Przejdź do zawartości

Fin-de-siècle’istka/Przeobrażenie trzecie/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Fin-de-siècle’istka
Podtytuł Powieść
Wydawca Księgarnia Polska W. Połonieckiego
Data wyd. 1904
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

— Ach te aktorki, wiecznie muszą grać jakąś rolę!...
— Dlaczego pani nie chcesz przypuścić, że Sosnowiczówna jest zdenerwowaną!
— To komedyantka!
— Płatna, tem się różni od was wszystkich.
Helena zmierzyła Szerkowskiego zimnem, jak stal spojrzeniem.
— Gdybym nie wiedziała, że pan jesteś chory — zaczęła.
Urwała i zaczęła patrzyć przez okno na trawnik, po którym uwijali się kelnerzy, wieszając na gałęziach drzew japońskie latarki.
Dziennikarz, trzymając ręce w kieszeniach od swej obdartej kurtki, stał oparty o futrynę okna i nie spuszczał Heleny z oczów.
— A to się u pani nerwy rozigrały — wyrzekł, kręcąc głową. — Nie przypuszczałem nigdy, że masz pani taki podatny do zdenerwowania organizm.
Helena nie odpowiedziała nic, tylko wciąż zachmurzonym wzrokiem śledziła kręcących się pod drzewami ludzi.
Rzeczywiście, czuła się teraz tak wrażliwą, tak rzeczywiście zdenerwowaną, iż zadawała sobie przymus, aby nie wybuchnąć płaczem, tak jak to przed chwilą uczyniła Sosnowiczówna. Newroza jest zaraźliwą, Helena, mając jej zaczątki w sobie, padła teraz jej ofiarą i to padła z całą samowiedzą, przyczyniając się o ile możności do rozwoju galopującego rozstroju swych nerwów. Przed chwilą wpiła w dłonie palce, tak chciała zawtórować spazmom Sosnowiczównej, która jeszcze teraz, na małej zaimprowizowanej scence, w głębi restauracyjnej salki, łkała cicho w objęciach zakładowego lekarza i kilku bardziej wrażliwych na jej wdzięki mężczyzn.
Sosnowiczówna przybyła rannym pociągiem, gdyż wieczorem dnia tego miał się odbyć koncert, zakończony balem.
Cel, naturalnie dobroczynny (och! jaki...)
Program koncertu wypełniony grą cudownych dzieci i jednoaktówką Hohego, odegraną przez Sosnowiczównę i jednego z artystów teatrów warszawskich.
Sosnowiczówna, o której zdenerwowaniu krążyły nadzwyczajne legendy, przybyła ubrana cała biało, w pluszowym sortie de bal i muszkieterskim kapeluszu.
Wszedłszy na scenkę, zażądała wody z kwiatem pomarańczowym i rozpoczęła próbę. Stawiała chwiejne kroki i mruczała pod nosem. Co chwila zamykała oczy. Aktor, grający z nią trzymał ręce w kieszeniach jasnego palta i krzywił pogardliwie usta. Mruczeli tak czas długi. Nagle Sosnowiczówna osunęła się na krzesło i przegięła się w tył.
Aktor mruczał jeszcze czas jakiś, aż wreszcie zbliżył się do rampy i poprosił o zawołanie doktora.
Zrobił się rumor, kilku panów wbiegło na scenę, inni pobiegli po doktora, inni kręcili się po sali, roztrącając ustawione krzesła.
Kilkanaście pań, które w głębi, koło okien przypatrywało się próbie, zaczęło wzruszać ramionami. Niektóre z nich miały podsiniałe oczy i zieloną cerę od świeżo przebytych ataków.
Znajdowały jednak atak Sosnowiczówny za nieprzyzwoity i udany. Żabusia zwłaszcza, która miała nerwy stalowe, śmiała się prawie głośno, nazywając Sosnowiczównę komedyantką!...
— Co pani chce — mówiła do jednej z „newralgiczek“, siedzącej obok niej, taka kobieta nie umie się już zachować przyzwoicie, nie rozumiem, jak komitet mógł coś podobnego zaprosić... To jest uchybienie dla nas znajdować się z nią w jednej sali!
— Och!... po koncercie zapewne Sosnowiczówna odjedzie!...
— Przeciwnie, zostanie, ale wie pani, że gdyby mi przyszło z nią tańczyć vis à vis kadryla, zrobię skandal i tańczyć nie będę. Mój mąż by mi nie darował czegoś podobnego...
Urwała nagle; pomiędzy „panami“, którzy weszli na scenę i wraz z doktorem zajmowali się uspakajaniem aktorki, która płakała teraz głośno (prawdziwemi łzami), dostrzegła Żabusia Drzewieckiego, który jak August w cyrku, kręcił się ze szklanką wody i starał się zbliżyć do spazmującej dziewczyny.
Żabusia zaczerwieniła się nagle.
Odwróciła się szybko i oczami poszukiwała córki.
— Nunuś — wyrzekła — idź tam, na te schodki i powiedz panu Drzewieckiemu, że mamusia kazała, aby zaraz z tobą przyszedł!...
Nabuchodonozor potoczył się w stronę sceny a Żabusia, obejrzawszy się na siedzące obok niej damy, śmiejąc się, szczebiotać dziecinnym głosem zaczęła.
— Nie trzeba, żeby się Drzewiecki puszczał, jeszcze się zakocha, jego ciotka oddała mi go pod opiekę, nie mogę więc pozwolić, aby się chłopiec zmarnował!... Rozumiecie panie?
I panie kiwały głowami, na których miały narzucone koronkowe chusteczki.
— Rozumiemy, rozumiemy!...
Helena stała ciągle przy oknie, oddalając się o ile możności od grupy kobiet, których głosy drażniły ją zawsze a teraz w szczególniejszy sposób. Przytem, od dni kilku zaczęła nienawidzić Żabusię. Wiedziała, iż to minie, tak jak mijały jej rozmaite antypatye, które ogarniały ją od pewnego czasu i znikały bez żadnej przyczyny. Stojąc tak w oknie, podniosła wzrok i zaczęła patrzeć na ścianę domku, w którym mieszkał Siennicki. Okno jego pokoju było zamknięte i zasłonięte roletą. Helena przez długą chwilę wpatrywała się w to okno. Nagle, bez żadnej asocyacyi myśli przed jej oczami uplastyczniła się postać Borna.
Cofnęła się w tył tak mara ta, wykwitająca nagle w przestrzeni, niespodziewanie zjawiła się przed wzrokiem jej duszy. Po owej scenie z Heglową w ogrodzie Saskim nienawidziła go więcej. Często wspominano jego nazwisko. Zwykle wtedy wybuchała jadem, sypiąc na Borna grad podejrzeń i insynuacyj. Trwało to lata całe. Sama myśl o nim sprowadzała jej krew do głowy. Powoli jednak uspokoiła się. Zaczynała nawet czuć na jego wspomnienie pewien rodzaj niesmaku. Ta myśl, że Born „żyje“ z Heglową w tem biednem i nieestetycznem mieszkaniu, przejmowała ją odrazą. Przypominała sobie chwilę, podczas której Born smarował masłem bułki. Wzruszała ramionami i tupała nogą z resztką gniewu.
— Co ją ci ludzie właściwie mogli obchodzić?
Teraz zaś, porwana nerwowym szałem, który rzucił ją drżącą i zalęknioną w objęcia Siennickiego, ani na chwilę nawet nie przypomniała sobie o istnieniu Borna. I nagle, zarysowała się przed nią jego postać dokładnie, jasno, czysto. Równocześnie na drodze rozległ się turkot kół.
Helena spojrzała w kierunku nadjeżdżającego powozu. Był to koczyk zakładowy, którym przywożono gości ze stacyi kolei. W koczyku siedziała ciemno ubrana kobieta.
Koczyk minął hotel i skręcał ku zakładowi. Helena cofnęła się szybko od okna.
W siedzącej w koczyku kobiecie poznała Heglowę.
Powóz przejechał i zatrzymał się przed peronem zakładu. Helena widziała teraz dokładnie, jak Heglowa wysiadła spiesznie i ku czekającej na nią gospodyni podeszła.
Wysoka jej postać, odziana w ciemny płaszcz, zaczerniła się chwilę na ganku, poczem Heglowa szybko znikła we drzwiach wchodowych.
Równocześnie wybiegł z zakładu wyrostek i pędził w stronę restauracyi hotelowej. Wpadł do sali i oczyma doktora szukał.
Ten, ujrzawszy go, odstąpił od Sosnowiczówny, która się już pudrowała i poprawiała włosy przed eleganckiem, oprawnem w kość słoniową lusterkiem i szybko ze sceny zeskoczył.
— Przyjechała? — spytał głośno.
— Tak, panie doktorze — odparł chłopak.
Doktor kapelusz swój leżący na krześle pochwycił i, wypadłszy z sali, ku zakładowi pospiesznie iść zaczął.
Pomiędzy kobietami, siedzącemi w kąciku zaszemrało, zawirowało.
— Co to, kto przyjechał, nowa pacyentka?
Lecz Żabusia, zawsze dobrze poinformowana, wyszeptała, sznurując buzię.
— To saż fama[1], na którą czekano!
Damy pospuszczały oczy.
— Ach, tak, do pani Anny!...
Żabusia znów zaczerwieniona, szeptać zaczęła.
— Taki skandal, w sam dzień balu!...
Nagle urwała, spostrzegłszy Drzewieckiego, który ciekawie ucha nadstawiał.
— Niech Drzewiecki nie podsłuchuje — zawołała, brwi marszcząc — niech Drzewiecki weźmie Nabuchodonozora i przejdzie się z nim na spacer!...
Lecz powstała szybko, widząc, iż Helena daje jej znaki.
