Emilka dojrzewa/1

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucy Maud Montgomery
Tytuł Emilka dojrzewa
Wydawca Księgarnia Popularna
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia B-ci Wójcikiewicz
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Rafałowicz-Radwanowa
Tytuł orygin. Emily climbs
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Indeks stron

1. Emilka pisze.

Emilja Byrd Starr siedziała sama w swym pokoju w Srebrnym Nowiu, w Czarnowodzie. Był to ponury wieczór lutowy, za oknami szalała zadymka. Emilka była szczęśliwa, tak szczęśliwa, jak tylko człowiek szczęśliwym być może. Ciotka Elżbieta pozwoliła jej, ze względu na silny mróz, rozniecić ogień na kominku w jej pokoju — wyjątkowa łaska! Teraz palił się wesoło, migocąc czerwono-złotawemi płomieniami w niewielkim, schludnym pokoiku o staromodnych meblach i wielkich oknach; w zamarznięte zsiniałe szyby uderzały rytmicznie białe płatki śniegu, pędzone przez wicher. Płomienie nadawały zwierciadłu, wiszącemu na przeciwległej ścianie wygląd tajemniczy, pogłębiały perspektywę, odbijającą się w niem wraz z Emilką, siedzącą przed kominkiem na otomanie, przy dwóch dużych, białych świecach, jedynem oświetleniu, mającem prawo obywatelstwa w Srebrnym Nowiu. Emilka pisała. Na kolanach trzymała nowiutką księgę oprawną w skórę, jedną z tak zwanych „ksiąg Jimmy’ego”, którą kuzyn Jimmy podarował jej tegoż dnia. Emilka bardzo się ucieszyła z tego prezentu, bo już zapisała wszystkie kartki księgi, którą jej ofiarował kuzyn Jimmy ubiegłej jesieni. Od tygodnia cierpiała istną mękę głodu, gdyż była pozbawiona papieru i nie mogła pisać nadal swego „pamiętnika”.

Pamiętnik ten stał się głównym motywem jej młodego, bujnego życia. Zastąpił owe „listy”, które pisywała, dzieckiem będąc, do swego zmarłego ojca, listy, będące wyrazem potrzeby „wypisania się”, powierzenia komuś swych trosk i utrapień, gdyż nawet w owym czarownym wieku lat niespełna czternastu, człowiek ma swe troski i utrapienia, zwłaszcza, gdy ów „człowiek” żyje pod surową, niezmiernie życzliwą, lecz niezawsze czułą, opieką ciotki Elżbiety Murray. Czasami czuła Emilka, że ów pamiętnik ratuje ją przed spaleniem się we własnym ogniu. Gruba księga Jimmy’ego wydawała jej się przyjacielem osobistym, najpewniejszym powiernikiem pewnych rzeczy, które domagały się koniecznie uzewnętrznienia, a zbyt były drażliwe, aby je powierzać uszom jakiejkolwiek istoty żyjącej. Ale niezapisane księgi lub choćby stronice nie były częstem zjawiskiem w Srebrnym Nowiu i gdyby nie kuzyn Jimmy, nie byłaby Emilka nigdy doszła do posiadania tych nieodzownych, kochanych białych kartek. Ciotka Elżbieta z pewnością nie dałaby jej księgi pamiętnikowej. Ciotka Elżbieta była zdania, że Emilka za dużo traci czasu na te „niedorzeczne bazgroty”, a ciotka Laura nie byłaby się ośmieliła postąpić wbrew woli siostry, tem bardziej, że i ona sądziła, iż Emilka mogłaby spędzać czas pożyteczniej, a nawet przyjemniej. Ciotka Laura była najzacniejszą kobietą pod słońcem, ale pewnych rzeczy nie mogła pojąć.

Kuzyn Jimmy zaś nie bał się bynajmniej ciotki Elżbiety, a kiedy mu się zdawało według jego obliczeń, że Emilce jest już potrzebna nowa księga, kupował ją i ofiarowywał siostrzeniczce, nie zważając na gniewne spojrzenia ciotki Elżbiety. Tego dnia właśnie pojechał do Shrewsbury w tę zawieję śnieżną li-tylko po ten sprawunek, bez żadnego innego powodu. Tak więc Emilka była uszczęśliwiona, pisząc przy świetle świec i tego subtelnego, przyjaznego, odblasku ognia, gdy jednocześnie za oknami wiatr wył i gwizdał, wyginając gałęzie starych drzew, śląc płatki śniegu do słynnego ogródka Jimmy’ego i pastwiąc się nad Trzema Księżniczkami, jak stale nazywała Emilka trzy wysokie drzewa w kącie ogrodu.

