, dorobi się. Ha! ha! mądry chłopak z niego. Marysin kupił, pieniądze napowrót odebrał i jeszcze taką śliczną żoneczkę dostał. Ha! ha! ja stary gospodarz, na majątkach się znam, kupno każde przeprowadzę porządnie, ale takiej tranzakcyi nie potrafiłbym dokonać.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.