Emilka dojrzewa/2

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucy Maud Montgomery
Tytuł Emilka dojrzewa
Wydawca Księgarnia Popularna
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia B-ci Wójcikiewicz
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Rafałowicz-Radwanowa
Tytuł orygin. Emily climbs
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Indeks stron

2. Różnorodne wrażenia.

Książka niniejsza nie będzie się składać z fragmentów dziennika Emilki, bynajmniej. Ale musimy dać jeszcze kilka wyjątków z jej autobiograji, ażeby zaznajomić czytelnika ze szczegółami zbyt mało ważnemi, aby stanowiły oddzielny rozdział, a przecież koniecznemi dla zobrazowania życia i indywidualności naszej małej bohaterki. Zresztą dlaczego nie skorzystać z materjału, który mamy pod ręką? Dziennik Emilki ze swoją wieczną kursywą, młodzieńczą bezwzględnością i ciągłą analizą własnej duszy, cenniejszym będzie niejednokrotnie przyczynkiem do poznania dziewczynki ze Srebrnego Nowiu, niż najsympatyczniejsze opisy obcego biografa. A zatem zajrzyjmy ponownie do pożółkłych kartek starej „księgi Jimmy’ego”, zapisanych ongi w pokoiku poddasza w Srebrnym Nowiu.

· · · · · · · · · · · · · ·
15 lutego 19 ...

„Postanowiłam, że będę notować codziennie w tym dzienniku wszystkie moje dobre i wszystkie złe uczynki. Wyczytałam ten pomysł w jakiejś książce i podobał mi się. Mam zamiar być najuczciwszą. Notować dobre uczynki będzie rzeczą łatwą, rozumie się, ale złe... nie! to będzie bardzo przykre.

Dzisiaj zrobiłam tylko jedną rzecz, która nie była dobra, a raczej taką, której ja nie uważam za dobrą. Byłam niegrzeczna dla ciotki Elżbiety. Ona była zdania, że ja za długo zmywam talerze i półmiski. Ja zaś nie sądziłam, że mam się śpieszyć, nie widziałam powodu do pośpiechu, więc układałam w duchu opowieść pod tytułem „Tajemnica Młyna”. Ciotka Elżbieta przyjrzała mi się, poczem spojrzała na zegar i rzekła bardzo nieprzyjemnym tonem:

— Czy ślimak jest twoim bratem, Emilko?

— Nie, — odrzekłam wyniośle — ślimaki nie są moimi krewnymi.

Treść tego zdania nie była niegrzeczna, tylko sposób, w jaki odpowiedziałam ciotce Elżbiecie. I chciałam być niegrzeczną. Byłam bardzo zła, bo zawsze gniewają mnie zwroty sarkastyczne. Potem żałowałam, że dałam się unieść złości, ale żałowałam nie dlatego, że to było źle, lecz dlatego, że to było głupie i niegodne. Zdaje mi się, że to nie jest prawdziwa skrucha.

Co do moich dobrych uczynków, to dzisiaj spełniłam ich dwa. Ocaliłam dwa istnienia. Nieznośnik porwał ptaszka, a ja mu go odebrałam. Pofrunął natychmiast i widziałam, że jest szczęśliwy. Po południu poszłam na strych i zastałam tam mysz w pułapce. Właściwie nie cała myszka wpadła do pułapki, tylko nóżkę jej przytrzymała sprężynka. Biedactwo leżało, bezsilne, wyczerpane daremną walką. Tak żałośnie patrzyła swemi czarnemi oczkami! Nie mogłam znieść tego widoku i uwolniłam ją, a ona bardzo chyżo uciekła, chociaż miała zranioną nóżkę. Nie jestem zupełnie pewna, czy to był dobry uczynek. Wiem, że był dobry z punktu widzenia myszy, ale coby powiedziała ciotka Elżbieta?

Dzisiaj wieczorem ciotka Laura i ciotka Elżbieta czytały i paliły stare listy. Czytały je głośno i komentowały je, a ja siedziałam w kąciku i cerowałam pończochy. Listy były bardzo zajmujące, dowiedziałam się mnóstwa rzeczy o Murrayach. Czuję, że jest to wielkie szczęście należeć do takiej rodziny. Nic dziwnego, że mieszkańcy Czarnowody nazywają nas „ludem wybranym”, chociaż oni mówią to w sensie niepochlebnym. Zdaję sobie sprawę, że powinnam stanąć na wysokości tradycyj rodzinnych.

Dzisiaj otrzymałam długi list od Deana Priesta. Spędza zimę w Algierze. Pisze, że wraca w kwietniu i zamieszka ze swą siostrą, panią Alfredową Evans Z nią spędzi tu całe lato. Tak się cieszę! To będzie cudne mieć go przy sobie w Czarnowodzie. Nikt nie mówi do mnie tak, jak Dean. On jest najbardziej interesującą i najmilszą starszą osobą, jaką znam. Ciotka Elżbieta mówi, że on jest egoistą, że wszyscy Priestowie są egoistami. Ale ona jest uprzedzona do Priestów. I zawsze nazywa go Garbusem, co mnie wyprowadza z równowagi. Jedna łopatka Deana jest troszeczkę wyższa, niż druga, ale to nie jego wina. Prosiłam już ciotkę Elżbietę, aby go tak nie nazywała, ale ona odrzekła:

— Nie ja go tak przezwałam, Emilko. Jego własna rodzina tak nazywa twego przyjaciela. Priestowie nie słyną z delikatności uczuć.

Tadzio również otrzymał list od Deana i książkę: „Żywoty Wielkich Artystów: Michała Anioła, Rafaela, Velasqueza, Rembrandta, Tycjana”. Tadzio mówi, że nie śmie pokazać matce tej książki, bo gdy zobaczy, że on ją czyta z zajęciem, spali ją. Pewna jestem, że Tadzio zostałby również wielkim artystą, jak ci wymienieni, byle tylko miał sposobność się kształcić i wypróbować swój talent.

· · · · · · · · · · · ·
18 lutego 19 ...

Spędziłam cudnie czas dzisiaj, wyszedłszy ze szkoły. Poszłam na przechadzkę do gaiku Wysokiego Jana. Słońce było już nisko, a śnieg był tak biały, tak biały, jak nigdy! A cienie drzew na nim wydawały się błękitne. A kiedy weszłam db ogrodu, mój własny cień wyglądał tak zabawnie... taki był długi, że niemal sięgał drugiego krańca ogródka naszego. Niezwłocznie ułożyłam na ten temat poemacik, którego dwa wiersze brzmią, jak następuje:

„Gdybyśmy byli wzrostu naszych cieniów,
Jakże te cienie byłyby wielkie!”