„Lubię taką zadymkę wieczorną, gdy nie jestem zmuszona wyjść z domu”, pisała Emilka. „Kuzyn Jimmy i ja układaliśmy plany na następny sezon letni, a mianowicie, co zasadzimy w ogródku. Oglądaliśmy ceny w katalogu; sprowadzimy nasiona astrów czerwonych, ale będziemy pielęgnować nadal te złote astry, które teraz drzemią pod śnieżną kołderką. Lubię układać plany na lato, gdy za oknami szaleje taka oto zadymka. Doznaję wtedy wrażenia, jakgdybym odnosiła zwycięstwo nad czemś znacznie mocniejszem i potężniejszem ode mnie, a to dlatego tylko, że ja mam mózg, a zawieja jest ślepą siłą, straszną, lecz ślepą. Tego samego doznaję wrażenia, gdy tam, za oknem szaleją żywioły, a ja tutaj siedzę, bezpieczna w moim kąciku, przy moim kochanym kominku i śmieję się z nich. A to dzięki temu, że przed stu laty z górą pra-pra-pradziadek Murray zbudował ten dom i dobrze go zbudował. Zastanawiam się, czy za sto lat ktokolwiek odniesie zwycięstwo nad czemkolwiek, dlatego, że ja żyłam kiedyś na świecie, albo dlatego, że ja umarłam. Ta myśl jest mi bodźcem i natchnieniem.

Napisałam te wyrazy kursywą, zanim się opamiętałam. Pan Carpenter mówi, że nadużywam kursywy. Powiada, że jest to manja wczesnej epoki wiktorjańskiej i że muszę koniecznie odzwyczaić się od tego. Doszłam do wniosku, że istotnie muszę się odzwyczaić od tej manji, bo zajrzawszy do słownika widzę, że być manjakiem nie jest wskazane, jakkolwiek nie jest to jeszcze tak źle, jak być opętanym. Znowu podkreślam! Ale zdaje mi się, że tym razem kursywa ma zastosowanie.

Czytuję teraz słownik codziennie po godzinie, aż ciotka Elżbieta przyjrzała mi się podejrzliwie i oświadczyła, że lepiejbym cerowała pończochy. Nie wie ona, dlaczego to jest niedobrze szperać godzinami w słowniku, ale zdaje jej się, że to musi być źle, bo ona sama nigdy nie odczuwa tej potrzeby. Ja tak lubię czytać słownik! (Tak, ta kursywa jest niezbędna, panie Carpenter. Zwykłe „lubię” nie oddałoby moich uczuć!). Słowa są czemś tak fascynującem. (Teraz przyłapałam się w porę na podkreślaniu, przy pierwszej sylabie!) Sam dźwięk niektórych wyrazów (naprzykład: „nawiedzany”, „mistyczny”) już budzi we mnie „promyk”. (O, Boże! Ależ ja muszę podkreślić „promyk”. To nie jest zwykły promyk, to jest najbardziej niezwykła i cudowna rzecz w całem mojem życiu. Kiedy to się budzi we mnie, mam wrażenie, że nagle ściana rozstępu je się przede mną i przez te nowe, skądinąd niewidzialne drzwi, zaglądam do samego nieba). Znowu kursywa! Och, widzę, że pan Carpenter ma słuszność, gdy mnie łaje! Muszę sama dbać o wyrugowanie tego nawyknienia.

Długie wyrazy nigdy nie są ładne: „rewindykować”, „awanturniczy”, „międzynarodowy”, „konstytucyjny”. Przypominają te ogromne chryzantemy, które mi pokazał kuzyn Jimmy w Charlottetown na wystawie kwiatów. Myśmy nie mogli dopatrzeć się w nich żadnej piękności, chociaż niektóre osoby uważały je za wyjątkowo piękne. Kuzyn Jimmy ma w ogródku kwiaty normalnej wielkości, oraz drobne, niepozorne kwiatki, które są sto razy piękniejsze. Ale odstępuję od tematu, co również jest moim niedobrym zwyczajem, jak słusznie mówi pan Carpenter. On mówi, że muszę (ta kursywa jest jego własna!) nauczyć się skupiać. Skupiać się, czyli koncentrować uwagę; koncentrować jest też dużym, długim i bardzo brzydkim wyrazem.