— O co ci chodzi? — spytała, podchodząc z szelestem swego białego pikowego kostiumu, skrajanego według najświeższego angielskiego fasonu.
Helena pochyliła się ku niej.
— Wiesz, kto przyjechał — zapytała szeptem.
— Saż fama, którą doktor sprowadził na wyraźne żądanie tej głupiej Anny.
— Tak, ale wiesz, kto to?
— Nie...
— Heglowa!...
Żabusia otworzyła szeroko usta i oczy.
— O! — wyrzekła i ręce jej opadły wzdłuż bioder.
Milczały obie krótko chwilę, poczem pierwsza zaczęła Helena.
— Cóż zrobimy?
Na okrągłą twarz Żabusi wystąpił wyraz zakłopotania.
— Czy ja wiem, musimy się z nią przywitać!...
— Nie — odparła stanowczo Helena — możemy udać, iż jej nie znamy.
— To będzie trochę trudno, zresztą możemy się z nią przywitać w kąciku, gdy nikt nie będzie widział, ja sama nie mam ochoty w tem plotkarskiem gnieździe przedstawiać saż famę, jako moją przyjaciółkę...
— Nie — wyrzekła Helena — na szczęście mamy pretekst do zupełnego zaparcia się znajomości z nią. Wiesz, że Jadwiga żyje najzupełniej otwarcie z Bornem. Dlatego nawet im obojgu zamknęłam drzwi mego domu. Pojmujesz więc, że tego rodzaju osoba, która z całym bezwstydem odsłania swoje romanse, nie może mieć pretensyi do znajomości takich, jak my kobiet...
Żabusia kiwała głową.
— Tak, tak, masz racyę. Rak gniewałby się bardzo, gdyby się dowiedział, że się afiszowałam w jej towarzystwie.
— Mój mąż także — spiesznie dorzuciła Helena. Metresa pana Borna nie może liczyć na nasze poparcie. Staraj się jednak unikać wszelkiego z nią spotkania. Gotowa ci się jeszcze rzucić na szyję umyślnie, aby pokazać, że mimo wszystkiego ma jeszcze przyjaciół i znajomych w „towarzystwie“.
Żabusia się zakłopotała.
— Tobie łatwiej uniknąć spotkania z Heglową, mieszkasz tu w hotelu, ale ja mam pokój w zakładzie, obok Anny... Dziś całą noc nie spałam, słysząc jej jęki, szlochy i narzekania. Nie pozwalała zbliżyć się do swego łóżka doktorowi, tylko wciąż dopominała się, aby posłano do Warszawy po jej akuszerkę. Stary Boniecki wychodził ciągle na kurytarz i bił głową o ścianę i pytał doktora, co jej jest, doktorze, co jej jest, oddaj jej pan gorset!... A doktor mówił — nerwy, łaskawy panie, początki histeryi...
Boniecki znów bił głową o ścianę i pytał — może zatelegrafować po jej męża — a doktor śmiał się i odpowiedział: chcesz pan ją dobić? Widzisz przecie, że ona nawet myśli o mężu spokojnie znieść nie może... I znów chodzili po kurytarzu, skrzypiąc butami. Zbudzili Nabuchodonozora, musiałam wstać, okryć się płaszczem i grać z małą w karty. Powiadam ci, moja droga — awantury arabskie!...
— Na temat warszawski — dorzucił Szerkowski, który od pewnej chwili, wsunąwszy ręce w kieszenie swej kurtki, przysłuchiwał się opowiadaniu Żabusi — bajki tysiąca nocy... Schecheresada i przyjazd dyplomowanej damy... Słyszę w powietrzu klekot bociana...
— Co też pan wygadujesz — żachnęła się Żabusia — pani Anna dzieci mieć nie może. Zresztą wczoraj jeszcze skakała przez rów o zakład ze mną i z Drzewieckim.
— I skacząc, zemdlała! — dokończył Szerkowski.
— Prawda, ale, — zaczęła Żabusia i nagle urwała. Zrobił się szmer i rumor na scenie. Sosnowiczówna, skończywszy próbę, otoczona kilkoma mężczyznami, przechodziła przez restauracyę, powłócząc dokoła oczami i przeginając figurę na sposób Sary Bernhardt. Mówiono po francusku i, wyszedłszy przed drzwi hotelowe, zatrzymała się na środku. Purpurowe jej okrycie czerwieniło się, jak mak na podstawie zieleni. Szerkowski zbliżył się do okna i patrzył na nią zmrużonemi oczami.
— Pluszowa Salomea — wyrzekł, śmiejąc się — artyzm i wdzięk młodości, córka stróża i arystokratyczne maniery filigranowej lalki, namiętność czarnej kury i awantury z młodszą o trochę pozostawionego w słoiku cold creamu, jęki Julii i Ofelii i serdelki na kolacyę... O sztuko, sztuko, zszargany złoty ptaku, bijący się w klatce żydowskich weksli, nędznej gaży, i wymagań zmysłowych autorów i krytyków...
Urwał, zamglonemi oczami patrzył wciąż na krwawy rubin płaszcza aktorki, żarzący się w oddali, jak mistyczny płomień na ołtarzu z mchu i trawy zbudowanym.
— Och, myszko, myszko, — wyrzekł jakby sam do siebie — gdzie czas, w którym lubiłaś srebro gwiazd, tragedye wierszem i ser szwajcarski, tłusty i z dużemi oczami!... Gdzie ten czas, gdzie Rzym, gdzie Krym, gdzie karczmy Babińskie?...


∗                    ∗

W pierwszym rzędzie krzeseł, tuż pod samą sceną siedząc, Helena, zniecierpliwiona zbyt długo wlokącym się koncertem, gryzła usta i mięła w rękach wstążki wachlarza. Na kolanach jej leżała wiązanka szarych irysów nakrapianych czarno i związanych białą gazową wstążką. W parnej i dusznej atmosferze więdły powoli listki żałobnego kwiecia.
Helena zmęczywszy wzrok purpurą lampionów, okrążających na przemiany z sosnowych liści girlandą otwór sceny, wpatrzyła się uporczywie w kwiaty. Powoli, centki owych irysów zaczęły przybierać pewne formy i zdecydowane linie. Helena z przestrachem spostrzegła, iż jeden z płatków łudząco przypomina trupią głowę. Drugi, trzeci to samo!... Cała wiązanka trupich głów z czarnemi plamami oczodołów, z przedzieloną jamą nosową... Szybko zsunęła z kolan bukiet... Zkąd jej to przyszło? Przy obiedzie mówiono, iż Sosnowiczówna miewa często halucyanacye i widuje kościotrupy na ścianach kamienic i na firankach swego łóżka.
Wiele osób obecnych zaczęło przyznawać się do podobnych objawów. Często, budząc się, ten i ów widział przed sobą jakieś potworne twarze, głowy bez kadłubów, to znów ptaki o ludzkich rysach.
Często zjawiały się w podobnych razach widma zmarłych, głowy topielców o wydętych policzkach i ustach pełnych mułu. Wszyscy nazywali te objawy halucynacyami, lecz Szerkowski parsknął śmiechem i wyrzekł — że halucynacyj niema, że to wyraz ukuty przez doktorów, że owe widma nie są widmami, ale rzeczywistością i że w chwili, gdy je dostrzegamy, widzimy, a w rzeczywistości, gdy się nam zdaje, że mamy wzrok doskonały, jesteśmy ślepi i rozbijamy się co chwila o podobne widma, planujące w przestrzeni. Tylko nie czujemy ich dotknięcia, bowiem i zmysł naszego dotyku jest w chwili życia gruby, ordynarny i niewykształcony. On sam, Szerkowski, w chwilach swych delirium tremens, widział całe światy piękne i potworne i ani na chwilę nie wątpi, iż je rzeczywiście widział.
Zapanowała głęboka cisza.
Każdy z tych zdrowych chorych rozważał w milczeniu swe widziadła i z grozą zastanawiał się mimowoli nad owem istnieniem tego, co doktor kazał mu uważać za igraszkę chorych nerwów.
Helena patrzyła na Siennickiego, który milczał i jadł uważnie kompot z renglod, odsuwając delikatnie pestki łyżeczką.
Był jednak bardzo blady i oczy miał szeroko rozwarte. Drgania jego twarzy zwiększyły się i przelatywały teraz wśród rysów z szybkością błyskawicy.
Tymczasem Szerkowski, rozzuchwalony powodzeniem, twierdził teraz, iż nietylko podczas napadów, lecz na jawie i w pełnem używaniu zmysłów, zdołał pochwycić, dotknąć zsiniałą rękę, która często po kilka minut przesuwała się przed jego oczami.
Szmer niedowierzania rozszedł się po sali.
— To niemożliwe, to nadto zuchwałe!... Katy King, spirytyzm, o nie, nie!...
Dały się słyszeć wybuchy śmiechu, brzmiącego jednak dziwnie nerwowo.
— A gdybyśmy spróbowali jakiego niewinnego doświadczenia — odezwał się Drzewiecki — stoliczek, albo ekierkę?
Lecz Żabusia zaczęła gwałtownie stukać łyżeczką w talerz.
— Nie, nie; nie trzeba, ja się boję strachów, zresztą doktor zakazał; jeżeli nie przestaniecie mówić o takich szkaradnych rzeczach, poskarżę się przed nim...
Wszyscy śmiać się zaczęli.
— Tak, tak — skrzeczała Żabusia — nie mam ochoty dostać bzika, jak wy wszyscy. Może to modne te wasze nerwy, ale ja wolę być zdrową i jeść surowe owoce, nie tak jak wy, gotowane w rondlu.
Pochwyciła z kosza gruszkę i jeść zaczęła chciwie, zanurzając białe, drobne ząbki w twardą biel owocu.