Zdaje mi się, że w tem powiedzeniu jest niemało filozofji.

Dzisiaj napisałam nowelę. Ciotka Elżbieta wiedziała, co piszę i bardzo była niezadowolona. Złajała mnie, że tracę czas. Ale to nie był stracony czas. Dojrzewałam, pisząc ten utwór, czuję to z całą pewnością. A przytem lubię niektóre zdania tej noweli. „Biała i wyniosła, szła przez ciemny las, jak lunatyczka”. To jest chyba ładne. A pan Carpenter mówi, że gdy mi się jakieś zdanie szczególnie podoba, to powinnam to właśnie wykreślić. Ale tego nie mogę wykreślić, och nie! Za nic na świecie! Dziwne jest tylko to jedno, że ilekroć pan Carpenter radzi mi coś wykreślić, ja się sprzeciwiam jego woli, a po trzech miesiącach dochodzę do wniosku, że on miał słuszność i wstydzę się własnego pomysłu. Pan Carpenter obszedł się niemiłosiernie z mojem dzisiejszem ćwiczeniem. Nic mu się w niem nie podobało.

— Trzy „niestety” w jednem zdaniu, Emilko. Jedno byłoby zbyteczne w tym roku łaski! „Bardziej nieprzeparty”... Emilko, na miłość Boską, pisz po ludzku! To jest karygodne.

Istotnie. Sama to uznaję i czułam, że wstyd mnie przenika, całą od stóp do wierzchołka głowy. Właściwie podkreślił pan Carpenter niebieskim ołówkiem każdą prawie sentencję, wykreślił wszystkie moje najładniejsze zdania i znalazł błędy składniowe w najkunsztowniejszych powiedzeniach. Powiedział mi, że mam manję mędrkowania we wszystkiem co piszę, rzucił mi mój zeszyt od ćwiczeń, wziął się oburącz za głowę i rzekł:

— Ależ piszesz! Dziecko, weź lepiej do ręki łyżkę drewnianą i naucz się gotować.

Odszedł, klnąc niezbyt głośno, ale niemniej gorliwie. Podniosłam z podłogi moje biedne ćwiczenie i nie czułam się wcale bardzo zasmucona. Gotować umiem, a pana Carpentera już poznałam pod pewnymi względami. Gniewa się i złości o najlepsze moje ćwiczenia. Im lepsze, tem on więcej łaje. Obecne ćwiczenie jest widocznie bardzo dobre. Ale jego gniewa, że ja mogłabym napisać jeszcze lepiej, a nie uczyniłam tego przez niedbalstwo lub lenistwo, lub obojętność — tak się jemu przynajmniej zdaje. A on nie uznaje, żeby móc zrobić lepiej i nie uczynić tego.

Ciotka Elżbieta nie zgadza się z panem Johnsonem. Mówi, że jego teologja nie jest zgodna z duchem naszej religji. Powiedział w swojem kazaniu ubiegłej niedzieli, że jest wiele dobrego w buddyzmie.

— Niebawem powie, że jest wiele dobrego w prawosławiu — rzekła ciotka Elżbieta z oburzeniem podczas obiadu.

Możliwe, że jest coś dobrego w buddyzmie. Muszę o to zapytać Deana, gdy przyjedzie.

· · · · · · · · · · · · · ·
2 marca 19 ...

Byliśmy dzisiaj wszyscy na pogrzebie — starej pani Sary Paul. Zawsze chętnie chodzę na pogrzeby. Kiedy to powiedziałam, ciotka Elżbieta popatrzyła ze zgorszeniem na ciotkę Laurę, a ciotka Laura rzekła:

— Och, droga Emilko!

Ja dość lubię gorszyć ciotkę Elżbietę, ale zawsze mi przykro, ilekroć zasępię ciotkę Laurę, ona jest taką kochaną, słodką istotą. Więc jej próbowałam wytłumaczyć moje pobudki. Ale czasami bardzo jest trudno coś wytłumaczyć, zwłaszcza ciotce Elżbiecie.

— Pogrzeby są zajmujące — rzekłam — i zabawne także.

Najwidoczniej pogorszyłam tylko sytuację tem powiedzeniem. Chociaż ciotka Elżbieta wie doskonale, że zabawne jest oglądać krewnych pani Paul na jej pogrzebie, tych krewnych, którzy od szeregu lat jej nienawidzili (coprawda nie dawała się lubić, trzeba to stwierdzić, chociaż umarła!), a teraz siedzą z chusteczkami przy oczach i udają, że płaczą. Wiedziałam dobrze, co każdy po szczególe i wszyscy razem myślą w duchu. Jakób Paul rozmyślał, czy „stare utrapienie” zapisało mu coś w swej ostatniej woli, a Alicja Paul, która wiedziała, że nic nie dostanie, miała nadzieję, że Jakób również został pominięty. Toby jej ulgę było sprawiło. A pani Karolowa Paul zastanawiała się, w jakim przeciągu czasu będzie można urządzić dom inaczej, według swych upodobań, całkiem różnych od gustu nieboszczki. A ciotka Michalina troszczyła się, że za mało kazała upiec mięsiwa dla tej ilości kuzynów i kuzynek, bo nigdy się nie spodziewała takiego zjazdu. A Lizeta Paul liczyła obecnych i czuła się upokorzona, bo mniej było osób, niż na pogrzebie pani Henrykowej Lister w zeszłym tygodniu. Gdy powiedziałam o tem ciotce Laurze, rzekła poważnie:

— Może to wszystko i prawda, Emilko, (ona wie, że to prawda), ale jednak nie powinna taka młodziutka dziewczynka być zdolną do takiego biegu myśli.

Cóż ja temu winna, że widzę te rzeczy! Ukochana ciotka Laura tak zawsze współczuje ludziom, że nie dostrzega ich stron śmiesznych. Ale ja inne rzeczy także widzę. Widziałam, że mały Kubuś Fritz, którego pani Paul adoptowała i bardzo pieściła, był wręcz niepocieszony, widziałam, że Marta Paul była zmartwiona i zawstydzona, myśląc o swej dawnej kłótni z panią Paul — i widziałam, że twarz pani Paul, która za życia wyglądała tak swarliwie i gorzko, była teraz pełna błogości i majestatu, nieomal piękna... jakgdyby śmierć dała jej nareszcie zadowolenie.

