Strona:Klemens Junosza Wybór pism Tom V.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Ot widzisz, skoro niema, to tu byłby akurat. Młynek porządny, z pytlem, z kaszownikiem, co?
— A juści, może i dobrze. Ludziom mąki i kaszy zawsze potrzeba, na taki jenteres naród chciwy.
— A do miasteczek od was daleko?
— Nie bardzo, najbliższe pół mili drogi.
Dziwirejko czoło marszczył, kombinował. Wracali do dworku na około, granicą, pan Michał, zmęczony spacerem po zagonach i piasku, już ledwie nogi wlókł za sobą. Gdy przyszli do domu, został na werandzie, poleciwszy Michałowi, aby budynki i inwentarz pokazał.
Bardzo troskliwie i szczegółowo oglądał kandydat na nabywcę całą marysińską chudobę. Każdemu koniowi w zęby zajrzał, każdej krowie policzył pierścienie na rogach. Nareszcie skończywszy ten przegląd, powrócił na werandę, usiadł obok pana Michała i fajeczkę zapalił.
No, panie — rzekł, — spocząć trochę można?
— Ależ proszę, serdecznie.
— Pan gospodarz? — zapytał.
— Nie, panie.
— No, ochota była leźć w ten piasek? Co pan tu zrobi? Pieniędzy utopi coniemiara, a będzie z tego dudek na kościele. Kto pana do tego namówił?
— Wspomniałem już, że byłem zmuszony.
— Jabym się nie dał, choćby przymuszali; krzyczałbym gwałtu, a nie dał się!
Pan Michał uśmiechnął się kwaskowato, rad był już jaknajprędzej pozbyć się tego gościa, ten jednak