Strona:Klemens Junosza Wybór pism Tom V.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Jaki, kto, kiedy? Czemuście go nie przytrzymali?
— O la Boga, a dyć jadł z panem obiad, jakżeśmy go mieli przytrzymywać!
— Kto? ten pan? przecież on Marysin kupił i pewnie śpi w drugim pokoju.
— A juści, śpi! zaraz po obiedzie zabrał się i poszedł. Gadał coś z Walentym na dziedzińcu, a potem poszli oba razem. Ja zaraz zmiarkowałam, że to złodziej; takie miał ślepie świdrowate, a z podełba patrzył, jak zbójca.
— Wołać mi tu Walentego.
Za chwilę Walenty już stał na ganku, miętosząc czapkę w ręku, swoim zwyczajem.
— Bój się Boga, Walenty, jak mogłeś wypuścić ztąd tego człowieka?
— A dyć to przecie nowy dziedzic!
— Złodziej, ale nie dziedzic.
— A zkąd ja to mogłem wiedzieć, wielmożny panie?
— Okradł nas!
— O la Boga!.. a żeby ja to był mógł duchem świętym przeniknąć, to nie wypuściłbym go z garści, ale...
— Opowiadaj porządnie, jak to było, pokolei, nic nie opuszczając, rzetelnie.
— Wielmożny panie, jak przed sądem, jak na świętej spowiedzi, nic nie zełżę, jeno prawdę sprawiedliwą powiem, tak mi Panie Boże we zdrowem skonaniu dopomóż.
— Gadajże raz!