Strona:Klemens Junosza Wybór pism Tom V.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Czego pan odemnie chce?
— Ja wiem co ja chcę; pan ogłasza, że majątek sprzedaje... a to nie majątek, a wydma!
— Jeszcze go pan nie obejrzał, panie...
— Dość i tego co widziałem, oglądać więcej nie trzeba. Po warszawsku, dalipan, po warszawsku. „Gleba urodzajna,“ jaka gleba? toż piasek, dziewanna tu rośnie, gdzież urodzajność?! Łąki, rzeka... pytałem żyda, powiada że łączki kawałek — „rezydencya,“ ha! ha! no już, panie, tego nie rozumiem... Podług pana to rezydencya, podług mnie chałupa.
Pan Michał zaczerwienił się, jak burak.
— Czy pan po to przyjechał, żeby mi impertynencye mówić.
— Nie, panie, ja jechał żeby majątek kupić, a przyjechawszy, widzę taki, że trzeba impertynencye mówić?
— Ja ich słuchać nie myślę; wolna wola kupić, wolna nie.
— A za pozwoleniem, paneczku... Jak się ma kota, to nie trzeba ogłaszać, że do sprzedania jest lew. Mała rzecz a w nosie kręci; jak pan sobie chcesz, a to nie ładnie... kot, to kot, ochota komu kupić, niech kupuje. Jeden lubi czarnoziem, drugi lubi piasek, a ja takoż padam do nóg za piasek, pisaniną się nie bawię, zasypywać atramentu nie potrzebuję.
— Więc nie kupuj pan, pie przymuszam.
— Pocóż ogłaszać? Ja koszt poniósł, ja wydatek zrobiłem.
— Panie! ja tysiączne wydatki ponoszę i nic nie