Spędzam mile czas nad słownikiem, znacznie lepiej, niż nad cerowaniem pończoch. Chciałabym mieć jedną parę, nie więcej jak jedną parę, jedwabnych pończoch. Ilza ma trzy pary! Jej ojciec podarował jej te pończochy, bo daje jej wszystko od czasu, gdy ją pokochał. Ale ciotka Elżbieta mówi, że jedwabne pończochy są niemoralne. Zastanawiam się, dlaczego; dlaczego pończocha może być niemoralna, a suknia z tegoż materjału — nie!?

Skoro już mowa o jedwabnych sukniach: ciotka Janey Millburn z Gęsiego Stawu (to nie jest nasza krewna, ale wszyscy ją tak nazywają) ślubowała, że nigdy nie będzie nosić jedwabnych sukien, dopóki cały świat pogański nie nawróci się na religję chrześcijańską. To mi się ogromnie podoba. Jabym chciała być tak dobrą, jak ona, ale nie zdobędę się na to, zanadto lubię jedwab. To takie bogate i błyszczące. Chciałabym zawsze mieć jedwab na sobie, a gdybym mogła sama sobie kupować suknie i miała dostateczne środki, zawsze ubierałabym się w jedwabie, chociaż przypuszczam, że ilekroć pomyślałabym o kochanej ciotce Janey i o nienawróconych poganach, doznawałabym strasznych wyrzutów sumienia. Ale dużo lat jeszcze upłynie, zanim będzie mnie stać na jedną suknię jedwabną, a tymczasem oddaję co miesiąc część moich pieniędzy z jajek na misje. (Mam teraz pięć kur, wszystkie pochodzą od sząrej kwoczki, którą podarował mi Perry na urodziny, kiedy skończyłam lat dwanaście). Jeżeli będę mogła kupić sobie kiedykolwiek w życiu suknię jedwabną, wiem, jak ona będzie wyglądać. Nie będzie czarna, ani bronzowa, ani niebieska, nie będzie koloru rozsądnego, praktycznego, takiego, jakie zawsze noszą Murrayówny ze Srebrnego Nowiu, o nie! Będzie to suknia z mieniącego się jedwabiu, niebieska przy pewnem oświetleniu, srebrna przy innem, taka, jak niebo o zmierzchu, oglądane przez szyby pokryte szronem. Tu i owdzie zdobna będzie w kawałki koronki, przypominające te drobne piórka śnieżne, uderzające w moje okno. Tadzio mówi, że namaluje mnie w tej sukni i nazwie ten portret: „Lodowata Dziewczyna”. Ciotka Laura uśmiecha się i mówi słodko, łaskawie, w pewien sobie właściwy sposób, którego bardzo nie lubię, nawet u kochanej ciotki Laury:

— Cóż ci przyjdzie z takiej sukni, Emilko?

Tu nie o pożytek chodzi, ale czułabym się w niej tak, jakgdybym była tylko cząstką samej siebie, tą najlepszą cząstką bez przymieszki codzienności i szarzyzny. Muszę mieć jedną chociaż taką suknię w życiu! I do tego jedwabną halkę i jedwabne pończochy!

Ilza ma teraz jedwabną sukienkę, jasno czerwoną. Ciotka Elżbieta mówi, że dr. Burnley ubiera Ilzę za staro i za bogato, jak na dziecko. Ale on chce jej wynagrodzić ten długi okres czasu, kiedy wcale jej nie ubierał. (Nie mam na myśli, że Ilza chodziła nago, ale byłaby mogła i tak chodzić, gdyby to było zależało wyłącznie od jej ojca). Teraz on robi wszystko, czego ona zapragnie i ustępuje jej na każdym kroku. Ciotka Elżbieta powiada, że to bardzo źle dla niej, ale bywa, że zazdroszczę Ilzie troszeczkę. Wiem, że to nieładnie, ale nie mogę nic na to poradzić.

