Przejdź do zawartości

Strona:Gabriela Zapolska - Fin-de-siecleistka.djvu/427

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Helena stanęła chwilę, jakby chcąc się zoryentować, w którą biedz stronę. Wiatr kołysał lampionami, zawieszonemi wśród drzew. Wszędzie połyskiwały ich jaskrawe plamy, pocentkowane, jak węże. Tu i owdzie płonęła blado zielona kula gładka, lub błękitny, czworogran na czarnem tle liści. Niebo było ciemne, zasnute chmurami i ani jedna gwiazda nie błyszczała w górę. Po ziemi włóczyły się kłęby parnego, dusznego powietrza. Helena skierowała się na prawo, lecz w głębi altany dojrzała całe towarzystwo młodzieży, rozprawiające głośno i z ożywieniem.
Silny bas Józefa dominował nad innymi głosami. Ktoś mu żarliwie odpowiadał. Była to pełna dyskusya, poważna i namiętna. Helena cofnęła się, doznając jakiegoś dziwnego uczucia wstydu przed temi wpół dziećmi zdolnemi do stworzenia sobie świata osobnego, który im wystarczał i w którym żyli odgrodzeni. Skierowała się więc na lewo i minąwszy dom zakładowy, w którym błyszczały światła, zaczęła iść spiesznie ciemną aleą. Chciała pozostać samą, chciała nareszcie zrozumieć i zanalizować stan, w którym znajdowała się obecnie i szukać środka na uspokojenie nadto podrażnionych nerwów.
Idąc aleą, mięła fałdy swej sukni, czując szalone łaskotanie w palcach i w szczękach. Niemniej pod skórą karku zdawało się jej, że istnieje całe gniazdo pająków, które ją żrą, rozbiegając się wzdłuż kolumny pacierzowej. Stopy paliły ją, po skórze całego ciała zdawało się przebiegać rozpalone żelazo.
Do tej chwili zdenerwowanie było jej poniekąd przyjemnem, dziś poczuła, iż było to cierpienie, ból, zwierze dzikie, które zdawało się, iż skoczyło