Dzieła Cyprjana Norwida/Legendy, nowele i gawędy/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Cyprian Kamil Norwid
Tytuł Legendy, nowele i gawędy
Pochodzenie Dzieła Cyprjana Norwida
Redaktor Tadeusz Pini
Wydawca Spółka Wydawnicza „Parnas Polski“
Data wyd. 1934
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
LEGENDY, NOWELE I GAWĘDY
ŁASKAWY OPIEKUN
CZYLI
BARTŁOMIEJ ALFONSEM
I.

Lipiec uchodzi — na niebie sierpień, jako nowy następca, w nocy wyziera lękliwie, szpieguje swojego poprzednika i uśmiecha się czasami, ufny w przyszłe zwycięstwo. Lipiec odjeżdża coraz dalej, zostawiając po sobie kurz nieznośny na brukowanych ulicach; a jako zwolennik gnuśności i próżniactwa, bawi się pociesznemi wymysłami i, niby kuglarz jaki, przeprowadza tu i ówdzie sztywne postacie fanfaronów[1], odziane pstrokato, kuso, jaskrawo, jak bohaterowie jasełek. Lipiec w tej chwili odjeżdża na bardzo długo, a żegnając się ze szkolnym rokiem, przyśpiesza nareszcie dla wszystkich studentów i wielu profesorów niecierpliwie oczekiwane wakacje.
Spójrzcie tylko na ten dziedziniec: oto wybiegają uczniowie. Młodzi skaczą, uciekają do domów, nie oglądając się nawet na te siwe, posępne mury, które ustawicznie dumają. Starsi idą powolniej, ten żegna się z nauczycielami, ten stróżowi daje na piwo, ten znów na murze szkolnym rubaszny nakreśla epigramat[2]. A panowie profesorowie rozprawiają donośnie, częstują się tabaką i kroczą poważnie, choć niejeden z nich wyskoczyłby do domu rychlej, niż wszystkie żaki.
Na podwórzu szkolnem ruch ciągle się umniejsza i w otwartej izbie między pustemi ławkami widać brak jakiś, podobny do owego, który częstokroć na milczących półkach wypróżnionej bibljoteki postrzegać się daje.
Ale przeminą wakacje, przeminie wszystko, te zaś wyrazy, niby przykre, niby zastraszające, bardzo często jednakże stają się wielką, nawet z niczem nieporównaną dla nieszczęśliwych pociechą!
Już wesołych studentów tłumy rozsypały się po ulicach, dziedziniec szkolny pusty, mury głuche, w izbach okrawki papieru i pióra podeptane; jednem słowem, dokoła samotnie panuje milczenie. I tylko dwóch jeszcze uczniów wychodzi ze szkolnej bramy, jeden z wymuszoną ostrożnością niesie pięknie oprawną książkę, drugi zaś w oku, na czole i na ustach dźwiga niemały smutek. Obadwa idą śpiesznie, nic nie mówiąc do siebie, snać, że myślami utkwili gdzieś w przyszłości i nie marzą już o piłce, o dziecinnych zabawach, ale wyżej, dalej sięgają: może do wiejskiej swobody i rozgłośnego polowania.

∗             ∗

Otóż i niema lipca! Sierpień śmiało wystąpił na niebo, ale i ten niedobrego kuglarstwem się bawi nie pomału, albowiem znowu przesuwa po ulicach swoje wystrojone laleczki żeby zażywały przechadzki. Sierpień jest kuglarzem doskonałym, on usiadł sobie pomiędzy drobiazgami, jak chłopię swawolne, a strzygąc różnobarwne papierki, rozrzuca je dokoła i robią się z tego różnobarwne motyle. Sierpień jest uprzykrzony nawet, bo on jak włóczęga jaki drażni się z psami bez przestanku, tak, że aż wściekają się od złości.
Lecz nie uważajmy wszystkiego ze złej strony i pośpieszajmy na wieś, ażeby zobaczyć, jak też to ten gnuśny miesiąc wygląda, kiedy się do pracy zabiera.
I oto z jednej strony drogi rozpoczęto żniwo, a z drugiej za rzeczułką, pod lasem bieleją koszule wieśniaków i połyskują kosy; słychać tam kiedy niekiedy chrzęst osełek, i gwar głuchy, i śmiechy cokolwiek wyraźniejsze.
Żniwiarki nie są to takie bynajmniej, które z francuska rozmawiają w naszych idyllach, ani takie, które na cyprysach imiona kochanków ryją, gdyż właściwiej, jak mniemam, możnaby je za bachantki uważać. Mimo to jednak nie trudno jest napotkać pomiędzy niemi dziewki smagłe a hoże, co z czołem wypogodzonem, z piosnką w ustach rześko i wesoło pracują. Ale niedługo; niedługo ta sielska wesołość, która powinna być skarbem obywatela, zamienia się w milczące oburzenie, kiedy podchmielony ekonom sadzi przez rżyska na chudej szkapie i twardym batogiem kreśli w powietrzu hieroglif smutku zwierzęcego, hieroglif niesprawiedliwości oczywistej, gdyż pospolicie oddaje on wieśniakom to tylko, co sam niedawno od rozgniewanego dziedzica odebrał.
I, zważając wszystkie te rzeczy, trzeba koniecznie podziwiać mądrość całego układu, albowiem pokazuje się jawnie, iż jeden drugiego bije, drugi trzeciego także bije, wszyscy zaś nieustannie porządku i sprawiedliwości pilnują.

∗             ∗

Po obu stronach drogi szybko postępuje robota, kosiarze zdaleka ujrzeli ekonoma i cichość rozlała się naokoło. Po drodze z pośpiechem toczy się bryczka, a w niej jodzie dwóch owych uczniów, którzy ostatni wyszli z dziedzińca szkolnego, to jest — Edward Drążkowski, syn Jana Drążkowskiego, poczciwego naszego pułkownika, jak go rozumni sąsiedzi powszechnie nazywają wtedy, kiedy ta karykatura w przyległym pokoju gra w wista i wszystko słyszeć może, i Bartłomiej Socha, oddany pod opiekę JW. pułkownika wraz z uciułanym groszem dla tegoż wyrostka od zmarłego rodzica.
Edward, przez ciąg pobytu swojego w mieście, chodził do szkoły w pięknych sukniach i nosił zeszyty, ręką Bartłomieja pisane, odjeżdżając zaś, obwinął starannie wyzłacaną książkę, nagrodę pilności całorocznej, i ruszył coprędzej na wieś, żeby odebrać od ukochanego papy szczere uściski, a mianowicie piękną strzelbę, dawno przyobiecaną. Bartłomiej dużo pracował w szkołach, a do tego jeszcze zbywało mu częstokroć na możności zaspokojenia gwałtownych jego potrzeb i zabierało mu dosyć czasu wyręczanie Edwarda. Nic więc złoconego w nagrodę nie odebrał, żadnej nawet pochwały, odjeżdżając, nie słyszał, ale zato ten młody chłopiec uczuł przykrość i krzywdę, którą mu wyrządzono, a która niezawodnie obudzi w nim działalność duszy i stanie się najpiękniejszą nagrodą.
Opatrzność czuwa nad sierotami!

II.

Są cuda na niebie i na ziemi, o których ani śniło się naszym filozofom; a znajdują się jeszcze i takie rzeczy, które bywają starannie ukrywane, ażeby się o nich nawet nie przyśniło sąsiadom.
Pan pułkownik, jak się spodziewam, nie służąc w wojsku nigdy, o pułkownikostwie nie myślał, ale, że był kiedyś tam jakimś urzędnikiem magazynowym i miał dowcipnych dłużników, łatwo więc według stopnia oszacowany, tak szybko zaczął awansować, że wreszcie dał sobie słowo nikomu nie pożyczać pieniędzy, i dla tejto przyczyny do dziś dnia pozostał tylko pułkownikiem. Powierzchowność pana Drążkowskiego, zwłaszcza, kiedy tenże kontrakt jaki zawiera, nie jest bardzo obiecującą, przy otwieraniu jednakże szkatuły dają się spostrzegać na jego licach skryte jakieś pomysły i pewien rodzaj powolności, która nigdy biegłych strategików[3] nie odstępuje.
Pułkownik w towarzystwie kobiecem nadzwyczajnie rozprawia o posagach, a ubiera się powszechnie w szary surdut i żółtą kamizelkę, tudzież o sztywnych kołnierzach i o bawełnie do lewego ucha nigdy nie zapomina.
Pani Drążkowska, rozwiódłszy się z pierwszym mężem, zabrała z sobą córkę i, bawiąc czas niejaki w Warszawie, odrazu ułowiła naszego pułkownika. Osoba ta, mająca obecnie, Bogiem a prawdą, lat 40, uchodzi w teorjach za kobietę niepierwszej już młodości, ale bardzo miłą i dobrze wychowaną. Pani Drążkowska w samej rzeczy na swój wiek bardzo dobrze wygląda, zwłaszcza, kiedy parę godzin przed zwierciadłem posiedzi; ale nic zaniedbuje ona nigdy zamykać gotowalni, żeby czasem ciekawe oko nie wyśledziło przyczyny tego świeżego rumieńca, który ją tylko po umyciu odstępuje.
Pani pułkownikowa lubi bardzo często wspominać dwuznacznie o jednym nadzwyczaj oryginalnym hrabi, który za nic w świecie nie dałby dotknąć swojej suczki, gdyż ją nie do wyimainowania[4] sobie kochał. Ta suczka zaś, jak powiada pani Drążkowska, jest to jej ulubiona Delfinka, która żyje jeszcze do dzisiaj. Pułkownikowa bardzo zręcznie opowiada różne anegdoty o wyżej wzmiankowanym hrabi i kilka niezrozumiałych przypowieści o książętach Z***. Panna Helena, córka wielmożnej pułkownikowej z pierwszego małżeństwa, nietylko że jest ukształconą zupełnie przez mamę dobrodziejkę, ale dużo jeszcze winna sobie samej i wybornym towarzystwom, w jakich bez ustanku przebywa. Ona to zręcznie przypomina mamie o oryginalnym hrabi i o książętach Z*** tam, gdzie tej zaczepnej broni koniecznie użyć potrzeba. Umie jeszcze pułkownikówna przelęknąć się, gdy która z staropolskich gospodyń mówi o trzodzie chlewnej, albo gdy jaki nierozważny młodzieniec coś o małżeństwie napomknie.
Panna Helena do tego wszystkiego nie cierpi jeszcze nazwiska Drążkowskich i z tejto przyczyny wspólnie z matką obojętnie spogląda na Edwarda, który jest ulubieńcem pułkownika.
Delfinka, stara wyżlica, bardzo mało już jest do suki podobna, ale śpi wybornie, i śmiało zaręczyć mogę, że do żadnego oryginalnego hrabi bynajmniej nie należała.
O panu Edwardzie jużeśmy na początku dość obszernie wspomnieli, dodać tylko wypada, że pilność tego młodzieńca dopiero po przybyciu Bartłomiejka zaczęto w szkole wychwalać, dawniej bowiem panu Edwardowi, zapewne z przyczyny jego popędu do historji naturalnej, nadzwyczaj często wykładano o zwierzętach czworonożnych, o osłach.
Co się tyczy Bartłomieja Sochy, bardzo wiele już powiedziałem, bo chłopak ten, jako nierodowity szlachcic i nietytularna osoba, jakże może zajmować tyle miejsca, ile przedniejsze członki rodziny pułkownika? Zresztą, samo nawet pospolite nazwisko u większej liczby czytelników może dać niekorzystne o smaku autora wyobrażenie!
Kończę więc moje postrzeżenia nad domem państwa Drążkowskich, nie dodając wszakże żadnej wiadomości o służących, gdyż te wszystkie wyłącznie do samej pani należą; a tak jakoś dziwnie się zdarza, że każda z nich, z początku doskonała, za parę tygodni o ogromne kradzieże obwinioną bywa.
Należałoby jeszcze, jak mniemam, dołączyć tutaj słówek kilka o radczyni W..., najserdeczniejszej przyjaciółce pani pułkownikowej; kobieta ta, między nami mówiąc, rówieśnica JW. Drążkowskiej, w trudnej sztuce odmładzania się przewyższa przyjaciółkę. I stąd to właśnie wypływają ustawiczne pomiędzy niemi nieporozumienia, które pułkownikowa jak najusilniej maską przyjaźni niweczy, ażeby nie rozerwać stosunków z bogatą wdową, jako mogącą nierównie łatwiej uczęszczać do stolicy i modne stroje zakupować.

III.

W obszernej izbie jadalnej zasiedli wszyscy do stołu: pan pułkownik, pani pułkownikowa, panna pułkownikówna — i kupiec przejeżdżający, który kiedyś do współki z panem Drążkowskim należał, a teraz wspomina o tem z dumą, jakby jaki wojownik o przeminionych zwycięstwach. Dalej zaś, dalej od państwa, w miejscu, które jest wzrostem równe, a godnością niższe od innych, siedzi jeszcze panna służąca z turkusowemi kolczykami, z pasmem jedwabiu na szyi, ze szpilkami, wpiętemi w suknię, siedzi i milczy, je bardzo mało, maleńki palec wystawia, widać więc, że świeżo przyjęta, chce sobie zapewnić pewien rodzaj szacunku u całego dworu. Wszyscy zajęci są wieczerzą, cisza, słychać tylko szelest talerzy i szczekanie psów na podwórzu.
Wtem nagle zabrzmiały koła i zawołano w sieni: «Panicz z Warszawy przyjechał».
— Ciekawa jestem, co też radczyni pisała — rzekła panna Helena do pułkownikowej, lecz nie ruszyła się bynajmniej, ażeby powitać brata, który właśnie wchodził do izby.
Po chwilowym paroksyzmie solennych uścisków nastała znowu cisza, bo papa przeglądał nagrodę syna, a że nigdy nie używał innych książek nad kalendarze i regestra, wszyscy więc z obowiązku szanowali tę nadzwyczajną chwilę, chociaż nawet panna służąca uważała, że pułkownikowi z książką w ręku i z oczyma, w nią wlepionemi, jest bardzo nie do twarzy.
Tymczasem pani pułkownikowa i panna Helena, zajęte rozpakowywaniem sprawunków, nie zważały bynajmniej na nikogo, tylko rozrywały pieczątki różowych bilecików, zapytywały zkolei, czy radczyni jest zdrowa... czy nie mówiła, kiedy przyjedzie...
Kupiec milczący siedział, jak od początku wieczerzy, i łyżkę srebrną odniechcenia ważył na serdecznym palcu, bo zdumiał się nadzwyczaj, gdy student, który odebrał nagrodę, nie potrafił go uświadomić, jaka była cena pszenicy na ostatnim targu w Warszawie.
Po chwili pan Drążkowski położył książkę na stole, ziewnął, uściskał Edwarda i zadał mu pytanie: «Wiele kosztuje edukacja syna, kiedy dobry ojciec, przez lat 4 po sto dukatów corocznie na nią wydaje?» — a uśmiechnąwszy się, klepnął go po ramieniu i, patrząc na posępnego Bartłomiejka, rzekł łaskawie:
— No — cóż tam wacpan przywiozłeś mi ze szkoły?...
— Ja nic nie dostałem — odpowiedział zmieszany chłopiec i pocałował w rękę napuszonego pułkownika.
— No, no, no, nie wszyscy ludzie mają jednakowe zdolności... to nie twoja wina, mój Bartłomiejku; po większej części zdolności i skłonności odbieramy po rodzicach, a ty przy pracy i uwadze możesz być nawet bardzo dobrym oficjalistą. Jego ojciec — mówił dalej pułkownik, obracając się do kupca — służył u mnie za ekonoma przez lat 30; wprawdzie był to wielki leniuch i stary niedołęga, ale przynajmniej choć cokolwiekbądź robił i nic nic ukradł ze śpichrza.
Bartłomiej milczał ciągle, ścinał usta, chciał połknąć łzy, które mu takowe wspomnienie ojca wycisnęło, chciał nareszcie ukryć łzy, których już wstrzymać nie mógł, ale nielitościwy kupiec wlepił w niego swe oczy i powolnym a jednotonnym głosem tak przyświadczał pułkownikowi:
— Prawda jest, słuszna prawda, przy pracy i uwadze wszystko z siebie uczynić można... Wieluż to ja znam takich, mości dobrodzieju, co w młodości swojej zupełnie nic nie mieli i tylko z łaski żyli, a teraz co za domy, co za kapitały, co za spekulacje!...
— Wiemy o tem bardzo dobrze — rzekła z przekąsem pani pułkownikowa — ale krew, familja, stosunki.
— I obejście się nieznośne tych świeżo powstałych magnatów — dodała córka.
— Co tam za obejście się znowu? — zawołał pan Drążkowski. — Każdy się dobrze obejdzie z człowiekiem, który sobie zapewnił utrzymanie, a tem samem nie próżnował w młodości i nie siedział nikomu na karku.
I byłby jeszcze coś powiedział oburzony pułkownik, ale dostrzegł zbierające się chmury na licach swojej małżonki i złowróżbne milczenie łagodnej pasierbicy, która z udaną spokojnością przeglądała nagrodę Edwarda i, niby nie uważając na to, co między mamą i papą zachodziło, pieszczonym zapytała głosem:
— Panie Edwardzie, czy to jest dobre dzieło, czy tłumaczone z francuskiego, czy się wesoło kończy?...
— Nie wiem, bo my nie uczyliśmy się z tej książki, ja dopiero ją dziś dostałem — odpowiedział student, nie odrywając oka od dubeltówki, która na przeciwnej ścianie wisiała.
Niezadługo wszyscy wstali od stołu, pan Drążkowski wypytywał się syna, co tam słychać w Warszawie, Edward zaś opowiadał o szkołach, o uroczystości egzaminu, a wkońcu usiadł sobie w wygodnem krześle. Coraz mniej mówił, chrząknął kilka razy i zasnął.
W parę godzin potem wszyscy już spali we dworze; panna Helena, przypominając sobie wyrazy pułkownika, jednem uderzeniem szczypców złamała gasnącą świecę, a kupiec chrapał okropnie, trzymając rękę pod poduszką, gdzie był woreczek z pieniędzmi.

IV.

W domu pułkownikostwa cuda się dzieją od rana. Pani Drążkowska wstała o siódmej godzinie, wszystko w ruchu, wszystko w nieładzie, bo ma dzisiaj nowy ład powstać na jeden dzień, na jeden wieczór, na jedną tylko zabawę.
Hej, Jakóbie, do pani! Hej, Walenty, do pani! Maryno, Kunegundo, Joasiu, Franusiu, panna Helena woła! Wody, ognia, pieprzu, szpilek podwójnych, mydła, wódki kolońskiej, brzytew dla jegomośći!
I niosą wodę, ogień, pieprz, szpilki podwójne, i prowadzą pijanego kucharza, który utrzymuje, że wszystko trzeba robić na spirytusie, bo ogień zwyczajny nic nie wart.
A pani pułkownikowa gdzie się ruszy, wszędzie krzyk; co porwie, to jej się w ręku pali: słowem, pani, jak się należy.
Jegomość zaś siedzi w szlafroku, nie może się ubrać, chociaż już dawno nie śpi, bo wszystkich służących zajęto, wody nie zagrzano, brzytew niema i niema.
Jegomość siedzi na łóżku i mruczy w gniewie, to chce zadzwonić, ale dzwonek gdzieś zapodzieli, to chce zawołać, woła, ale jego głos jest głosem wołającego na puszczy. Aż tu za chwilę wszystko się uspokaja, nowy kucharz, dawno oczekiwany, zajeżdża, i zaciera ręce, i powiada, że to się wszystko zrobi, bo nie takie obiady bywały u pana marszałka, u którego on się wychował. Więc znowu krzyk na kucharza, co to on sobie myśli, wszak taki dobry marszałek jak pułkownik, a cóż dopiero pułkownik i dziedzic razem.
Potem cichość ponura, wszystko zrobione, wszystko przygotowane. Panna Helena stąpa leciuchno, przegląda się w wszystkich zwierciadłach i najtrudniejsze nuty na wierzch fortepianu układa, choć ich nie grała, jako żywo. Potem jeszcze łoskot, hałas, trzaski z biczów. Goście już jadą! Pułkownik postawił fajkę. Pułkownikowa wystrojona zabiera się przepraszać, że jeszcze jest w negliżu, a panna Helena, niby bardzo zajęta muzyką, niczego nie uważa.
— Nie, to nie goście! To ludzie nasi, to Jakób przywiózł muzykantów!
— A pocóż on tak trzaska z bicza, przecież nie z państwem jedzie!

V.

Wielkiem, strojnem, różnobarwnem półkolem rozsiedli się goście w salonie, a patrząc na ten krąg świetny, na tę rozmaitość postaci, śmiało wyrzecby można, że roztoczono w tej chwili olbrzymi wachlarz czarnoksięski.
Cisza, kilka zaledwie słówek bezsilnych, bezbarwnych, wyrwie się tu i owdzie, a potem spełznie w milczeniu. Pani pułkownikowej niema; ona wyszła na chwilę i pozostawiła męża, ażeby bawił gości.
Bawić gości! Te dwa wyrazy oznaczają całe życie, całą treść tłumnego zgromadzenia, które się ucztą nazywa. Lecz spojrzyjmy na pułkownika, on może nas zabawić! Jego kłopot w zadośćuczynieniu rozkazom żony, jego krzątanie się z myślami prawdziwie jest zabawne.
— Piękną dzisiaj mamy pogodę — wyrzekł nareszcie pan Drążkowski po dosyć długim namyśle, a te wyrazy jego, na początek rozmowy dawno patentowane, pobiegły dookoła jak owa mysz w bajce, która z roztrzaskających się gór olbrzymich nędzne życie poczęła.
— Nieoszacowana pogoda! — przyświadczył po chwili kupiec metalicznobrzęczącym głosem.
— Miła chwila — dodała pani radczyni. — Ładny, powabny czas — mówiła ona dalej — pasjami lubię tę zieloność; kolor zielony jest kolorem nadziei, kolorem życia mojego!
— I kolor czerwony jest także piękny — odezwał się pułkownik, otwierając co prędzej biurko i wyjmując czerwono oprawną książkę, nagrodę pilności całorocznej ukochanego synala.
— Kolor czerwony?... To parafjanizm...
— Nie, to nie parafjanizm, to inna jakaś książka, którą w nagrodę niepospolitych zdolności synowi mojemu ofiarowano. Widzicie państwo, zdolności i skłonności najczęściej pochodzą od rodziców...
— Mój papa to tak samo szacuje książkę Edwarda, jak jeden nadzwyczaj oryginalny hrabia szacował swoją pokojową wyżlicę, której za nicby w świecie nikomu nie oddał. Tę wyżlicę darował on potem mojej mamie... Delfinko! Delfinko, pójdźże, pokaż się przecie państwu — woła pieszczonym głosem naiwna panna Helena, a, spostrzegłszy przechodzącego ogrodnika, który już od samego rana musiał udawać lokaja, zapytała go dość łaskawie, gdzie jest ulubiona wyżlica.
— W kuchni leży pod piecem, tam, gdzie się od szczenięcia wychowała — odrzekł prostoduszny ogrodnik, a, nieuważając bynajmniej na pomieszanie panny pułkownikówny, nielitościwie wydał całe pochodzenie suki i z rubaszną lekkością wyszedł do drugiego pokoju.
— A więc kolor czerwony jest bardzo ładny! — pomyślał sobie stojący w kąciku opuszczony Bartłomiej, spojrzawszy na zarumienioną Helenę, która w milczeniu szczypała i gniotła rękawiczkę.