Lecz Helena długo rozmyślała nad słowami Szerkowskiego. Nie były to halucynacye, ale poprostu rzeczy istniejące! A więc Siennicki widuje rzeczywiście swą matkę? Owa głowa samobójczyni, głowa okręcona siwym warkoczem, planuje rzeczywiście w przestrzeni? Uczuła zimno wzdłuż krzyża, tak ją ta myśl przeraziła. Spojrzała znów na Siennickiego i uczuła się doń pociągniętą, jakby ją popychała jakaś dłoń niewidzialna. Wszystkie jej nerwy drżały teraz, jak dzwonki, gdy on się ku niej zbliżał. Dziś, specyalnie była zdenerwowaną. Do późnej nocy włócząc się wśród krzaków, „denerwowała się“ w objęciach Siennickiego. Rano, przyjazd Heglowej, zjawienie się równoczesne przed nią widma Borna, komedya Hohego, którą grać miała Sosnowiczówna — podziałały na nią fatalnie. Siedząc tak wieczorem w sali balowej, owiana mgłą jedwabnego białego muślinu z pękiem ciemnych irysów przy gorsie, z włosami gładko zczesanemi na uszy i upiętemi na karku w gruby warkocz, wirowała myślą wśród nagle wywołanych przez jej myśl postaci. Born, Hohe, obok niej drzemiący Siennicki, po za nią drwiący i parzący ją swym gorączkowym oddechem Szerkowski; wszyscy ci mężczyźni zdawali się otaczać ją stalową obręczą, z której uwolnić swego mózgu i ciała nie była w stanie.
Tymczasem na scenie, Sosnowiczówna we wspaniałej tualecie „empire“, grała swą rolę, grała od niechcenia, rzucając słowa z ust niedbale skrzywionych. Chodziła, kołysząc się jak kaczka i od czasu do czasu ożywiała się jakby przypominając sobie, że jest na scenie i wobec publiczności.
Helena, odsunąwszy z kolan owe trupie irysy i wsunąwszy je pomiędzy brzeg krzesła swego i Żabusi, siedzącej obok niej, starała się słuchać sztuki, pociągnięta nagle siłą wspomnień swego z Hohem stosunku. Była to pierwsza praca sceniczna Hohego, który w ten sposób nieśmiało wkradał się obecnie w łaski publiczności teatralnej. Jedynie tylko nie dostawało mu tryumfów dramaturga, gdyż powoli był już wszystkiem. Politykiem, poetą, krytykiem, filozofem, nowelistą, powieściopisarzem a obecnie i sekretarzem jednej z główniejszych redakcyj. Helena przez te lat pięć starannie unikała wiadomości o losach swego dawnego kochanka. Gdy spotkała jego nazwisko na szpaltach pism lub na okładce książki, szybko oczami i myślą odbiegała ku innym przedmiotom. Z początku czyniła to z fizycznego bólu, jaki sprawiało jej samo wspomnienie Hohego, później z nienawiści, aż wreszcie z przyzwyczajenia. Wiedziała jednak, że wszedł w modę, że nowele jego miały wielkie powodzenie, że zajął miejsce teatralnego krytyka w jednem z najpoczytniejszych pism warszawskich. Raz jeden rzuciła okiem na jego recenzyę i dostrzegła, że zarzucał Sosnowiczównie, iż miała duże stopy i zachowywała się na scenie nieestetycznie. Z drugiej strony, twierdzono w mieście, iż między Hohem a Sosnowiczówną jest „coś“ a raz nawet Rak, zanosząc się ze śmiechu i powtarzając — jak Boga mego kocham! — opowiadał ku ogólnej radości, iż widział Sosnowiczównę i Hohego, wsiadających wieczorem do karety na placu Dzieciątka Jezus. Helena, posłyszawszy opowieść Raka, zarumieniła się gwałtownie. Widocznie Hohe postępował zawsze jednakowo ze wszystkiemi kochankami. Wszystkiemi? Więc było ich więcej, cały szereg, a ona, Helena, ustąpiła miejsca... aktorce! I tę właśnie aktorkę miała w tej chwili przed oczami, blizko, tak blizko, że zdawało się jej chwilami, iż wyciągnąwszy rękę, po przez rząd kinkietów dotknąć może sukni Sosnowiczówny. Zaczęła się przypatrywać z uwagą grającej dziewczynie. Zastanowiło ją nagłe schudnięcie tej dawniej wyniosłej postaci i, pomimo różu i blanszu trupi wygląd twarzy. Ubrana w rodzaj długiej, białej, jedwabnej koszuli, spiętej na ramionach srebrnemi klamrami, miała pozór trupa, wywleczonego z trumny. Giesta jej, nawet spojrzenia, były dziwne, niepokojące. Patrzyła bokiem z pod schylonych brwi, na które nasuwała się gęsta, ufryzowana grzywa. Raz jeden, oczy jej przelotnie spoczęły na twarzy Heleny, która mimowoli spuściła swoje powieki. Przeszył ją bowiem mróz taki, jak w katakumbach przy trumnie owej kobiety, która leżała wśród gromnic z tajemniczo otwartemi źrenicami.
Sztuczka, którą grano na scenie, była jedną z tych galaret nieudatnych, które, zaprawione malinowym sokiem i które, drżąc, rozpływają się po półmisku scenicznym. Była to historya młodej mężatki, wytwornej, doskonale wychowanej, nadzwyczaj (och, ile!...) inteligentnej, subtelnej i wyrafinowanej w swych uczuciach. Mąż wyjechał, pani się nudzi. Nagle lokaj anonsuje hrabiego (koniecznie!) Marewicza. Wchodzi na scenę młody aktorzyna z nalepionemi blond faworytami i z jasno-żółtą peruką ufryzowaną i zcerowaną różowemi nićmi. Rozpoczyna się dyalog.
Baronowa. A to pan?...
Hrabia. Tak, ja! Barona nie ma w domu?
Baronowa. Wyjechał od tygodnia... Je meurs d’ennuie... Jak to dobrze, żeś hrabia przyjechał...
Hrabia. O baronowo, więc jedynie tylko mam ci służyć za zabawkę...
Baronowa (poprawiając fałdy sukni). Za cóż więcej?...
Hrabia. Od tylu miesięcy każesz mi powtarzać jedno i to samo... Wszak dwa tygodnie temu tu na tem samem miejscu powiedziałem ci, iż cię kocham...
Baronowa (przerywając). Przepraszam... nie dwa tygodnie, ale dni szesnaście. Nudzę się tak na wsi, iż podobne chwile znaczę sobie na moim ściennym kalendarzyku. Pozostało mi to przyzwyczajenie z lat moich dziecinnych. Znaczyłam dni, w których obiecywano mi rózgi, albo konfitury...
Hrabia (przykładając lewą rękę do kamizelki). Alors — moja miłość?...
Baronowa (niedbale). Albo jedno, albo drugie... Mais passons... mówmy o czem innem...
I tak dalej. Oboje siadają po dwóch stronach stolika, okrytego dywanem, pokapanym stearyną. Publiczność słucha z natężeniem. Dokoła zapalonego u stropu pająka latają ćmy. Poza otwartemi oknami, zatykając usta kułakami, ciśnie się służba zakładowa. Dokoła sali wieńce z choiny, w które powtykano róże z bibułki. Wszędzie fraki i białe plastrony koszul. Damy półdekoltowane mają pozór najzupełniej zdrowych istot. Wachlują się i co chwila poprawiają włosy. Niektóre przeglądają się ukradkiem w lustrach, pozawieszanych krzywo pomiędzy oknami. Wiatr kołysze muślinem firanek i światłem lamp naftowych.
Na scenie akcya zaczyna przybierać charakter nieco drastyczny. Panie poprawiają się na krzesłach. Hrabia wpada w ton sentymentalny. Baronowa toż samo. Wstali oboje od stołu i on teraz stoi przy oknie, ona oparta o kanapę. Światło kinkietów, padające od dołu, przecina twarz Sosnowiczówny na połowę i nadaje jej podobieństwo trupiej głowy. Hrabia opowiada, że szukając ukojenia po burzach, jakie jego sercem szarpały...
Hrabia. Rzuciłem się w wir paryzkiej rozpusty, szalałem, piłem, trwoniłem tysiące, krocie! Nic jednak nie zdołało ukoić tej dziwnej tęsknoty, która szarpała me serce... Czułem, że w życiu mem jest jakaś pustka i że jest coś na świecie, czego za pieniądze kupić nie można...
Baronowa (głosem lekko drżącym). Tak, a tem czemś — miłość!...
Mówiąc „miłość“, Sosnowiczówna patrzy ukosem na publiczność, patrzy długo, przeciągle. Odzywają się oklaski, lecz milkną prędko, bo oto za kulisami odzywa się flet.
Hrabia. Cóż to za piosnka?
Baronowa. Ach, to mój ilota, syn stróża nocnego. Ojciec jego umarł. Przygniótł go dąb, chłopca wzięłam na wychowanie, grywa zwykle o tej porze, to szara godzina, marzeń godzina...
Hrabia (opiera się z gracyą o dywan, imitujący ścianę). Tak!... marzeń godzina...
Aktorzy milkną i flecista orkiestry, sprowadzonej z pobliskiego miasteczka, pół żyd, pół niemiec, gra chór myśliwski z „Księżniczki Trebizondy“.
Baronowa. Nie wyszukana to piosenka, prosta, swojska a rzewna i tak czysta, jak dusza tego wiejskiego chłopięcia...
Flecista urywa i słychać za kulisami głos reżysera.
— Graj pan dalej, graj pan dalej, aż pana za łokieć pociągnę...
Flecista znów dąć zaczyna. Szerkowski płacze ze śmiechu a Żabusia odwraca się ku niemu i z roziskrzonemi oczami szepcze:
— Nie śmiej się pan, to bardzo piękna sztuka!