Tak, pogrzeby są interesujące.

· · · · · · · · · · · ·
5 marca 19...

Pada śnieg dzisiaj. Lubię, patrzeć, jak śnieg osiada na drzewach powoli, bez szmeru niemal.

Zdaje mi się, że dzisiaj spełniłam dobry uczynek. Jazon Merrowby przyszedł i pomagał kuzynowi Jimmy w rąbaniu drzewa. Zobaczyłam, jak wszedł do chlewu i pił wódkę z butelki, którą wyjął z kieszeni. Ale nikomu nie powiedziałam o tem ani słowa i to jest mój dobry uczynek.

Gdybym była to powiedziała ciotce Elżbiecie, tak jak właściwie powinnam, nie wynajęłaby go już nigdy do roboty, a on musi pracować na swą biedną żonę i swoje biedne dzieci. Dochodzę do wniosku, że nie jest łatwą sprawą rozróżnić, które nasze uczynki są dobre, a które złe.

· · · · · · · · · · · ·
20 marca 19...

Wczoraj gniewała się bardzo ciotka Elżbieta, ponieważ nie zgodziłam się napisać „pośmiertnego wspomnienia wierszem” na cześć starego Piotra DeGeer, który zmarł w zeszłym tygodniu. Pani DeGeer przyszła i poprosiła mnie o to. Ja nie chciałam, byłam bardzo oburzona tą prośbą. Uważałam, że byłaby to profanacja mojej sztuki, chociaż, rzecz prosta, nie powiedziałam tego pani DeGeer. Po pierwsze byłoby ją to uraziło, a powtóre, nie byłaby miała najlżejszego pojęcia, o co mi chodzi. Nawet ciotka Elżbieta nie mogła zrozumieć, kiedy po odejściu pani DeGeer tłumaczyłam jej mój punkt widzenia.

— Piszesz wiecznie stosy głupstw, które nikomu na nic się nie przydadzą — rzekła. — Mogłabyś też napisać coś, co znajdzie zastosowanie. Toby było zrobiło przyjemność biednej pani DeGeer. „Profanacja twej sztuki”! Doprawdy! Skoro już musisz mówić, Emilko, dlaczego nie mówić rozsądnie?

Spróbowałam mówić rozsądnie:

— Ciotko Elżbieto — rzekłam poważnie — jakżebym mogła napisać dla niej taki wiersz? Nie mogę przecież pisać nieszczerze, aby zrobić komuś przyjemność. A przecież sama wiesz, że nie można powiedzieć nic dobrego i prawdziwego zarazem o biednym starym Piotrze DeGeer!

Ciotka Elżbieta nie wiedziała o tem przynajmniej tak twierdziła, ale to ją usposobiło tem gorzej względem mnie. Tak mnie zgniewała, że wkońcu poszłam do mego pokoju i napisałam wiersz-nekrolog o Piotrze, dla własnej satysfakcji. Jest to niezawodnie bardzo zabawne pisać „prawdomówny” nekrolog o kimś, kogo się nie lubi. To nie znaczy, że ja czułam niechęć do Piotra DeGeer: poprostu gardziłam nim, podobnie jak wszyscy. Ale ciotka Elżbieta zgniewała mnie, a kiedy się rozgniewam, staję się sarkastyczna. I znów czułam, że „coś” pisze moją ręką, ale inne „coś”, niż zazwyczaj, złośliwe, szydercze Coś, co cieszy się z przedrwiwania biednego, leniwego niedołężnego kłamcy, głupca, hipokryty, starego Piotra DeGeera. Myśli, słowa, rymy, zdawały się wyrastać na zawołanie, a to Coś chichotało.

Ten utwór wydawał mi się tak mądry, że nie oparłam się pokusie pokazania go panu Carpenterowi. Sądziłam, że się ucieszy, i istotnie widziałam, że mu się podobały moje wiersze, ale przeczytawszy całość, odłożył zeszyt i popatrzał na mnie poważnie.

— Pojmuję, że jest pewna przyjemność w takiem ośmieszaniu błędów i ułomności ludzkich — rzekł. — Biedny stary Piotr był człowiekiem zmarnowanym... umarł... jego Stwórca będzie miłosierny nieszczęsnemu grzesznikowi, ale ludzie, jego bliźni, istoty jemu podobne, nie znają miłosierdzia. Kiedy ja umrę, Emilko, czy też napiszesz o mnie w ten sposób, w tym duchu? Masz dar... o tak, to jest bardzo mądrze ujęte... Umiesz odmalować słabostki ludzkie, głupotę i niegodziwość, umiesz to wszystko w stopniu, przerastającym zwykłe możliwości dziewczynki w twoim wieku. Ale... czy to warto, Emilko?...

— Nie, nie — odrzekłam. Byłam tak zawstydzona, tak skruszona, że musiałam uciec i wypłakać się. Okropna była mi myśl, że pan Carpenter wyobraża sobie swoje pośmiertne wspomnienie, napisane przeze mnie w podobnym stylu, równie złośliwe, po tem wszystkiem, co uczynił dla mnie.

Kiedy wróciłam, rzekł pan Carpenter łagodnie:

— Nie warto pisać takich rzeczy. Satyra ma zastosowanie; zapewne, bywają infekcje, które tylko wypalić można, ale pozostaw tę czynność wielkim genjuszom. Lepiej jest leczyć, niż bić. My, ułomni ludzie, wiemy coś o tem.

— Och, panie Carpenter — zaczęłam. Pragnęłam powiedzieć mu, że on nie jest ułomnym człowiekiem... pragnęłam powiedzieć mu tysiąc rzeczy... ale wiedziałam, że on mi nie da dokończyć.

— Nie mówmy już o tem, Emilko. Gdy umrę, powiedz: „On błądził, ale nikt nie wiedział dokładniej, nikt z większą goryczą nie odczuwał ułomności jego natury, jak on sam.” Bądź miłosierna dla grzeszników, Emilko. Szydź z niegodziwości, o ile musisz szydzić, ale miej litość nad słabością.