∗             ∗

Po chwili weszła pani Drążkowska, a niewiedząc bynajmniej, o czem dotychczas mówiono, oznajmiła wszystkim otwarcie, że pogoda sprzyja nam od dni kilku.
Wpadam na myśl, czy nie lepiej byłoby w progach naszych salonów zawieszać barometry, gdyż wtedy wszyscy przybywający jednem oka ruszeniem upewniliby się nawzajem o stanie temperatury i nie wprowadzili do rozmowy wzmianki o pogodzie. Potem pani pułkownikowa zaczęła nową anegdotę o bogatych książętach Z., ale, dla rozgłośnego śmiechu nie mogąc jej dokończyć, szepnęła coś radczyni pocichu i wezwała wszystkich do śniadania.

∗             ∗

Przy wykwintnie zastawionym stole zasiedli goście w porządku i chwilę było cicho, wkrótce zaś znowu rozruch, śmiechy i zamieszanie. Pani radczyni przez dwie godziny odstępowała pierwszego miejsca gospodyni domu, a pan kasjer z podsędkiem przez ciąg całego śniadania o toż samo się spierał. Anegdoty, facecje, przypowieści, niby humorystyczne motyle, unosiły się nad czepkami matron, nad sztywnemi czubami młodzieży, nad pieczonem prosięciem na zimno, i nad wielmożnym Drążkowskim.
Za parę godzin zastawiono znów obiad, w czasie którego z największą dokładnością powtórzyli wszyscy toż samo, o czem była mowa przy śniadaniu.

∗             ∗

Nareszcie ozwała się i kapela. Nie zaszkodzi bowiem polonez dla poważnych, a mazur, obertas i krakowiak dla żwawych chłopaków i dziewczyn. Ale u państwa Drążkowskich nic gminnego się nie pokaże; tam wyrwano fiołek i lilję białą, a wetknięto na to miejsce papierową girlandę[5], którą usłużni kupcy sprowadzili z Paryża.
Śmiesznie jest, a czasem przykro patrzeć na tych obłąkanych ludzi, co znacznemi pieniędzmi zakupują okrawki wstążek i papieru, które w obcym narodzie posklejali próżniacy w jakieś arlekińskie ubiorki. Wtem wybiła już ósma. Na podwórzu wicher, a w bawialnej izbie goście tańcowali kontredansa.
— Wiatr obalił jabłonkę!... zawołał któryś z mężczyzn, spoglądając przez okno.
— Aha, to ta jabłonka, którą od dwóch lat już podpieram... — wykrzyknął mniemany lokaj i, postawiwszy samowar na posadzce, wybiegł co prędzej do ogrodu.
— Głupiec, warjat, a nawet błazen — mruknął pod nosem pan pułkownik i ruszył ramionami.
Tymczasem goście, tańcząc, na nic nie uważali i otoczyli figurami samowar dokoła. A ponieważ przed chwilą na tem samem miejscu, gdzie on stanął, panna Helena tańcowała solo i nakształt kłębów dymu wywijała białą chustką, sprowadzoną z Paryża, nic przeto dziwnego, że małej tej zmiany nie dostrzegli teraz goście i spokojnie zupełnie krzyżowali się tu i owdzie obok samowara.

VI.

Nazajutrz po świetnym balu, znużone damy dopiero około 11-ej z południa raczyły się obudzić. Pułkownikówna, otworzywszy oczy, co prędzej pobiegła do zwierciadła, ażeby tam oczekiwać wyroku na humor całodzienny. Spostrzegłszy zaś, że nie jest ani bladą, ani też utrudzoną, rozprawiała dosyć łaskawie o zadziwiającym kształcie sukni pani radczyni i o pociesznych kokardach na czepku podsędkowej. Tymczasem pani domu przypominała służącym wczorajsze uchybienia i wyrzucała kucharzowi ogromne błędy, w zawiesistych sosach ukryte. Pan Drążkowski zaś, namówiony od ukochanej małżonki, a mianowicie łagodnej pasierbicy, zaczął myśleć z zapałem o poprawie losu swego Bartłomiejka, do czego jeszcze prócz kobiet zniewalało go także i owo grosiwo, które nieboszczyk Socha wraz z swoim synalem oddał mu w opiekę. Nagle, wpadłszy na myśl, wybiegł, jak bomba, na ganek obszernego domostwa i kazał sobie natychmiast przywołać Bartłomiejka.
— Słuchaj, chłopcze — mówił poważnie uspokojony nieco pułkownik — ty już nie jesteś dzieckiem, wszak masz lat 17-cie, powinieneś się wysługiwać. Oto widzisz, w twoim wieku mam kilku niezłych parobków, ale, ponieważ twój ojciec służył u mnie lat kilkadziesiąt, chciałbym więc także ciebie na porządnego wykierować człowieka.
— Bartłomiejku, zostaniesz przy mnie, pozwalam ci być pisarzem!... — tu pułkownik podparł się pod bok i spojrzał na wychowańca, który go w rękę pocałował.
— Bartłomiejku — mówił dalej łaskawy jego opiekun — dzień dzisiejszy niechaj będzie dniem pierwszym twojego obowiązku, ruszaj więc natychmiast do folwarku i dopilnuj mi tego koniecznie, ażeby ogrodnik za wszystkie wczorajsze swoje głupstwa plagami był ukarany!
— Łaskawy panie — odrzekł po chwili Bartłomiejek — mnie się wydaje, że ogrodnik niczemu nie jest winien.
— Nie winien! nie winien! — zawołał żywo rozgniewany pułkownik, stukając cybuchem — jakto nie winien?... Ja powiadam, moja żona powiada, i panna Helena nawet to samo utrzymuje, chociaż on jej kwiaty codziennie w oknach ustawia...
I wśród największej złości, zostawiwszy przelęknionego swojego pisarza, oddalił się do swojej izby, bo nie mógł sobie wytłumaczyć, jak można mówić prawdę i ujmować się za prostakiem, tem bardziej, że od tygodnia nikt we wsi nie był wybity i że jego Edward od najpierwszej młodości wszystkie swoje piastunki lubił targać za włosy.
Tymczasem w domu pułkownika powracał zwolna dawny porządek; pułkownikowa wraz z córką jeździła po zabawach i pisywała listy do ukochanej radczyni, Delfinka spała pod piecem, Edward strzelał i trąbił od rana do wieczora, a pułkownik chodził do stodół, do folwarku, lecz nigdy do ogrodu, bo, lubo nie rozumiał bynajmniej przyczyny własnego postępowania, wstydził się jednakże napotkać starego ogrodnika, który za swoje najlepsze chęci miał haniebną odebrać karę.
Tak to upływały lata w domu państwa Drążkowskich, a że pułkownik lubił często porządkować swoje rachunki, pamiętał więc dobrze o tem wszystkiem, co między nim a ojcem Bartłomiejka zaszło, nie przestając wspominać, że teraz ciężkie czasy, że utrzymanie jednej nawet osoby ogromną w prowadzeniu domu sprawia różnicę.

VII.

Jesień uchodzi. Zima przed okno pułkownika zajeżdża na wychudzonym koniu, z wiązką słomy pod pachą, z cepami w ręku i z poczerwieniałemi od mrozu licami. Pan Drążkowski z niejaką bojaźnią spogląda na to widmo, i siada przy kominku, i ściska w ręku klucze od wypróżniających się gumien.
Taż sama zima wpośród radosnych skoków przybliża się do modnej sypialni pani pułkownikowej, a wystrojona w dziwny arlekiński ubiorek, trzymając w jednem ręku maskę karnawałową, wybornie mami oczy chciwej zabaw matrony. Pani pułkownikowa, udając przelęknioną, przytula się w milczeniu do ukochanego małżonka, i pokazuje mu trwożliwie igrające zdaleka widmo, i kładzie wprawną rączkę do kieszeni swojego męża, niby że brzękiem pieniędzy usiłuje odstraszyć zimę wraz z karnawałem, wraz z wszystkiemi jej zabawami! Taż sama jeszcze zima puka rankiem do okien sypialnej izby Edwarda, i pokazuje mu zdaleka świeże ślady zajęcze, i rysuje na szybach to myśliwców, doganiających jelenia, to znów wśród połamanych gęstwin najeżonego dzika.
Nakoniec zima ta oczom uczciwego Bartłomiejka przedstawia się jako skąpiec, który nic nie dba o to, czy nieszczęśliwy wędrownik umiera z głodu i mrozu, bo serce jego chłodne, bo myśl jego troskliwa tylko wedle siebie ustawicznie się krząta.
I w istocie, cały horyzont, różnokształtnemi chmurami odziany, bladem światłem olśniony, tylko smętne, tylko ponure myśli potrafił mu nastręczać; słońce zaś, jak błysk gromnicy, wypłowiałym migało ogniem. Gdy tak sobie marzył Bartłomiej pisarz, pułkownik tymczasem nie przestał myśleć o jego przyszłości, a ilekroć razy zajrzał do szkatuły i dostrzegł depozyt[6] nieboszczyka Sochy, tem większym jeszcze ogniem podniecał swój zamiar i tem bardziej pragnął wyświadczyć przysługę wychowankowi. Zapomniał już tej urazy, którą wzniecił Bartłomiej, broniąc ogrodnika, a, znalazłszy jednego dnia sposobność do tego i postanowiwszy sobie stale przywieść do skutku swą wspaniałomyślność, przystąpił do Bartłomieja i rzekł głosem łagodnym:
— O czemże tak dumasz, mój ty Bartłomiejku?
— O niczem... tak sobie... — odpowiedział młodzieniec, podniósłszy się z krzesła na chwilę.
— Siadaj, siadaj... — wołał pan domu z uśmiechem zadowolenia. — W samej rzeczy, byłoby o czem myśleć, kochany Bartłomiejku... czasy ciężkie, grosz trudny, a na to, co posiadasz, nie można się opuszczać, bo jednak utrzymanie, i jadło, i suknie także coś kosztują...
— Rozumiem... — szepnął Bartłomiej, spojrzawszy na pułkownika i zasępił swe czoło.
Wtem, jak na nieszczęście, wbiegła panna Helena i przerwała głuche milczenie, zwracając rozmowę na to, czy nie możnaby dzisiaj pani radczyni odwiedzić.
— Dobrze, dobrze, ja sam pojadę z wami — rzekł pułkownik, lecz nikt w całem domostwie nie wiedział, z jakiej przyczyny pan Drążkowski był tak wesoły, a pan pisarz milczący.

VIII.

W kilka dni potem Bartłomiej się przechadzał koło stajen i stodół, pełniąc poruczony mu obowiązek, i gorzko sobie wzdychał, ilekroć razy przyszły mu na pamięć ostatnie do niego słowa pułkownika, to jest: że jadło i suknie także coś kosztują.
Właśnie marzył o tem, gdy pan Edward, trzasnąwszy mu nad uchem z bicza, zawołał śmiejąc się:
— Bartłomieju! Bartłomieju, ruszaj żywo do papy!
Przyzwyczajony do podobnych rozkazów, Bartłomiej szedł zwolna, bo gdzież on mógł przewidzieć, że pułkownik w tej chwali woła go dlatego, ażeby go obdarzył swojemi względami i wyświadczył mu dobro, które miało zapewnić całą jego przyszłość. Poprawiwszy więc ubrania, wszedł do pułkownika, który się naradzał z małżonką. Gdy jednakże wchodził już do pokoju pana swego, pułkownikowa wyszła drzwiami bocznemi, a opiekun wraz z wychowańcem pozostał sam na sam.
— Przyjaźń przyjaźnią, a interes interesem — wyrzekł po chwili pan Drążkowski, dając znak przybyłemu, ażeby usiadł niezwłocznie.
— Czy mam zapisać te wyrazy? — przerwał nagłe Bartłomiej i spróbował pióra na paznokciu, jako przyzwyczajony powyższe zdanie prawie we wszystkich listach pana Drążkowskiego spotykać.
— Możesz zapisać — odpowiedział pan domu — bo, lubo nie wiem wcale nazwiska autora, jestem jednakże pewny, że to mędrzec powiedział. Lecz pomińmy drobnostki, kochany Bartłomiejku, przywołałem cię bowiem z tej przyczyny, która nietylko ciebie, ale nawet cała twoją rodzinę powinna uszczęśliwić. Wychowańcze mój, wiesz o tem dobrze, że dałem ci naukę i wszelakie ciała wygody, chociaż szczupła suma, od twych rodziców przeznaczona, zupełnie na to nie wystarczyła...
Tu Bartłomiej uczuł się w przykrem położeniu, pułkownik zaś odkaszlnął i, zamykając biurko, tak dalej zaczął mówić:
— Pieniądze są niczem!... Miedź, srebro, złoto, nawet listy zastawne, nabyć można z łatwością, ale piękne imię i szlachectwo to są dopiero klejnoty!... Synu mój — rzekł opiekun, zapalając się niespodzianie — synu mój, ja wyszukałem w papierach twojego ojca, że cała rodzina Sochy szlachtą była oddawna!!
I spojrzał pułkownik w oczy wychowańcowi i schował kluczyk do kieszeni, dodając tragicznym głosem:
— Synu mój, ja wyszukałem w metryce twojego urodzenia, że cię nie Bartłomiejem, ale Alfonsem na pierwsze imię ochrzczono... Chodź więc w moje objęcia, uszczęśliwiony młodzieńcze, albowiem w dniu dzisiejszym nietylko odzyskałeś klejnot rodzinny, ale nabyłeś jeszcze niepospolitego imienia i znaczenia w świecie. Alfonsie, kwita z nami!...
— Barszcz z rurą już na stole! — zawołał stary ogrodnik, wszedłszy do gabinetu jegomości.
I za chwilę cała rodzina zasiadła do obiadu. Pułkownik oznajmił wszystkim o szczęściu pana Alfonsa, pułkownikowa była ucieszona wynalazkiem swojego męża, wszyscy zaś podziwiali dobroć i łaskę opiekuna.
— Bartł... Alfonsie! Pojedziemy z chartami po obiedzie — zawołał Edward Drążkowski, rzucając gałkę z chleba na zamyślonego młodzieńca.
— Oho! on nie ma czasu... — przerwał natychmiast pułkownik — on przecie nienapróżno porachował się dzisiaj ze mną... on zapewne już w tym tygodniu zechce nas wszystkich opuścić...
— Oj! dobroczyńca! — pomyślał sobie w duchu biedny Bartłomiej, i nazajutrz raniutko opuścił dom Drążkowskich, powtarzając: — «Opatrzność czuwa nad sierotami».
(1840)


MENEGO
(WYJĄTEK Z PAMIĘTNIKA)
Bajki wam niosę, posłuchajcie, dzieci!
Krasicki.

Było to 1844 wiosny, na Riva degli Schiavoni[7], albo, jak jeszcze jeden niezatarty zapis się wyraża, na Riva degli Slavi[8] na tym długim wyrębie granitowym, zielonemi poprzerywanym kanałami, białemi mostami pospajanym, gdzie kilka tysięcy okrętów przystań miewa. Tam, o jutrzni we mgłach odpływają małe statki rybackie z trójkątnemi żaglami latyńskimi, na których z byzancką surowością nakreślony bywa Marek święty, albo Piotr, albo Paweł, albo inny apostoł, i czyni wrażenie, że szedł z rivy i odchodzi po falach... Tam, o południowem świetle widzisz tajemnice kolorów Veronesa, Tintoretta, Tycjana[9]. Turcy, Grecy, Ormianie i Słowianie różni, w strojach różnych, z różnym się akcentem przechadzają, na okręta swe patrząc. Tam, w blasku księżyca znikają okręty w mroku wielkim, a gdzie światło miesięczne wysrebrzyło falę, lśniący topór, u gondoli dziobu przytwierdzony, profilem zębatym się określa, potem wioślarz pół nagi we frygijskiej czapce[10], potem budka, kirem kryta, z szybą kryształową, a potem znów drugi kształt wioślarza, a potem blask fali, skrzelą wiosła odepchniętej w światłość księżycową..., i tak tam gondole przepływają.
Tam to w 1844 roku przechadzał się B.[11] ze mną, o pałacu dożów i o sztuki w nim złożonych skarbach rozmawiając; wątpił, aby Ganimed[12], w Jowiszowych szponach uniesiony, był utworem Fidjasza, i miał słuszność... Potem, gdyśmy schodzili z ostatniego już mostu ku Piazetta[13], zwrócił moją uwagę na bogactwo inwencji[14] kapitelów[15], które podpierają pałac dożów, i jęliśmy wszystkie po kolei szczegółowo oglądać... Co może być ta postać, z więdniejących liści wychylona, której profil żółtawy na sklepienia ciemność tak wybiega... albo owa w hełmie... albo tamta, kibici wygięciem nie bez trudu wypowijająca się z kamienia... Miałżeby architekt je wykreślać, albo rzeźbiarz sam tworzył co dzień, wedle natchnienia, tam o niebie myśląc, tam o ziemi, tam o obywatelu w rzeczypospolitej znanym, ówdzie o Adamie i o Lwie, a ówdzie o patronie swoim i żony swojej, lub o wielkim kupcu, co przyjechał z dalekiego Wschodu na okręcie, pełnym drzewa wonnego i drzewa farbiarskiego i drogich kamieni na pieczęcie dla senatu rzeczypospolitej, i zielonych papug dla panienek...
— Ja też to podobnieżbym rozumiał, B. mi na to odpowie, zwłaszcza, iż dawniejsi architekci nie kreślili tak planów szczegółowych, czego przykład widzimy w ziarnkach planów rzymskich w Kapitolu, powmurowywanych dzisiaj w ściany. Te plany są prostsze od najprostszych figur geometrycznych.
— Tę nieumiejętność — odpowiedziałem na to — usprawiedliwia poniekąd Panteon, Kolosseum, Fortuna Virilis, Vesta, Świątynia Pokoju i t. d.[16].
B. uśmiechnął się smutnie.
I mówiłem dalej:
— Gdyby kiedyś znaleziono te plany, pokolorowane elegancko, których dzisiaj pełno na wystawach, trzebaby stu nowych Witruwjuszów[17] i sto razy śmielszych w przypuszczaniu, ażeby współczesnym dać pojęcie, jakich to pomników śladu nawet nie zostało na ziemi! Tylko, widzisz, nic tu nie zginęło, co prawdziwie piękne, bo to ma w sobie nieśmiertelności iskrę, miłość! Trzeba gmachu pięknego, ażeby mógł piękną być ruiną. Trzeba pięknej ruiny, ażeby dotrwała aż do końca, aż do posad budowy i pierwszego planu rozłożenia, aż do głazu pierwszego, na którym legendy siadać będą w ciężkich wieńcach bluszczowych, aż do głębi pod głazem, gdzie medale stare w wazach leżą i pergamin żółty z opisaniem pierwotnego pomysłu! Roma, quanta fuit, ipsa ruina docet[18].
— Więc nic, myślisz, nie ginie?
— Nic, co jest w miłości poczętego.
B. uśmiechnął się znowu. Tu wchodziliśmy na plac, a był zmierzch i dokoła pod obiegającym czworobok placu korytarzem zaczynało być gwarno, i porozświecały się kawiarnie, i czekano muzyki, przez wojskową kapelę, z Czechów zwykle złożoną, wykonywanej tu w wieczór. B. mi wskazał kawiarnię, do której zachodzić już przywyknął, jakby Wenecjaninem się urodził. Tam weszliśmy. Kilka było osób, bo kawiarnia podrzędna. Grek w kaftanie czerwonym i żyd, zda się wschodni, w szachy grali; Wenecjanin list pisał...
— Ten chłopiec zna mnie, przyjdzie zaraz, nazywa się Dominik, — i tu zawołał B.: — «Menego!» (co w weneckiem skróceniu ma niby oznaczać Domenico). Przyniesiono nam kawy i złych cygar weneckich.
B. miał około lat sześćdziesiąt. Był najprzód w drezdeńskiej akademii, gdzie z niewielkim genjuszem, lecz z miłością sztuki szczególniejszą, wielkie robił postępy w stosunku do tego, co mógł zrobić i co mu okoliczności pozwalały. Tam wykonał on obraz, przedstawiający Czary starożytnych germańskich wieszczek, i rysunków wiele różnej treści. Potem w Monachjum pracował; wszędzie z trudem wielkim i po dziesiątku lat i w walce z przeciwnościami zabójczemi... Wszędzie, co artystów naszych wadą, albo raczej winą, wszędzie łatwo miejscowym tradycjom się poddawał, z posłuszeństwem słowiańskiem szkole każdej. Był to wzór cierpliwości, zaparcia się, pokory, wykonywanej sprawiedliwiej, aniżeli pojętej. Właśnie o tem myślałem, kiedy mi B. przerwał.
— To rzecz dziwna! Nie mogę tu jeszcze dojść do ładu z wyrozumieniem tych arcydzieł starej szkoły weneckiej. Zaniedbanie rysunku, któregoby Cornelius[19] nie przebaczył, dowolność w grze światła, szczególniejsza kompozycja, jakby z ulic brana, a jednakże wielkie to są rzeczy! I niejeden Cornelius, ha, i zarozumiały sam Kaulbach[20] uczyćby się z tego dobrze mogli. Kto wie? — dodał następnie, — może nas na północy uczą jakoś inaczej. Przypominam sobie, że w kościele świętego Ludwika (w Monachjum), kiedy Sąd Ostateczny przy Corneliusie malowałem, i właśnie się grupę tę robiło, gdzie wyobrażenie jest Heroda (gdy wyrznięte dzieci proszą za nim), imperator moskiewski, otoczony świtą, wszedł do gmachu, bo podówczas bawił w mieście onem i oglądał czasem dzieła sztuki. Więc nam wszystkim potem myśl przebiegła o tych starych malarzach, co to prosto z życia wzory brali, i co to się zwykle o tem czyta jakby jakie legendy... A teraz tu widzę, że podobno wszystkie stare obrazy to tak są o życie zaczepione...
— I nad czemże pracujesz pod te czasy?
— Ba! — pomruknął B. smutno, — gram, ot, czasem na skrzypcach... I przyjdź kiedy, zagram ci wieczorem... Zdaje mi się, żem coś skomponował.
Jakoż rzeczywiście B. na skrzypcach grał z biegłością szczególną.
— Albo nie, — przerwał nagle — bo nie sam tu jestem. Mnie tu państwo Hr. do Włoch zabrali. Zacząłem także mały obraz, gdzie rybaka chcę zrobić z dziećmi swemi, i chcę, żeby był wieczór, i żeby było widać, iż pracował dzień cały, i chcę, aby rybak w ręku trzymał ułowioną rzecz jedną... muszlę pustą! I chcę, aby z tą muszlą, wyciągając rękę, żebrał sobie. Taki obraz robię i już bliski, bliski swego skończenia.
Tu się B. z krzesła podniósł i zawołał: «Menego!» ale że nie weneckim iloczasem, lecz po polsku mě-nëgo przedłużając, więc podchwycił chłopiec: «Jakto, panie? Jakto, topisz się, pannie... (bo me nego, topię się, w weneckim znaczy djalekcie), «Jakto? — jeszcze powtórzył — a wszakże dziś gondole po kościele świętego Marka nie pływały i suchutko w kawiarni».
— «Buffone[21], — odrzekł B. — buffone!» — i wyszliśmy z kawiarni...