Dr. Burnley pośle Ilzę niebawem do Wyższej Szkoły w Shrewsbury, ale potem dopiero pojedzie ona na poważne studja do Montrealu. Dlatego głównie jej zazdroszczę, nie z powodu sukni jedwabnej. Chciałabym, żeby ciotka Elżbieta i mnie pozwoliła pojechać do Shrewsbury, ale obawiam się, że ona nigdy się na to nie zgodzi. Ona uważa, że nie może mnie puścić na krok od siebie, ponieważ moja matka uciekła. Ale nie powinna się bać o mnie: ja nigdy nie ucieknę. Postanowiłam, że zamąż nie wyjdę. Ja poślubię sztukę.

Tadzio chciałby pojechać do szkoły do Shrewsbury, ale matka mu nie pozwala. Nie dlatego, iżby się bała, że on ucieknie, ale dlatego, że kocha go zanadto, aby się z nim rozstać. Tadzio chce zostać artystą, a pan Carpenter mówi, iż on jest genjuszem i powinien spróbować szczęścia. Ale każdy boi się mówić z panią Kent. Ona jest drobną kobietą, nie wyższą ode mnie, doprawdy, a jednak wszyscy się jej boją, mnie nie wyłączając... strasznie się jej boję. Wiedziałam zawsze, że ona mnie nie lubi, już wtedy to wiedziałam, kiedy Ilza i ja zaczęłyśmy chodzić do nich i bawić się z chorym Tadziem. Ale teraz ona mnie nienawidzi, jestem tego pewna, a to dlatego właśnie, że Tadzio mnie lubi. Ona nie znosi jego uczuć dla kogokolwiekbądź prócz niej samej. Nawet o malarstwo jest zazdrosna. Tak, że niema nadziei na jego wyjazd do Shrewsbury. Perry wyjeżdża. Nie ma grosza przy duszy, ale będzie pracował i przebrnie. Dlatego woli pojechać do Shrewsbury, bo sądzi, że tu w sąsiedztwie łatwiej mu przyjdzie znaleźć pracę, a przytem życie będzie tańsze, niż gdzie indziej.

— Ta stara bestja, ciotka Tomaszowa, mało ma pieniędzy — mówi Perry — ale mnie nie da ani grosza, o ile... o ile...

Popatrzał na mnie znacząco.

Zarumieniłam się, bo nie mogłam nad tem zapanować, a potem byłam wściekła na siebie samą za ten rumieniec i na Perry’ego, bo przypomniał mi coś, o czem nie chciałam myśleć, ani słuchać... Było to już dawno, gdy jego ciotka Tomaszowa spotkała mnie na ścieżce w gaiku Wysokiego Jana i przeraziła mnie śmiertelnie pytaniem, czy zgadzam się zostać żoną Perry’ego, skoro tylko dorosnę. Zażądała ode mnie przyrzeczenia, że za niego wyjdę, a w takim razie ona każe go kształcić. Nikomu o tem nie powiedziałam, bo się wstydziłam. Wyjątek zrobiłam dla Ilzy, która rzekła:

— Pomysły ma stara ciotka Tomaszowa! Zachciewa jej się Murrayówny dla Perry’ego!

Ale też Ilza bardzo jest twarda dla Perry’ego i kłóci się z nim zawzięcie o byle co, o takie rzeczy, które u mnie tylko wywołują uśmiech. Perry nie lubi być prześcigniętym przez kogoś w czemkolwiekbądź. W zeszłym tygodniu byliśmy wszyscy na podwieczorku u Anny Morre, jej wuj opowiedział nam historję o dziwnem cielęciu, które miało trzy nogi od urodzenia. Perry odezwał się:

— To jeszcze nic w porównaniu z kaczką, którą ja widziałem w Norwegji.

(Perry istotnie był w Norwegji. Gdy był mały, ojciec jego zabierał go wszędzie z sobą. Ale nie wierzę w jego opowieść o kaczce. Kłamał, albo przynajmniej haftował. Drogi panie Carpenter, nie mogę się obejść bez kursywy!).

Kaczka Perry’ego miała cztery nogi, według jego opowiadania, dwie właściwe nóżki, które każda kaczka mieć powinna, a dwie, wyrastające z pleców. Otóż, gdy była zmęczona przechadzką na zwykłej parze nóg kładła się nawznak i chodziła na drugiej parze!

Perry opowiedział tę bajkę z wielką powagą. Wszyscy się śmieli, a wuj Amy rzekł: „Pomysłowy jesteś, Perry”. Ale Ilza była rozwścieczona i nie chciała z nim rozmawiać na powrotnej drodze. Mówiła, że on robi z siebie błazna, że „paraduje” swemi głupiemi historjami, że „dżentelmen” nie uczyniłby tego nigdy, przenigdy!