Na scenie hrabia porzucił dywan, zastępujący ścianę i zbliżył się ku baronowej. Następuje bardzo piękny dyalog, w którym Helena z wielkim podziwem odnajduje po części swe własne zdania i rozmowy, prowadzone z Hohem pod okiem Buddy. Publiczność powoli zaczyna się niepokoić. Hrabia siada koło kanapy, przygotowując zawczasu lewe kolano do klasycznego osunięcia się w chwili wyznania. Baronowa rozmarzona składa głowę na jego ramię, poczem zrywa się i następuje tradycyą uświęcone błaganie o odejście.
Baronowa. Och, odejdź, odejdź, miej litość nademną! Czyż nie widzisz, ile cierpię. Ale ja pragnę, ja chcę, ja muszę pozostać uczciwą... Odejdź, odejdź!...
Hrabia. Nie, sto razy nie!... Dlaczego mam ciebie i siebie pozbawiać rozkoszy, jaką dać może kochającym się sercom wspólne i gorące uczucie... Regino, nie opieraj się dłużej, chodź ze mną! Wyjedziemy zagranicę! Otoczy cię wir uciech a serce moje będzie twym podnóżkiem. Mąż twój pocieszy się łatwo a zresztą... lecz nie mówmy o nim, honor gentlemana zabrania mi mówić o tem, co wiem i co na własne oczy widziałem. Regino, czas uchodzi, noc zapada, chodź ze mną...
Przez
ten czas Sosnowiczówna leży wpół na kanapie, wyłamując kurczowo ręce i nagle cienkim głosem woła.
Baronowa. Co czynić, co czynić, kto mnie ocali!
Pauza, nagle słychać za kulisami szepty gwałtowne.
Głos reżysera. Zaczynaj pan!...
Głos flecisty. Zaczynacz?
Głos reżysera. Dalej, zaczynaj pan.
Głos flecisty. Żaraż!...
Kilka dmuchnięć i znów wypływa z za kulis chór z „Księżniczki Trebizondy.“
Baronowa (wsłuchując się w ów głos, z zachwytem). Waluś, o!...

(zrywa się jak szalona).

On mnie ocali.

(podnosząc suknię „empire“, pędzi ku kulisom).

— Waluś, Waluś, chodź tu, mój drogi aniele...
Następuje coup de theatre. Rozsuwają się firanki i środkiem wtacza się Nabuchodonozor, ubrany w koszulkę, obszytą małoruskim haftem, majtki w paski i wysokie węgierskie buciki. Sześcioletnia dziewczynka w przebraniu tem wygląda, jak małe dzieciątko. Na głowie ma krakuskę i włosy zawinięte w loki. Toczy się z powagą i trzyma w ręku flecik, który reżyser zatkał poprzednio chlebem. Dmucha jednak quand même i wydęte jej policzki, zaczerwienione od gorąca i wzruszenia, wyglądają zdaleka, jak olbrzymi pomidor. Idzie, kołysząc się jak mała tłusta kaczka i z pod olbrzymiej grzywy patrzy na matkę, która podskakuje na krześle, wołając.
— Nabuchodonozor, jak babcię kocham!...
Tymczasem na scenie, Sosnowiczówna rzuca się ku dziecku i, chwytając je w objęcia, zastawia się niem, jak tarczą.
Baronowa. Och, teraz już się nie boję twych kuszących słów, panie hrabio! Prosta piosenka tego dziecięcia więcej zdziałała, niż wszystkie twoje miłosne wyrazy. Napróżno przed oczy moje nasuwasz świetne obrazy życia, jakie stworzyć mi zamierzasz; nie, nie, wiem, jakie mam obowiązki. Wiem, że kobieta powinna często uczynić ofiarę ze swego serca i pozostać przy ognisku, które Bóg sam swą dłonią w chwili jej ślubu rozniecił. Bóg mnie ocalił, Bóg kazał śpiewać temu fletowi, aby mnie ustrzedz od grzechu i hańby... Odejdź pan; czy nie widzisz, że masz do czynienia z jedną z tych kobiet, które cierpią i umierają na swem stanowisku!
Grzmot oklasków rozległ się dokoła.
Wszyscy — Żabusia, Drzewiecki, wszystkie damy nerwowe, oprócz Rózi i kilku młodych panienek, siedzących koło okien, z najwyższym entuzyazmem oklaskiwały tyradę Sosnowiczówny, która, wyprostowana w swej długiej, białej sukni, przyciskając do piersi Nabuchodonozora, stała nieruchomie, patrząc szklanemi oczami na również nieruchomego swego towarzysza...
Siennicki obojętnie ramionami wzruszał.
— Nieznośne gorąco — wyrzekł, zwracając się ku Szerkowskiemu.
Lecz ten z drwiącym uśmiechem na Sosnowiczównę patrzył i głową kręcił.
Tymczasem, na scenie odbywała się znów nowa przemiana.
Hrabia, wzruszony do głębi pięknemi słowy i szlachetnością baronowej, skruszonym głosem przyznawał się do winy, sławił Opatrzność i nazywał baronową „białym aniołem“. Zabierał się do odejścia, błagał wszakże o jedno dobre słowo z ust „białego anioła“ o...
Hrabia. O pieśń przebaczenia, którą uniosę ze sobą, jak wijatyk na dalszą drogę życia i którą wywoływać będę w mej duszy w godzinie marzeń, o szarej godzinie!... I będzie to rozmowa naszych dusz, rozmowa pełna czaru i uroku, niewinna, jak pieśń tego chłopięcia, jak jego błękitnych oczów spojrzenie...
I podczas, gdy Nabuchodonozor, oparty o kanapę, dął w swój ślepy flecik a żyd muzykant rozpoczynał znów chór z „Księżniczki Trebizondy“, Sosnowiczówna, w klasycznej pozie, z wyciągniętą ku hrabiemu ręką, mówiła.
Baronowa. Cóż ci odpowiem? Sama cierpię, prosisz o kilka słów, aby te echem rozmowy rozbrzmiewały w twej duszy, w chwili, gdy zmrok na świat zapada?

Lecz, krótka sierocych dwojga serc rozmowa,
Co tęskniąc kochać mogą tylko zdala,
Gdzie tylko losu zaniesie cię fala,
O, panie hrabio, niech cię Bóg zachowa!...

Helena drżeć gwałtownie zaczęła. Czerwona fala zalała jej oczy. W jednej chwili w tej purpurze ujrzała siebie dźwigającą się z łóżka, ogłuszoną użyciem chloralu i męża wycinającego z „Kuryera“ wiersze Hohego...
Tymczasem Sosnowiczówna, po długiej pauzie, jakby wyczerpana, i tłumiąc łkanie, dodała:

O jedno proszę, niechaj choćby echo
O panu, w smutku będzie mi pociechą!...

Hrabia, skłoniwszy głowę, zniknął za portyerą.
Sosnowiczówna z łkaniem upadła na kanapę, tuż koło stóp Nabuchodonozora, który wciąż dął w swój ślepy flecik.
Kurtyna, złożona z prześcieradeł, na których wymalowano lirę i wieniec, zapadła.
Grzmot oklasków gwałtownym szelestem wypełnił salę. Damy wstawały, odsuwając krzesła i wołały: brawo, brawo!...
I nagle kurtyna podniosła się znowu i z pomiędzy firanek wysunęła się Sosnowiczówna, uśmiechnięta, omdlewająca, ciągnąc za rękę jakiegoś mężczyznę, ubranego we frak i biały krawat.
Oboje, trzymając się za ręce, podeszli ku kinkietom.
Helena uchwyciła się kurczowo poręczy krzesła.
Przed nią na scenie, stał Hohe.
Kłaniał się z tym samym wytwornym uśmiechem, z jakim po raz pierwszy skłonił przed nią głowę w chwili poznania.
Przez tłum publiczności przebiegł szmer.
— Autor, autor!...
Oklaski wybuchnęły ze zdwojoną mocą. Damy przesyłały ku scenie oznaki aprobaty, mężczyźni bili brawa. Żabusia piszczała, jak prosię i nagle rzuciła na scenę swój bukiet. Było to hasło. Wszystkie kobiety zaczęły rzucać trzymane w ręku kwiaty, odpinać je od staników, wyjmować z włosów, Żabusia szybko porwała bukiet irysów, należący do Heleny i rzuciła go na scenę. Helena wyciągnęła rękę, chcąc przeszkodzić, ale rzecz się już stała. Hohe i Sosnowiczówna zbierali kwiaty i Helena dostrzegła w ręku literata czerń swych irysów.
Zirytowana, chciała zrobić wymówkę Żabusi, lecz ta pędziła za kulisy po córkę, gubiąc po drodze wachlarz i rękawiczki.
Kurtyna zapadała powoli, jakby z żalem.
Sosnowiczówna, oprócz rzucanych przez damy bukiecików, dostała masę wieńców i olbrzymich bukietów. Hohe zaś duży wieniec laurowy, opasany białą wstęgą.
Szerkowski nie wstawał z krzesła, tylko włożywszy ręce w kieszenie od spodni, zanosił się od śmiechu.
— A to zabawa — wołał — uwieńczenie poety, muza w bieli, apoteoza wieśniaków, nowy objaw histeryi, deszcz kwiatów, odpiętych od łon, wypchanych watą!...
Umilkł, poczem dodał zupełnie seryo:
— Żeby im lepiej byli ostu dali, przynajmniej mieliby co żreć w chwilach wolnych od tworzenia obrazów społeczno-fletowych.
Lecz nadchodzący kelner poprosił go grzecznie, aby się usunął, gdyż wynosić będą krzesła, czyniąc w ten sposób miejsce dla tańczących.
Bal niebawem miał się rozpocząć.