∗             ∗

Na drugi dzień wieczorem taki list mi z miasta przyniesiono:
«Państwo Hrab. zamiary odmienili; wkrótce mamy wyjeżdżać, jutro może wieczorem; nie wiem pewno, ale może być jutro. Wszystko też już zwiedziłem prócz tej wyspy długiej od południa, którą tak z okna twego widać, i o której to mówisz, że tam lord Byron, konno jeżdżąc, opisywał Mazepę, bo nie wiem, jak wyspa się nazywa. Jeśli czasu nie będzie, to gondolką sobie tam dopłynę. Chciałbym też cię pożegnać — wstąpię może, a nie, to na wyspę często robisz wycieczki; czemu nie miałbyś jutro, niźli słońce zapiecze, tam popłynąć? Żegnam...

Byczkowski.

NB. Pakując się, chustkę też znalazłem, którą w pierwszych czasach emigracji w Dreznie wielki nasz lord Byron mi darował. To jest jedno, co mogę na pamiątkę zostawić. Żałuję, żem nie grał ci na skrzypcach...

∗             ∗

Niźli słońce zapiekło, popłynąłem na Lido dnia wtórnego. Lido jest to długie pasmo ziemi o które się płasko z jednej strony pełne morze rozbija; z drugiej sztuczne wybrzeże z ciosanego kamienia odpiera mniej silne fale lagun[22]. Ażeby do brzegu dojść morskiego, a zwłaszcza tam, gdzie zwykle cudzoziemcy oglądać widok idą, trzeba pierwej przez łąkę przejść zieloną, która, kiedyś cmentarzem możnych kupców żydowskich za rzeczypospolitej jeszcze będąc, do dziś świeci gdzieniegdzie pozacieranemi kamieniami. Po nich ścieżka się łamie, albo je wymija, w trawie naprzód, a potem w nadmorskim żwirze ginąc. Tam doszedłszy, spotkałem gondoliera; stał nad garstką bielizny; przy nim sługa z policji i dwie damy Angielki z albumami. B., zapłaciwszy gondoliera, powiedział mu, że użyć chce kąpieli... ale za głęboko w fale zaszedł. Grób jego jest na Lido.


GARSTKA PIASKU
LEGENDA
PAMIĄTCE
KONSTANTEGO POMIANA LINOWSKIEGO
PUŁKOWNIKA,
który — r. 1807 w ojczyźnie urodzony — od 1830 za nią i dla niej żył,
a w roku 1858 w Paryżu umarł.
«Beati qui nunc fletis, quia ridebitis».
S. Lucae, VI, 21[23].
I.

Kiedy byłem smutny, a zdawało mi się, że smutek mój do mnie nie należy, poszedłem za miasto wielkie, między czarne cyprysy, na cmentarz.

II.

I powiedziałem sobie: «Oto pójdę nad brzeg najświeższego grobu, ale się nie zapytam, kto ma owdzie spocząć, ażeby mój smutek nie był dla nikogo z tych, których pocieszają albo płaczą: tylko aby był smutkiem człowieka dla człowieka...»

III.

Więc, myśląc to, znalazłem się u brzegu jamy głębokiej, a osiwiały grabarz wyrzucał z niej piasek ku drugiemu, który stał wyżej, równie ze mną.
Przez cyprysów kilku gałęzie czarne widać było słońce zachodzące i wieże miasta dalekiego widać było na krańcu niebios.

IV.

Tedy, rozmyślając rzeczy znikome, nie chciałem się pytać o nic onych robotników śmierci, ale, pochyliwszy się, zmówiłem pacierz i, wziąwszy garść piasku, rzekłem sobie:
«Oto zasypię nią pierwszy smutny list, który mi do bliźniego przyjdzie pisać...»

V.

A kiedy powróciłem w progi moje, było jakoby na godzinę jedną przed północą, więc wrzuciłem ów piasek w kielich szklany zegaru piaskowego, który stał był pusty przy zapalonej lampie mojej, i siadłem spocząć.

VI.

I oto, skoro zegar ów rozmierzać począł potok biegnących chwil upadkiem piasku, usłyszałem jakoby wyrazów szepty, a te rzymskim zdawały mi się brzmieć językiem:

«Sit — tibi — terra — levis»[24].
VII.

I mówił on piasek szepty swemi:
«Oto tysiąc osiemset dwadzieścia lat, jak kopano tu grób dla popiołów wygnańca, a ten był przywódcą legjonu rzymskiego w ojczyźnie swojej...

VIII.

«I oparł się był woli tego, który mówił w rozgniewaniu swojem:
«Radbym, aby cały rzymski lud miał jedną głowę, którąbym podłożył pod ostrze miecza!»[25].

IX.

Więc, policzywszy lata, sprawdziłem, iż mowa jest o Cajusie Caliguli[26], i sluchałem, co piasek mówił.
Ten zaś szeptał wciąż upadkiem pyłów — i głosił:

X.

« — Wygnaniec ów rzymski, pierwszych lat samotności swej w Galji, zachodził do Lutecji miasta, które dziś zwie się Paryż, i, stawając w porcie, patrzyć lubił na płótna żagli, azali trójkątny latyński żagiel nie zawinie od Śródziemnego morza?..

XI.

«A następnych lat zbudował sobie dom, senatorskiemu rzymskiemu domowi podobny, i, siadając u wnijścia z głową jak niewolnik ogoloną, Fedona[27] czytywał albo, jałmużny dając, wskazywał ku południowemu słońcu ręką prawą, jak ten, co, rozkazy gdy wydaje, przypomina sobie, iż niewolnikiem jest — albo jak ten, co nie wie, która rzecz byłaby sprawiedliwszą: przekląć czy błogosławić...

XII.

«I bywało, że z ręką, tak w powietrza próżni ku Rzymowi wielkiemu wyciągniętą, widywano go jako posąg u wnijścia domu — a przechodzący tułacz albo ubogi druid brał z onej ręki upadającą jałmużnę...

XIII.

«Ale następnych lat jeszcze, kiedy tablic swych marmurowych ustąpiła historja nikczemności, zaniemówił był wcale ów wygnaniec rzymski i zawołał raz tylko: «Podli!», a, truciznę wypiwszy, zostawił czarę roztrąconą, drzwi rozwarte i dom pełen wielkiego nieporządku.

XIV.

«Owóż tysiąc osiemset i dwadzieścia lat temu — mówił piasek — pochowano tu popiół wygnańca tego i wedle rzymskiego obyczaju, aby żadna pamiątka nie osmucała ludzi żywych, położono w grób, co tylko miał za życia. I czegokolwiek dotknął się był za życia, włożono w grób.

XV.

«Włożono tam i rozbitą nawet czarę, z której truciznę wypił, i kawalerski pierścień rzymski, i rękopisma, które czytywał kiedykolwiek, tak, aby żadnego wspomnienia cień nie upadł na czyjekolwiek czoło... A płaczek szlochy bardzo wielkie, a przeklinaniom podobne utyskiwania i lamenty do końca pogrzebnej uczty trwały.

XVI.

«Ale nie położono tam napisu, któryby zmarłemu żywot przypomniał, ani rodzinnego herbu nie położono na tym grobie, aby przeto konsul jaki rzymski nie potknął się owdzie kiedykolwiek, albo się ród szlachetny nie powstydził...»
I domawiając te słowa, poszept piasku ostatnią kruszyną swą z wypróżnionego u góry kielicha zegaru piaskowcgo opadł, a zdawało mi się, jakobym słyszał jeszcze owe wstępne słowa w języku rzymskim:
«Sit — tibi — terra — levis...»

XVII.

Cóż tedy uczynię z piasku tego garścią? — pomyśliłem i nacóż ziemi ją odjąłem! Azali lepiej jest nie stąpać po ziemi tej, ażeby się boleści nie wzmagały na śladach naszych? Mogęż wilgotny list rozpaczliwą nicością tą zasypać? Albo mamże garścią tą na wiatr rzucić, aby świegocące ptaszki w pielgrzymim ich poście oszukała, mówiąc: «Oto chleb dawam», a będąc ironją opatrzności!

XVIII.

Oto może lepiej w kościoła progach posypię taką ziemię, aby zwiana była obuwiem dziewic świętych, które od gołębic bywają czystsze, a kościelny stróż wraz mię nauczy, iż nieprzyzwoitą rzecz zrobiłem.
Zaiste, smutny jest ten świat aż do śmierci!

XIX.

I, takowe rzeczy rozmyślając, przewróciłem piaskowy zegar na godzinę pierwszą po północy, który skoro rozmierzać począł potok biegnących chwil upadkiem piasku, usłyszałem znowu jakoby szmer i jakoby wyrazów znanego mi języka szepty ciche, a te zdawały mi się mówić:
«Pax vobiscum — pokój, pokój niechaj zamieszka z wami».

XX.

I mówił on piasek szepty swemi:
«Nie dziwuj się... Zbawiciel palcem swym na piasku pisał, a tobie jest przykro, że mogę opowiadać rzeczy zakryte... Azali z litery nie czytujesz słów, przed tysiącem lat skreślonych, o które tysiące lało krew?...

XXI.

«Jestżeś dziś urodzony, który jeszcze nie wie, przez co człowiek się różni od zwierzęcia, a pamięta, czem do aniołów był podobnym, i uśmiecha się matce, nic nie mówiąc — i piękny jest w nieświadomości swojej, ale nie można zostawić go samego.

XXII.

«Wiedz, to przez tradycję wyróżniony jest majestat człowieka od zwierząt polnych, a ten, co od sumienia historji się oderwał, dziczeje na wyspie oddalonej i powoli w zwierzę zamienia się.

XXIII.

«I ci, co nie podzielili boleści ani żalu, ani weszli kiedykolwiek w testamenta żywotów przeszłych, wyklinają się sami na pokolenia nowe, od zwycięskiej prawdy oddalone...

XXIV.

«Tak, iż bywa, że na nowo proroków i na nowo apostołów posyłać im trzeba na noże ich, ażby powrócili w dawny prąd...

XXV.

«Oto lepiej smutku sprawiedliwego nie chroń się, ani myśl, że boleść sprawiedliwa obrazi cię. Oto wiedz, iż wziąłeś mię z nowego grobu, gdzie spoczął wygnaniec chrześcijański.

XXVI.

«A ten cierpiał lat wiele za ojczyznę, i jako obywatel: że bezczynny — i jak rycerz: iż zmieniony był pancerz jego na pokutniczy jaki strój — i jak pan: że od włości oddalony — i jak ojciec, i jak brat, i jak wszelki człowiek społeczny.

XXVII.

«Ale właśnie dlatego trwał przy onej chorągwi niewidzialnej, która jest sumieniem dziejów, i dani mu byli brat za brata, siostra za siostrę, kiedy piekniał od długich bólów cichych, a oblicze jego zachodziło w apostolskiej pogody postać.

XXVIII.

«Tedy nie pozostawił on dwuznacznego wspomnienia któreby drugich oszukało, bo był rycerz. Ani umarł, nie połączywszy rąk, które mogła waśń rozerwać, iż był synem pokoju.

XXIX.

«Oto raczej między umarłemi nie szukaj go, a grób jego będzie im jako słup graniczny onego to niewidzialnego miasta, którego charaktery ludzi strzegą».

XXX.

I, to mówiąc, dobiegał znów piasek godziny swojej, a ja usłyszałem jeszcze poszept:
Pax vobiscum — pokój — pokój niechaj zamieszka z wami... Amen.

(1858.)



BRANSOLETKA
LEGENDA DZIEWIĘTNASTEGO WIEKU
I.

Poważny ów przyjaciel mój stał przy mnie w oświeconym zlekka, ośmiokątnym salonie, kędy muzykę zdala słychać było i szelest świeżych szat niewieścich.
A do pół widny obraz stary wisiał przed nami, wyobrażający, jako Zbawiciel łamie chleb, między dwoma siedząc uczniami w gospodzie przydrożnej.
Podobny temu jest obraz, z pod rembrandtowskiego pendzla wyszły[28] — ten wszelako czyli kopją, czyli oryginalnym był utworem? nie zastanawiałem się.
Ja milczałem, on mówił, iż życiem znał świat i znał ludzi, i znał osoby, a żywotem i wiekiem znał człowieka i prawdę.
A mówił mi właśnie o istocie czynu odważnego, który niedawno miejsce miał, i stąd przyszło cieszyć się rozmową o wielkich pięknościach prawdy żywej i, jako bogatym jest dramatem życie tego lichego zlepka, który doczesny jest co chwila, a wieczny zawsze.
I kiedy rozmowa tak się miała, usłyszeliśmy poza nami jedwabiów szelest i wstążek wiew, a wachlarz musnął po powietrzu w stronę naszą od rąk pięknej osoby, wieku mniej niż średniego. Ta zaś, jakoby myląc się, wbiegła do mdło oświeconego salonu, gdzie z nim mówiłem, za nią inne też damy strojne i mężczyźni zjawili się — i przebiegło to wszystko drzwiami drugiemi, jakoby nas nie widząc.
Skoro zaś poglądałem za nią, albowiem była piękna i gest miała wielce szlachetny, on rzekł mi, bynajmniej nie robiąc tajemnicy: «To jest Eulalja», a ja czekałem dalszych słów, ufając wiadomości jego, i dałem to uczuć, że czekałem, ciekawym będąc, kto jest taka piękna osoba.
«Jest to Barbara herbu Strzemię» — dodał. A ja milczałem jeszcze uporniej, on zaś mówił:
«Imię Barbary świętej wniosła ona była na świat, ale, że pod owe czasy romans był sławny, do którego Eulalji nazwę autor przywiązał — ten romans w listach był, romanse w listach pisywano dawniej stylem wybornym».
To kiedy on mówił i coś więcej, czego dosłyszeć trudno było, muz ka zabrzmiała bardzo hucznie, ja zaś rzuciłem okiem w drzwi, gdzie, jako piękne fale, słońcem zachodniem oświecone, widać było tańczących i tańczące.
I nie taiłem wcale, owszem, powiedziałem mu: szukam Eulalji, ażeby przypatrzyć się lepiej tak pięknej osobie.
A on, jakoby ciągnąc dalej niczem nieprzerwane opowiadanie:
«Edgarda» — rzecze — «albowiem, kiedy bierzmowania przyszedł czas i obchód, wzięła imię Edgardy dla owego Edgarda herbu Strzała, któryto jest bardzo znanym młodzieńcem. — Barbara zatem — rzecze — jest niezawodnie jedną z najpiękniejszych i najmilszych w stolicy osób».
I, dotknąwszy ramienia mego, poprowadził mię ku drzwiom, a przy ramie ich marmurowej wyginało się złocenie krzesła, na którem spoczęła Eulalja, odczepiając więdnący kwiat czerwonego lauru od piersi swoich.
Skoro zaś powiedział jej nazwisko moje, skłoniłem się lekko i mówiliśmy.
A rozmowa była: że tak świetnej i hucznej zabawy zaprawdę przez cały karnawału ciąg nikt nie widział, lecz to właśnie dlatego wydarzyło się, iż post się zbliżał. —
Wszakże, ile należy w rozmowie pierwszej, mówiłem dosyć z Eulalją, a kiedy Edgar, zbliżywszy się, dorzucił słowa swoje, doczekałem zamknięcia treści i ustąpiłem.
I, nie myśląc nic, wszedłem do onego mdło oświeconego ośmiokątnego salonu — poprawny pisarz nazwałby go komnatą — w salonie tym, czy komnacie tej, usiadłem, na obraz patrząc rembrandtowskiego stylu, i rozmyślałem o udatności światłocienia, tudzież o tem, jako on potoczny — że nie powiem: gminny — wyraz twarzy pewnego podróżnego, chleby łamiącego, przemienia się i chrystusowieje.
A potem owe rzeczy, które właśnie mówiłem z Eulalją, przyszły mi na pamięć i, że kończy się właśnie karnawał hucznie, gdyż post zbliża się.
Lecz nie zaniedbałem wcale i to w pamięci mieć wkreślone, że osoba, której przedstawiony byłem, zowie się — i tu powielekroć zmieszały się nagle wszystkie wrażenia moje.
Aż wyjaśniłem sobie stanowczo, iż przez chrzest święty dla romansu w czasie narodzenia się jej popularnego, jest ona Eulalja, a przez sakrament bierzmowania dla Edgarda herbu Strzała Edgardą, i że na dzień Barbary świętej na świat ten przyszła osoba tyle piękna, a którąby więc w innym względzie poprostu Barbarą nazywano.
Potem, iż post — czyli czas sakramentu pokuty — zbliża się, myślałem, tudzież, jako karnawał zamyka się. A myśląc tak, było już jakoby dobrze po północy i mieć się zaczynało ku porankowi.
I patrząc na ów rembrandtowski pendzel, rozważałem o światłocieniu sztuce, albowiem powiedziećby można bez wahania się, iż do Rembrandta nikt, nawet i Rafael sam, nie znał światła. Linję znał Rafael, jako nikt nigdy nie znał i nie pozna jej, ale światło jego jest światłem wcale bezżywotnem. Rembrandt zaś odkrył i objawił głęboką światła tkliwość i mistyczną logikę.
A to myśląc, było niewiele już do pierwszych zarania chwil. Więc wyszedłem i chłód mię objął, na skroniach wrażliwie czuć się dając i otrzeźwiając oczy moje — a ja szedłem.

II.

