Strona:Klemens Junosza Wybór pism Tom V.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Pan Michał poszedł wydać dyspozycyę, a gość na ganku pozostał. Bystrem okiem znawcy objął wszystkie budynki i ocenił je na poczekaniu, potem wodził wzrokiem po bliższych polach i patrzył na zboża, mrucząc coś pod szorstkiemi wąsami. Gdy podano jedzenie, był już mniej pesymistycznie usposobiony. Wypił jeden i drugi kielich wódki, zjadł kawał pieczeni, masę wędlin, a potem bez ceremonii krótką fajeczkę nałożył i zapalił.
— Bóg zapłać — rzekł; — najadłszy się, w pole teraz można.
Poszli z panem Michałem i Walenty się powlókł za nimi.
Dziwirejko coraz lepszy miał humor.
— Słuchaj-no ty, ciwunie, czy jak tam — rzekł do Walentego, — u was rola biała?
— Taka jak Bóg dał, wielmożny panie.
— A wiesz, że na czarnej roli chleb się rodzi, a po białej pies chodzi?
— Wiadomo, wielmożny panie, ale zawdy u nas ludzie chleb jedzą, a boćwiną i inszem zielskiem wieprze jeno karmią.
— Ty, ciwunie, pewno się ślepy urodził?
— Może i ślepy, ale zawdy dojrzę, czy kto ma rozum, czy głupi.
— A takoż gęba zębata, niech cię las trzaśnie!
— Wielmożny panie — odrzekł Walenty, — żeby wilk zębów nie miał, to by go dawno psi zjedli.
Dziwirejko chłopa po ramieniu uderzył.