Strona:Klemens Junosza Wybór pism Tom V.djvu/95

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

zauważyć, że ekwipaż trzęsie i że ciągle w nim coś trzeszczy i brzęczy.
Walenty tłómaczył:
— Nie dziwota, wielmożny panie, co było lepszego, dawny dziedzic sprzedał i tylko tę bryczczynę zostawił. Stała długo w wozowni bez żadnego użytku, gałgaństwo i tyle. Śrubka ani jedna nie pasuje, rozklekotane wszystko na szczęt; łaska Boska będzie, jeżeli się nam w drodze cała bieda nie rozleci do licha.
— To też niech Walenty ostrożnie jedzie, bo nie chciałbym tu zostać na piasku.
— E, na piasku bajki, żeby nam się tylko na bruku nie popsuła.
— Widzę z tego, że nową bryczkę trzeba kupić.
— Pewnie i wozów ze dwa teżby się przydało, z naszych co pod szopą stoją pociecha niewielka. Konie, wielmożny panie, też łajdaki, co nie ubije, to nie ujedzie. Do wożenia gnoju jeszcze ujdą, ale do lekkiej jazdy to już na nic. Temu kasztanowi będzie już ze dwadzieścia lat przynajmniej, a gniady był dwa razy ochwacony i siły nie ma za grosz. Była jeszcze trzecia szkapa, ale odeszła, temu dwa tygodnie.
— Jakto odeszła?
— A no, poprostu mówiąc, zdechła za ogrodem i psi ją zjedli. Też kaducznie stara była.
— Więc wypadnie i konie kupić.
— A dyć nieco; przyjdzie jesień, robić czem nie będzie, a i wielmożnym państwu, skoro sobie dla lekkiego powietrza chcą tu bez lato siedzieć, nie pasuje takiem łajdactwem jeździć Czy do kościoła, czy do miastecz-