I kiedy tak szedłem, to przez schody szerokie tam i ówdzie, to znowu przez sień, marmurem w czarne i białe słaną kwadraty, pusto było dokoła i coraz mniej muzykę słyszeć mogłem, a raz po raz niecierpliwego konia stąpanie i poklask podkowy o bruk słyszeć się dawały od dziedzińca.
Gwiazd ostatnich spojrzenia blade zagasały, ale widocznie były jeszcze, gdzie nie przykrył ich obłok, długi, szary, bardzo na niebiosach obwiśnięty, jako dzikiego gołębia bywają skrzydła.
Służący jeden przeszedł wolno koło mnie, niosąc świecznik z zagaszonemi świecami, a niektóre złamane były.
Przekleństwo jedno zniecierpliwionego woźnicy doleciało mię — — szedłem w ulicę.
I idąc, kiedy spojrzeć chciałem na zegarek mój, która godzina, zatrzymałem się, a oto u obuwia mego spostrzegłem leżącą bransoletkę, która złotem kołem świeciła się, jak owe koła złote nad skroniami świętych w sztuce bywają używane, więc, podnosząc przedmiot, pomyślałem: «Któraż święta zgubiła chwałę swoją?»
Poczem, zobaczywszy, iż była prawie piąta godzina z rana, uważać począłem przedmiot znaleziony.
Dwa złote rogi obfitości, bodźcami swemi na zawiasę związane, czyniły dwa półkola bransoletki, a paszcze rogów onych, jako paszcze potworów, dzierżyły diamentowemi zębami tarcze dwie.
I tarcze te zamykały się i był na jednej «Edgar», a na drugiej napis «Eulalja».
Więc nie miałem uczucia ciekawości, czyją znalazłem zgubę, i szedłem ulicą pustą, a stawało się widno.
Dwukolny wóz jeden ogrodnika, na targ jadącego, przeszedł do pół ulicy i obrócił się w stronę przeciwną.
Z gasnącą latarką i długim hakiem w ręku szedł kilkoletni śmieciarz, a opodal stał kosz jego niepełny — hak był sporszy od wieku i sił chłopca, a chłopiec blade miał oblicze, jako kamienie bruku wapienne, po których szedłem.
Ulicę tę całą przemierzyłem krokami memi i, zamknięte widząc gospody wszystkie, pomyślałem: «Oto przejdę na lewo około ogrodu zamożnego jednego obywatela, którego znałem i lubiłem, bo był poetą. Będzie mi przyjemnie opodal siedziby miłego człowieka przechadzać się, aż godzina śniadania w mieście się zbliży».
I tak uczyniłem. Ale szedłem bez nakreślonego ściśle planu, owszem drogą obłędną i zaułkami, mało uczęszczanemi.
A tam, gdzie murów starych resztki z niepodokańczanych uroszczeń współczesnej architektury wyglądają; a tam, gdzie uliczka wąska ma być na szerszą przemieniona, usłyszałem dzwonek, raz po razu odzywający się, i zobaczyłem dwie służebne, z koszami w ręku podążające w stronę, skąd dzwonek brzmiał. I zobaczyłem po chwili purpurowy niegdyś baldachim w kształcie kardynalskiego parasola, resztką złocenia świecący, pod nim szedł w komży białej proboszcz i niósł eucharystję[29] do chorego — parę osób uklękło i ja uklękłem — szliśmy w stronę bożą.
A pod onym, niegdyś purpurowym, baldachimem najświętsza z dotykalnych i niedotykalnych na świecie rzeczy i istot, kruszyna obecności bożej, szła w gwiaździe srebrnej, płótnem obwiniętej czystem, jakoby tam był pochód króla wygnanego i ostatniego jakiego z panujących — albowiem purpury resztka, i złoceń resztka, i poczet idących lichy był.
I tak, idąc niewiele drogi, weszliśmy do bardzo niskiej sieni, gdzie niewiasta z gminu, silna, acz wieku podeszłego, wyszedłszy na spotkanie, klękła, potem obnażoną po łokieć ręką otarła łzy i wychyliła się z nami do izdebki, mającej podziemia podobieństwo, ale utrzymanej czysto.
A było to, jak poznałem zaraz, mieszkanie śmieciarza miejskiego i ojca onego pacholęcia, które spotkałem był niewiele czasu przedtem z zawielkim hakiem i koszem na lata jego.
Tedy, uwielbiwszy Boga i domówiwszy litanji, miejsce miał obrzęd sakramentu ostatniego olejem świętym namaszczenia, poczem zbliżyłem się do łoża chorego, który zwątpił dla Boga, bo jakoby myślał, iż wstanie z łoża swego, i widziałem, że mówić chciał, ale, sił nie mając, uśmiechnął się i zasnął.
Żona onego wyszła za mną, a, kiedy około jałmużny coś nadpowiedziałem, mówiła mi, że rzemiosło zaprawdę niskie jest, wszelako przy zdrowiu i pracy wcale im starczy. I było mi przykro, iż, jakkolwiek zręcznie do onej jalmużny brałem się, uprzedzono mię, i pomyślałem.
A, dobywszy z kieszeni bransoletkę, w nocy znalezioną, rzekłem: «Oto mąż wasz znalazłby był dziś rano tę rzecz złota, gdyby był zdrów, więc dowiedzcie się w mieście, czyjaby była, i oddajcie!»
Poczem wyszedłem.
Ale o czem myślałem, Bóg to wie, a kroki niosły mię po bruku, ozłacanym gdzieniegdzie wynurzajacemi się z chmur promieniami słońca rannego.
Zwolna, zwolna, znalazłem się potem i w miejscu, skąd zboczyłem był za księdzem, wszakże poszedłem dalej.
Ogród był po mojej prawej ręce, a chodnik, kamieniem równym słany, szedł przy kratach tego ogrodu i kończył się u niewielkiej furty; tam gdy dochodziłem, znajomy mój miły zawołał na mnie po imieniu i obróciłem się, bardzo zadowolony.
On zaś w rannem ubraniu swojem stał u furty, jakgdyby przeehadzał się po ogrodzie i powracał śniadać do domu; miał w ręku kartki, zapisane notatkami, bo był poetą.
Tedy poszedłem śniadać z nim, błogosławiąc kraj, gdzie o tej roku porze tak jeszcze pięknie bywa, i tłumaczyłem się, iż w ubraniu balowem o tak rannej dobie widzi mię, dodając, iż niemniej rano czuwać zaczyna.
Ale on pokazał mi karteczki i o Jutrzence piękne wyrazy dodał, a potem kilka smutnych słów uronił, iż sen nie służy mu, a potem rzekł: «Poetą nie jesteś, więc nie wiesz tego», a ja piłem herbatę, mówiąc: «Jestże się poetą, czyli raczej tylko bywa się?».
On zaś począł dziwnie piękne wiersze czytać, których słuchałem upojony, tem więcej, iż były o miłości kobiety płochej; a skoro zachwycenie prawdziwe w oczach mych spostrzegł, zgniótł one karteczki i już coś miał dopowiedzieć, gdy w liberji sutej jeden z służących jego wszedł.
Ale, skoro wyszedł napowrót sługa ów, poeta skinął ku karteczkom, w fotel rzuconym, i chrapliwie zawołał: «Eulalja!»
I po chwili nauczony byłem, że Edgar herbu Strzała podarunki ślubne posłał już, że okowy złote miały być wzięte.
To wszelako słysząc, powiedziałem, nie taiłem, owszem wskazałem, który śmieciarz dziś zgubioną okowę taką znalazł, a przyjaciel mój porwał się z miejsca swego, bardzo stając się podobnym do Hamleta, i zawołał: «Złotem go osypię!», a ja wyszedłem. —

III.

I wiele, wiele dni gdy przeszło, rozmyślałem raz o nocy onej, ranku, i o osobach, którym za tło ta noc służyła i ranek ów, zwłaszcza, iż ubiegło, mówię, wiele czasu, a nie widywałem nikogo, bo chory byłem.
Aż, gdy miałem się już nieco lepiej, poważny mój przyjaciel pewny przyszedł do mnie i ten mówił mi różne rzeczy, których słuchałem.
Był to zaś czas postu, kiedy nie tańczą i kiedy kaznodzieje mówią w kościołach, a wiele dam po kweście chadza w ubraniach czarnych.
Takie damy weszły już były i do mnie, przedtem, niż przyjaciel mój nawiedził mię.
Ale, kiedy mówiliśmy, zamiar robiąc słuchania słynnego kaznodziei, którego głos właśnie brzmiał co wieczór, wiele zbudowali szczerych czyniąc, i myślałem, że pójdę owdzie pod gotyckim stanąć filarem i stawał mi już w oczach filar ów, wytryskujący rzeźb kwiatami na podobieństwo onego Sakramentshäuschen w Norymberdze[30], który jest litanją płaczu, i wstępnie już byłem rozrzewniony wspomnieniem rzeczy tyle pięknej, otworzyły się naraz drzwi z hałasem, a poeta, wbiegając rzucił mi się w objęcia i zawołał: «Omen, Omen»[31].
Potem mówił: «Edgar jest odrzuconym; podarek przedślubny, skoro ginie, ginie niepróżno!»
A ja, milcząc, słuchałem i poważny przyjaciel mój, na którego poeta nie uważał, milczał także.
«Omen, omen» — powtórzył — «któż wie, ku jakim celom dramy służyć może kobiety płochość?»
I dodawał głosem bardzo mocnym: «Płochość, która wszelako dojrzałym owocem kwiat swój zastępuje, jestże bo plochością?» i coraz mniej określone sensem wołał słowa: «Płochość! Kokieterja! Eulalja!», a tych wyrazów ostatnich gdy domawiał, ona weszła.
Weszła bardzo po cichu, w sukni czarnej jedwabnej, która szeroko łamała się gdzie niegdzie, a niejaki bankier — bardzo szanowny człowiek — towarzyszył tej damie, tacę srebrną trzymając.
Więc ja wstałem i, dobywszy pieniądz srebrny, położyłem; goście moi także dali na składkę.
Lecz Edgara nie było przy damie, kwestę zbierającej, wieść albowiem krążyła, iż z gniewu mnichem chciał zostać!

Potem wszyscy poszliśmy na kazanie, a to było: O sakramentach w ogólności.

P. S. Eulalja poszła za bankiera i są szczęśliwi. —


CYWILIZACJA
LEGENDA
I.

Znajomy mój młody uwagi mi robił, że żaglowym lepiej okrętem przepływać oceanu przestrzeń. Pozwoliłem mu mówić w tym przedmiocie i słuchałem go, oparłszy się kolanem o tłomoczek podróżny, a biodrami o ciosaną z kamienia poręcz wybrzeża portowego. —
Ale, skoro domówił on perjodu, ale skoro spojrzałem na wielki zegar miejski i zmiarkowałem, iż za niewiele czasu parostatek, zwany: Cywilizacja, ruszy z miejsca, gdzie przystał był, i osobę moją z sobą poniesie, przerwałem młodemu przyjacielowi memu jego mówienie.
— Był czas, — rzekłem — kiedy w rzeczywistości dotykalnej pod ręką moja miałem klucze piękności onych, o których marzenie swoje mi przedstawiasz.
A słów tych domówiwszy, wbłąkały mi się w pamięć rymy, które nuciłem, oglądając klamry i zamknięcia podróżnego mego tłomoczka.

Codzień woda w okręt ciecze,
Noga z łoża ani stąp;
Co wieczora, o człowiecze,
W górę rękaw — i do pomp!

Pożegnałem, co kochałem,
Upominek złączy nas;
Ręką jedną przestrzeń dałem,
Drugą ręką dałem czas.

Codzień woda w okręt ciecze,
Noga z łoża ani stąp;
Co wieczora, o człowiecze,
Rękaw w górę — i do pomp!


— Oto i widzisz, — mówiłem mojemu młodemu znajomemu — że rzeczy te nie są mi wcale obce; owszem, od ogromnych żaglowego okrętu podwalin, budowanie arki przypominających, a które spoczywają na samem dnie łodzi okrętowej;
przeszedłszy następnie miejsca ciemne, gdzie ordzawione wodą słoną łańcuchy kotwic się pierścienią lub wyciągnięte są podłużnie w niedbałem na posadzce odpocznieniu; przeszedłszy jeszcze wyżej do korytarzy kabin, i wyżej na pokład okrętowy, którego każda deska biała jest i miękka od umywań, a wszystkie są, jakoby wieko skrzypiec, pięknie wygięte;
i podniósłszy oczy tam, gdzie lin wielu okrętowych niewzdrygliwe siatki się przekreślają na niebiosach, albo i gdzie powietrze rozbija namioty swoje szerokiemi żaglami, albo i gdzie trzy masztów krzyże kończynami swojemi podobne są jakiejś mistycznej troistości, kiedy umierają we mgłach rannych, w mętach opalowego światłocienia a wilgoci ciepłej i słonawej, mętach, niekiedy przedartych zgubionemi przez odeszłe słońce promieniami — — wszystko to, jak widzisz, jest mi znane.
To — i nadto huk żagli pękających, do wystrzałów poddać się mającego miasta podobny, i upadanie majtków niebezpieczne ze szczytów zatrzęsionego burzą masztu, i przekleństwa ich, językiem mówione morskim, który może jeszcze fenickie ma w korzeniu swoim pierwiastki, i niecierpliwienie się czterech łodzi, zawieszonych po okrętu bokach, a które tylko w czas przystani spokojnej lub w czas ostatecznego niebezpieczeństwa bywają z łańcuchów swych spuszczane.
Jakoż — od oczyszczanego najstaranniej miedzianego gwoździa okrętowego aż do gwiazdy w niebiosach, jak gwóźdź błyszczącej;
takoż od szafirowej chwili najpogodniejszego uciszenia aż do czarności otchłannej burz powietrznych, od wyciągniętych różowych rąk dziecięcia ku rybom wielkim, co idą za okrętem, niby że psy domowe, aż do rzucających twarde rozkazy gestów okrętowego kapitana, w rękawice futrem szorstkie uzbrojonego; jakoż — od oczyszczanego najstaranniej aż do tego, co tobą jako liściem suchym pomiata i czyni ciebie znikomością, podrywaną z planety, albo daje ci uczucie, do onych dwóch w niczem niepodobne: bo uczucie tępego i głuchego spokoju materji ze znużenia, uczucie głębokie i nikczemne, podobne do rozmowy ciała człowieczego z piaskiem grobu, który jemu należy, albo atomów, ciało człowieka składających, z planetarnym ciążenia środkiem;
kiedy, jednem słowem, jesteś dlatego tylko, że chwilę przedtem byłeś, nim, na mokrym i mętnym zwoju poplątanych sznurów okrętowych wyciągnąwszy się, rzekłeś sobie niezrozumiałym językiem dla nikogo: «Oto jest stateczność i spoczynek».
O! tak — powiadam tobie, i widzisz, że poezja tych rzeczy bezpośrednio mi znana, ani co nowego pod tym względem obiecywać sobie potrafiłbym!
Lecz zmęczony już jestem i dlatego wybrałem dogodny parostatek, Cywilizacją zwany, ażeby wśród rękojmi, które człowiekowi epoka ofiaruje, zarazem drogiego użyć spocznienia i zarazem chwili jednej nie utracić, z szybkością wielką postępując.
A kiedy to mówiłem, usłyszeliśmy niecierpliwy poświst i usłyszeliśmy gwałtowny szum wybuchań kotła parowego. I żeglarzy dwóch w kapeluszach, na których wypisane było słowo: Cywilizacja, ujrzeliśmy idących ku nam po szerokiej desce, łączącej pokład statku z wybrzeżem. Ci uchwycili podróżny mój tłomoczek, a ja uścisnąłem miękką rękę młodego mego znajomego i poskoczyłem za unoszącymi ciężar, aż wzdrygnęła się deska, która wybrzeże z Cywilizacją połączała.
O! deski te — żebyście wiedzieli, jak deski, które w portowych miastach na wybrzeżach martwo i cicho leżą, żebyście wy wiedzieli, do ila patetycznemi[32] one są sprzętami! Wszakże one niewięcej nad półtory stopy bywają długie, a połączające nieraz świata części! —

Pożegnałem, co kochałem —
Upominek złączy nas:
Jedną ręką przestrzeń dałem,
Ręką drugą dałem czas.


II.

I nie wygłaszając słowem mówionem, ale tylko nutą samą pośpiewując te rymy, wbiegłem pomiędzy ramiona dwóch żandarmów, którzy odpłynięcia statku strzegli, jako karjatydy[33] dwie, czczość powietrza podpierające. I oto pomiędzy onymi policjantami dwoma, jakoby przez odrzwia flirty żywej, wszedłem na Cywilizacji pokład.
Pięknie było. Świeciło słońce boże, odbijając przybywające do nas przez otchłanie otchłani promienności swoje w świecących guzikach policjantów i w mosiężnych parostatku gwoździach — czystość albowiem i porządek nigdzie może więcej uwidomionemi nie bywają, jak na odpłynąć mającym statku parowym.
A że znałem tam, wśród podróżnych, niejakiego lekarza, powielekroć drogę tę robić nawykłego, tedy umyśliłem sobie, iż obeznać mię będzie mógł nieledwie ze wszystkiem i nieledwie ze wszystkimi.
Był to zaś człowiek wieku podeszłego, który, przez lat trzydzieści lekarskie rzemiosło praktykując, tak wielką zyskał sobie wziętość, iż nareszcie musiał zaniedbywać powierzających się mu chorych, z powodu, iż zbywało mu czasu na indywidualności ich mięć względy; wycofał się przeto jak mąż zacny z tak niebezpiecznego pola prac swych i przestawał najwięcej z przyjacielem swoim adwokatem, który niemniej tąż samą drogą, dlatego tylko, że słynnym był i sumiennym, na prywatne usunął się był ustronie.
Tych mężów dwóch szukałem oczyma memi, na statek wchodząc, ale mieszało się jeszcze krzątanie się podróżnych, którzy właśnie że weszli, i krzątanie się służby okrętowej, którą portowy rządził pilot[34]; spostrzegłem więc tylko kilku dzikich ambasadorów niejakiego książątka z wysp odległych, którzy z tłumaczem swym i służbą obchodzili dokoła wnętrze okrętu, macając rękoma poręcze wschodów mahoniowe i ozdoby mosiężne, bardzo świecące — a na twarzach tych dzikich była radość, że wszystko dokoła jest tak równo, pięknie i gładko.

III.

I płynęliśmy dzień jeden i dzień wtóry, a dnia trzeciego, gdy byliśmy jeszcze na onym wstępnym oceanu pasie, gdzie zielone fale uderzają o ściany wapienne i pionowe wysp niewielkich, wzmogły się wiatry znaczne i była burza. Co jak tylko się pomiędzy podróżnymi rozgłosiło, zeszli jedni do kabin, ażeby wyciągnąć się na łóżkach swoich, drudzy zaś na pokład okrętu pośpieszali, ażeby — mówili oni — burzę widzieć.
I widziałem, jako wstępował na ów pokład niejaki oficer kawalerji, płaszczem się swoim okrywając, z pod którego kończyn świeciły się krzywe ostrogi. Był to energiczny człowiek i mający gesta niespokojne, jakoby szukające wkoło siebie, czyli nie jest co do uskromienia.
Żywioł wszelako rozhukany, parskając białemi śliny swemi, mało waży sobie energję ludzi pojedyńczych, skoro te nie za pośrednictwem praw, żywiołowi onemu właściwych, krzątają się, i jakkolwiekbądż sprężyście się niepokoją, jest to żywiołowi obojętne.
Majtek jeden w opończy ceratowej, od stóp do głów strumieniami wody jaśniejący, przebiegł, gwiżdżąc obok oficera kawalerji i podtrzymał zachwianą postać niewieścią, która właśnie że na pokład wstępowała, trzymając się ręki pewnego młodego podróżnego.
O osobie tej zaś mówiono na okręcie, że jest przez nadobnego towarzysza swego wykradzioną.
Piękna była to dama, ale co do nieposzlakowanej dorodności, należało się więcej jej miłemu, który przytem bardzo rzewliwe miał spojrzenia i ruchy więcej niż wykwintne.
Spoglądali oboje, jako ludzie morza nieświadomi, którym się wydawa, iż burza morska ustępów nie ma, bardzo blisko uczuć się dających, ale że jest czemś zdaleka i odrazu do widzenia możebnem, jak opera.
On zatopił błękitne oczy swoje w chmur nawały, a ona zdała się wejrzeniem i poczuciem iść za wszelką myślą towarzysza, gdy tymczasem miotły się fale ogromne na przechylany w otchłań pokład, i nie było bynajmniej winą moją, że dostrzegłem obuwie więcej niż lekkie na udatnych stopach nieznajomej, tak, iż myślą mą było zbliżyć się i ostrzec tę osobę, jak dalece naraża zdrowie swoje; lecz, gdy na to wspomniałem, iż wykradziona jest, wstrzymałem się i zwierzyłem to zacnemu doktorowi, z którym na jednej z ław pustych usiedliśmy.
Ku czemu poważny mój przyjaciel rzecze do mnie:
«Obraziłbyś młodego tej pięknej osoby towarzysza, ale i ja sam dopiero jutro uwagę tę zrobić im potrafię, gdyby mię w tym względzie zapytano; jakkolwiek znam młodzieńca, owszem, dlatego właśnie, iż znam go, jestem ostrożny. Jest to albowiem czuły człowiek. Czuły, mówię, to jest, obraźliwy: raz usłyszysz od niego łzą rzewną przesiąkłe słowo, drugi raz znowu jedną ztych sentencyj, która, gdyby była wyrzezaną na mosiężnej gałce grubego jakiego kija, zaledwo że byłaby na miejscu swojem. Przytem słodkie i tkliwe ma on chwilę — sam powiada, iż jest artystą: żony swojej pod rękę mu nie dawaj, bo się jej oświadczy z łzami w oczach — książki mu ani parasola nie pożyczaj, bo gotów je zatrzymać sobie na pamiątkę!»
A gdy słów tych właśnie domówiał poważny mój przyjaciel, spostrzegliśmy, że i oficer kawalerji, mojego będąc zdania, zrzucił płaszcz swój szeroki, pod stopy go pięknej nieznajomej chcąc podesłać; lecz ośmiu majtków zadyszanych z wołaniami, służbie okrętowej właściwemi, przewleklając tamtędy ogromną linę, rozdzieliło nagle ową grupę i wepchnęło ją w otwór, którędy schody do salonów i do wewnętrznych kabin prowadziły.
Poważny mój przyjaciel i ja wcisnęliśmy się w głąb siedzenia, aby przez to dać miejsce linie ciągniętej, a obok nas zajmował miejsce człowiek, do pół oblicza szalem wielkim szkockim osłonięty, który zwykł był zacięcie milczeć albo się o rzecz najmniejszą oburkiwać i którego przeto na okręcie zwano konspiratorem[35].
Był to wszakże spokojny obywatel, ale hipokondryk i boleściom romatyzmów podległy, a który, że wiedział, iż go za konspiratora uważano, nie tłumaczył się z zarzutu tego, aby przeto na siebie tem więcej podejrzeń nie sprowadzić.
Korespondent jednego z bardzo użytecznych dzienników europejskich miał wyraźnie na oku postać ową w szal szkocki do pół oblicza osłoniętą, a majtkowie nieraz znakami masońskiemi[36] milczącego obywatela pozdrawiali.
Ściśle rzecz biorąc, burza była zaledwo tyleż burzą, ile ów o zbrodnię stanu posądzany podróżnik był tem, za co go brano. Są albowiem zawichrzenia morskie, które zdawałoby się, że ku temu tylko istnieją, aby świeżo zapoznanym z tego rodzaju podróżą gościom zadowolenie sprawić.
Kapitan się nie ruszał z wielkiego salonu, gdzie grał w szachy z tłumaczem ambasadorów dzikiego książątka i żuł cicho amerykański tytuń, żółty jak złoto.
Po przestanku niewielkim rozświeciło się powietrze i wielka jakoby błogość napełniła je wiosennem tchnieniem, a na ogromnej przestrzeni fal ruchomych i pianami białemi grzbiety swoje giętkie rysujących położyła się ogromna tęcza, która dla niezmiernego wody obszaru nie dostawała prawie niebios, ale raczej podobną była do ukośnie wspartego gotyckiego okna, poza którego szybami trójbarwnemi widać było każdą z fal, i widać było wszystkie fale, coraz drobniej łamane, aż do nieustannie ruchomych a ostatecznych kresów widnokręgu.
Że zaś na okręcie każdym są osoby, które dopiero zjawisko jakie rzadkie wywołuje z ich kabin, albo które, i owszem, wtedy jedynie na pokładzie pokazywać się lubią, kiedy domyślać się można, że jest pusty, miałem przeto sposobność zauważyć, iż płynęliśmy w towarzystwie katolickiego księdza misjonarza tudzież kilku zakonnic, na dalekie świata krańce nieść mających służby swoje, miłość i pokorę.
Ci jednak podróżnicy, ażeby suknią kapucyńską i szatami wyłącznych krojów nie wzbudzać śmiechu, bardzo rzadko się na Cywilizacji pokładzie pokazywali.
Tęcza nikła powoli, a okręt nasz wielkiemi swemi kołami na dwie strony odpychał góry ogromne tych fal czarnych, które nieraz od najwyższych okrętu żaglowego masztów wynioślejsze bywają i zwiastują pośredni, że nazwałbym, osiowy, pas oceanu. —
Emigrant niejaki — zacny człowiek — i podróżnik jeden uczony, który wyłącznie archeologją się zatrudniał, zbliżyli się do ławy, którą z przyjacielem moim zajmowałem, ale ten, którego zwano konspiratorem, uprzedził ich gestem pogardliwym, okazując, iż wystarczającego miejsca nie było.
Zdarzenie to, acz małe, byłoby mi wcale nieprzyjemne, gdyby nie poszło za niem pośpieszne przyjaciela mego ostrzeżenie, który, wszystkich podróżnych znając, tak do mnie mówił:
— Emigrant ich bardzo szanownym jest człowiekiem i zaiste, że o nim powiedziećby należało, że konsekwentny jest. Cierpiał on długo w Europie i oto poza jej krańce teraz udaje się odpocząć. To zaś go przedewszystkiem zbliża z archeologiem, iż ów pierwszy, będąc rzymianinem, chce nieodzownie Rzymu na stolicę Włoch odrodzonych, archeolog zaś dalej się posuwa, proponując, aby koniecznie stolicą Polski przyszłej była Kruszwica, lub przynajmniej stojąca na Gople wieża mysza. Co zaś do Francji, tą ma rządzić prokonsul rzymski, w monumentalnem Nimes lub Arles[37] obyczajem dawnym konsystujący[38].
— Jedna wszakże rzecz jest szczególniejsza. — dodał następnie mój przyjaciel — to jest, że mąż, oddany po szczególe samej tylko archeologji, nigdy na mszę nie chodzi!
— Cóż więc, — rzekłem — pojąć on może z umiejętności swojej?
A przyjaciel mój mi odpowiedział:
— Jest partykularnym[39] akademji korespondentem.
I chciał jeszcze dalej coś mówić mój przyjaciel, ale usłyszeliśmy, iż emigrant począł przypatrującemu się znikającej tęczy kapucynowi ciskać żarty z udziału Świętego Ducha w kościoła sprawach, żarty, gwałtem jako przedmiot naciągane; a rozmowa ta rosła bezprzykładnie i już mogła była wkoło siebie wiele osób zgromadzić, gdyby nie pokazanie się nagle redaktora jednego z bardzo użytecznych europejskich czasopismów, którego to emigrant skoro spostrzegł, uchylił się na bok magnetycznie, jako kiedy północnej jakiej armji sierżant robi miejsce samemu generałowi.

