Strona:Klemens Junosza Wybór pism Tom V.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wcale do odjazdu nie myślał się zabierać. Pragnąc raz nareszcie kwestyę jasno postawić, zapytał wprost:
— Więc, według pańskiego zdania, o sprzedaży tego mająteczku niema co mówić?
— Dla czego nie; mówić to można.
— Ale sprzedać nie?
— Widzi pan i sprzedać można... ale... ot, posłuchaj pan dobrodziej, my pogadamy. Kto wie, może ja kupię, dla siebie nie, ale dla kogoś. Może kupię, tylko nie przepłacę; nie z takich ja co przepłacają. U mnie pieniądz dużo wart, rzucać go nie lubię napróżno. Ja tu przyjadę za tydzień.
— Więc decyduje się pan stanowczo?
— Nic ja nie decyduję, tylko przyjadę. Panu chodzi, wiem o co panu chodzi; może się inny kto trafi, podoba mu się, zapłacić zechce drożej; owszem, niech pan nie krępuje się, proszę sprzedać, no, a jeżeli się nie trafi, to ja kandydat.
Panie, zaciekawione o czem tak długo gość nieznany konferuje, wyszły na ganek; pan Michał im Dziwirejkę przedstawił. Wobec kobiet szlachcic ten całkiem się zmienił, już nie szydził z Marysina i na uprzejmość się silił. Z panny Jadwigi oka prawie nie spuszczał.
— Jakże się panu podobał nasz mająteczek? — zapytała pani.
— Niczego, niczego, pani dobrodziejko, jak pod Warszawą, wiadomo że nie stepy.
— Ja bardzo żałuję, że go sprzedać musimy.
— I ja również — dodała panna Jadwiga, — tu jest