Wstał i zwołał uczniów i uczennice na lekcję. Od tej pory czuję się złą i spać nie mogłam tej nocy. Ale uroczyście wpisuję te słowa do mego dziennika, jako dewizę: „Pióro moje ma leczyć, a nie ranić”. Podkreślam te wyrazy, niech to sobie będzie manjera wiktorjańska, albo nie, podkreślam, bo są to wyrazy niezmiernie doniosłe i bezwzględnie stosować się do nich będę.

Nie zniszczyłam tego poematu, chociaż... nie, nie mogłam... za dobry jest, ażeby go podrzeć. Włożyłam go między inne moje papiery i przeczytam go jeszcze nieraz, dla własnej uciechy, ale nikomu go nie pokażę.

Och, jakżebym chciała, żeby pan Carpenter nie czuł się dotknięty!

· · · · · · · · · · · ·
1 kwietnia 19...

Dzisiaj słyszałam o Czarnowodzie zdanie przyjezdnych, które mnie bardzo obeszło. Państwo Sawyer, mieszkańcy Charlottetown, byli na poczcie jednocześnie ze mną. Pani Sawyer, która jest bardzo ładna, modnie ubrana i zarozumiała, rzekła do swego męża: „Jak tutejsi ludzie mogą wytrzymać w tej norze? Jabym oszalała. Tu się nigdy nic nie dzieje”.

Byłabym jej chętnie opowiedziała o Czarnowodzie. Ale, naturalnie, mieszkańcy Srebrnego Nowiu nie urządzają awantur publicznych. Poprzestałam więc tylko na bardzo zimnem skinięciu głową, gdy przemówiła do mnie i bez słowa odpowiedzi przeszłam mimo. Słyszałam za sobą głos pana Sawyera: „Kto to jest, ta mała?”. A jego żona odpowiedziała: „To jest ta mała Starrówna, ma sposób trzymania głowy, charakterystyczny dla Murrayów.”

Cóż za pomysł: tu się nigdy nic nie dzieje! Dlaczego? Dzieje się pełno rzeczy niezmiernie ważnych, wstrząsających niekiedy. Uważam, że życie jest tutaj cudowne. Tyle jest stale tematu do śmiechu, do rozmowy i do łez.

Przyjrzyjmy się zdarzeniom z ostatnich trzech tygodni: co za pomieszanie komedji i tragedji! James Baxter przestał nagle rozmawiać ze swoją żoną, a nikt nie wie dlaczego. Ona też nie, biedactwo, i ma złamane serce z tego powodu. Stary Adam Gillian, który nienawidził wszelkich wynurzeń, umarł przed dwoma tygodniami, a ostatnie jego słowa były: „Żądam, aby nie było na moim pogrzebie żadnego wycia i wciągania nosem”. Nikt więc nie wciągał nosem, ani nie „wył”. Nikt nie miał na to ochoty, a że zabronił, więc nie było o czem mówić. Nigdy jeszcze nie było takiego dziwnego pogrzebu w Czarnowodzie. Widywałam wesela bardziej melancholijne, niż ten pogrzeb. Naprzykład ślub Elli Brice. Jak przygnębiona musiała być Ella, skoro zapomniała włożyć białe pantofelki i zeszła do salonu w ślubnej sukni i w starych, przydeptanych pantofelkach domowych, z dziurami, przez które wyglądały palce u nóg. Gdyby była się pokazała nago, nie byliby ludzie więcej o tem mówili! Biedna Ella płakała bezustannie podczas kolacji weselnej, tak ją to zmartwiło i upokorzyło.

Stary Robert Scobie i jego siostra przyrodnia pokłócili się, przeżywszy razem 30 lat bez jednego nieporozumienia, chociaż o niej mówią, że jest zrzędną kobietą. Ona nic nie uczyniła, coby go mogło rozgniewać, ani mu nie powiedziała przykrego słowa, tylko zjadła orzechy, które on bardzo lubi i odstawił na bok, aby je zjeść w łóżku wieczorem. Gdy spostrzegł, że ich niema, wybuchnął strasznym gniewem. Nazwał ją starą djablicą i rozkazał jej opuścić jego dom. Matylda wyprowadziła się natychmiast do swej siostry w Gęsim Stawie, a Robert ani myśli ją przeprosić. Oboje są zawzięci, jak wszyscy Scobiowie. Żadne z nich już nie zazna szczęścia, ani zadowolenia.

Jerzy Lake wracał do domu z Gęsiego Stawu w noc księżycową. Było to przed dwoma tygodniami. Nagle ujrzał jakiś czarny cień, idący tuż za nim, widoczny na śniegu.

A dokoła nie było nikogo, był tylko ten czarny cień.

Jerzy wpadł do najbliższego domu, napół martwy z przerażenia i powiadają, że od tej pory nie jest to już ten sam człowiek.

To jest najdramatyczniejsze zdarzenie ubiegłych tygodni. Dreszcz mnie przejmuje, kiedy o tem piszę. Jerzy omylił się, niezawodnie. Ale jest to rzetelny człowiek, który nie pije. Sama nie wiem, co o tem myśleć.

Arminjusz Scobie jest małostkowym człowiekiem. Stale kupuje kapelusze dla swej żony i stale je przepłaca. A czyni to właśnie dlatego, żeby ona nie kupowała zbyt drogich kapeluszy! W całem Shrewsbury śmieją się z niego. W zeszłym tygodniu kupował u pana Jonesa kapelusz dla żony, a pan Jones powiedział mu, że odda mu ten, który wybrał, darmo, o ile Arminjusz przejdzie do dworca w tym kapeluszu na głowie. Arminjusz zgodził się. Do stacji była przeszło mila drogi i wszyscy mali chłopcy biegli za nim ze śmiechem i z gwizdem. Ale Arminjuszowi było to obojętne. Ocalił 3 dolary 95 centów.

A tutaj w Srebrnym Nowiu ja wylałam pewnego wieczoru jajko na miękko ugotowane na drugą zrzędu co do elegancji suknię kaszmirową ciotki Elżbiety. To chyba też było zdarzenie! Upadek jednej z monarchji europejskich nie byłby wywołał w Srebrnym Nowiu takiego wrażenia, jak ten fakt właśnie!