IV.

I płynęliśmy jeszcze trzy dni i jeszcze pół dnia, co uczyniło razem sześć dni. A około południa dnia siódmego wyszedłem na pokład okrętowy, czując uciśnienie smutku — smutku, którego treść i powód były mi zupełnie nieznajome.
Są albowiem boleści wnętrzne i udręczenia ducha, które się bezpośrednio i doraźnie z pochodzenia swojego nie tłumaczą. Co większa, iż sama wrażeń ekonomja i następstw ich porządek nie są rzeczą dla śmiertelnika najjaśniejszą.
Jakoż, wielce chcąc płakać, ale nie mogąc i jednej łzy uronić, aby spadła w ocean, przysłuchiwałem się perjodycznemu chrząstowi budowy parostatku z niedbałością człowieka, któremu jest wszystko obojętne.
Cywilizacja zaś szła, jak nigdy, wielką dymu kolumnę na niebiosach i nikły ślad na falach oceanu zostawując za sobą.
Ludzie dzicy z tłumaczem przechadzali się po pokładzie, ogłaskując rękoma poręcze i wręby okrętowe, a widziałem radość na ich obliczach, że tak wszystko równo, pięknie i gładko.
Wszelako, siedząc, nie powiem w zadumaniu, ale w czczości myślenia, rozświeciło mi się nagle zupełne pojęcie istoty smutku mego — rzecz, której się bynajmniej nie doszukiwałem sztuką badania. Tak dalece pewno jest, iż, ażeby zapalić ogień, urządza się zaprawdę długo wszelakie palne materjały i zanieca się iskrę; ażeby buchnął tenże ogień, trzeba jeszcze dla tego wszystkiego chwili pewnej, która, siebie nadto dodając, czyni, iż nagle całość plonie.
I nie inaczej rzecz się ma z myśleniem.
I oto więc rzekłem sobie naraz:
— Zaiste, że przyczyną smutku mojego jest zupełna samotność. Cóż albowiem wszystkość tych obywateli okrętu naszego pomoże mi, albo w czemże jesteśmy sobie współudzielni? Nie wystarczyłoż oto siedmiu dni, ażeby dojść do tego, iż, otworzywszy usta, można wiedzieć naprzód wszelkie następstwa dialogu — wiedzieć: co cłlowiek czuły, i co oburkliwv obywatel, i co energiczny oficer, i co archeolog, co emigrant i co redaktor jednego z bardzo użytecznych europejskich czasopismów odpowiedzą. Myśl żywotna w ludzkości byłażby tak mechaniczną pracą i tak źródłowej żadnej wnętrzności swojej nie mającą? Prawda jestże tylko ostatecznością, wynikłą ze starcia się i wzajemnego odpychania jednostronnych humorów, rozmawiających z sobą obywateli? Ale sama przez się ażali, powtarzam, prawda nie jest niczem, tylko czczością myślenia — tylko jestże ona jakoby tem miejscem na coś przypadkowego, i ta jakoby idealnie pojętą próżnią, o której się mawia w umiejętnościach, wiedząc wszelako, iż próżni nigdzie niema? Jednem słowem — jestże wiec prawda kłamstwem?
Albo mamże raczej przypuścić, jako obowiązujące ostatecznie pojecie: iż prawda jest wynikiem tylko samej redakcji myśli i zdań? I że ona przeto jest jako te na cyrkach płatnych amazonki, które, z pędzącego wokoło siodła i konia, podskakując, przebijają czołami, w korony ubranemi, wielki arkusz bibuły, ażeby po drugiej tegoż arkusza stronie na uciekającego upaść źrebca, przy oklasku i przy śmiechach rzeszy patrzącej?
Zaiste, że jedna jest rzecz, łącząca doskonalej obywateli okrętu tego — rzecz, mówię, jedna jest.
A, słowa te wyrzekłszy, uderzyłem nogą w ruchomy pokład statku, jakoby powiadając sobie samemu: «Oto jest ta rzecz jedna, i nic więcej».

Szczególniejszej natury powiew i poświst zerwał płaski kapelusz jednemu z chłopców okrętowych, porzucając go precz, daleko na fale oceanu, a na kapeluszu tym wokoło była wstęga czarna i był złocony na niej napis: Cywilizacja.

V.

Kilka osób poskoczyło wraz ku wrębowi okrętu, gdzie wiatr pomiótł kapeluszem, nie ażeby myślą ich było coś w tem pomóc, ale że to w naturze nagłych wydarzeń leży, iż za sobą nerwy pociągają.
Szczególniejszy był to wiatru poświst, nie mający nic w sobie podobnego do otaczającego nas powietrza — zimny, nagły, ale nie dorywczy i przechodni, owszem, utwierdzający się co chwila, jakby całą atmosferę miał odmienić i odmienić miał siłę.
Ci, co w morze patrzyli, kędy już na pianie fal dalekich dojrzeć nie można było kapelusza, spostrzegli nagle krągłą bryłę, jakoby kryształ jaśniejącą, którą koła okrętu odepchnęły, aż usłyszany mógł być odepchnięcia owego cios i poszturg.
Majtków dwóch pobiegło na maszt główny. Rozruch jakiś i poszept wywołał samego kapitana, który, krokiem mierzonym przeszedłszy schody, stanął w odrzwiach do pół widny, zakryty wnętrzem schodów. Kapitan ręce miał w kieszeniach, czapkę na tyle głowy zarzuconą ukosem i poobiednie piórko w zębach.
Ktoś z podróżnych usłyszał w kuchni okrętowej, że zbliżają się lody niespodzianie, od północnego bieguna oderwane i płynące obszarem oceanu, ale tenże sam w chwil niewiele głośno zaprzeczał, jakoby coś podobnego miał usłyszeć.
Tymczasem wszelako dookoła już było zimno i grudniowo, a mało kto zostawał na pokładzie i zmrok upadł wcześniejszy, niż za dni przeszłych.
I stało się coś pomiędzy podróżnymi w salonach okrętu, ale wiedzieć nie można było, o co idzie.
Ktoś powiedział, że wiele dni podróży naszej straciliśmy; ktoś pomyślił, że sam kapitan pomylił się w rachunkach swoich.
Przy herbacie wieczornej usługa poczęła być mniej ściśle dopełniana, a kapitan bynajmniej się na dole okrętu nie pokazywał. Uważałem, że energiczny oficer kawalerji wziął w protekcję swoją piękną osobę wykradzioną, a młodzieniec czuły zbierał klucze od podróżnych torb i tłomoków.
Zaś około północy, kiedy jeszcze nikt nie spał oprócz dzieci, a zakonnice podróżne w kabinach swoich kryjome modlitwy odmawiały, usłyszano wołania niezwyczajne na pokładzie, który był ciemnością bezksiężycowej nocy osłonięty, tak, że na mdlej niebios jasności czarna ledwo plamą się wydawał przechadzający tam i owdzie po strażniczej desce kapitan, który z niej już od wielu godzin nie zstępował.
I uważałem go, o ile dostrzec można było, że był spokojny.
Ale wołania niezwyczajne i po całym rozlegające się okręcie, spowodowawszy za sobą kilkunastu ludzi służby żeglarskiej, pędem wielkim biegnących z zapalonemi w rękach kagańcami, uczyniły, że bynajmniej już wątpić nie można było o nadpływającym szlaku wielkim polarnych lodów, które każdy mógł widzieć. Bryłami ich ciskały ogromne fale, co dawało nadzieję, iż wielkim pędem statek mimo przemknie, i szło jedynie o to, aby na widnokręgu krańcach dojrzeć, ażali gdzie mnogiemi lodów pokładami zaostrzone powietrze, na rozłomy te oddziaływając, w jednolite prawie całości ich nie jednoczy.
Poświsty wiatru, jakby brzemiennego szronem, raz po raz przez wszelaki otwór budowy okrętowej przechodziły.
Cofnąłem się w jeden z korytarzy, lecz zbłądziłem w kuchni okolice.
Majtków kilku spostrzegłem, pochylonych nad beczką wódki, którzy poza ramiona swoje półostrożnem a półpogardliwem cisnęli ku mnie spojrzeniem.
Zdawało mi się, że kapitan otarł się o ramię moje w korytarzu, i zdawało mi się, że ten, który mię właśnie ubiegł, miał pistolety w rękach. Usłyszałem dwa strzały i dwóch ludzi pijanych, odepchniętych od beczki konwulsją śmierci, zobaczyłem; poznałem kapitana z dymiącemi w rękach pistoletami — dawał rozkazy reszcie żywych, którzy zdawali mi się trzeźwieć.
A, cofając się od jęku konających w boczny statku korytarz, usłyszałem śmiechy, przekleństwa i gadanie ochrypłem gardłem niestateczne i coś podobnego do naglonych pośpiechem modlitw, więcej przeklinaniu podobnych.
Zobaczyłem, że emigrant wychylał butelki, a archeolog zbierał próżne i nadziewał je rękopismami swemi, na niebezpieczną się chwilę przygotowując.
W salonie redaktor zapowiadał, iż trzeba, ażeby się wszyscy zgromadzili dla wystosowania komitetu, złożonego z mężów zaufania, któryby nadwerężonego strzegł porządku, ale koło lewe właśnie wtedy, o ogromną bryłę lodu uderzając, wyszczerbiło się z łoskotem strasznym i cały się okręt wstrząsł gwałtownie.
Kapitan po raz pierwszy usta swoje otworzył dla zapowiedzenia publiczności, iż oczekuje świtu, aby niebezpieczeństwa ważność mógł ocenić.
I widziałem, że z krzyżem w ręku wszedł kapucyn nogą bosa na okrętowy pokład, ale mu kapitan kazał precz iść, ażeby się panik[40] nie roznosił pomiędzy publicznością i majtkami. Parę głosów powstało przeciw temu, owszem żądając księdza. I zawołał kapucyn: «Na morzach tych czasu onego Krzysztof Kolumb w takimże, jak ja dzisiaj stroju...» ale kapitan ręką skinął i odsunięto mnicha, a redaktor ozwał się do publiczności, że stateczniej niźli kiedykolwiek władzę prawą szanować trzeba, i mówił jeszcze coś więcej o przesądach ultramontańskich[41], czego wszakże zrozumieć nie można było, bo był pijany.
Kapitan zaś, przeszedłszy mimo mówcy, skinął ręką, ażeby się dzieci i kobiety w okolicy głównego masztu trzymały, potem wytężonem okiem szukał długo pierwszych brzasku jasności i chciał jeszcze raz wnijść na strażniczą deskę, ale w połowie schodów się zatrzymał i zawołał głosem wielkim ku maszyniście nadół: «Ognia!» —
A oto nagle cały okręt zdawał się porywać jako balon, który właśnie że uwiązania swe opuścił, i wszystko, co było na okręcie, jakoby się zaniosło na pęd wielki, gdy wraz góry lodowe z dwóch stron statku na koła dwa się wtarły, aż odpryski wielkości przeraźliwej, ponad głowami tłumu lecąc, uderzyły o komin okrętu z dziwnym łoskotem.
Chciałem gdzieś iść — gdzie, nie wiem. Chciałem szukać kogoś — nie wiem, kogo. Wydawało mi się, że odebrałem w czoło uderzenie wielkim lodu odłamem, lecz rozeznać nie mogłem, czy mi się w oczach zaświeciło, czyli zajaśniały blaski ranne.
Zgadywałem, że uwięziony za dwa swoje koła parostatek targał się tam i owdzie na podobieństwo uwikłanego w pęta słonia; a cokolwiek poruszyć się chcąc naprzód, lubo, gdzie, nie wiem: uczułem się nagle porwanym, jak ciężar martwy, i uczułem się zatoczonym po pokładzie, i rzuconym głową na przedmiot miękki, który dawał mi się poznać, że był ramieniem. —

VI.

A kiedy — już nie wiem, które od onej pamiętnej nocy — słońce weszło, rozpoznawać zacząłem, iż oparty jestem o ramię siostry szarej, jakoby podobnej do jednej z owych, które na rozbijającym się statku byłem widział.
Ale umysł mój był osłabły i zdawało się, że, niewiele już prawa do rzeczywistości posiadającym będąc duchem, począłem spojrzenia moje ograniczać na widnokręgu, niezbyt od dłoni mojej szerszym.
Więc patrzyłem na fałdy grube szaty wełnianej, którą zakonnica była osłonięta, i podniosłem palec, ażeby z sukni jej odtrącić plamę zastygłego wosku, którą okapana będąc, wydawało się, jakby jej różaniec bursztynowy po fałdach spływał.
Ale ona rzekła mi głosem dziwnym, bo podobnym do wszystkich głosów wszystkich przyjaciół moich:
— «Wosk ten zostaw, albowiem jest z gromnicy, którą na pogrzebie twoim trzymałam w ręku».


OSTATNIA Z BAJEK
I.

Powiew Swobodny, który był i jest wszędzie, gdzie się działo i dzieje życie, tak mówi do zatrzymanej myśli:
Nie wierzcie, lub nie dowierzajcie, gdy was nauczają, że bajka jest literacką formą, przemyślnie ku temu wystosowaną, ażeby prawdy drażliwe, osłoniwszy dowcipnem postaciowaniem, gładziej przemycać.
Takowa przemysłowa robota zaczęła się stosunkowo bardzo późno[42], a takie literackie bajkopisarstwo dopiero aż po przejściu całej jednej epoki, bo dopiero w okresie aleksandryjskim[43], pojawia się.
Człowiek sobie tego sam przez się nie wyrafinował, że zwierzęta i twory inne mówią, rozmawiają, że język ten myśli powzajemniał, że on istotnie jawił się i używał. Owszem, właśnie, iż tak było w rzeczywistości; więc, skoro okres tego z naturą obcowania zawarł się i oddalił, powstała wtedy bajka, tak, jako po częściowych rapsodjach, sporadycznie tam i sam zaśpiewanych, ocaliła się pełna epopeja.
Do rozmówienia się potrzeba czego? Potrzeba spółpołożenia, języka i uczucia prawdy.
Spółpołożenie człowieka ze zwierztami i tworami innemi, lubo na rozmaite oddalenia, jednakowoż istniało zawsze i może dziś istnieje. Języki zaś, jakkolwiek się tak bardzo rozdaliły, iż człowiek rozsądny (sic!) odmawia własności mówienia zwierzętom i tworom innym, jednakowoż ten ich język, mimo zupełnego zaniechania swojego, istnieje, i podobno, że więcej nieco, niż niektóry ostatecznie zacofany djalekt języka Papu[44].
Co się tyczy zaś uczucia prawdy, zdaje się mnie, że to nie troszkę, lecz że bardzo zapomina się o tej właściwości Prawdy, iż wszelki żyjątek uczucie jej posiada, jakkolwiek w stopniu odmiennym.
Popróbuj udawać zagniewanie, zamierzając się na psa żartem, a zobaczysz, jak on to rozeznawać i podejrzewać będzie. Gdy tymczasem potrąć go najlżej, lecz serjo, — zobaczysz, jak to on przyjmie.
Psa się zaś tu cytuje nie jak wyjątek, lecz dlatego, iż przezeń najczytelniej dawa się okazać wniosek nasz.
Atoli najdrobniejszy robaczek inaczej przyjmuje potrącenie kołysaną przez wiatr gałązką, inaczej podniesioną nań z woli człowieka. Nieodmienny zielony polny pajączek, gdy ma na przeciwne sobie brzegi strumienia nicią przekroczyć nadwodną, przyjmuje, jako oczekiwane, potrącenie wiatru, które go za jego myślą niesie, lecz tenże cołnąłby się przed takiemże samem, wywartem przez człowieka wolę i podmuch.
Uczucie prawdy w roślinach mniej jest jasne. Czułek[45] prawie tak samo przyima nieumyślne jak umyślne potrącenie.
Skoro więc było i jest spółpołożenie istot, skoro był i jest język (patrz w odsyłaczu), skoro było i jest prawdy uczucie; istnieją zatem główne trzy warunki rozmawiania i porozumiewania się.
To też zwierzęta i człowiek rozmawiały, jak rzekło się.
Ogromny słoń do dziś jedynie na tym warunku służy i niema dlań wędzidła żelaznego, albowiem mogłoby za słabem okazać się: trzeba więc czegoś silniejszego to jest stosownego używania sylab śpiewnych i porozumienia się.
Tak do zatrzymanej myśli mówił Powiew Swobodny, który, że był i jest wszędzie, gdzie się działo i dzieje życie, znać może rzeczy.
I dodał on:
Ale odkąd i jak nastąpiło to rozdalenie pomiędzy zwierzętami a człowiekiem, które dziś dwa osobne stawi obozy?...
Jużci, że odtąd, odkąd człowiek samego siebie tylko w stworzeniu poszukiwał, nic poza ten widok nie ważąc sobie.
Arabski koń innego nie zna wcale zbliżenia się człowieka, tylko odwiedziny; tam zawsze przyszedł ktoś do kogoś i oni rozumieją się — owszem, on podziela nawet interes wzajemnej uprzejmości, bo koń arabski, gdy jest podochoconym, chce dla przyjemności swojej, ażebyś mu koło uszów strzelił parę razy z pistoletu, co przecież nie jest zwierzęcej jakiej potrzeby wynikiem...
Natomiast, skoro przed kupującego sobie konia do zwożenia kamieni lub beczek przyprowadzą zwierzę i okaźnie postawią, on zaś za pierwszym rzutem oka wyczytuje sobie siłę machiny, to szerokość piersi, to nóg moc obliczając, i dopiero po zrewidowaniu materjału widzi nareszcie zwierzę, a może nigdy stworzenie — jużci, że rozdalenie pomiędzy tym człowiekiem a zwierzęciem onem tak jest zupełne, jak zbliżenie kogo innego z koniem arabskim, wyżej nadmienionym.
Tem to zachowaniem się i tą drogą nastąpiło rozdalenie człowieka i stworzeń.
Zwierzę odtąd nie szło drogami swemi, jak swobodniejszy ptak, mający swoje szlaki i odloty, interesom jego właściwe; ale zwierzę odtąd uciekało, i szlaki, przezeń przebiegane, są szlakami ucieczki.
I oto jeden z trzech warunków porozumiewania się, to jest spólpołożenie istot, przestało istnieć; za niem począł się oddalać język zwierząt od glossolalijnych[46] z ludzkim zbliżeń.
Dopiero zaś, kiedy takito okres zamykał się i zamykając oddalał, starano się z jednej strony przynajmniej dogmatycznie ciąg onegoż utrzymać, tam i ówdzie wydzielając gaje święte, dla uderzenia siekiery niedostępne, utrzymując zwierzęta i ptaki czczone w dworcach świątyń, podobnież i drzewa[47].
Z drugiej zaś strony, na tradycji minionego dramatycznego stosunku poczeła się dopiero urabiać bajka.
Kierunki te dwa, lubo z tejże samej wyszłe przyczyny, musiały się względem siebie jątrzącemi znamionować. Bajka albowiem upowszechniała jawnie, co inni uwyłączniali i zawierali tajemnicą. Wprost przeciwne parcie gdy do starć dochodziło, w takowem ginie bajkotwórca półmityczny, Aizop[48]. A ginie on właśnie tą śmiercią, którą zwykł był rabiać sobie satysfakcję tłum podniecony, bo zepchnięcie ze skały w przepaść było wyrzuceniem kogo za społeczeństwo i tarpejska skała nie jest bynajmniej żadnem rzymskiem wyjątkowem prawem.
— «Kmieć, przewożąc bóstwo, utwierdził je na grzbiecie osła (mówi Aizop); temu gdy kadzą i kłaniają się, osieł spyszniał i wierzgać począł. Alić obitym zostaje on przez kmiecia, aby wyjaśnionem okazało się stanowisko bóstwa, człowieka i zwierzęcia».
Taka to bajka jużci, że za dni, kiedy około tych zadań i wątpliwości namiejętniły się umysły, nie zapewniała jej autorowi pogodnego wczasu i była zjadliwszą rzeczą, niż to sobie wyobrażać dziś zwykliśmy! Ona wszelako, i może nie inna, najwyraźniej dzieło i działalność Aizopa okazuje.

— — Do zatrzymanej myśli podobno że jeszcze miał co mówić Swobodny Powiew... lecz nadlatywał właśnie anioł, a ten bystrzejszy jest, i oto Powiew Swobodny pośpieszył iść za grą skrzydeł anielskich.