Za oknem orkiestra żydowska stroiła instrumenty. Podniesiono rolety. Liliowe światło wieczorne wpłynęło do sali. Przedstawienie bowiem rozpoczęło się wcześnie, ze względu na chorych.
Helena usunęła się w kąt, w którym siedziała Rózia, otoczona kilkoma młodemi pannami i studentami. Kilku mężczyzn przysunęło się do Heleny, próbując zacząć z nią rozmowę, lecz ona odpowiadała monosylabami, tak była silnie podrażnioną i wzruszoną. Słyszała teraz, jak Rózia i otaczająca ją młodzież szydziła ze sztuki Hohego i z całej jego działalności literackiej.
— Janko-Muzykant, wprowadzony jako Deus ex machina! — śmiała się jakaś blada dziewczyna, ubrana w kremowy kaszmir i koronki — „Okno na pierwszem piętrze“ Korzeniowskiego przerobione do użytku teatrów amatorskich...
— A ten żywioł chłopski — odezwał się z kąta Józef — jak rozkosznie zastosowany. Wiecie bowiem zapewne, że Hohe obecnie już zezwala łaskawie na zajmowanie się losem... włościan, jakkolwiek odmawia im wszelkich uczuć obywatelskich.
— Tak, tak, czytałem to w lutym, w „Wyrazie“.
— Pani czytujesz „Wyraz“?
— Naturalnie, trzeba przecież wiedzieć, co robią mamuty i czy się prędko w proch rozsypią.
— Wiecie — zawołała Rózia — Hohe miał ochotę dostać się na sekretarza do „Wyrazu“!
— Dziwię się, że go nie wzięli. Pan Hohe-Tański doskonaleby się im przydał. Obłudnik, jakiś zniemczony szlachcic zapewne, w sam raz pasuje na owego obrońcę pseudo tradycyi i wspomnień rycerskiej szlachty... A jaki moralista... fiu... fiu!...
— Owa tyrada baronowej, podczas, gdy Waluś nieboże wciąż dmie w swą fujarkę!...
Parsknęli wszyscy śmiechem.
— Widzieliście, jak się kłaniał — spytała znów Rózia — jak oczy mrużył i kwiaty do gorsu koszuli przyciskał? Wódz szlacheckiej młodzi!... Blagier wstrętny i nieuk skończony. Zaabonował „Revue des deux mondes“ i tem w oczy ludziom ciska!... Chodźmy stąd zanim nadejdzie, jestem gotowa powiedzieć mu jaką impertynencyę.
Wstała, odsuwając z irytacyą krzesło. Blada jej twarz była ożywiona i oczy błyszczały.
Jej towarzyszki wstawały także, porając się same ze splątanemi krzesłami, bez pomocy obok stojących mężczyzn, którzy prowadzili teraz cichą rozmowę i nie silili się na galanteryę względem młodych dziewczyn.
Nagle jedna z nich zawołała:
— Patrzcie, filantropki tańczyć zaczynają!...
Muzyka za oknem zarzępoliła walca.
Kilka par wysunęło się na środek sali i zaczęło się kręcić, jakby nagłym obłędem zdjęte.
— Spełniają swe obywatelskie obowiązki — dorzucił Józef — zapłacą za suknię dwieście rubli a za bilet wejścia trzy... Zapytane, powiedzą na swoje usprawiedliwienie, że w ten sposób dają zarobek szwaczkom...
Chór młodzieży śmiać się zaczął głośno.
— Ha, ha, zarobek szwaczkom!...
— Tak, tak, one mają takie pojęcie o położeniu klas pracujących — zawołała Rózia. — Czy wiecie, że ta w zielonej, aksamitnej sukni, o ta, co tańczy z panem Drzewieckim, przyszła dziś do mego pokoju i zaczęła przeglądać leżące na stoliku książki. Zobaczywszy Proudhona, wyobraziła sobie, że to Sully-Prudhomme i prosiła mnie o pożyczenie tego... romantycznego filozofa!
Wszyscy wybuchnęli śmiechem.
— Hohe! — krzyknął Józef — uciekajmy!...
— Uciekajmy!
I całe grono rzuciło się ku drzwiom, roztrącając krzesła, podczas gdy ze schodków, prowadzących na rusztowanie sceny, zstępował Hohe, otoczony członkami komitetu, słodki i uśmiechnięty. Powoli, przeszedł dokoła sali jak monarcha, obdarzający słowem lub uśmiechem swych poddanych. Przestano tańczyć i damy zatrzymywały się na środku salonu, aby znaleźć się na drodze, którą kroczył literat.
Helena, oparta o ścianę, z rękami założonemi na piersiach, patrzyła z najwyższym niepokojem na zbliżającą się ku niej postać dawnego jej kochanka. Zaczęło ją ogarniać znów drżenie, jakie zwykle odczuwała w obecności tego człowieka.
Lecz równocześnie porwał ją gniew szalony, nienawiść, żal i uraza za to, że Hohe nie zdołał napisać i przedstawić rzeczy dostatecznie dobrej i pięknej, aby całe audytoryum porwać i zmusić do uwielbienia. Ta banda półdzieci, która przed chwilą drwiła z pretensyonalności i nicości Hohego, imponowała jej odosobnieniem, w jakiem się trzymała i jakąś siłą nerwowej przewagi, jaka od tych młodych istot płynęła.
Patrzyła więc teraz na Hohego przez purpurową falę nienawiści i wykwintne jego uśmiechy, z jakiemi przyjmował powinszowania i komplementy otaczających go dam, podniecały jej gniew i pogardę. Gdyby zaimponował jej przygniatającem arcydziełem natchnienia, albo rutyny, byłaby może jak każda istota próżna została steroryzowaną przez tę jego wyższość umysłową, lecz wobec tej blagi, której śmieszność czuła i dzieliła, cała uraza, jaką miała ku niemu, dręcząca ją, potem stłumiona i uśpiona przez te lat pięć, szarpać zaczęła jej istotę. Blada pod warstwą bielidła, prawie tragiczna w swych śnieżnych muślinach, podnosiła wyniośle czoło, czując, iż traci moralnie grunt pod stopami. Hohe w swej monarszej wędrówce zbliżał się coraz więcej ku niej i ona czuła, że wszystkie nerwy drgają w niej, tańczą, szarpią się, dzwonią, pieką ją, jak stado potępieńców. Obejrzała się za Siennickim, chcąc w spojrzeniu jego, w dotknięciu jego dłoni znaleźć to chwilowe, migawkowe odrętwienie, lecz Siennickiego w sali nie było a natomiast Hohe był oddzielony od niej przestrzenią kilkunastu kroków zaledwie.
Dostrzegła, że zapuścił teraz brodę i bawił się złotym monoklem, obracając go szybko na czarnej, wąziutkiej tasiemce. Szedł wolno, nie spiesząc się, widocznie dostrzegł ją oddawna i wiedział o jej obecności.
I teraz, gdy byli oddaleni od siebie tylko o kilka tafli lśniącej posadzki, on, pewny siebie, wytrawny w swej obłudzie, mistrz w sztuce udawania, ona, kochanka jego, uczennica, zdenerwowana i drżąca, przedstawiali dla oczu patrzących jedynie parę ludzi szykownych, dobrze ubranych, inteligentnych, nieposzlakowanie uczciwych, witających się wśród balowej wrzawy i w świetle płonących kinkietów.
Kto mógł przypuścić, że ten autor, tak correcte, z monoklem w ręku, trzymał przed kilku laty tę panią skalkowaną z żurnali z 30 roku, wpółnagą, w objęciach i wlewał w jej żyły żar namiętności i zmysłowych pragnień!
Hohe zbliżył się do Heleny i pochylił przed nią głowę.
Jeden z panów komitetowych wyciągnął rękę.
— Pan Hohe — wymówił, zaokrąglając usta.
Lecz Hohe przerwał mu z uśmiechem.
— Ja mam przyjemność znać panią Świeżawską. Byłem jej już raz prezentowany na scenie teatru Wielkiego, podczas, gdy olśniewała nas wszystkich, jako Prawda! Widzę, iż pozostałaś pani wierną swej dewizie, gdyż zawsze jesteś pani... prawdziwie olśniewającą...
Helena zacięła usta i nie mogła znaleźć słów odpowiedzi. Zęby jej dzwoniły, uderzając jeden o drugi. Oczy rozszerzyły się, jak w katalepsyi. Hohe spojrzał na nią i przeraził się, tak była bladą i zmienioną.
Nie odchodził jednak. Obejrzał się dokoła. Członkowie komitetu odstąpili o kilka kroków i usuwali z wielkiem przejęciem krzesła, które tańczące damy trenami swych sukien pościągały na środek sali.
Hohe, korzystając z tej chwili odosobnienia, pochylił się ku Helenie, i zatapiając w jej oczy swój wzrok powłóczysty, wyszeptał.
— Dziękuję za irysy, odgadłem, że pochodzą z rąk pani!...
Helena szybkim ruchem oderwała od swego gorsu więdnące wśród fal muślinu kwiaty.
Rzuciła je na ziemię i przez drżące wargi rzuciła jeden krótki, urywany wyraz.
— Precz!...
Hohe, nie zmieniając uśmiechniętego wyrazu twarzy, skłonił się przed nią jeszcze niżej, jakby zakończając rozmowę i podniósłszy głowę, zakładał z gracyą w oko szybkę monokla. Lecz ktoś go trącił w łokieć.
— Dobry wieczór, Lojolo!...
Hohe na ten głos brwi ściągnął i odwrócił się szybko. Z framugi okna niedostrzeżony przez Hohego i Helenę, wysunął się Szerkowski. Ubrany był w anglez doskonale skrajany, lecz zmięty i niedbale włożony. Z rozwianych szeroko poł wysuwała się pomarszczona szara kamizelka. Krawat okręcony do koła stojącego kołnierzyka, zsunął się na szyję, jak postronek szary i wązki.
