Strona:Klemens Junosza Wybór pism Tom V.djvu/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

twardo? Wiesz co, duszko, sprzedałem już folwark... i bardzo dobrze sprzedałem, prawie bez straty... ale co ty jesteś taka pomieszana?
— Mój drogi... mniejsza o folwark; proszę cię wstań zaraz. Nas okradli!
Pan Michał zerwał się na równe nogi i spojrzał szeroko otwartemi oczami. Szalenie go głowa bolała i narazie nie mógł się zoryentować, o co chodzi. Powtarzał tylko:
— Okradli... nas okradli? ale jakim sposobem? Ja nie odchodziłem z domu ani na krok.
— Jednak... jesteśmy okradzeni... i to grubo.
— Cóż nam ukradziono?
— Srebra... wszystkie srebra z kredensu, żeby chociaż parę łyżeczek zostawił... o, doprawdy, miałam złe przeczucie, wyjeżdżając na tę szkaradną wieś.
— Ależ moje dziecko!
— Nie, nie, kochany mężu. Odrazu przerażona byłam na samą myśl zamieszkania w tej pustyni. Dobrze, że nas jeszcze nie zamordowano... Wyrzucone pieniądze i niebezpieczeństwo utraty życia!
— Moja droga! Pozwól przedewszystkiem myśli zebrać... Skoro jesteśmy okradzeni, to trzeba wyśledzić przez kogo, dojść, zbadać, złodzieja gonić, dać znać policyi.
Pan Michał nie słuchał już lamentu żony. Oblał sobie głowę zimną wodą i zaczął wypytywać służbę, czy kto obcy nie wchodził do dworku.
— Ano, juści że wchodził — rzekła kucharka.