II.

A anioł leciał ponad siołem, które z obfitej zieloności drzew różnych przeświecało wesołemi oknami domostw. Godzina była południowa; na niedożętych łanach, tam i sam, w cieniu niebieskim snopów spoczywali żeńce...
Ruchu żadnego nie było, nawet idący drogą żebrak wstrzymał się i na uboczy przyległ. Na całym obszarze widnokręgu niebios jeden tylko maleńki obłok, biały, zawisał...
Kiedy się podnosił anioł kręgiem... kręgiem... brzmiała odeń pieśń naokoło:
«Wy pokwapcie się, lekkie, składne, jasne motyle, i wy, muszki drobne, złote jak iskry! Wy, ptaszki wesołe, i wy, zwinne polne i leśne zwierzątka... Wszystek ten drobny świat, który jakoby zabawkami dla kogoś doskonalszego jest nastręczonym, niech się on kwapi dziś, gdyż oto dni temu nieco najpiękniejsze ze stworzeń, człowiek przyszedł na świat!
«On chrzest przyjmie dziś, a teraz śpi, w białe pieluszki owinięty i pogrążony w półcieniu szafirowym jedwabnych kotar — bardzo piękny, nie udawający nic, szczery i zewsząd wdzięczny. Tam w oknie tem, rozigranemi jak bluszcz białemi różami oplecionem, nowonarodzony mieszka...
«A ktoby powątpiewał, że najpiękniejszem ze stworzeń jest człek niemowlę, ten niechaj je ogląda w domu Ojca naszego, w kościele... Cóż wdzięczniejszego jest, w każdym ruchu i w oglądaniu się na wsze strony szukając Wszędyobecnego, jako jest niemowlę, czyniące nabożeństwo swej niewinności...? Ono nie idzie za tłumem, ani do świecących blasków kapłańskiego ubrania wyciąga rączek, ani do zapalonych świec — bynajmniej. Pełni swoją modlitwę, jaka mu jest tchnięta, i zaiste, że pogłaskanem bywa niewidzialną Boga prawicą.
«Dlatego to ja wam podaję z uweseleniem, że jeden więcej błogosławiony, jeden więcej piękny narodził się...»

Tak gdy swoją pieśń skończył anioł, nastąpiła na bardzo mało chwila głębokiego uciszenia, poczem jak jednej struny złotej wygłos zabrzmiały słowa drobnych złotych muszek, i owadków tęczowych, i motyli, w pyły świetne owianych.
«Piękny — piękny — piękny jest człowiek-dziecię, i niebawem podziwiać go będziemy hasającego po łąkach, rumianego jak zorza — po pas w kwiatach, z rozwianemi złotemi włosy. Gdzie on ręką skinie, w której nieść będzie zdradną mgłę gazy, podchwyci motyle, zbyt ufnie ssące kwiaty, podchwyci muszki złote, szklanoskrzydłe i tęczowe owadki... A potem z uśmiechem powodzenia poprzewierca im szpilkami karki i tak cały kapelusz i pudełka swoje przebitemi i przybitemi ustroi. One okręcać się będą na kruszcowych palach i wspinać na wyprężane nogi z jękiem, którego nie dosłyszy tłuste ucho człowieka, gdy on wtedy, po łowach, rzuciwszy się, jak był, na posłanie, głęboko będzie spał, w pięknem odniechceniu tem nadobniejszy...
«I przyjdzie matka, pojrzy, zachwyci się, miękkim palcem odgarnie jemu włosy z powiek, chustką wonną obetrze mu czoło. Profesor przebudzonego wychwalać będzie, iż wdzięcznych tyle trudów poniósł — — ale on się nic z tego, ani się nikt z tego nic nie nauczy!... Tylko człowiek-pacholę rozpocznie próbować przyszłego rzemiosła swego, to jest, ażeby wszystko podstępem ująć, zamordować, obedrzeć i dla samego siebie zużytecznić!»
«To jedno od rana do nocy codzień względem całego stworzenia poczynał on przez wszystkie wieki!...» — tak dobrzmiało echo słowom maleńkich muszek, tęczowych robaczków i motyli.
«Atoli on jest piękny, i piękna matka jego, i siostra starsza...» — szczebiotać poczną ptaszki wiewne, miłe i swobodne — «lecz chronicie skrzydeł waszych, w których może błyszczeć parę piór, bo pojmają was podstępnem opętaniem sieci i odrąbią skrzydełka wasze, ażeby w szkielecie wyschłym uczepić je dodatnio na kapeluszach i na włosach.
«Kobiety od nas wszystkich ptaszków są piękniejszemi, lecz nie nauczono ich rozwijać piękności ich własnej, tylko odzierać cudzą i brać na siebie!... Strzeżcie-ż się więc...»
Upomnienie takie o baczność na człowieka czyny słysząc na drzewie, wiewiórka, cała w złotym słońca promieniu złota, ześliznęła się nieco niżej i pokornie swą rozpoczęła prozę:
«Powiadają, że umiałybyśmy bawić i rozweselać ludzi, będąc jakoby wcieloną gajów krotochwilą i igraszką, bo nikt tak drzew nie łączy z drzewy, jak skok jeden nasz, zwykły, niewysilony... Lecz człowiek uprzejmiej patrzy na zwinność i igraszkę, niźli ocenia pracę i trud. Wystrzegajcie się jego, jakkolwiek jest piękny i wyniosły!... Gdy mu albowiem pracą znojną uzbieramy sobie na zimę jadła i, we wypróchniałem drzewie orzech zebrawszy do orzecha, otulimy je mchem najstaranniej, zaraz bystry i piękny przewie się o tem, zabierze wszystko, on, któremu to jest igraszką jadła i ani mu jest koniecznem takie jedzenie... I jeszcze z bratem swoim własnym pokłóci się, albo się i pobije, o orzech jeden i dwóch więcej swojej siostrze nie da!... Ale on wprawić się musi sercem w rzemiosło zdziercy, okrutnika i syna okrutników po wszystkie czasy».
«Jadło stracić wszystkie na zimę jest wielką rzeczą...» — tęskno i słodko dośpiewa ukryty w cieniu mały ptaszek — «lecz nam przemyślny człek, bywało, igłą wykała oczy, ażebyśmy, w ciemnościach będąc pogrążone, śpiewały bujniej...»
«Widziałam go, przez matkę kąpanego, i wiem, jak jest urodziwym» — zadzwoni ze szklanych fal strumienia jasna rybka. — «Czoło ma zawsze podniesione, tak, że ogromny nasz wieloryb przy linjach czoła tego dziecka jest poziomym i płaskim. Zaiste, mądry przeto, bo on z przezroczystego włosa nici uda nić wody bieżącej, i nastroi jej hak żelazny, i robaczka albo robaczka pozór utwierdzi na haku, aby mimo idąca głodna ryba, połykając podstępną śmierć, ginęła».
Wtedy nad strumienia brzegiem przeżuwający złotą trawę śliczny ciołek, podobny do Apisa poszukiwanego, gładki i połyskliwy, zawoła:
«Zawsze ofiarny stryj wół, który pracuje na ludzi, upomina, że nawet skoro wyciągnie do ciebie człowiek białą swoją rękę, ażeby cię pogłaskał, nie dowierzaj! Bo on uczy się szukać palcami swemi, ile mięsa narosło, ile tłustości. On rozwiesi w jatkach białe i tuczne trupy, i bawić się będzie wyrzezywaniem we wzory skóry i mięsa, i umai je liśćmi zielonemi. Tamtędy polem pędzić będzie na rzeź sprzedane, z obłędem patrzące bydło.
«Albowiem jego całą rzeczą jest i było po wszystkie czasy od rana do nocy tem się zaprzątać jednem, ażeby wszystko podstępem ująć, zamordować, złupić, i zjeść, i zjeść... i, co tylko można, odarłszy, na siebie wdziać, a wszystko sobie przysądzić. Syn, wnuk i prawnuk katów nic innego nie poczuł względem stworzenia[49].
«On to sędziwego wołu, gdy już dlań dość żwawo w polu płużyć nie może, utuczy obmyślnie i zabije, skórę użyć pośpieszy na uchronienie obuwiem stopy swojej od szwanku, mięso zje, kości porznie dla urobienia z onych fraszek do gry zabawnej po uczcie, a z rogu jednego pić będzie złoty miód i w drugi róg zatrąbi! I niemożnem stanie się, ażeby cień śladu pozostał, że tu wół istniał...»
«Nie inną niesie zagładę rodowi owiec!...» — jęknął nareszcie i baranek, biały, miękki i czysty jak obłok. — «Lubo owca sama porzuca i dawa z ochotą wełny swoje i mleka, lubo dzielić się lubi wszystkiem, co ma, ale on już od dziecka w strony podstępu, wyzysku i pożerstwa wystosował twardość serca swojego i do ostatniej chrząstki policzy wszystko we zwierzęciu. Wytoczy z niego wnętrzności, wyrobi je i sprzędzie w struny muzyckie, ażeby na nich wygrywać pięknie i głębokie akordy — pono na chwałę Boga!...»

Zasmucił się anioł, ale przemilkł; zatoczył kręgiem, kręgiem, nad poziomem i, oparłszy skroń na obłoku, wstrzymał się...

A że mówienie zwierząt bardziej muzyckie jest niż słowne, przeto z poruszonych wiewów i z rzuconych w powietrze wybrzmień potęgował się lament pieśni, który wołał jeszcze i szedł daleko, jak fala idzie morska ku niewidzialnym brzegom...
Aż oto żebrak, co opodal w łachmanach przyległ był u drogi, porwał się niby ze snu, który mu ciężył jeszcze na powiekach, i gałganami swemi zatrząsł, jak topol sucha w czasie burzy, wołając:
«Atoli człowiek ów, od wysoko latającego ptaka do ostatniego małego grzybka pod piaskiem zjadając wszystko i stół sobie obiadny ze świata całego uczyniwszy, nigdy jednak jeszcze wszystkich ludzi-braci nie nakarmił!...»
Rzekłszy zaś to, dobywał z torby zeschłych odłamów chleba czarnego i, maczając je w kałuży przydrożnej, próbował podjeść.

Wtedy anioł w niebiosach wionął pióry około oczu swoich, i myśliłbym, że łzę uronił, bo, jako przez szyby przezrocze bieży nierówno kropla, rzucona rosą na okno, i tęczuje się, tak przez obłok przewiewała błędnie drobna jasność, do perełki podobna... Zasmuconym on był i okrążył raz jeszcze nad domostwy, bielejącemi w zieleni drzew, i poleciał...
Tymczasem jednakże pieśń lamentu raz rzuconemi w powietrze wybrzmieniami rozlegała się tętniącą, długą falą, pomagana klonem to trzcin nadwodnych, to stepowego bujnego kwiecia, szła i szła, różnobrzmienna, różnie podejmowana, cichnąca, silniejsza, lecz taż sama.
I dobiegła ona do puszcz gdzie leżał żubr, z monumentalną powaga żujący ziele. Ten indyjski wół, z głową ciężką dużem wiedzeniem rzeczy dawnych, przerodził się był nieco od dni, w których, z pod Himalaja przyszedłszy z Litwinem, zamieszkał głębokie mateczniki, co dnia dostępniejsze. Atoli pozostał najpoważniejszym z żywych pomnikiem dni pierwszych Europy.
Jego to brwi i ucha gdy dobiegła fala lamentu przez drżenia roślin bujnych, począł w te słowa:
«Człowieka jeszcze domiarkowanego nie zna stworzenie: energja jego sama się z siebie w nim raduje i dowcip sam w sobie szaleje z potęgi własnej. Może on jeszcze nigdy nie jadł — może on dopiero pokąsał wszystko i wyssał? Dlatego to i nie nakarmi swoich wszystkich!... Jeżeli rozpustuje w pożerstwie i łupieniu zwierząt, to, iż onych także zapomniał albo nie zna wśród opatrznych praw ich ojczyzny. Bydło jego są to dzieci i wnuki jeńców, drzewa są niedorąbane wióry! Ale on dopędzi kresu tej chuci, gdy spotka się pierś w pierś z pomnikiem ojczyzny opatrznej tworów na tej ziemi, gdy się spotka z lasem-dziewicą!
«On, dziecię potrzeb, nędzy i szaleństwa, nagie, bezchronne, głodne, syn zakopciałych i zatęchłych miast, jałowej lub wycieńczonej gleby i karłowatych drzew... On, przepisujący tą właśnie nędzą swoją prawa bytom!... I jakże niema być lamentu stworzeń?...»
A to gdy tchnął żubr powiewowi, co szedł falą w puszczę przez drżenia roślin, zachodziło już dobrze słońce — i zaszło, i była noc.

Kręgiem, kręgiem gdy poleciał był anioł, mknęły polem równo i proste skrzydła jego, jak długi promień. Przy księżyca i przy wielkich gwiazd blasku przeleciał on szerokie i spokojne jak niebo morze. Jutrznia bieleć kiedy niekiedy poczynała śród szafirowego mroku i wyjaśniały się opodal długie skaliste brzegi, gdy anioł jeszcze zdawał się podwajać lotu pęd, tak, że, jeślibyśmy się na anielski sposób wyrażali, musiał on mieć «pilny bez-interes».
Lecz skoro opalowe dopiero, ale już szerokie odbłyski zorzy wyświeciły krajobraz, dawały się widzieć i rozeznawać podnóża Libanu w ojczyźnie tajemniczych rzeczy bożych.
Było cicho w naturze, i tem ciszej, że na sposób i nastrój moralnego w duszy uciszenia...

Kaplica była, sama z pustelni się robiąca, a ta z groty, w skale wyciosanej mocą natury, sztuki i codziennego użytku. Przed ołtarzem zajęty był rozpoczęciem nabożeństwem pustelnik jeden, gdy drugi służył mu w obrzędzie. Zresztą ława prosta i księga na niej zamknięta i nic więcej.
Anioł zstąpił na próg stojącej otworem kaplicy, bo drzwi nie było wcale, i, wkłoniwszy się w ciąg modlitwy, widać było, że dopiero odpoczywał. Radowały się wyraźnie oczy jego widokiem aby dwóch ludzi, na których żywocie, mieniu i obyczaju nie było żadnej skazy, naznaczonej gwałtem lub krzywda jakakolwiek bliźniego, ludzkości i stworzenia!...
To ku temu więc leciał tak skoro z tak daleka... To ku temu więc taką trzeba było zadawać sobie podróż oddaloną i poszukiwanie przedsiębrać tak usilne!
Kapłan się obrócił od ołtarza i rzekł: «Orale fratres...»[50].
Nikogo prócz anioła tam nie było, tylko dwa lwy przeszły powoli mimo progu i, otarłszy się biodrami o kamienne odrzwia przy wnijściu, tymże samym powolnym krokiem oddaliły się w stronę cedrów, czerniejących ponad parowami.
Tymczasem szło dalej nabożeństwo z bezwzględną starannością i spokojem, a gdy już ku końcowi tak odprawianej mszy się miało, podniósł anioł rękę ku księdze i, wedle chaldejskiego obyczaju skrzydłem na traf otworzywszy karty, zatrzymały się pióra jego i położyły śród tych wierszy:

(Ozeasz, II, 18). I postawię dla ciebie przymierze dnia onego ze zwierzem polnym, i z ptastwem powietrznem, i z płazem ziemskim, a łuk i miecz, i wojnę wygładzę z ziemie: i sprawię, że bezpiecznie mieszkać będą.



C. Norwid: «Christiani ad leones».

TAJEMNICA
LORDA SINGELWORTH
I.

Czy rzeczywiście były jakie ziemie Singelworth, we ważności baronji nadane przodkowi w linji prostej męża, o którym to moje spomnienie zapisuję?
I czy przeto ceremonjał ekscelencji lub lorda tytuł były komu ze Singelworthów na potomność przyznane?
Czy zatem, gdy takowy do uniwersytetu w Oksford lub Edymburgu wstępował, przyjmował go był rektor i profesorowie, mówiąc: «Domine[51] Singelworth?» Czy następnie brał on udział w parlamencie, zasługi położył, ożenił się z damą równie świetnego pochodzenia jak blask jej włosów blond, dzieci miał z nią, i umarł?...
Czyli raczej Singelworthowie byli zacnymi właścicielami rękodzielni, wyrabiającej perkaliki albo rzeczy cynowe i stalne?...
Wszystkie te i rozliczne inne, z onychże pochodzące zapytania ażeby zaspokoić, należałoby nie ulotną kreślić nowelę, za zadanie mającą wyjątkowe jakie spostrzeżenie psychologiczne utrwalić obrazem wiernym, lecz należałoby rzeczywiście być romansopisarzem, w rzemiośle swem uzasadnionym i w sztuce biegłym. W tamtem pierwszem albowiem zadaniu starczy, gdy uręczymy, że we wszystkich wielkich hotelach Europy i Wschodu mówiło się powszechnie «lord Singelworth» i że tak brzmiało jeszcze przed samemże przybyciem osobistości podróżnego, którego uprzedzał zwykle majordomo[52] i aeronauta z pomocnikami i z przyborem do puszczania balonu.
Nieinaczej też zaszło i w Wenecji, w hotelu pod białym lwem, gdzie od wielu już dni wylądował był i aeronauta z przyborami, zatrudnieniu jego właściwemi, i majordomo lorda.
A skoro pierwszego i pierwsze odesłano na wyspę Lido, skąd swobodnie dawa się puszczać balon, i skoro drugi objął przygotowany apartament, przypłynął nareszcie gondolą osobną lord Singelworth, wstał, wystąpił ze smukłego i czarnego statku na lizany słoną wodą kamień progu i obojętnie wszedł do siebie, nie jak się gdzie przybywa, lecz jak się wraca.
Aeronaucja kilkadziesiąt lat temu nie była upowszechnioną tak rzeczą, jaką się ona dziś komu wydawać może; wszelako i spółcześnie, gdyby kto nieodstępnie ze sobą balon woził dla swej osobistej przyjemności i takowego codziennie o tej samej godzinie i nieledwie minucie używać nie omieszkiwał, istotnie, że dawałby pole do domniemywania ochotnego przyczyn takiej pilności.
To też gdziekolwiekbądź Singelworth bawił i wertykalnych[53] swoich a codziennych wycieczek dopełniał, wszędzie i zewsząd, stosownie do zgadobliwości miejscowego umysłu i pochopów humoru, opowiadano, głoszono, zaprzeczano i uręczano, iż te a nie inne są powody znanych lorda zachodów lub ćwiczeń.
I czyto nad lekkiemi Kairu albo Konstantynopola minaretami[54] balon jego wznosił się, czy nad złotemi i ciężkiemi kopułami Moskwy, czy nad Wiednia lub Paryża mrowiem, wszędzie i zawsze z wyjątkiem dni, zabawom publicznym poświęconych, dościgany bywał powietrzny podróżnik to głębokim domysłem, to bystrym dowcipem, to nareszcie trywjalną anegdotą. Pociski te jednakże obijały się ostatecznie o drzwi twarde zamkniętej tajemnicy.
Plotek we właściwem tej nazwy poziomej znaczeniu być mogło w Wenecji więcej, aniżeli w innem jakiem mieście. Owoczesny despotyzm rządu obcego musiał mieć tę nierozłączną od siebie ostrożność, granic naturalnych nie mająca, która czyni, iż lada poszept, rosnąc szybko, nie spotyka także swych naturalnych granic i że, im bywa więcej uwstręconą wolność opinji jawnie i swobodnie wyrażanej, tem głębszej, donośniejszej i bardziej piorunnej siły nabierają przemilczenia, niedopowiedzenia, mgnienia powieki, chrząchnięcia i kichnięcia!...
Feljetonista któryś w Paryżu napisał był, iż aeronautyczne lorda Singelworth wycieczki powodowane są jedynie staraniem około higieny osobistej i że domysł ten potwierdzają necessery, jakie w podbalonowy kosz, uważano, gdy były pakowane.
Nadto gubernator Odessy, generał Kutasow, który równolegle i równocześnie do podniesienia się balonu lorda wysłał był utwierdzony na linach balon rządowy, ze sobą unoszący bystrego policmajstra i przysięgłego adjunkta z obserwatorjum, uzbrojonego mocnemi lunetami, zatwierdził był podobno w swoim raporcie, iż we wycieczkach wiadomych niema nic zagrażającego stanowi rzeczy. Że z jakniebądż staranną delikatnością wnoszone do balonowego kosza puzdro nie zawiera przecież przez to samo prochu strzelniczego ani żadnej materji palnej, lecz, że obejmować się zdaje sprzęt cenny a łomliwy, jakby np. etruską okrągłą wazę, albo porcelanową. I że wszystko, co adjunkt obserwatorium najstaranniej przez lunety dociekał, odnosić się zdawa do najosobistszych, lubo oryginalnych lorda zwyczajów.
A jakkolwiek niemiecki jeden profesor w Heidelbergu wniósł, iż lord Singelworth meteorologiczne[55] zbiera postrzeżenia, dotyczące oddziałań, które zachodzić mogą pomiędzy miejscową masą atmosfery, wyrabianej życiem i ruchem miast wielkich, a pomiędzy normalnem kolumny atmosferycznej parciem, i że przeto właściwiej powinienby być postrzegacz zachęcanym niż szydzonym; jednakowoż owo pierwsze feljetonisty francuskiego zeznanie, obostrzone raportem gubernjalnym, tak szerokiego i trwałego nabrało było rozgłosu, iż domysły wszystkie przy niem gasły.
Rzecz dziwna, jak uznanie masy przenosić się może łatwiej na to, co z pozoru na wiarogodność żadną nie zasługuje...
W Wenecji twierdzenia te i tłumaczenia stały się powszechnemi, tak dalece, iż do ostatecznych krańców popularności miejscowej wraz dobiegły. Czyli, że improwizator publiczny[56] Sior Toni di Bona Grazia[57] — osoba historyczna, którą wielokrotnie słyszeć miałem przyjemność, policzył był historję aeronaucji lorda do przedmiotów swoich genjalnych konferencyj, na zaludnionym pod wieczór placu Ś-go Marka zagajanych.
Co zaś Toni di Bona Grazia zmierzył okiem, z cieniu galonowanego trikorna[58] iskrzącem, co wyseplunił wargami arlekina (atoli arlekina klasycznego z czasów etruskich), czemu nadał ton, potrząsając na swoich piersiach wielkiemi dekoracjami[59], z kłów wieprzowych, muszli i błyskotliwych blaszek udziałanemi, to, nie trzeba myśleć, ażeby, znikomem parsknięciem śmiechu będąc, przemijało jak klask i piana uderzonej wiosłem laguny.
Zdarzało się owszem, że i dygnitarze austrjaccy nieopieszale raczyli się byli wsłuchiwać w te wulgarne[60] mówienia, których sól, jakkolwiek dobrze licencjami gminnemi zaprawna, dawała się jednak niekiedy napotykać nawet i na eleganckim stole gubernatorowej Wenecji, hrabiny P...
Improwizatora popularnego zadanie w kraju podbitym i w stolicy, nieledwie marsowem rządzonej prawem, zaiste, że nienajłatwiejszą rzeczą być mogło. Trudności, w tym względzie spotykane, ułatwiało mu jedynie to obszerne buffo[61], w które się, co chce, wmieścić dawa, ale które właśnie dla wielkiego swojego rozszerzenia musi być płaskie. Śród tak małej dziedziny politycznego i literackiego życia każda barwna nowinka stawała się uwagi godną treścią.
Improwizator względem przybycia lorda Singelworth postawił się jako obrońca sławy osobistej podróżnika.
— Dopokądże — mówił Toni di Bona Grazia — dotykać będą nierozważnie latającego na powietrzu, którego dotknąć niepodobna? I do myślenia będą dawać, jakoby ktoś nad najznakomitszemi na świecie miejscami dlatego tylko unosił się, ażeby tam warunków poziomych higjeny dopełniał... ażeby (mówię) splunął zgóry!... i do innej stolicy albo do innego historycznego miejsca po toż samo udawał się?! Jestże podobieństwem, ażeby sam widok monumentów stolicy jakiej nie poruszał ducha i serca? Wieże wysokie świątyń, łuki tryumfalne, kolumny zwycięskie nie mająż uroczystej siły zachwytu?... Wprawdzie... — i tu monologista[62] biegły odmieniał nagle głos, jakgdyby ktoś z za sceny wdał się w rozmowę — wprawdzie, ażeby starożytną lub ubiegłą zachwycać się swobodnie tryumfalnością, należałoby usilnie zapomnieć, iż z tych gotyckich wież, z tych tryumfalnych łuków i kolumn, tego rana, wczora i w różne onegdaje, zrzucali się rozpaczą gnani śmiertelnicy nieszczęśni i podobno że oni zrzucać się dziś jeszcze zamyślają lub będą jutro[63]. Atoli i przez takowy deszcz krwi i łez patrząc na architekturę piękną, można nie być nieczułym estetycznie.
Tu Toni di Bona Grazia kichał silnie i powoli wyciągał z kieszeni szerokiego fraka chustkę jaskrawej barwy, a po użyciu onej tak dalej rzecz prowadził:
— Starożytne gmachy, np. więzień naszych, Piombi[64] lub Most westchnień[65], zgóry widziane, podobno, iż wydają się oku jak pełzające płaskie robactwo: ale nie myślę, ażeby cztery konie świętego Marka, kiedy zarżą płucami złotemi i zachwieją grzywami z korynckiego bronzu w słońca blasku, widokiem były obojętnym! Tego jednak z wysokości wielkiej nie baczy się — jest to znikający w masach ciemnych wyjątek!... Lecz nie należałoby właściwiej podzielić i uzasadnić mniemanie, iż powietrzny latawiec ma jedną z tych głębokich historycznych tajemnic, które się dopiero po wiekach wyjaśniają. Znam wszelako przyczynę, dla której o tem się nie myśli... Twierdzą ludzie, wytworny nos mający, iż upadł na wyspę Murano papier, z balonowego kosza upuszczony... Ten papier dla niepróżno nos mających miał wytłumaczyć wszystko!... Papier niezapisany czy jednakże podobna, ażeby tyle wysłowił? — — — Jest to podobna, o świetna publiczności... jakkolwiek bowiem Wy, lubo słusznie, odwracacie oczy wasze od śmietników, mnie zdarzało się w głębokiem zadumaniu nad niemi stawać i odczytywać dzieje godzin ubiegłych z tych okrytych kurzawą palimpsestów![66]. Tu były atłasowy trzewik, konwulsyjnie skręcony i opierający się na stłuczonej butelce; tam guzik munduru wojskowego, przeświecający z pod szczątków miotły; ówdzie siódemka czerwienna, as treflowy i wizytowa karta, połamane... dalej fjołków bukiet, który oto błędna i niedowierzająca kotka wącha... wpobliżu kałamarz pusty i nadużyte pióro, nieudolnie silące się podrywać z powianiem wiatru!... Szczątki te śmietnicze opowiadały mi były nieraz długie i zawiłe przypowieści — kto wie, azali Muza moja nie była kiedyś szyfonierka?...[67]. I dlaczegóżby więc ów miały papier, który upaść miał z pod balonu na plac w Murano, nie mógł zdradzić lorda tajemnicy??... — Nie ubliży się wcale policji Państwa Apostolskiego, gdy powiemy, że bywają w niej nosy tak dorodne, jakich i pomiędzy neapolitańczykami spotkać niełatwo! — —