Hohe patrzył nań, mrużąc oczy.
— A! — zawołał nareszcie — to ty, tutaj!
— A jakże — odparł Szerkowski — ja, tutaj; opłakałeś mnie już w swem ostatniem studyum, stawiając mi jako przykład Verlaine’a, Maupassanta i innych „rozczochranych“, którzy albo nie skończyli żywota pod pierzyną, albo o zgrozo!... dążą za kraty szpitalne lub do stryczka samobójstwa!...
Pokiwał głową i z litością na Hohego patrzył.
— Ach ty, idyoto — wyrzekł po chwili.
Hohe śmiać się zaczął z udaną swobodą.
— Nie zmieniłeś się, widzę, wiecznie wszystkim wymyślasz!...
Lecz Szerkowski nie zmienił swego wyrazu litości i wciąż głową kiwał.
— Czego ty mi, Lojolo, przypisujesz swoje własne przymioty? — zapytał — a toć to ty teraz się srożysz i na wszystkich gromy ciskasz! Strasznie ci ząbki urosły od owego czasu, w którym tak ostrożnie i grzecznie obchodziłeś się z naszym pozytywizmem, i ty, który się otwarcie przyznawałeś do zbawiennych wpływów, jakie nasza walka wywarła na tobie, dziś dmiesz w inną dudkę i wywodzisz nasz dekadentyzm z pesymizmu a pesymizm według ciebie ma być synkiem pozytywizmu! Ach ty, Lojolo, miły i słodki strażniku prastarych bojów z wrogami świętej wiary, w twym kusym fraczku heroldzie tradycyi, przyzwoitko moralna, przedstawiająca drastyczne chwile cudzołóztwa i zwrotem hecarza cyrkowego, nagle pokrywająca rozdenerwowanie publiczności płachtą moralnej tyrady!... Ach ty, rozkoszna przyzwoitko!...
Hohe skrzywił się i próbował odejść, lecz mu Szerkowski zastępował teraz drogę i prosto w twarz jego rzucał kłęby, gorączką zionącego oddechu.
— Synku mój duchowy — wyrzekł — nasłuchałeś się dosyć komplementów i nachwytałeś jakoby Patii, albo cyrkówka bukietów. Możesz więc teraz przełknąć i strawić kilka moich dekadenckich uwag co do twych zdolności dramatopisarza, o ty Sarceyu warszawski!... Podobno po tym słoiku pomady, w którym szmalec namiętności jest rozprowadzony balsamem peruwiańsko-moralnym, masz przedstawić szerszej publiczności rodzaj pamfletu przeciw żydom na korzyść szlachty!... Treść ukradniesz z jakiej tragedyi przedwiekowej, upstrzysz skandalem brukowym i znów osiągniesz jeden stopień na drabince, na której szczycie rozsiadła się Mama Karyera. Synku, uważaj, aby ci się nie podwinęła nóżka! Stąpasz dumnie, pełen godności, ale nosisz wewnątrz butów korki, aby się wydać wyższym!... Koreczki te cię zgubią!... Koreczki materyalne i koreczki moralne nosisz, synku. Masz fałszywe koreczki wiedzy, wiary, moralności, talentu, honoru i wzrostu...
Hohe odsuwał delikatnie od swego ramienia rękę tabetyka.
— Proszę cię, mój Adamie — wyrzekł — jeżeli chcesz rozmawiać ze mną, mów przytomnie, staraj się mówić przytomnie...
— Po co — śmiał się Szerkowski — po co, czyż pijak nie mówi w tej chwili do pijaka? Ja upijam się alkoholem a ty... chęcią zrobienia karyery. Tylko widzisz jest między nami ta różnica, ja piję czystą, niefałszowaną wódkę i tanich napojów wystrzegam się jak ognia, a ty połykasz wszystko, co ci dadzą, tanie komplementy, tanią miłość, tanią sławę, wszystko mierzwa w złym gatunku... Wyglądasz, jak sztubak, który mozolnie zdobył dobrą cenzurę i puszy się nią, jak ów Asser Abarbanel, o której to egzystencyi nie wiesz nawet, o erudyto z encyklopedyi Orgelbranda i Larussa!...
Hohe gryzł usta z wściekłości, w głębi framugi widział wciąż Helenę, która stała tam nieruchoma i zdawała się słuchać słów Szerkowskiego. Lecz, tak wielką była jego umiejętność w szkole życia, iż pohamowawszy się, poklepał protekcyonalnie po ramieniu Szerkowskiego i zaczął doń mówić, przechylając na bok głowę.
— Ten biedny Adam... zawsze zdenerwowany!...
Lecz Szerkowski poklepał go również po wyłogu fraka.
— Ten biedny Franuś... zawsze fałszywy!...
Spojrzeli sobie w oczy i pierwszy Hohe umknął wzrokiem przed zakrwawionemi źrenicami dekadenta.
— Nazywasz mnie biednym — powtórzył Szerkowski — biednym, dlaczego? Ty masz frak, ja surdut trochę zmięty, ale okrywa mój grzbiet tak samo, jak twoje fraczydło, piszesz sztuki, nowele, powieści, mieszasz nas wszystkich z błotem, począwszy od tego biednego Comte’a, a skończywszy na mnie, prochu, pyłku wobec wszechświata, idyocie o mózgu przekrwionym, który z mózgu tego wyrzucił wam w chwili halucynacyj kilka genialnych myśli!... Nazywasz mnie dekadentem, bo zgrzytem kończę każdą zaczętą myśl, każde wrażenie, ale i ty jesteś dekadentem i ty zgrzytem nie kończysz ale zaczynasz myśl każdą... I ty, jak ja, w nic nie wierzysz, tylko widzisz, iż to udawanie naiwnego wierzyciela, może ci dać trochę sukcesów pomiędzy damami i dobrze płacącemi redakcyami, więc włożyłeś maskę i spacerujesz między nami, migając przed naszemi oczyma sztubackiemi produkcyami, z których w głębi duszy śmiejesz się po cichu, tak, jak ja śmieję się głośno... Ty jesteś sprytniejszy, niż się wydajesz, a ja cię znam do głębi twej istoty i wiem, jaki to tabes obłudy każe ci chodzić manowcami, zamiast prostą drogą...
Wsadził ręce w kieszenie od spodni i kiwając się na rozstawionych nogach, ironicznie na Hohego patrzał.
— Żebyś ty wiedział, Franuś — zaczął znowu — jakie ty komiczne, nędzne, śmieszne robisz wrażenie z tą twoją napuszoną miną Atlasa, który na swych barkach świat dźwiga... Dmiesz się, jak pęcherz, bo po cztery kopiejki od wiersza sobaczysz Dumasowi, Dantowi, i pastwisz się nad aktorami, bo po sto rubli za tom, piszesz studya o potęgach wiedzy, poezyi i sprawiasz lanie Zoli albo Baudelaire’owi... Drepcesz we fraczku pomiędzy zdenerwowanemi babami i zdaje ci się, że jesteś czemś wobec harmonii słów, która łka muzyką milczenia!... Co się z wami dzieje, czego się tak puszycie obrońcy tradycyi po tyle a tyle kopiejek od wiersza? Tradycya, jeśli to tradycya uczciwa, broni się sama i was, ciurów obozowych, zbieranych na rozdrożach, nie potrzebuje...
Żachnął się, ramionami wzruszył i wyrzekł z pogardą:
— Idźże już sobie odemnie, bo oto nadchodzi uroczy sen mych młodzieńczych dni... Och Myszko, Myszko, jakże twa biała dusza zeszkapiała!... Jakże teraz jesteś... działającą na zmysły!...
Hohe cofnął się ku grupie komitetowych, którzy stali w pewnem oddaleniu, nie mieszając się do rozmowy dwóch panów „z prasy“. Lecz środkiem sali w turkusowej, aksamitnej sukni i wielkim weneckim kołnierzu płynęła, kołysząc się, Sosnowiczówna, z bukietem nenufarów w ręku. Żółte światło lamp wydobywało z błękitów aksamitu zielonawe refleksy. Na karku aktorki bieliły się placki pudru i kręciły się ciemne włosy. Szła, rozmawiając z Żabusią, która, różowa, ożywiona, prowadząc za rękę Nabuchodonozora, ubranego w swój kostium „chłopski“, asystowała aktorce, zapominając, że rano rzucała na nią anatemy.
Doszły tak do grupy komitetowej, do której cofnął się Hohe. Szerkowski pozostał sam jeden i zmrużonemi oczami na idącą artystkę patrzył. Podsunął się tak, aby go spostrzegła, lecz Sosnowiczówna obrzuciła go przelotnem wejrzeniem i odwróciła głowę w inną stronę.
Szerkowski znów kołysał się na rozstawionych nogach i zaczął:
— Jak się masz, Myszko — zawołał głośno — cóżeś tak zdumniała, że mi nawet głową skinąć nie raczysz? Zapomniałaś chyba, jakeśmy razem w blaszany samowarek w Tarnopolu dmuchali. Bohemia, Mürger, cyganerya, garbaty Lasocki, wozy i gwiaździste noce, fantazya, i oberże pełne robactwa!... Byłaś wtedy weselszą i nie taka zdenerwowana, jak dzisiaj!...
Dokoła nastało lodowate milczenie.
Sosnowiczówna, przez chwilę zmięszana, bawiła się kwiatami swego bukietu. Usta jej drgały nerwowo, spuszczone powieki, frendzlą rzęs, na policzki cień rzucały. Nagle podniosła głowę i z nerwowym śmiechem zwróciła się ku Szerkowskiemu.