Perry rzekł: — Ja nie jestem dżentelmenem, jestem tylko najemnikiem, ale zczasem, panno Ilzo, będę wykwintniejszym dżentelmenem, niż wszyscy ci, których znasz.

— Dżentelmenem — odrzekła Ilza, nadąsana — trzeba się urodzić. Nie można się nim stać, wiedz o tem!

Ilza prawie zupełnie przestała teraz wymyślać i używać przezwisk, jak to czyniła dawniej, kłócąc się ze mną lub z Perrym, teraz mówi spokojniej, ale nieraz powie nam coś okrutnego, strasznie ciętego. To bardziej boli, niż owe przezwiska, ale ja nie zważam na to prawie wcale, a w żadnym razie niedługo, bo wiem, że Ilza mnie kocha niemniej, niż ja ją. Perry zaś mówi, że takie wyrazy są żądłem, które tkwi długo w ranie. Nie rozmawiali już ze sobą aż do samego domu, ale nazajutrz znów zaczęła mu Ilza dokuczać, zarzucając mu niegramatyczny sposób mówienia, oraz niewstawanie z miejsca, kiedy dama wchodzi do pokoju.

— Oczywiście nie można oczekiwać po tobie takiej znajomości manjer — rzekła swym najostrzejszym głosem. — Ale pewna jestem, że pan Carpenter zadał sobie dużo trudu, aby cię nauczyć gramatyki.

Perry nic jej nie odpowiedział, tylko zwrócił się do mnie.

— Czy zechcesz mi wytykać moje błędy? — spytał. — Od ciebie przyjmę uwagi, przecież ty będziesz miała ze mną do czynienia, gdy dorośniemy, nie Ilza.

Powiedział to rozmyślnie, aby podrażnić Ilzę, ale rozgniewał raczej mnie, bo było to aluzją do zakazanego tematu. Przestałyśmy więc obie rozmawiać z nim na przeciąg dwu dni.

Perry nie jest jedyną osobą w Srebrnym Nowiu, która doznaje czyjejś niełaski. Ja też powiedziałam wczoraj wieczorem coś głupiego. Rumienię się na samo wspomnienie... Ciotka Elżbieta zaprosiła parę osób na kolację. Ilza i ja czekałyśmy, aż starsi zjedzą, gdyż nie mogłyśmy się pomieścić jednocześnie przy stole. Z początku bawiłam się dobrze, przysłuchując się rozmowie, ale kiedy już wszyscy zaczęli jeść, zaległo milczenie i zrobiło się nudno. Stanęłam zatem przy oknie i układałam w myśli poemat, patrząc na ogród. Byłam tak pogrążona w myślach i w pracy, że zapomniałam o gościach, aż nagle usłyszałam głos ciotki Elżbiety, bardzo ostry: „Emilko!” Spojrzała przytem znacząco na pana Johnsona, nowego pastora tutejszego. Byłam zmieszana, chwyciłam co rychlej imbryczek z herbatą i zawołałam:

— Panie Filiżanko, czy mam napełnić pańskiego Johnsona?

Rozległ się szmer, ciotka Elżbieta miała wyraz bolesnego niesmaku, ciotka Laura — zawstydzenia, ja zaś pragnęłam, aby się ziemia rozstąpiła pode mną. Nie spałam pół nocy, wciąż rozmyślałam nad tem. Co najdziwniejsze, to mój ogromny wstyd z tego powodu, większy, niż gdybym naprawdę popełniła coś złego. To jest z pewnością owa „duma Murrayowska” i zdaje mi się, że to jest bardzo nieładne uczucie. Czasami wydaje mi się, że ciotka Ruth Dutton ma słuszność, sądząc mnie tak surowo.

Nie, ona nie ma słuszności!

Ale tradycją Srebrnego Nowiu jest, że tutejsze kobiety winny być na wysokości każdej sytuacji, zawsze uprzejme i pełne godności. No, a zadać takie pytanie nowemu pastorowi nie było czynem uprzejmym, ani godnym. Pewna jestem, że on nie będzie mógł spojrzeć na mnie, żeby sobie nie przypomnieć tego niemiłego zdarzenia, a ja zawsze będę się wić i kurczyć pod jego wzrokiem.