Tak gdy improwizator zamykał rapsody swoje, upadały pieniążki na rozesłaną przed stopami jego na bruku chustkę. Słuchacze się zwolna usuwali, damy wielkie, przechodząc mimo, posyłały służącego, ażeby dorzucił garstkę monet do kasy zwijającego się teatru; oficerowie austrjaccy ze staranną grzecznością przystępowali do dam i uwiadamiali je o wojskowej muzyce, grać na placu mającej; gołębie raz jeszcze przeleciały nad tem wszystkiem, a zapewne na ten dzień raz ostatni, — i Wenecja, nazbyt będąc oryginalną, ażeby mogła być ostatecznie ujarzmioną, pozostawała tem samem dziwnem miastem:
miastem, w posadach swoich mającem pierwowieczną lakustralną[68] konstrukcję na palach;
potem targiem rybaków i uskoków schronieniem;
potem jeszcze miastem kramarzących z fenicka przedsiębiorców, zawiązanych nareszcie w republikę, bynajmniej nie spartańską, ale owszem noszącą bisior szeroki, który leniwo wlókł się za złotym jej sandałem, nieco na azjatycki lub wschodni sposób szpiczastym i wgórę podkrzywionym;
miastem, które zaiste że przeżyło idyllę, dramę, nadużyło tragedji i komedji i które, jako znudzona już wszystkiem wielka dama, pozostało piękne i czarowne, pochylając się co noc ku lagunom, gdzie przepadają kręgami złotemi gwiazdy drżące, jak dożów ślubne pierścienie.

A dla których jednakże podziwu się ma więcej niż żywego spółczucia człowieczego!...
O historjo!...
Nie przeto jednakże znać tam mogłeś niemało prawdziwych potomków patrycjatu[69], którzy milczeniem, taktem i dumną cierpliwością przyjmowali obcy rząd w ojczyźnie.
Tacy żyli w Wenecji, jakgdyby w niej się znaleźli wygnańcami, a że bywało, iż niektórzy część tylko pałaców własnych utrzymywać mieszkalnie potrafili, reszta gmachów pozostawała rozwaliną, i ruinę własnej historji za swojego dobrego miewali sąsiada.
Do tych jeżeli uczęszczałeś, wietrzyły się przed oczyma twemi butwiejące karty kronik Rzeczypospolitej i dawnego życia obrazy przeświecały.
Jakoż, że do każdego z pałaców zarówno można dojść przez labirynt ciasnych od tyłu uliczek, jak gondolą dopłynąć od głównego wnijścia i od kanału, skoro się przeto ową pierwszą i bardziej poufną drogą przychodziło, musiałeś odczytać naprzód ginące w murze małe wnijście, dotykałeś gałki bronzowej, drzwi otwierały się i wchodziłeś na średniowieczny pusty dziedziniec, zewsząd kamieniem słany. Jeżeli przyjętym nie mogłeś być, spuszczał się bezosobiście kosz na linie, wkładałeś weń kartę swoją i wychodziłeś, nie widząc nikogo, a wszystko w ciszy, coś inkwizycyjnego[70], staroweneckiego w sobie mającej. Lecz gdy, owszem, przyjętym byłeś, dolatał cię naprzód wywrzask papugi i wstępowałeś potem po mozaikowych schodach, przedstawiających herby rodowe, częstotliwie złotym dożów płaszczem obrzucane dokoła i dukalną[71] ich czapką zgóry pokryte.
Wprawdzie gondoljerów dwóch śpiewających Tassa rapsody (w dialekcie weneckim) poszukiwało się bardziej w tem czarownem mieście, niżeli się wzdychało do świata, do którego, byłoby właściwiej, gdybym powiedział, że się powracało tylko wieczorem; zaś i to jeszcze nawet, jak się powraca i wylądowywa na Piazzetta, gdzie odgadujesz zdala śród przechodniów mantylę znajomą albo wstążki, pomieszane z wachlarzem, z niesfornym puklem włosów i ze srebrnemi włóknami promieni księżycowych..
Nie przeto jednakże odwiedziny twoje u weneckiego patrycjusza ofiarowały ci były zwykle wzajemne, uprzejme i swobodnie stręczone zawdzięczenia.
Parę razy w tygodniu pod okna twe podpływali, bywało, czarni wioślarze od pałaców, ty zaś do leżącego w gondoli gościa ze stosownym gestem gdy rzuciłeś starowenecki wyraz «s-ciao» (schiavo) — «Twój niewolnik!» czyli «Uniżony sługa mojego pana!» i takież samo «ciao» ze słonym powiewem lagun do okna gdy odebrałeś, zbiegało się rączo, rzucało w gondolę i płynęło wśród klasku wioseł z rytmem ich, jak kiedy poeta, lubo nie obmyślił ściśle ram i wszystkich efektów utworu swego, wie jednakże, iż ten się wykoleić mu nie podoła z twórczej jego energji.
W dnie zaś wycieczek, tak mało obmyślonych, nie domniemywałeś już, gdzie śniadać lub obiadować będziesz. Zarówno albowiem zdarzać się to mogło gdzieś na krańcach przedmieścia z rybakami, potrącając proste szklanki wina, lub, wróciwszy wcześnie na łono miasta, znajdując się u stołu którego z hotelów wielkich, śród wykwintnych dam i cudzoziemców.

II.

To jest tak dalece trywialne, — mówił dziś przy właśnie-że opuszczonym długim stole hotelu lwa białego hrabia Antonio della Brenta — to tak trywialnem jest, że zaledwo w brukowej improwizacji naszego lubego di Bona Grazia ujść może...
— Wielce przepraszam, że zaprzeczę! — odpowiedział kawaler di San Luca, wzięty wenecki doktór. — Lord, chociażby nawet rzeczywiście miał jedynie na celu uregulowanie żołądka swojego przez heroiczną[72] i perjodyczną[73] zmianę atmosfery, nie zasługiwałby bynajmniej na pośmiech u pokornie i nieco głębiej zastanawiających się nad człowiekiem!...
— Ależ ów papier — papier bez napisów i jedynie czytelny dla nosów policji Jego Cesarskiej Mości... — zawołał zbyt głośno D... (którego wielkie weneckie nazwisko przemilczamy, ażeby go w poziomą rzecz nie mieszać).
— Papier! I czyli istotnie piśmienny papier? — szeptać zaczęto...
Dama u przeciwnego końca stołu, która jeszcze się była zatrzymała zarazem dla dziewczynki i dla deseru, wstała, wzięła dziecko za rączkę i wyszła zwolna, poszukując ręką drugą chustki do nosa. Dziecko się na pomarańcze oglądało — —
Rodzice częstotliwie nie chcą gorszyć dzieci rozmową pustą wtedy, kiedy one przedewszystkiem o pomarańczach myślą! I, przerywając im ich marzenia słodkie i wonne dla uchrony od czegoś, względem czego zupełnie są one obojętnemi, unoszą dla siebie samych wzgląd i uszanowanie.
Naśladować tak jałowego przykładu nie zamierzamy tu w opowiadaniu naszem, co więcej, zdaje się nam, że jest krytycznym pewnikiem niezachwianym, iż takowy pisarz lub artysta, który musi odrzucać treść rubaszną, albo treść, mogącą powalać białość papieru i sklepową jego zniweczyć świeżość i wonność, zaiste, że niewiadomo, od czego jest artystą albo pisarzem.
Dopiero, umiejąc wszystko wypowiedzieć, jest się wolnym, a bez tejto wolności sztuka nie może mieć istotnego ruchu i życia, stawając się powtarzaniem tylko i stosowaniem zdobytych pierw lokucyj.
Że deserowego wina udział, czarna kawa i cygar dym podrażniły cokolwiek stronę nerwowa sprzeczki o cel istotny balonowych wycieczek lorda, to jest następstwem zbyt potocznem, ażeby zasługiwało na baczenie.
— Wyznać wszakże należy, — mówił D... — że są na globie miejsca, tak bardzo niezdrowe z różnych powodów, iż owdzie nie byłoby wcale dziwactwem uregulować co dnia siłę trawienia w warunkach swobodniejszych, powracając przeto i silniejszym i przytomniejszym.
Spostrzeżenie to spotkało potwierdzenie u kawalera di San Luca, wyrażone naprzód podniesieniem brwi, a potem całego czoła poruszeniem, inne jednak osoby wnosić zaczęły, iż D... przechyla się na stronę tych, którzy za cel wycieczek lorda kładą interes osobistej jego higjeny, nie zaś meteorologiczne spostrzeżenia.
A skutkiem tak wyraźnie i rozdzielnie postawionych opinij, gdy coraz to uporniej zamieniano przeczenia, doszło do zakładu i postanowiono nawet bardzo niezwykłą cenę onego.
Ceną miał być złocony statek maskaradowy, który się na zbliżony właśnie dzień św. Marka przygotowywał i którego właściciel zamierzał sobie pierwszorzędny udział wziąć w regacie[74].
Nie szło więc już o samo rozstrzygnięcie węzła wątpliwości, tyczącej obyczajów oryginalnego jednego anglika, ale szło o rzecz wenecką i niecodzienną, czyli: pod czyjem nazwiskiem w dzień narodowej regaty św. Marka zajaśnieje na kanale wielkim świetna, złocista nawa...
Moje zachowanie się podczas sporu, do tej doszłego doniosłości, że być mogło zbyt obojętnem i wyłącznem, uważałem za właściwe przynajmniej kilkoma stosownemi wyrazy wziąć mój udział. Wniosłem przeto, iż rzecz sama przez się niebardzo postąpiła, albowiem pozostawa pewne źródło posiąść, z któregoby zakładowe strony dowiedziały się, kto wygrywa...
Spostrzeżenie zanadto proste, ażeby wygodnem było dla tego, który je zrobił, obróciło więc na mnie obowiązek praktycznej rady pod tym względem. A dolegany pytaniami, co i jak w tej mierze począć, wniosłem jeszcze, iż należy się poprostu odwołać do samegoż lorda, że niemniej prostą rzeczą od nas, a przystępną dla Anglika jest użyć ku temu delegacji od wszystkich opinjujących, tejże zaś, jako umocnienie, dać to, iż zawiązał się cenny zakład.
Rzecz skoro się tak uwyraźniła, jak wysokość mostu Rialto[75], i skoro przeto bytu jej przyczyn zaprzeczać nie można było, uważano za dobre mnie jako delegata naznaczyć, bo w zgromadzeniach radnych ten zazwyczaj, który wykazuje brak lub usterkę jaką obradowania, bywa koniecznie używanym do zaspokojenia słabej strony, którą wykazał.
Zasłoniwszy się nieco uwagą, iż delegacja nie może być na jednej osobie ograniczoną, lecz że winna mieć świadków i kontrolę swego postępowania, raczono mi dołączyć D..., hrabiego della Brenta i kawalera di San Luca.
Zebrałem przeto zaraz karty wszystkich deputacji członków i do majordomo lorda posłałem z uwyraźnionem jasno i grzecznie zapytaniem, czyli i kiedy przyjąć nas lord Singelworth potrafi.
A, lubo ufający w następstwo przyzwoite, nie wiedziałem jednakże, co pozostałoby do zrobienia w razie odmowy i jak przyszłoby to «wyeurypidować?...»[76] (Arystofanes[77]) w «Acharnach», przez usta Nikiasa).
Niebawem wszelako z tej małej niepewności wywiódł nas majordomo lorda, który, kartę jego przyniósłszy, nas delegowanych uwiadomił zarazem o wyborze godziny przedśniadannej dnia następnego i, że ta może być na recepcję[78] deputacji najwłaściwszą, będąc najmniej odległą.
Jak spędziło się resztę dnia owego?
Na to administracyjnie odpowiedzieć można bez trudności w każdem innem mieście, które swojej wyłącznej misji nie ma; lecz Wenecja ma misję świadczenia człowiekowi, że jest fantastyczna sfera życia, że stolica nie jest tylko samem scentralizowaniem administracyjnem kilku biur; że plac może być salonem, bo to zależy od przechodniów i onychże obyczajności; że na kościele katolickim mogą igrać cztery bronzowe konie rydwanu Apollinowego, nic nabożeństwu nie szkodząc... I że przeto śmiertelny na tym świecie nie jest tylko rodzajem nadkompletowego urzędnika, pełniącego o swoich godzinach własne albo cudze interesa, ale że i godność żywego członka bytu we wszechstworzeniu on ma, a przez to samo może się i zadumać, i zarozmawiać, i zabawić!...
W dniu jednak następnym, ściśle o godzinie naznaczonej, znaleźliśmy się wszyscy u progów lorda, przez które nas dosyć ceremonjalnie wprowadził do salonu majordomo i tamże na bardzo maleńką chwilkę samych zostawił.
Czas miałem spojrzeć dookoła, to unosząc wrażenie, że najmniejszego śladu ani użytkowania, ani życia w tym salonie wcale nie było.
Żadnej kartki muzyki, żadnej książki, albumu, ryciny, karty wizytowej etc....
Posadzka jedynie mozaikowa odzwierciadlała wszystkie meble, polerowane, jak kryształ, zaś poutwierdzane w ścianach weneckie zwierciadła odzwierciadlały znowu wszystkość, a ta razem więcej jasna i świetna była, niż urocza.
Gdy lord wszedł i gdy zamieniliśmy ukłon, majordomo ustawił po dwa fotele z obu stron siedzenia gospodarza, ja zaś począłem prezentować delegację: naprzód D... z monumentalnem jego weneckiem nazwiskiem, potem Antonio della Brenta, doktora di San Luca, i samego siebie.
Lord dał uważyć, iż we wszystkich nas rozpoznaje spółbiesiadników u jednego stołu, poczem zajęło się miejsca i zacząłem:
— Milordzie! Więcej niż zbytecznem mogłoby być, gdyby się sprawozdawało, iż balonowe wycieczki Waszej Ekscelencji nie dziś dopiero i nie w tem jednem mieście zwróciły uwagę publiczności, iże o celu ich domysły nietylko, będąc przez dzienniki głoszone, policzają się już do objawów opinji, ale nawet formują jakoby dwa stronnictwa, dwie szkoły. Jedna z onych chce mieć za cel wycieczek spostrzeżenia meteorologiczne; druga ogranicza te egzercycje do potrzeb najosobliwszej higjeny, i to nieledwie żołądkowej... Jednych i wtórych opinje do niczego nie obowiązywałyby nas wcale, gdyby nie to, iż znakomity zakład urósł na tak rozdwojonem zdaniu. Zakład zaś, milordzie, słusznie ważonym bywał zawsze w obyczajowem prawie powszechnem Wielkiej Brytanii (bo podobno, że zakład jest nawet jedną ze starożytnych form pierwszego prawa celtycko-bretońskiego i anglo-saksońskiego...). Jeżeli więc w tem, lubo potocznem, wydarzeniu uciec nam się wypadnie, milordzie, do stanowczego rozsądzenia waszego, która wygrywa partja, niechaj to przy błahej treści swojej nie wyda się być mało uważnie przedstawionem. —
Z wielką powolnością ruchu lord Singelworth dobył chustki z kieszeni, potem przetarł oba kąty warg — i tak zaczął:
— Sprawiedliwie sobie przysądzić wygranej nie będzie mogło i nie może żadne z dwóch stronnictw do zakładu doszłych. Względy albowiem czy to meteorologicznych spostrzeżeń, czyli ćwiczeń higjeny — wcale nie stanowią celu głównego. Co do pierwszych, należą one do aeronauty mojego i spółpracowników tej osoby, zaś co do drugich... — i tu się lord obrócił do kawalera di San Luca — mogę sobie oddać tę sprawiedliwość, iż dobrze przed mojemi balonowemi wycieczkami dbałem pilnie o uregulowanie sił trawienia. Owszem, wypadałoby powiedzieć, iż, gdybym pierwej do takiej doskonałości nie dostąpił, wycieczki moje balonowe ani mogłyby być tak perjodycznemi, ani dawać tak pełnego zadowolenia. Cel wszelako onychże nie jest z tej sfery.
Niestety, dla Europejczyków kontynentalnych muszą być tajemnice, mają oni albowiem to wspólnego z murzynami, iż ze wszystkiego się śmieją, czego odrazu pojąć nie są w stanie. Skoro więc nie można dozwolić, ażeby wszystko się obracało w śmieszność, pozostawa milczeć i stąd się nasuwa tajemnica... Lecz u tychże, tak łatwo śmiejących się, jest wzamian piękne uczucie poważania z wielką łatwością donośnych imion historycznych; będę więc umiał choć tem sobie posłużyć i pomóc na swojem miejscu, kiedy, w zupełny wykład celu mojej aeronaucji zapuściwszy się, napotkam gdzie trudności, na uprzedzający śmiech zwykłe wykładającego rzecz nową narażać.
Przyczyną główną codziennego używania aeronaucji jest moje pojęcie o czystości, — celem jest czystość.
Szlachetni panowie i cała spółczesność pojmujecie czystość jako zaprzeczenie nieczystości. Odpowiednia doza perfum gdy staje w przeciwieństwie względem dozy odpowiedniej rozkładowego fetoru[79], jest to dla was czystym oddechem, bo taki już macie nerwów ustrój. Pewien rodzaj dualizmu[80] powonienia i aspiracji[81] wyrobił się już wokoło was — i tak jest w ludziach, jak u niektórych pokoleń na Kaukazie, rozdwojenie na zło i dobro pojęcia bóstwa!
Tymczasem miasta wasze, siedziby i społeczności sklepią się, budują i rozwijają na kloakach... Te wykwintne kuchnie, które co dnia pod wieczór buchają aromatem wonnych przypraw i sosów, mają pod posadzkami swojemi trzęsawiska zgnilizny; te ponętne błyskotem swym i elegancją salony, gdzie, równie lekki jak zefir, trzewik tanecznicy walcuje z zefirem, one są usklepione na podziemiach ciężkich i odrażających. Leniwe tam ramię rozkładającego się olbrzyma przeciąga się, ale nieustającą walkę co dnia i co chwila toczy — coś, jakby wciąż gnijący Laokoon[82], przewraca się w pieczarach stolic pod umiecionemi gładko ulicami!...
Prawda jest, że te i owe municypalności walczą mężnie, lecz, ażeby usunąć nieco falangę kału, muszą one całą falangę ludzi zdegradować, zamieniając ich w bryły bez powonienia i bez towarzyskiego wdzięku, i z którymi do stołu siąść nikt nie chce... Starożytni Celtowie, ażeby uskromić groźne wylewy rzek lub oceanu najścia, szli szeregami w bród, mieczów dobywszy, i heroicznie tonęli... Egipcjanin jednakże mniej patetycznie postępował sobie i postąpił był nareszcie z kalami Nilu, bo się zastanawiał, zgłębiał, ważył...
Pojęcia więc wasze o czystości, jakkolwiek być one mogą jedynie możliwemi na teraz, albo koniecznie niezmiennemi, cóż stąd, jeżeli mnie one nie wystarczają? Czy nieudolności onych zarówno jasno i szczerze, jak filozoficznie i rzeczywiście nie określiłem?
Dlatego to — (rzekł, powstawszy, lord) — ja protestuję!