Tak więc, Mrs Sawyer, myli się pani. A przytem nawet bez zdarzeń wyjątkowych życie tu płynie ciekawie, bo ludzie tutejsi są ciekawi. Nie wszystkich lubię, ale interesują mnie wszyscy. Naprzykład: panna Matty Small, która ma lat 40, a nosi tylko jasne suknie. W kościele miała ostatnio różową suknię i szkarłatny kapelusz. Stary wuj Reuben Bascom, który jest tak leniwy, że wolał spać, trzymając parasolkę nad głową, kiedy dach w jego domu był uszkodzony; wolał to, niż odsunąć łóżko. Mr. Gloskey, który, opowiadając o misjonarzach, nie śmie wspomnieć o ich spodniach, tylko mówi: „dolna część garderoby”! Amasa Derry, który otrzymał na wystawie pierwszą nagrodę za warzywa, skradzione z pola starego Ronnie. Ronnie natomiast nie otrzymał żadnej nagrody. A Jimmy Joe Belle, który przyszedł wczoraj i przyniósł domek dla mego pieska. Wszyscy ci ludzie są ciekawi, zajmujący i zabawni.

Chyba dowiodłam pani Sawyer że się omyliła w swym sądzie. Teraz jestem już mniej na nią zagniewana chociaż nazwała mnie „małą Starrówną”.

Dlaczego nie lubię, gdy mnie nazywają „małą“ skoro małe kotki naprzykład są tak uroczemi stworzeniami? A lubię, kiedy mówią o mnie „kociątko”.
29 kwietnia 19...

Przed dwoma tygodniami posłałam najlepszy mój utwór poetycki do tygodnika, wychodzącego w New-Yorku, a dzisiaj otrzymałam zwrot z adnotacją: „żałujemy, że nie możemy skorzystać.”

Czuję się okropnie. Widzę, ze nigdy nie zdołam napisać niczego, coby było naprawdę dobre.

Owszem! Zdołam! Ten tygodnik będzie szczęśliwy, że wolno mu drukować utwory tej autorki dzisiaj wzgardzonej!

Nie powiedziałam panu Carpenterowi, że posłałam ten utwór. On nie byłby tego pochwalał. Jego zdaniem za pięć lat dosyć będzie czasu na szukanie wydawców. Ale ja wiem, że niektóre poezje, drukowane w tymże tygodniku, nie są ani troszkę lepsze od moich.

Bardziej jestem usposobiona do pisania poezji na wiosnę, niż kiedykolwiek. Pan Carpenter radzi mi zwalczać ten odruch. Powiada, że wiosna ponosi odpowiedzialność za większą ilość głupstw, niż jakikolwiek inny czynnik na całym świecie.

· · · · · · · · · · ·
1 maja 19...

Dean przyjechał. Wczoraj był u swej siostry, a potem przyszedł tutaj. Przechadzaliśmy się wzdłuż zegara słonecznego i rozmawialiśmy. Cudnie, że on powrócił, on, ze swemi zielonemi oczami i ładnemi ustami.

Rozmowa nasza trwała długo. Mówiliśmy o Algierze, o wędrówce dusz, o krematorjach, o profilach (Dean mówi, że ja mam dobry profil czysto grecki). Bardzo lubię komplementy Deana.

— Gwiazdko poranna, jakże urosłaś! — rzekł. — Zeszłej jesieni odjeżdżając, zostawiłem dziecko, a zastaję kobietę!

(Kończę 14 lat za trzy tygodnie i jestem duża jak na mój wiek. Dean cieszy się z tego najwyraźniej w przeciwieństwie do ciotki Laury, która stale wzdycha, przydłużając moje sukienki i mówi, że dzieci zbyt szybko rosną.)

— Czas posuwa się naprzód — odrzekłam — powtarzając maksymę, wyrytą przy zegarze słonecznym na kamieniu i czując się wielce filozoficznie nastrojoną.

— Jesteś prawie tego wzrostu, co ja — rzekł. I z goryczą dodał: — Fakt, że Garbus Priest nie jest zbyt postawny.

Nigdy nie wspominałam o jego łopatce, unikałam świadomie tego tematu, ale teraz odezwałam się:

— Deanie, proszę cię, nie mów o sobie tym szyderczym tonem, przynajmniej nie ze mną. Nigdy nie myślałam o tobie, jako o Garbusie.

Dean wziął mnie za rękę i zajrzał mi w oczy, jakgdyby chciał czytać na dnie mojej duszy.

— Czy pewna jesteś, Emilko, że nigdy nie myślisz o moim garbie, mojem kalectwie? Czy nie pragnęłabyś nieraz, abym był prosty, jak inni ludzie?

— Dla twego dobra pragnęłabym tego — odrzekłam. — Ale jeśli o mnie chodzi, jest mi to zupełnie obojętne i nigdy mnie obchodzić nie będzie.

— Nigdy? Gdybym był tego pewien, Emilko, gdybym był tego pewien!

— Możesz być tego pewien — oświadczyłam żywo. Gniewało mnie jego powątpiewanie, a jednak coś w jego twarzy mówiło mi, że nie wszystko rozumiem, że może on ma cień słuszności. Czułam się dziwnie nieswojo. Nagle przypomniała mi się owa scena, kiedy on uratował mi życie i powiedział, że teraz cała moja przyszłość do niego należy, ponieważ on mnie uratował. A ja niechętnie o tem myślę, iżby moje życie miało należeć do kogokolwiekbądź, nawet do Deana, a nie do mnie samej. A z drugiej strony wolę Deana, niż wszystkich ludzi na świecie.

Kiedy się ściemniło, kiedy się ukazały gwiazdy, patrzyliśmy na nie przez teleskop Deana. To było bardzo ciekawe. Dean dużo wie o gwiazdach, mnie się zdaje, że on bardzo dużo wie o wszystkiem. Ale kiedy mu to oznajmiłam, odrzekł:

— Jednej tajemnicy nie wiem z pewnością, a oddałbym całą wiedzę za tę jedną jedyną tajemnicę, której nigdy bodaj nie zbadam. A mianowicie, sposób pozyskania... sposób pozyskania...

— Czego? — spytałam ciekawie.

— Serca, którego pragnę, do którego tęsknię — rzekł Dean, rozmarzony, patrząc na migocącą gwiazdę, która zdawała się być zawieszona nad Trzema Księżniczkami. — Mam wrażenie, że jest ono równie nieosiągalne, jak ta gwiazda, podobna do klejnotu. Ale, kto wie, Emilko?...