— A, pan Szerkowski — wyrzekła, wyciągając powoli rękę — nie poznałam pana...
— Nie kłam — odparł Szerkowski — nie kłam, poznałaś mnie odrazu, sądziłaś jednak, że cię pozostawię w spokoju i pozwolę dalej robić Herodyadę w twej manszestrowej sukni... Ano, tańcz dalej twój „danse du ventre“ moralny a ja tymczasem pójdę do bufetu... Może mi się uda przy dzisiejszem święcie, podczas którego wszyscy macie taniec Św. Wita, dostać od doktora choć kieliszek sznapy...
Zaczął iść, powłócząc nogami, nagle stanął, wyciągnął ręce po nad łysą czaszką, oświetloną jasno przez światło pająków, zwieszających się u stropu.
— I pomyśleć, że kresem nas wszystkich — zgon — wyrzekł silnym głosem.
Opuścił ręce i powlókł się dalej pomiędzy strojnemi damami, które mimowoli rozstępowały się na widok tej tragicznej postaci, zgarbionej, zgorączkowanej, potykającej się na gładkiej drodze z białą linią koszuli pomiędzy brzegiem zmiętej kamizelki i paskiem spodni.
Hohe i Sosnowiczówna odetchnęli i natychmiast odzyskali równowagę.
— Biedny człowiek — westchnęła aktorka — rzeczywiście. Bywał u mnie czasem w Tarnopolu na herbacie... Umierał z głodu... alors, vous comprenez... był już wtenczas oryginałem, chciał zawsze sam nastawiać samowar, pomimo oporu służby... Uległam jego fantazyom, ceniłam w nim materyał na zdolnego człowieka... zawiodły mnie nadzieje... Zmarnował się!...
Hohe pokiwał głową z ubolewaniem.
— Zmarnował się — powtórzył.
Sosnowiczówna bawiła się znów kwiatami.
— Dlaczego panowie nie urządzicie na niego jakiej składki, aby go zamknąć, szkoda człowieka prawdziwie — wyrzekła, spuszczając oczy.
Hohe ręce rozłożył.
— Próbowałem nieraz, sam zapisywałem się pierwszy na listę, ale jakoś nie szło...
Sosnowiczówna ramionami wzruszyła.
— Nie umiecie się wziąć do dzieła — wyrzekła — już ja się tem zajmę. Podobno jest nieuleczalnie chory, najlepiej więc będzie, gdy go zamkną w jakim zakładzie.
Mówiła głosem łagodnym i słodkim, usta jej uśmiechały się dziecięco. W głębi jednak swej duszy pragnęła szczerze pozbyć się raz na zawsze tego obdartego dawnego kochanka, który pierwszy wtajemniczył ją w wiedzę miłosną i później porzucony przez nią w przejeździe z Sambora do Sądowej Wiszni, znajdował się od czasu do czasu na jej drodze, mówiąc jej „ty“, mszcząc się w ten sposób za kilka chwil pieszczot i kłótni, jakie wspólnie przeżyli. I dziś, gdy po długiej i mozolnej walce „doszła“, stanęła u szczytu karyery, kompromitował ją, chwytając moralnie za kark i depcząc po tej głowie, którą nosiła z tak wielką dumą i przejęciem. W duszy jej wrzał gniew, jednak słodkim głosem proponowała składkę, urządzenie koncertu dla zamknięcia raz na zawsze „nieszczęśliwego, który się zmarnował“.
Żabusia, zachwycona, klaskała w ręce.
— Jakie pani ma dobre serce, jakie pani ma dobre serce!...
Hohe patrzył przez chwilę na tę białą, różową, dziecinną buzię blizko trzydziestoletniej kobiety, która miała w sobie czar i urok piętnastoletniego podlotka.
— Nie miałem jeszcze sposobności — wyrzekł, pochylając głowę — podziękować pani za pożyczenie nam swej zachwycającej córeczki... To prawdziwie anielska dziecina, a jaka pojętna, jaka inteligentna, ile w niej artyzmu, dziękuję, raz jeszcze dziękuję...
Jeszcze niżej głowę opuścił i dodał.
— Jestem Hohe!...
Żabusia zarumieniła się gwałtownie, kręciła palce i nareszcie parsknęła śmiechem.
Hohe zwrócił się ku Sosnowiczównie.
— I pani również jeszcze nie podziękowałem — wyrzekł, przewracając oczy — z bladego szkicu zdołałaś pani zrobić postać wypukłą i drgającą życiem...
Sosnowiczówna kilkakrotnie otworzyła usta, zanim wycedziła niedbale:
— Och, z prostego szkicu, przeciwnie znalazłam w roli baronowej silne psychologiczne pogłębienie...
— W każdym razie stworzyłaś pani arcydzieło!
— A pan je napisałeś...
Mówili zupełnie seryo, swobodnie, z wielką słodyczą w głosie.
Żabusia i panowie komitetowi byli podbici tą kurtuazyą, panującą w sferze kulis.
Koło Żabusi przesunęły się dwie damy.
Kochanowiczowa odwróciła się ku nim z żywością.
— Chodźcie się z nią zapoznać — szepnęła — to bardzo przyzwoita kobieta; wszystko, co o niej mówią, to plotki... Sama skarżyła się przedemną, że opinia najniesłuszniej się nad nią pastwi... Jest zaręczona, wychodzi za mąż, bardzo bogato!...
— A, a, wychodzi za mąż?
— Tak, tak pokazywała mi w garderobie obrączkę. Nosi ją w kieszeni, bo ma przesąd, że jak ją włoży na palec, to małżeństwo nie dojdzie do skutku. Na obrączce napisano: „Zabij, albo pokochaj“ — pojmujecie?
— Tak, tak, to bardzo ciekawe!
— Chodźcie, to was zaprezentuję...
Damy zbliżyły się.
Nastąpiła prezentacya. Sosnowiczówna kłaniała się, jak Adryanna Lecouvreur w salonie księżnej de Bouillon. Poczem cała grupa z szelestem, hałasem, śmiechem, oddaliła się. Ostatni szli — Hohe i Żabusia, on szarmancko nogą zamiatający posadzkę, ona, kręcąca główką jak wróbel, kąpiący się w piasku.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wówczas, z po za framugi wysunęła się Helena, której zdenerwowanie wzrastało właśnie wskutek nieruchomości, w jakiej pozostać była zmuszoną.
Szybko rzuciła się ku drzwiom i otworzywszy je, wybiegła na drogę. Orkiestra zaczęła grać mazura. Helena stanęła chwilę, jakby chcąc się zoryentować, w którą biedz stronę. Wiatr kołysał lampionami, zawieszonemi wśród drzew. Wszędzie połyskiwały ich jaskrawe plamy, pocentkowane, jak węże. Tu i owdzie płonęła blado zielona kula gładka, lub błękitny, czworogran na czarnem tle liści. Niebo było ciemne, zasnute chmurami i ani jedna gwiazda nie błyszczała w górę. Po ziemi włóczyły się kłęby parnego, dusznego powietrza. Helena skierowała się na prawo, lecz w głębi altany dojrzała całe towarzystwo młodzieży, rozprawiające głośno i z ożywieniem.
Silny bas Józefa dominował nad innymi głosami. Ktoś mu żarliwie odpowiadał. Była to pełna dyskusya, poważna i namiętna. Helena cofnęła się, doznając jakiegoś dziwnego uczucia wstydu przed temi wpół dziećmi zdolnemi do stworzenia sobie świata osobnego, który im wystarczał i w którym żyli odgrodzeni. Skierowała się więc na lewo i minąwszy dom zakładowy, w którym błyszczały światła, zaczęła iść spiesznie ciemną aleą. Chciała pozostać samą, chciała nareszcie zrozumieć i zanalizować stan, w którym znajdowała się obecnie i szukać środka na uspokojenie nadto podrażnionych nerwów.
Idąc aleą, mięła fałdy swej sukni, czując szalone łaskotanie w palcach i w szczękach. Niemniej pod skórą karku zdawało się jej, że istnieje całe gniazdo pająków, które ją żrą, rozbiegając się wzdłuż kolumny pacierzowej. Stopy paliły ją, po skórze całego ciała zdawało się przebiegać rozpalone żelazo.
Do tej chwili zdenerwowanie było jej poniekąd przyjemnem, dziś poczuła, iż było to cierpienie, ból, zwierze dzikie, które zdawało się, iż skoczyło jej na plecy i zatapiało w jej ciało pazury, do biegu zmuszając.
Lecz co było najdziwniejszem dla niej w tej chwili, to, że oprócz bólu fizycznego czuła szalone cierpienie moralne. Jakie ono było, na czem się gruntowało, o co jej chodziło? Nie wiedziała, wiedzieć nie chciała, nie mogła. Był to chaos myśli i fizycznych bólów, cały deszcz cierpień, który zdawał się ją otaczać gęstą chmurą. Uczuła się osamotnioną i zdawało się jej, że jakaś dłoń niewidzialna gna ją ku przepaści.
Zaczęła jęczeć cicho, później coraz głośniej. Jęk ten drżał spazmem, który tak często słyszała w tych krzykach, które nocą wydobywały się z zakładu. Urwała na chwilę jęk, lecz znów ponownie skarżyć się zaczęła. Wyciągnęła ręce i biegła coraz prędzej. Tony muzyki rozdzierające powietrze dochodziły ją i tutaj jeszcze. Chciała uciec przed niemi, przed Hohem, przed Sosnowiczówną, przed sobą samą.
Nagle na skręcie alei potknęła się o jakąś postać ludzką. Krzyknęła, krzyk jej odpowiedział. Po głosie poznała Siennickiego. Ogarnęła ją szalona radość. Dlaczego nie pomyślała o nim przedtem? Wszakże nie była sama na świecie; ten człowiek był czemś dla niej.
