Strona:Klemens Junosza Wybór pism Tom V.djvu/141

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

To rzekłszy, Walentowa do bramy pobiegła i wróciła niebawem.
— Pani, proszę wielmożnej pani — mówiła do okna, stukając, — niechże się pani nie boi, nie zbójca to żaden, jeno pan, porządny pan, młodziutki.
— Wszyscy oni są porządni, i ten co nas okradł także był porządny. Powiedzcie mu, że jak ma interes, to niech przyjeżdża w dzień.
— Ech, proszę pani, nie wypada. Po pierwsze noc to jeszcze nie jest, dopiero późny wieczór, a powtóre że ten pan ma jakiści znak, papier, czy praśport.
— Co za znak?
— A no... niechże mnie pani wpuści do stancyi, to rozpowiem dokumentnie i znak pokażę.
Klucz w zardzewiałym zamku zgrzytnął, drzwi uchyliły się, Walentowa została wpuszczona.
— Próżno się wielmożna pani boi — rzekła, — to jakiś bardzo grzeczny panicz, a i ładny. Co prawda to prawda.
— Zkąd możecie o tem wiedzieć, kiedy teraz jest noc?
— Dyć chodziłam do bramy z latarnią i zaświeciłam mu w same oczy.
— Dawajcież te papiery prędzej!
Baba podała bilet wizytowy i list, zaadresowany do własnych rąk pana Michała; na bilecie wydrukowane było nazwisko: „Stanisław Ciecierski.“
— Nie znamy takiego pana — rzekła pani Michałowa. — Ciecierski, cóż to za Ciecierski? może to kto z twoich znajomych, mężu?