Ciekawa jestem, jakie jest to serce, którego Dean tak mocno pragnie.

· · · · · · · · · · ·
4 maja 19...

Dean przywiózł mi śliczną tekę do papierów z Paryża, a ja wpisałam w odwrotną stronę okładki mój ulubiony wiersz, z którego wyjęłam motto niniejszego dziennika. Ślubowałam wszakże, że „wejdę na szczyt alpejski.” Zaczynam pojmować, że wspinanie się na szczyty w przenośni jest rzeczą bardzo trudną i że nie wystarcza „mieć świetlne skrzydła.” Pan Carpenter odebrał mi sporo złudzeń.

— Musisz pracować w pocie czoła, z zaciśniętemi zębami, to jest jedyna droga, prowadząca do celu — rzekł.

Ubiegłej nocy obmyślałam, leżąc w łóżku, tytuły moich książek, tych, które napiszę w przyszłości: „Dama w wielkim Stylu”, „Wierna na Śmierć i Życie”, „Blada Małgosia”, „Królestwo nad Morzem”.

Teraz muszę tylko wymyślić treść książek.

Piszę powieść pod tytułem: „Dom wśród ruin”, bardzo dobry tytuł chyba? Ale rozmowy miłosne nudzą mnie wciąż jeszcze. Wszystko, co piszę z tej dziedziny, takie jest mdłe, głupie, że rozpacz mnie ogarnia. Pytałam Deana, czy on mógłby mnie nauczyć, jak pisać porządnie djalogi ludzi zakochanych i przypomniałam mu, że mi to obiecał, ale on powiedział, że tymczasem jestem za młoda. Powiedział to w ów tajemniczy sposób jemu właściwy. Można myśleć stale że w jego słowach kryje się znacznie więcej niż one zawierają pozornie dla niewtajemniczonych. Chciałabym się nauczyć tego sposobu mówienia, znaczącego, bo to czyni człowieka wysoce interesującym.

Dzisiaj, po skończonych lekcjach zaczęliśmy czytać, Dean i ja, „Alhambrę”, siedząc w ogrodzie na ławce kamiennej. Przy tej książce czuję się zawsze, jakgdybym otworzyła bramę krainy dobrych wróżek.

— Jakżebym pragnęła zobaczyć „Alhambrę!” — rzekłam.

— Pojedziemy tam zczasem, razem — rzekł Dean.

— Och, toby było cudowne! — wykrzyknęłam. — Czy sądzisz, że zdołamy to przeprowadzić, Deanie?

Zanim Dean zdążył odpowiedzieć, usłyszałam gwizdek Tadzia w gaiku Wysokiego Jana, ten kochany gwizdek, złożony z dwóch nut wysokich i jednej niskiej, przeciągłej. To jest nasz sygnał.

— Przepraszam, Deanie, muszę już iść, Tadzio mnie woła — rzekłam.

— Czy musisz zawsze pójść, gdy Tadzio cię woła? — spytał Dean.

Przytaknęłam i wyjaśniłam mu dlaczego.

— On mnie tak wzywa wtedy tylko, gdy jestem mu szczególnie potrzebna, a ja przyrzekłam, że zawsze przyjdę, o ile to będzie możliwe.

— I mnie jesteś szczególnie potrzebna! — rzekł Dean. — Przyszedłem tu dzisiaj po to tylko, żeby czytać z tobą Alhambrę.

Poczułam się nagle strasznie nieszczęśliwa. Tak pragnęłam pozostać z Deanem, a jednak czułam, że muszę iść do Tadzia. Dean patrzył na mnie przenikliwie, badawczo. Wreszcie zamknął książkę.

— Idź — rzekł.

Poszłam... ale coś się zepsuło... sama nie wiem co i dlaczego...

· · · · · · · · · · ·
10 maja 19......

Przeczytałam trzy książki, które pożyczył mi Dean w zeszłym tygodniu. Jedna była jak ogród różany, bardzo miła, ale trochę przesłodzona. A druga była jak las sosnowy na stoku górskim, pełna woni żywicznej i smaku, pokochałam tę opowieść, a jednak napełniła mnie ona pewną odmianą rozpaczy. Była tak pięknie napisana! Ja nie umiem i nie nauczę się chyba nigdy tak pisać. Nie, nigdy, jestem tego pewna. A ta ostatnia książka, ta mi przypomniała chlew. Dean dał mi ją przez pomyłkę. Bardzo był rozgniewany, gdy się spostrzegł, zagniewany i zmartwiony.

— Gwiazdko... Gwiazdko... nigdybym ci nie był dał takiej książki... To moje karygodne niedbalstwo... przebacz mi. Ta książka jest wiernym obrazem świata, ale nie twego świata, Bogu dzięki! I nie tego, który ja kiedykolwiek ukażę twoim oczom. Gwiazdko, przyrzeknij mi, że zapomnisz o tej książce.

— Zapomnę o niej, o ile zdołam — odrzekłam.

Ale nie wiem, czy zdołam zapomnieć. To było takie brzydkie. Od chwili przeczytania jej, nie mogę już być taka szczęśliwa, jak przedtem. Doznaję wrażenia, jakgdyby moje ręce zostały zbrukane i nie dają się domyć. I jeszcze innego wrażenia doznaję: jakgdyby zatrzasnęły się za mną jakieś wrota, a ja znalazłam się nagle po drugiej ich stronie, wśród nieznanego świata, gdzie nie znam dróg, ani ścieżek, a jednak muszę przebrnąć przez ten świat, muszę żyć na nim.

Dzisiaj próbowałam napisać charakterystykę Deana. Ale nie powiodło mi się. Była to jakby fotografja, a nie wizerunek. W Deanie jest coś, czego nie mogę objąć moim umysłem.

Dean sfotografował mnie przed paru dniami, bo ma nowy aparat, ale nie był zadowolony ze swego zdjęcia.

— To nie ty — rzekł — ale jasnem jest, że człowiek nie może sfotografować światła gwiazd.

Dodał, dość cierpko, jak mi się zdawało:

— Powiedz temu idjocie, Tadziowi Kentowi, żeby dał spokój twojej twarzyczce i nie umieszczał jej na każdem swem malowidle. To zbyteczne.

— On tego nie czyni! — zawołałam. — Tadzio namalował mnie raz tylko jeden i ten portrecik ukradła mi ciotka Nancy.