W sekundzie migawkowej wmówiła w siebie, iż pomiędzy nią i Siennickim istnieje miłość. Porwała go za fałdy pledu, któremi młodzieniec się owinął. >
— To ty — powtarzała drżącym głosem — to ty!... Ach jak to dobrze, że cię tu spotkałam!...
On zacisnął pled koło swej szyi.
— Niech pani ze mnie pledu nie ściąga — wyrzekł powolnym głosem — boję się anginy, dosyć mam już do czynienia z dyspepsyą i podagrą, przez którą mi spuchł wielki palec u prawej nogi. Wiem, że to wszystko objawy nerwowe, lecz cóż ztąd, niemniej przeto cierpię i dość musiałem wziąść ipekakuany prawie natychmiast po obiedzie... Nie mogłem strawić kurczęcia...
Umilkł, po chwili dodał z ironią.
— Hygieniczne obiady, same białe mięso!
Helena nie słuchała treści słów jego, szczęśliwa, iż wreszcie ma przy sobie stworzenie żyjące, z którem wiązało ją jakieś bodaj nerwowe pokrewieństwo.
— Szukałem pani właśnie — ciągnął dalej Siennicki — ten idyota Hohe rozstroił mi nerwy swoją sztuką. Czuję się dziś specyalnie usposobionym do odczuwania najdelikatniejszych drgań moich nerwów. Chodźmy się denerwować!...
Przez chwilę Helena próbowała się bronić.
— Nie; dziś — mówiła — potrzebuję spokoju, jestem szalenie zdenerwowana...
— Tem lepiej — odparł Siennicki — wrażenie się spotęguje...
Doszli do rodzaju altanki, której ścianę stanowiły strzyżone drzewa. Przed nimi, w oddali, na drucie przeciągniętym wśród gałęzi, kołysała się jedna podłużna, zielona latarnia. Kilka innych zgasło i tylko ta jedna jedyna zieleniała w przestrzeni z mistycznymi czarnymi znakami, plamiącymi jej powierzchnię.
Helena, trzymając się wciąż szala Siennickiego, osunęła się na ławkę i w tej chwili miała jedno tylko pragnienie — módz nagle wyspowiadać przed kimkolwiek wszystkie te poplątane myśli, które jej mózg przepełniały. Nigdy może w życiu nie była tak bojaźliwie małą wobec siebie samej i wobec tego bólu, jaki ją przygniatał. Chciała się poskarżyć na siebie samą, na tę drugą Helenę, przez którą spadły na nią nieznane jej dawniej udręczenia.
— O, gdybyś pan wiedział — zaczęła, opierając głowę na jego ramieniu — co ja dzisiaj cierpię!...
— A ja — przerwał jej Siennicki — analizowałem się dziś dokładnie i widzę, że moje władze umysłowe zupełnie stępiały. Próbowałem czytać, nie mogę wszakże zrozumieć dwóch zdań!... To straszne!...
— Tak, wyrzekła Helena — lecz to, co mnie dziś spotyka!... poczekaj, opowiem panu wszystko, zdaje mi się, że to mi ulgę przyniesie... Przytem masz do tego prawo, powinieneś wiedzieć, czem była moja przeszłość...
Lecz on, zatulając się w fałdy pledu, przerwał jej z najwyższą obojętnością.
— Nie, nie, nie jestem ciekawy... Co mnie może obchodzić pani przeszłość... Jakież ja mam do pani prawa?
Ona umilkła zawstydzona.
Gwałtem traktowała go jak człowieka, związanego z nią uczuciem serdecznem, wmawiała w niego prawa, których on się wyrzekał. I znów uczuła się moralnie sama, jeszcze więcej sama, niż poprzednio, bo nawet to ciało jej nie należało do niej, i za chwilę ten człowiek, który był przez nią wybrany i związany niewidzialną potęgą, pochyli się, aby ustami swemi dotykając jej ust, paraliżować jej umysł na mgnienie błyskawicy i rzucać go później w wir tajemniczej ciemni. Prawie już bezprzytomna z tego moralnego i fizycznego bólu, który przeszywał całą jej istotę, napełniał ją wstydem, żalem, nienawiścią, sztywniała teraz, milcząc, jakby w oczekiwaniu wybuchu burzy, która nią całą szarpała.
Siennicki siedział także milcząc i tylko swe długie klekoczące palce posuwał wzdłuż karku i włosów Heleny.
— Włosy pani są pełne elektryczności — wyrzekł — pieką mi poprostu czubki palców, ręce moje w ten sposób zanurzam w prawdziwie elektrycznej kąpieli. Dziwne uczucie!...
Powoli wsuwał swe chude palce w masę włosów Heleny.
— Dziwne uczucie — powtórzył.
Lecz ona szarpnęła się nagle.
— O, nie, nie — zawołała — mnie to boli, ja oszaleję...
On ciężkim ruchem przytrzymywał jej głowę.
— Jaka z pani szkaradna egoistka — wymówił — pani widzi, że mi to ulgę przynosi i zajmuje nowością wrażenia a dla trochę bólu chce pani przerwać mi ten rodzaj elektrycznej ekstazy.
Lecz ona skarżyła się cicho:
— Ja nie mogę, ja nie mogę, dziś jestem bardzo nieszczęśliwa, ja...
Urwała i roześmiała się spazmatycznie.
— Nie, nie — dokończyła i umilkła.
Wiatr zakołysał gwałtownie drzewami. Zaszumiało dokoła, jakby duchy, przepełniające to, co nazywamy próżnią, żaliły się na swe bezustanne długie cierpienia...
— Czy pani wie — wyrzekł Siennicki zdławionym głosem — że dziś widziałem moją matkę najdokładniej w dzień biały. Zbudziłem się rano i ujrzałem jej głowę, zawieszoną przedemną w powietrzu. Wyciągnąłem rękę i...
Urwał, zacisnął palce, wpijając je prawie do krwi w skórę głowy Heleny.
— I zdaje mi się, że uczułem pod palcami jakieś zimne, miękie ciało!... O, gdyby pani wiedziała, co się ze mną wtedy stało!... Miałem na tyle przytomności, aby w jednej chwili zanalizować stan mojej duszy i ciała... Tak muszą czuć i myśleć waryaci w chwili urzeczywistnienia się przed nimi ich wizyi, ściągniętej w materyę siłą ich woli... To straszne!...
Helena uniosła się trochę na łokciach, chcąc uwolnić włosy z jego palców, lecz napróżno walczyła.
— Ciągle, zawsze, wiecznie — szeptał — ta twarz, trupia, z czernią oczów otwartych, z czernią ust, z których zwiesza się język nabrzmiały... I jeśli jej niemam wizyą, to jest ona w mym mózgu, żre mnie, toczy, jak robak, jest mną samym, ciałem mojem, myślą moją, wolą moją!... Głos jego rósł stopniowo, przechodził w jęk; Helena, oparłszy ręce o ławkę, wsłuchiwała się w głos ten i zaczęła mimowoli otwierać usta, wtórując w myśli dolatującym ją w jęku wyrazom.
— Ciałem mojem, myślą moją, wolą moją — szeptała.
Kiwała przytem głową a raczej nią trzęsła, jak staruszka bezsilna. Palce wpijała w drzewo ławki, łamiąc paznogcie. Nie czuła już fizycznego bólu, unosząc się w natężeniu nadzmysłowem, płynąc w górę na falach jęczącego obok niej w ciemności głosu... Z palców Siennickiego, dotykających w tej chwili tyłu jej głowy, zdawał się spływać w jej mózg, pod jej czaszkę jakiś prąd gorący, który napełnił po chwili całe jej ciało.
— Widzę ją, zawsze, wiecznie!...
Helena porwała się z ławki z przerażającym krzykiem.
— Widzę ją!...
Widziała ją — gdzie? Nie zdawała sobie jeszcze sprawy, widziała ją jednak w głębi siebie, przed czaszką, w środku mózgu. Lecz prąd ten, który wpłynął w nią za pośrednictwem palców Siennickiego, biegł teraz przez jej mózg w kierunku oczów. Młoda kobieta otworzyła szeroko źrenice.
Dokoła niej była ciemnia.
Jedynie tylko w przestrzeni kołysała się jasno zielona podłużna plama latarni, tajemnicza, oświetlona drżącem, dogasającem światłem, które migotało czarnemi hieroglifami, znikającymi, to znów ukazującymi się w przestrzeni.
Ku temu świetlanemu punktowi skierowały się teraz oczy i władze umysłowe Heleny. Istota jej przepojona koniecznością widzenia fatalnej mary, w jednej sekundzie przekształciła szmat papieru w potworną głowę samobójczyni. Z krzykiem konwulsyjnym, wyciągając drżące ręce z szeroko rozstawionym wachlarzem, krogulczo zakrzywionych palców, porwała się Helena, jakby do lotu ku strasznemu widziadłu, które migotało przed nią wysoko i, nagle, opadłszy z sił, cofnęła się, wołając:
— Ona, ona!...
Zaczęła szukać oparcia, chciała się ukryć, bo teraz zdawało się jej, że owa głowa zmarłej pędzi ku niej z błyskawiczną szybkością, lecz ręce jej były tylko próżnią... Z płaczem, krzykiem i śmiechem, upadła Helena, uderzając się głową o kant ławki.
Straciła przytomność.
Aleą, prowadzącą ku polom, uciekał Siennicki, ścierając z czoła krople potu. Powtarzał ciągle jedną sylabę — a, a... i biegł, jakby chcąc zaprzepaścić się i zginąć w tej czerni nocnej, która go zewsząd otaczała.
Tymczasem muzyka zaczęła grać kadryla.
Prowadził go Hohe z Żabusią.





  1. Sage-femme — w języku zwykłym akuszerka.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.