Ale teraz, kiedy to opisałam w moim dzienniczku, czuję się już troszkę lepiej. Nic się nie wydaje takie okropne, ani takie przytłaczające — ani takie piękne i takie wielkie też nie, niestety! — kiedy jest już opisane, wypowiedziane słowami. Wszelka rzecz jest potężna i ogromna, dopóki się ją tylko odczuwa, albo o niej myśli. Kiedy ją ujmujemy w słowa, maleje odrazu. I ten wiersz, który właśnie ułożyłam w chwili zadawania równocześnie owego niedorzecznego pytania, nie jest ani w połowie tak subtelny, jak mniemałam, tworząc go tam, przy oknie:

„Gdzie aksamitna stopa mroku sunie cicho”.

To już nie to. Stracił na świeżości. A kiedy tak stałam, patrząc w ciemną dal, zdawało mi się, że widzę mrok, sunący przez ogród, wspinający się na wzgórza, jak piękna kobieta w ciemnej szacie, wędrująca w śnieżną noc zimową. Oczami jej były gwiazdy i one to natchnęły mnie, zbudziły we mnie „promyk” i zapomniałam o wszystkiem, co nie było tem pięknem, które należało koniecznie wyrazić słowami. Kiedy ten wiersz przyszedł mi na myśl, doznałam wrażenia, że to nie ja go tworzę, że to ktoś inny usiłuje przemówić do mnie w ten sposób, że to ktoś inny podsunął mi go i uczynił te wyrazy tak cudownemi... A teraz wydają mi się one takie płaskie, głupie, a obraz, który chciałam odmalować, nie jest bynajmniej tak plastyczny, jak sądziłam.

Och, gdybym ja mogła wyrażać rzeczy i zjawiska tak, jak je widzę! Pan Carpenter mówi: „Pracuj... pracuj... staraj się... słowa są twojem medjum, uczyń z nich twoich niewolników, aż będą same wyrażać za ciebie, to co chcesz, aby wyrażały”. To prawda; będę usiłowała dojść do tego, ale mnie się wydaje, że jest jeszcze coś poza, czy też ponad słowami, wszelkiemi słowami, wszystkiemi słowami... coś, co stale się wymyka, gdy już, już, mamy na tem rękę położyć: a przecież pozostaje nam w ręku okruch, któregośmy nie mieli, gdybyśmy wogóle nie byli sięgnęli po owo „coś”.

Pamiętam, jak razu pewnego poszliśmy, Dean i ja, w roku zeszłym na Czarowną Górę, na jej stoki lesiste. Rosną tam prawie same świerki, ale jest też kącik wspaniałych starych sosen. Usiedliśmy w cieniu i Dean czytał mi poezje Scotta, poczem spojrzał dokoła i rzekł:

— Bogowie szepczą wśród sosen, bogowie starej krainy północnej, bogowie sagi wikingów. Gwiazdeczko, czy znasz wiersze Emersona?

I nie czekając na odpowiedź, przytoczył mi te wiersze, które zapamiętałam i pokochałam od tej pory. W tych wierszach było owo „coś”, które mnie stale się wymyka. Wciąż nadstawiam ucha, żeby je pochwycić, ale wiem, że to daremnie, że nie mam dość ostrego słuchu... Lecz pewna jestem, że czasami słyszę leciuchne, słabe, dalekie echo owego „czegoś’ i odczuwam wtedy taką rozkosz, jaka jest niemal bólem i rozpaczą, gdyż nie będę zdolna przetłumaczyć piękna wszechświata na ludzką mowę, wiem o tem.

Ale szkoda, że byłam taką gęsią bezpośrednio po tem cudownem przeżyciu.

Gdybym umiała uwijać się z gracją dokoła osoby pastora i nalać mu herbaty ze srebrnego imbryczka, własności pra-prababki Murrayowej, tak jak moja Królowa Mroków wlewa ciemności w białą filiżankę dolinki Czarnowodzkiej, ciotka Elżbieta byłaby znacznie bardziej zadowolona ze mnie, niż gdybym zdołała napisać najcudowniejszy poemat na świecie.