Powiedziałam to bez cienia wstydu, bo nie przebaczyłam do dziś dnia ciotce Nancy zatrzymania tego portreciku.

— W każdem jego malowidle, w każdym rysunku jest jakiś szczegół twojej osoby — odrzekł Dean z uporem. — Twoje oczy, twoje wygięcie szyi, twój sposób trzymania głowy... To najgorsze właśnie. Nie dbam tak dalece o twoje oczy, o twoją szyję, ale to coś, co jest w tobie, nie pragnę bynajmniej, aby było uwydatniane w każdym jego rysunku. Jest to jakby kradzież cząstki twej duszy bez twojej wiedzy, otóż tego sobie nie życzę stanowczo. On sam nie wie zapewne, że to czyni, i to jest bodaj najgorsze.

— Nie rozumiem cię — rzekłam wyniośle. — Ale Tadzio jest cudny... Pan Carpenter sam tak się wyraził.

— A Emilka ze Srebrnego Nowiu powtarza to, jak echo! Och, ten malec ma talent niezaprzeczony, będzie coś z niego zczasem, o ile jego zwarjowana matka nie złamie mu życia. Ale niech on pilnuje swego ołówka, a ja pilnuję mojej własności.

Dean śmiał się już, mówiąc te słowa. Ale ja podniosłam głowę jeszcze wyżej. Nie jestem niczyją własnością, nawet na żarty. I nigdy nią nie będę.

· · · · · · · · · · ·
12 maja 19....

Ciotka Ruth i wuj Wallace i wuj Oliver byli u nas dzisiaj popołudniu. Lubię wuja Olivera, ale nie polubiłam ani troszeczkę ciotki Ruth i wuja Wallace’a. Przybyli oni na małą naradę familijną i rozmawiali w saloniku z ciotką Laurą i ciotką Elżbietą. Kuzynowi Jimmy wolno było wejść do saloniku, ale mnie wyłączono z tego posiedzenia, chociaż czułam, że to o mnie chodzi. Zdaje mi się, że ciotka Ruth nie przeprowadziła swoich planów, bo podczas kolacji bezustannie mnie strofowała i powiedziała, że brzydko wyrosłam! Ciotka Ruth wciąż mnie strofuje, a wuj Wallace bierze mnie w swoją opiekę. Wolę strofowanie ciotki Ruth, bo nie muszę udawać, że jestem za nie wdzięczna. Znoszę je do pewnego momentu w milczeniu, aż wkońcu ciotka zmęczy się i też zamilknie. Ciotka Ruth mówi do mnie:

— Emilko, nie zaprzeczaj — jakgdybym była małem dzieckiem. Spojrzałam jej prosto w oczy i odpowiedziałam zimno:

— Ciotko Ruth, zdaje mi się, że już zbyt stara jestem, ażeby do mnie mówiono w ten sposób.

— Nie jesteś zbyt stara, ażeby być niegrzeczną i szorstką — odrzekła ciotka Ruth, grożąc mi palcem. — Gdybym ja była Elżbietą, albo Laurą, wytargałabym cię mocno za uszy, panienko!

Nienawidzę, gdy się do mnie mówi: „panienko”. Mam wrażenie, że ciotka Ruth jednoczy w sobie wszystkie wady Murrayów, a nie posiada ani jednej ich zalety.

Syn wuja Olivera, Andrzej, przyjechał z nim razem i pozostanie tu przez tydzień. Jest on starszy ode mnie o cztery lata.

· · · · · · · · · · ·
19 maja 19....

Dzisiaj są moje urodziny. Kończę lat 14. Napisałam list: „Ode mnie czternastoletniej do mnie czterdziestoletniej”, zakleiłam kopertę i odłożyłam do moich papierów. Otworzę ten list, kiedy skończę lat 40. W liście tym są pewne przepowiednie. Ciekawa jestem, czy się sprawdzą do dnia otworzenia koperty.

Ciotka Elżbieta oddała mi dzisiaj wszystkie książki mego ojca. Tak się cieszę! Są one jakby cząstką ojca. Na każdym tomie widnieje jego nazwisko, wypisane jego ręką, na marginesach pełno jest uwag i notatek. Są to jakby listy pośmiertne do mnie pisane. Przeglądałam je przez cały wieczór i znów ojciec był mi taki bliski, że uczułam się szczęśliwa i bardzo smutna zarazem.

Jedno tylko zepsuło mi ten dzień. Kiedy podeszłam do tablicy rozwiązywać zadanie arytmetyczne, wszyscy zaczęli się śmiać pocichu. Nie wiedziałam, dlaczego. Wreszcie spostrzegłam na tablicy napis: „Emilja Byrd Starr, autorka czworonożnej kaczki”. Śmieli się jeszcze bardziej, gdy wytarłam ten napis gniewnym ruchem. Do szału mnie doprowadza podobne wyszydzanie moich ambicyj. Wróciłam do domu, rozdrażniona i smutna. Ale gdy usiadłam na stopniach altany i pogawędziłam z kuzynem Jimmy, cały mój gniew opadł. Nikt nie może się długo gniewać, gdy zetknie się z czystem sercem bliźniego: to godzi z życiem.

Zresztą przyjdzie dzień, że oni śmiać się przestaną!

Andrzej odjechał wczoraj do domu. Ciotka Elżbieta zadała mi pytanie, czy go lubię. Nigdy mi nie zadaje takich pytań, moje upodobania mało ją obchodzą. Widocznie zauważyła, że nie jestem już dzieckiem.

Odpowiedziałam, że jest on dobry, uprzejmy, głupi i niezajmujący.

Ciotka Elżbieta taka była niezadowolona, że przez cały wieczór nie przemówiła do mnie. Dlaczego? Muszę przecież mówić prawdę. A Andrzej jest taki.

· · · · · · · · · · ·
21 maja 19...

Stary Kelly był tutaj, po raz pierwszy tej wiosny. Jak zwykle pytał mnie, kiedy wyjdę zamąż. Ale wyglądało, że ma coś na sercu, a kiedy poszłam do mleczarni, podreptał za mną.

— Kochana dziewczynko — rzekł tajemniczo. — Spotkałem Garbusa Priesta na łące. Czy on często tu przychodzi?

Podniosłam głowę wysoko, jak przystało na członka rodziny Murrayów.

— Jeżeli macie na myśli pana Deana Priesta — rzekłam — to istotnie przychodzi często. Jest to mój osobisty przyjaciel.

Stary Kelly potrząsnął głową.

— Kochana dzieweczko... ostrzegałem cię... nigdy nie wychodź zamąż za Priesta... żadnego...! Nie pamiętasz?

— Zabawni jesteście, panie Kelly — rzekłam. — Nie wychodzę zamąż za nikogo. Pan Priest mógłby być moim ojcem, a ja jestem małą dziewczynką, której on pomaga w naukach.

Kelly znów potrząsnął głową.

— Ja znam Priestów, dziecko — rzekł. — Oni przeprowadzą zawsze to, co sobie postanowią. A ludzie mówią, że ten Garbus postanowił pojąć cię zczasem za żonę, tego dnia przyszło mu to na myśl, kiedy cię nieomal z wody wyłowił. Mówią, że jest on niewierzącym człowiekiem, a wszyscy wiedzą, że gdy go chrzcili, zerwał pastorowi okulary z nosa. Czegóż można się po nim spodziewać? Pamiętaj, co ci mówi stary Kelly: zerwij wszelkie z nim stosunki zawczasu. I nie patrz na mnie tak po Murrayowsku, kochana dzieweczko. Mówię to dla twego dobra.

Odeszłam i zostawiłam go samego. Nie mogę się z nim sprzeczać o takie rzeczy: chciałabym, aby ludzie nie nasuwali mi takich myśli. Teraz nie będę się czuła swobodna w obecności Deana przez szereg tygodni. Wiem doskonale, że każde słowo Kelly’ego było niedorzecznością.

Gdy Kelly odszedł, opisałam go w moim zeszycie od Jimmy’ego.

Ilza otrzymała nowy kapelusz z błękitnym tiulem i czerwonemi wisienkami, wiąże się pod brodą na wstążki. Mnie się ten kapelusz nie podoba. Powiedziałam jej to. Była strasznie zła na mnie i oświadczyła, że jestem zawistna. Nie rozmawiała ze mną przez dwa dni. Przemyślałam to wszystko. Wiem, że nie byłam zawistna, ale doszłam do wniosku, że zbłądziłam. Nigdy już nie powiem nikomu takiej rzeczy. To jest prawdą, ale to nie było taktowne powiedzenie.

Mam nadzieję, że Ilza przebaczy mi to jutro. Brak mi jej okropnie, ilekroć jest na mnie zagniewana. Ona jest takiem kochanem stworzeniem; taka ładna dziewczynka i piękna natura, o ile się nie gniewa.

Tadzio jest na mnie krzywy nieco. Nie podobało mu się to, że Jerzy North odprowadzał mnie do domu z rekolekcji w zeszłą środę. Mam nadzieję, że to jest powodem dąsów Tadzia. Miło mi jest czuć taką potęgę w stosunku do niego.

Zastanawiam się, czy powinnam była to napisać. Ale to jest prawdą.

Gdyby Tadzio wiedział o tem, byłabym bardzo nieszczęśliwa i zawstydzona. Po pierwsze, byłam dumna i uszczęśliwiona, gdy Jerzy wyróżnił mnie z pośród innych dziewczynek. Dotychczas nikt mnie nie odprowadzał do domu, a Jerzy jest chłopcem z miasta, bardzo przystojnym i dobrze wychowanym i wszystkie starsze dziewczynki w Czarnowodzie ubiegają się o jego względy. Ja zaś odeszłam z kościoła przy jego boku, czując się tak, jakby mi przybyło kilka cali wzrostu. Ale już po chwili nienawidziłam go. Taki miał w stosunku do mnie łaskawy ton! Widocznie myślał, że jestem zwyczajną dziewczyną wiejską, której imponuje jego towarzystwo.

I to było do pewnego stopnia prawdą! To mnie najwięcej boli. Pomyśleć, że byłam takim głuptaskiem!

On jest afektowany i nudzi mnie. O niczem nie umie mówić rozsądnie. A może nie zadawał sobie trudu dla mnie. Byłam srodze rozsierdzona, gdyśmy już dochodzili do Srebrnego Nowiu. Wynudziłam się za wszystkie czasy!

Ciotka Elżbieta zaś dowiedziała się, że Jerzy odprowadził mnie do domu i oświadczyła, że już nigdy nie pójdę sama do kościoła na wieczorne rekolekcje.

· · · · · · · · · · ·
25 maja 19...

Siedzę w moim pokoju o zmierzchu. Okno jest otwarte, a żaby rechocą, opowiadając widocznie jakąś baśń z dawnych czasów. Deszcz już nie pada, ale cały dzień był dżdżysty. Lubię wszelką pogodę, to też i słotę lubię, taką lekką słotę, podczas której Królowa Wichrów porusza delikatnie wierzchołkami drzew. I lubię też dnie gwałtownej burzy, lubię ulewę letnią i błyskawice i grzmoty. Lubię słuchać, jak deszcz pluszcze o dach i o szyby i wlewa się w rynnę, a Królowa Wichrów wyje, jak stara czarownica w lesie i w ogrodzie.

Tylko gdy deszcz pada wtedy, kiedy ja mam wyjść z domu, wówczas narzekam tak samo, jak wszyscy.

Taki wieczór, jak dzisiejszy, zawsze mi przypomina tę wiosnę, podczas której umarł mój ojciec przed trzema laty, przypomina mi ten kochany, stary domek w Borze Majowym. Od tej pory nigdy tam nie byłam. Ciekawa jestem, czy ktoś tam mieszka. Czy też Adam i Ewa i Wyniosły Świerk stoją wciąż na tem samem miejscu? A kto też sypia teraz w moim pokoju i czy ktoś kocha małe krzewy i igra z Królową Wichrów na polance, wśród świerków? Pisząc te słowa uprzytomniam sobie żywo ów moment, kiedy miałam lat 8 i późną jesienią dostrzegłam na jednem z drzew dwa listki zupełnie jeszcze świeże i zielone. Doznałam na ten widok dziwnego wzruszenia i po raz pierwszy rozbłysnął we mnie „promyk” w owej chwili. Dużo widziałam listków w życiu i nie pamiętam ich wszystkich, ale te listki zapamiętałam i zawsze wspominam z biciem serca ten widok i ten cudowny nastrój, jaki wywołały we mnie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lucy Maud Montgomery i tłumacza: Maria Rafałowicz-Radwanowa.