Kuzyn Jimmy taki jest inny! Zadeklamowałam mu mój poemat owego wieczora, kiedyśmy skończyli przeglądanie katalogu. On uważa, że to są piękne wiersze. (On nie wie, nie może wiedzieć, jak dalece to nie odpowiada treści, jaką miałam w duszy, układając ten poemacik). Kuzyn Jimmy sam pisze poezje. Jest on bardzo mądry miejscami. A w innych miejscach, tych mianowicie, w których jego mózg ucierpiał, bo ciotka Elżbieta pchnęła go i wpadł do studni w Srebrnym Nowiu, w tych nie jest ani mądry, ani wogóle żaden. Tam jest próżnia. To też ludzie nazywają go głupim, a ciotka Ruth śmie powiedzieć, że on nie odróżnia kota od śmietanki! A jednak, jeżeli złożyć i dodać wszystkie jego klepki mądrości, to niema w Czarnowodzie nikogo, ktoby mu dorównywał rozumem. Nikt! Nawet pan Carpenter! W tem rzecz tylko, że nie można złożyć jego klepek mądrości razem, zawsze jest próżnia pomiędzy niemi. Ale ja kocham kuzyna Jimmy i nigdy go się nie boję, gdy przychodzą na niego takie dziwne chwile... Poza tem wszyscy go się boją w takich momentach, nawet ciotka Elżbieta, a może to jest wyrzut sumienia u niej, a nie strach. Perry zawsze mówi, że się nie boi nikogo i niczego, że nie wie, co to jest strach. To jest doprawdy cudowne, być tak odważnym! Pragnęłabym być równie nieustraszoną. Pan Carpenter mówi, że strach jest rzeczą brzydką, że jest to początek wszystkich niemal rzeczy niedobrych i nieładnych, jakie się zdarzają na świecie.

— Wyrzuć strach z serca — mówi. — Strach jest wyznaniem słabości. To, czego się boisz, jest mocniejsze, niż ty, w przeciwnym razie nie obawiałabyś się tego. Pamiętaj radę Emersona: czyń zawsze to, czego się boisz.

Ale to jest wskazówka doskonałości, jak mówi Dean, a ja nie sądzę, abym była zdolna osiągnąć doskonałość. Jeżeli mam być szczerą, boję się całego szeregu rzeczy, ale osób tylko dwóch na całym świecie: jedną z nich jest pani Kent, a drugą Szalony pan Morrison. Strasznie się go boję i zdaje mi się, że każdy jest przerażony jego widokiem. Mieszka on w Gęsim Stawie, ale prawie nigdy go tam niema, błąka się po okolicy, szukając swej żony. Był on żonaty parę tygodni zaledwie, gdy żona jego umarła i od tej pory nie odzyskał on nigdy równowagi umysłowej. Twierdzi uparcie, że tylko zaginęła bez wieści i że on ją wkońcu odnajdzie. Jest stary, zgarbiony, wciąż jej wypatruje, ale dla niego ona jest wciąż młodą i piękną, on nie rozumie, że i onaby się zestarzała, gdyby żyła.

W zeszłym roku w lecie był tutaj, ale nie chciał wejść do domu, stał na progu kuchni i spytał: — Czy Aneczka jest tutaj? — Bardzo był łagodny tego dnia, ale bywa gwałtowny i dziki. Twierdzi, że wciąż słyszy głos Aneczki, wołającej go, że głos ten go prowadzi, jako bezustanny daleki zew. Twarz ma pomarszczoną, wygląda jak bardzo sędziwa małpa. Ale czego najbardziej w nim nienawidzę, to jego prawej ręki, całej pokrytej czerwonemi krostami. Za nic na świecie nie dotknęłabym tej ręki. Czasami on się śmieje tak okropnie, że dreszcz mnie przeszywa. Jedyną istotą, na której mu zależy i o którą dba, jest czarny pies, który zawsze jest przy jego boku. Powiadają, że on nigdy nikogo nie poprosi o kęs chleba dla siebie. O ile mu nic nie dadzą, będzie chodził po świecie głodny i wycieńczony, ale potrafi żebrać dla swego psa.

Och, strasznie się go boję i owego dnia, kiedy tu przybył, cieszyłam się, że nie wszedł do mieszkania. Ciotka Elżbieta popatrzyła zanim, gdy odchodził.

— Fairfax Morrison był niegdyś mądrym, przystojnym młodym człowiekiem, rokującym najpiękniejsze nadzieje — rzekła. — Niezbadane są wyroki Boże.

— Dlatego właśnie są takie interesujące — rzekłam.

Ciotka Elżbieta ściągnęła brwi i rzekła, abym nie była bezbożna. To się powtarza, ilekroć powiem słówko o Panu Bogu. Nie wiem dlaczego. Nie pozwala Perry’emu i mnie mówić o Nim, chociaż Perry bardzo się Nim interesuje i stara się dowiedzieć o Nim jak najwięcej. Ciotka Elżbieta usłyszała razu pewnego, w niedzielę, gdy tłumaczyłam Perry’emu, jak sobie wyobrażam Boga; oświadczyła, że to istny skandal.

Nieprawda! Cała rzecz w tem, że ciotka Elżbieta i ja mamy różnych bogów, ot i wszystko! Każdy ma innego Boga, zdaje mi się. Naprzykład ciotka Ruth ma Boga, który tylko wymierza kary jej nieprzyjaciołom, wciąż jest zajęty wydawaniem wyroków. Zdaje się, że On nie ma innego zastosowania dla ciotki Ruth. Jim Cosgrain używa swego Boga do zaklinania się Jego Imieniem. A ciotka Janey Milburn chodzi skąpana w blasku niebiańskim i promieniuje nim, — dzięki swemu Bogu.

Wypisałam się dostatecznie na dzisiejszy wieczór i teraz idę spać. Wiem, że „dużo słów roztrwoniłam” w tym dzienniku jest to jedna z wad mego stylu, według pana Carpentera.

— Trwonisz słowa, dziecko, szafujesz niemi zbyt szczodrze. Musisz się nauczyć oszczędności i zwięzłości, koniecznie!

On ma słuszność, naturalnie, to też staram się stosować jego nauki w moich rozprawach i powiastkach. Ale w moim dzienniku, którego nikt nie czyta prócz mnie, którego nikt nie ujrzy, dopóki nie umrę, chcę być sobą i pozwalam sobie na to.”

· · · · · · · · · · · · · ·

Emilka spojrzała na świecę: dogasała. Wiedziała, że drugiej nie dostanie na dzisiejszy wieczór. Ciotka Elżbieta miała zasady Medów i Persów. Emilka odłożyła dziennik, nakryła wygasający ogień w kominku, rozebrała się i położyła do łóżka. Zgasiła świecę. Pokój napełniał się stopniowo upiornym, białym odblaskiem śniegu, właściwym nocom, w ciągu których księżyc ukryty jest za chmurami. W chwili, kiedy Emilka już, już, miała usnąć, przyszła jej cudowna myśl do głowy: pomysł bajecznej noweli. Wysunęła się z pod kołdry. Zadrżała: w pokoju było bardzo zimno. Ale nie można się wyrzec takiego pomysłu. Emilka wsunęła rękę między puchowy piernat a materac i wydobyła stamtąd na pół spaloną świeczkę, ukrytą tam na taką ewentualność właśnie.

Rzecz jasna, że nie było to uczciwe. Tak nie postępują grzeczne dzieci. Ale nigdy nie twierdziłam, że Emilka jest grzecznem dzieckiem. Nie pisze się książek o grzecznych dzieciach. Byłyby one tak nudne, że niktby ich nie czytał.

Zapaliła świecę, włożyła pończochy i ciężkie okrycie, wyjęła z szafy inną oprawną księgę o białych kartach i zaczęła pisać przy tej świeczce, stanowiącej maleńką oazę świetlną na tle ciemnego pokoju. Emilka pisała, pisała, z czarną główką pochyloną nad księgą, godziny upływały, inni mieszkańcy Srebrnego Nowiu spali snem głębokim. Emilka kurczyła się z zimna, była przemęczona; ale nie zdawała sobie z tego sprawy. Oczy ją paliły, policzki miała zarumienione, spieczone, słowa cisnęły się pod jej pióro, jak oswojona stadnina. Gdy nareszcie świeczka zgasła, Emilka, przywołana do rzeczywistości, westchnęła i wzdrygnęła się. Było jej okrutnie zimno. Zegar wskazywał drugą godzinę, to też czuła wielkie zmęczenie, ale skończyła swą nowelę, a była to najlepsza, jaką kiedykolwiek napisała. Wsunęła się do swego zimnego łóżka z uczuciem zadowolenia: usnęła momentalnie przy odgłosach szalejącej burzy śnieżnej.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lucy Maud Montgomery i tłumacza: Maria Rafałowicz-Radwanowa.