Chcieliśmy coś odrzec, ale, że dawaliśmy sobie wzajem pierwszeństwo głosu, nikt go nie podniósł; ja zaś gdy na ustach miałem tę uwagę, iż wymaga się od protestującego, ażeby choć zasadę bardziej obowiązującą wskazał, lord nie czekał więcej i dalej mówił:
— Niechże nie będzie teraz rzeczą, na jowialny jedynie uśmiech zasługującą, skoro przystąpię i do technicznej formy mojej protestacji. Imiona Sokratesa i Ksantypy są zewszechmiar poważne i historyczne. Gdyby się więc kto spytał, przez co głównie starożytna dama zawiniła, skoro na olimpijskie czoło mędrca wylała była z okna urnę, pełną domowych nieczystości, ja odpowiedziałbym słowem jednem — — tu na bardzo maleńką chwilę czasu przemilkł mówca, ale natychmiast, głosu i gestu własnego dogoniwszy, dalej prowadził: atoli, stosownie do pojęcia o czystości, w praktyce powszechnej będącego, zawiniła głównie Ksantypa przez to, iż z drugiego okna nie wylała była na toż czoło urny pełnej wonności, jaką się ofiarowało było bogom; zaś według mnie winą jej jest, iż uczyniła to z bardzo niskiego stanowiska.
Nieczystość — rzekł lord półgłosem i jakoby pochylając się od ucha do ucha jednym i drugim — nieczystość jest to niskość!... Jest to niskość!... — powtórzył głośniej. — — Jakoż, gdyby taż sama starożytna dama z tąż samą i niemniej pełna urną znajdowała się ze mną na wysokości, do której zwykł mój dobiegać balon, mogłaby wypróżniać naczynie swoje bez obawy najmniejszej, bo tam nieczystości wcale niema!... Tam ciągły porządek jest i pełni się, w ustawach sił i warunków atmosfery założonym będąc.
Trefniś jakiś, do mojej tajemnicy próżno kołacąc, rzucił był anegdotę, jakoby z wysokości balonu mojego upadł nieczysty papier... Musiałoby to być raczej z okna Ksantypy, a nie z tych sfer, z których, cokolwiek się odepchnie, musi się doharmonizować do porządku ogólnego wśród włókien, kryształów, kropli, ruchu, pary i pędu...
Jednem słowem: za wysoko ja się podnoszę, ażeby dotyczyła mnie nieczystość!... Co ci się podoba, stamtąd rzuć, a potem o szafirowej nocy letniej patrz na spadający aerolit... Jakże on jest pięknym!...
Czystość zależy na podniesieniu się stosownem, — nieczystością zaś jest poniżenie się... lub kogo... Czystość, która musiałaby, degradować[83] ludzi, ażeby siebie utrzymać, byłażby bezplamną?
Ażeby przeto całego mojego o niej pojęcia dochować, wznoszę się; tudzież, ażeby protest mój nie był tylko czczemi wyrazami, lecz ażeby nosił pieczęć dopełnienia czegośkolwiek w kierunku tej prawdy.
Kto ma błogą wolę śmiać się z tego, niechaj to pełni teraz... teraz... bo poczuwam łzę w oku...
Mówiąc zaś to, począł lord z nieprzyśpieszonym, ale nieco namiętnym ruchem przecierać różowe kąty oka lewego i, zlekka kładąc potem rękę na ramieniu doktora di San Luca, rzekł:
— Ludzie nie są jeszcze czyści... są dopiero perfumowani...
Nie przestankowe już, ale zamykające wyczerpniętą treść nastąpiło potem uciszenie, które wraz zapełniać rozpoczął zegar biciem godziny śniadannej. Staraliśmy się więc dopełnić ceremonjału pożegnalnego z rzetelnością taż samą, z jaką dopełniliśmy delegacji, lubo ta rozwiązała tylko zakład, zagajony płocho.
Do jakiego rodzaju obłakania scjentyficznie[84] się policza manja lorda Singelworth? Tego nie podnosił doktór di San Luca, zapewne przez takt i delikatność — dwie właściwości cenne, a wyznać trzeba, że nierzadkie pomiędzy uczonymi italskimi.
Natomiast improwizator Toni di Bona Grazia z większym, niż kiedy, zapałem głosi, że ulatujący podróżnik jest mężem misji, jest uprzedzicielem i zwiastunem wielkiej epoki nowej, która ma stać się dla ludzkości całej rodzajem puryfikacji[85] i czemś do revivalu[86] amerykańskiego podobnem... revivalu, o którym (mówiąc i szczerze i na stronie) ani nasz stary, ukształcony i niewolniczy kontynent nie ma słusznego pojęcia, ani byłby na siłach, ażeby go u siebie spróbować i zaszczepić!... Archeologia tu raczej — lubo wstecz, ale żywo i świetnie — działa.
Jakoż nadeszła niebawem uroczystość św. Marka z nieporównaną swa regatą. Wenecjanie wszyscy się znaleźli nagle u Wielkiego kanału, a tak wszyscy, że na placu św. Marka i w okolicach jego gołębie tylko same i niepłoszone przechadzały się po szerokim bruku.
U mostu wysokiego, u Rialto, flagi wszystkich barw, chorągwie wszystkich wieków i ludów grały wstęgami w wietrze; małe maskaradowe okręty, wyzłacane nawy z różnych epok, galery pstre herbami, czarne gondole i rozmaite statki spotykały się tak nieraz żebrami boków swoich, iż suchą nogą mogłeś przejść całą kanału szerokość, tam i napowrót.
Wszystkich oczy wigrane lub wlepione były w ten wir archeologicznego szału, który nie bez pobudek uwzględniała roztropna austrjacka policja.
Raz tylko kilka znacznych grup obróciło spojrzenie swoje ku górze, gdzie wzniesionemi wiosły gondoljerowie pokazywali maleńki i mdły punkcik, znikający w przestworzu...

Był to balon lorda Singelworth.


AD LEONES[87]

To nie był wcale ani mało obiecujący talent, ani mało dotrzymać mogąca organizacja, ów rudobrody rzeźbiarz, który o godzinie zamknięcia prac chadzał prawie co wieczór do Café-Greco z wielką swoją charcicą kirgiskiego pochodzenia.
Sam wybór zwierzęcia, które jednało wdzięk i siłę w czytelnie naznaczonych muskułach swoich, dawać już mógł uważnemu postrzegaczowi do mniemania korzystnego o umysłowej godności osoby, która to a nie inne upodobała sobie stworzenie.
Jeżeli albowiem generał Jomini twierdzi, iż koń, nie zaś kawalerzysta, «dobrą jazdę czyni», tedy z daleko więcej psychologicznych względów utrzymywać byłoby właściwem, że dobranie sobie tego lub owego psa rodzaju głośno o dobierającego poczuciach i umyśle znamionuje. Jużci rzeźnik zupełnie innego psa ma na myśli, jak łowiec, albo szlachetna dama...
Śliczny to był ów rudobrodego rzeźbiarza pies, zwolna przed nim idący z paszczą otwartą i w niej rozesłanym na białych kłach amarantowym językiem, do świeżego liścia purpurowego jakiego kwiatu podobnym.
Szedł on zwolna, z rodzajem wspaniałomyślnej grzeczności, nikogo nie potrącając, lecz, gdy mu poczynali umyślnie wadzić uliczni chłopcy, oglądał się raz na pana swego i w temże samem oka mgnieniu, jak tknięta sprężyna doskonała, z miejsca przeskakiwał całą ciżbę i szedł dalej powoli, gdy za nim chłonący od strachu swawolnicy z bruku się podnosili, jasno narazie nie pojmując, co się stało?...
Podobnież i w kawiarni, kilka stołów szkłem zastawionych przeskakiwał, nic nie potrąciwszy, a w też same naturalne i powolne wracając ruchy, żadnego poklasku nie oczekiwał, jakby mniemał, iż każdy z siedzących tam gości potrafiłby toż samo zrobić.
To też cenną była u wszystkich śliczna charcica!
Gdy mówi się «u wszystkich», znaczy: u pewnej grupy i u dwóch chórów (greckich), u chóru, dopowiadającego swoje słowa i gestykulującego.
Grupa rudobrodego rzeźbiarza stanowiła zarazem jeden z czterech kątów bilardu, a składała się pogłównie: z redaktora Gazety beletrystyczno-politycznej, z pięknego śpiewaka, który dawał lekcje cudzoziemcom, z utalentowanego malarza i z młodzieńca-turysty, wysłanego przez rodziców, jak sam się wyrażał, «dla kształcenia się w zapatrywaniu na rzeczy». Ten zaś był z nieodstępnym (w tym sensie) guwernerem, iż się zwykle obydwaj szukali po mieście, wszędzie o siebie wzajem zapytując i dopiero się w Café-Greco spotykali wieczorem.
Wiedzieć to wszystko i szczegóły bardziej osobiste można było prawie mimowolnie. Skutkiem albowiem pewnego rodzaju przezroczystości moralnego powietrza społecznego i skutkiem postaciowania się charakterów (dwóch rzeczy, północnym miastom i ludziom mało znanych), zdarzało się nawet osobie obcej, która aby raz do kawiarni zaszła, rozeznawać z łatwością nietylko, kto, w jakiej gałęzi prac i zachodów bierze udział, ale nawet i czem w obecności zaprząta się.
Figura taka, jak redaktor, znaną być wprawdzie mogła samym skutkiem swojego publicznego atrybutu[88], dopomagało jednak do rozeznania osoby jej ruchliwe spojrzenie, chętne wyrażanie i udzielanie się łatwym i grzecznym gestem, mniej chętne słowem, tudzież płowy parasol, coś do kardynalskiego podobny, i nareszcie, skoro już zaczął mówić, poznawało się po stylu człowieka pióra.
Jeżeli kto uwagę kiedy zwrócił na rodzaj świdrów szklanych, obracanych przez ukryty mechanizm i do złudzenia naśladujących bieg źródlanej wody; jeżeli widział takowe szkiełka obracane w paszczach lwów gipsowych, obstawionych kwiatami i zielonością i jeżeli wspomniał, jak liść żaden żadnego kwiatu nie czuje tam zbliżenia kropli wody ani jej chłodu i życia, tedy ma on zupełne wyobrażenie o redaktora stylu i jego elokwencji.
Czem zaś on jest zajętym w obecności — to jużci, że stosunkiem jakimś wyjątkowym, bo i staranniej, niż zazwyczaj, ubrany i o nieregularnych godzinach do kawiarni na ulotne chwilki wstępuje.
Śpiewak także, z płaszczykiem swym na ręku lub na jednem ramieniu, z pobrzmiewającą coś wargą pod zbyt układnym wąsem, i ze zwitkiem nut w ręku, nic nieczytelnego w swojej postaci nie przedstawował.
Mniej wyraźnym typem był guwerner (poszukiwany przez młodzieńca, jemu poruczonego), w mówieniu szybki, ale nie w wymawianiu, seplenił nieco i parskał śliną, ilekroć w zapale się poczuwał.
Byłby zaś o wiele przystępniejszym i jaśniejszym, gdyby nie przymiotnik «scientyficzny», nazbyt często przezeń używany. Niepłocho jednakże bierał się do pióra, ktoś albowiem nienajdyskretniejszy, lecz bystrowzroki, rok temu u niego przyjmowany, gdy z rozsypanego na arkuszu białym tytoniu wił sobie cygaretko, wyczytał był dwa pierwsze słowa tytułu i rękopisu: «Rzut oka...» a jeszcze i wczora tamże i w podobnejże okoliczności niewięcej zdarzyło się mu wyczytać.
Wiedziano jednakże, iż pracuje nad «Rzutem oka», ale co u człowieka zewsząd scientyficznego dziwniej się przedstawiało, to, że, gdy nietrafnie pchnięta przezeń bilardowa kula wykolejała się z widoków jego, natychmiast całą wagę ciała swego przechylając w stronę kierunku życzonego, gestem nogi, pięty i wzrokiem dopomagał, aby inaczej gonił ciężar... a co jest przecież równie bezskuteczne, jak niescientyficzne, będąc przeciw prawom grawitacji.
O rudobrodym w czarnych aksamitach rzeźbiarzu, który na teraz nieruchomie, jak stary wenecki portret, siaduje i udziału nie bierze w bilardowych zachodach i zapasach, wie się, iż ten dosyć ma całodziennego ruchu w ciągu wielkiej pracy swojej i z wielkim podjętej zapałem, aby jeszcze wieczorem rozrywkowych trudów poszukiwał.
Zaś, ażeby mieć naprzód pojecie o uskutecznianem jakiego artysty dziele, nie potrzeba na to (w przezacnym Rzymie) być do poufnego temuż artyście koła zbliżonym. Plac Hiszpański jest właśnie o niewiele kroków od Café-Greco — szerokie schody, we dwa skrzydła rozwierające się i podrywające na Monte Pincio[89], jakgdyby z bruku ogromny jaki, bajeczny ptak chciał wzlecieć i oczekuje tylko, aż się na piórach jego ludzie ugrupują...
Plac ten i te schody stanowią forum[90] modelów, to odpoczywających, to oczekujących na zajęcie; wystarcza zbliżyć się do tych grup skulpturalnych, malarskich i dowcipnych, ażeby o każdego artysty doraźnem zatrudnieniu wszystko usłyszeć.
Tam się też wiedziało bardzo dobrze, że kolosalną grupę przedsięwziął rzeźbiarz, że dzieło to ma odbrzmiewać wewnętrznym ludzkości tragedjom, że Eurypidesowego nastroju jest kompozycją, przedstawiającą dwoje postaci chrześcijan, rzuconych lwom za czasu Domicjana, a szczegóły te tak już w pogadankach upowszechnionemi spotykałeś, iż, bywało, zażyły kolega nie po imieniu na rzeźbiarza wołał, lecz: «Ad leones!...»
Przyjmował to i skulptor[91] w sposób właściwy, podrywając nieco jedne skrzydło swojego szerokiego kapelusza i ramieniem prawem dodatkując znaczący gest, jakby rzeźbiarskiej gliny garść dorzucił, tak, że zatrzymywała się charcica, pozierając mu bystro w oczy, aby zgadnąć, co życzy.
Pewnym rodzajem symbolu magicznego stawało się dzieło artysty, zaledwo mające wstąpić na świat, zaledwo rodzące się... Dziennik czytając w kawiarni, donoszący o tragicznem jakiem zajściu w polityce, obracano się nieraz ku rzeźbiarzowi, mówiąc ze stosownym przyciskiem: «Ad leones!», a na co on z konspiratorską dwuznacznością przez zmrużanie lewego oka odpowiadał.
I jednakowoż mimo pozornej takiegoto obyczaju krotochwili piękne jest (a północnym chłodnym nieznane stronom), ile się i jak się uprzedzająco przyczynia dobra wola publiczności do uzupełnienia i wprowadzenia w życie dzieła sztuki.
Lubo szczęśliwym ten tylko artysta, który trzeźwo wysłuchiwać, zrozumieć i przyjąć umiał tyle gościnne dla swojej pracy powitanie!
Że od mnóstwa lat jest przyjętym obyczajem posługiwać się ustalonym kawiarni greckiej adresem i tam odbierać listy swoje, przeto, owdzie o rannej zaszedłszy godzinie, nieco zadziwiony byłem, widząc już rzeźbiarza i redaktora.
Minąć ich nawet chciałem, domniemywając, iż są wyjątkowym zaprzątnięci interesem, gdy wysłana po mnie charcica zmusiła mię, ażebym do pana jej i przyjaciela jego zbliżył się. Zbliżony zaś, skoro odebrałem ustne zaproszenie, abym na dzień i godzinę naznaczoną znalazł się w pracowni mistrza dla jej nawiedzenia, rzekłem:
— Nie jestem tak bardzo profanem[92] ażebym mniemał, iż pokazać nam zechcecie dzieło już ukończone!... Lecz myślę, iż dojść mogło do jednego z perjodów interesujących, kiedy artysta ogół myśli uwidomił i ustatecznił — lubo nie bez przyczyny utrzymują biegli, że sztukmistrz do końca zachować winien możność zupełnego swej kompozycji odmienienia, i że taka właśnie i dlatego ruch, obrót i życie miewa...
Redaktor z wielką szybkością treść tę popierać i rozwijać zaczął, a, lubo notując coś ołówkiem, jednak bacznie się w rozmowie utrzymywał; potem dla grzeczności zapytał naraz z rzeźbiarzem, czy nie zechciałbym z mej strony im powiedzieć, nad czem pracuję...
— Niezbyt wielki (rzekłem) mój udział w rzeczach sztuki nie pozwala mi, ażebym mógł czem bardzo popisywać się. Za szczerość jednakże szczerością zamieniając, wyznam, iż niemało w tych czasach bywam zajęty wykonaniem dwóch głów... Skoro się mówi: dwóch głów, znaczy zarazem i tego, co się im dla ich zupełności i ruchu należy, lubo cały i główny interes kompozycji we dwóch tylko głowach zawiera się. Zadaniem albowiem jest: ażeby jedna podnosiła oczy ku niebu, druga zaś podnosiła oczy, patrząc czyto na plafon[93] sufitu, czyto na hak, gdzie okrągły świecznik umieszcza się. Tej i tamtej oczy zwrócone są wgórę — — — nie taję, iż mię praca ta dość umęczyła nieraz!
Rzeźbiarz podparł całe czoło silną swą ręką, tak, iż charcica, u nóg leżąca pierwej, podniosła się i poczęła wejrzeń swego pana poszukiwać. Redaktor robił ołówkiem kreski na marmurze stołu. Ja, uprzejmie pożegnawszy obu, wyszedłem, zaledwo na jedną chwilkę we drzwiach wstrzymany przez młodego turystę, który o guwernera swego zapytywał.
Niebardzo wiele jednak uczyniwszy kroków, spotkałem na schodach hiszpańskich guwernera i oświecony zostałem, że zaproszenie do pracowni rzeźbiarza bynajmniej mnie jako fawor[94] wyłączny nie spotkało, że wszyscy znajomi i znani tak samo oczekiwanymi będą; idzie albowiem o ustatecznienie nieodmienne moralnego sensu grupy i atrybutów, figurom właściwych. Nadto, że redaktor swojemi wpływami tej pięknej dopiął rzeczy, iż bogaty korespondent wielkiego amerykańskiego dziennika skłania się ku zamówieniu u rzeźbiarza grupy wiadomej, chcąc ją zakupić i do Ameryki przesłać, jeżeli tak kompozycja, jak egzekucja[95], odpowiedzą życzeniom kupującego i jego wyobraźni.

Dzień nawiedzenia rzeźbiarskiej pracowni skoro w swej pełni nadszedł, znalazłem się wśród znanych osób i wśród zajmującego widoku.
Od czterech kątów wielkiej sali wprawdzie nieład i nieporuszany kurz dawały ogółowi ramy fantastyczne, lecz kurz, na doskonałe gipsy upadły, podnosi tylko i bardziej uczytelnia harmonję umiejętnej plastyki. Nieład zaś, który sam oku się tłumaczy, nietyle nieporządkiem, ile raczej dramą się zwać godzi.
W pośrodku światła miejscowego i pracowni stała i ciążyła wielka masa wilgotnej gliny rzeźbiarskiej, stanowiąca zaczętą grupę, a którą z resztki mokrych płócien właśnie artysta odkrywał...
Towarzyszyły tej robocie nieskąpo zaliczane naprzód: «Brawo, brawo!...», ilekroć odjęta szmata dawała oglądać to ramię, trafnie w glinie naznaczone, to biodra, to główne fałdy szat.
Męska postać obiecywała bardzo piękny tors[96], dziewicza — dramatyczny obrót figury; obie postacie egzaltowały[97] znaki krzyża, na sposób pro Christo[98] nakreślonego; lew, który zapewne miał się osłupiony słaniać u nóg tych figur, zaledwo był bryłą, podobną do jakiego sprzętu, co tem więcej nadawało pozoru wykończenia częściom grupy, dalej posuniętym.
— Ad leones, ad leones! — wołał młody turysta.
A poskoczywszy do najciemniejszego kąta pracowni u drzwi samych, z poza wielkiej figury Dionizjackiej wyprowadził małego chłopca z serwetą na ramieniu i z koszem wina, co wraz użytem gdy zostało, zwiększyło przyklaski.
Sam rzeźbiarz nabrał tonu, nieco, jak należało było, wyzywającego świat do walki...
Guwerner, pomiędzy biusty na ziemi stojącemi, wskazując mu najbliższy, rzecze:
— Oto, zda mi się Domicjan!...
— Pan się nie mylisz — rzeźbiarz na to i kopnięciem nogi odbił nos Cezarowi, aż charcica, która leżała była pierwej jak gryf[99] odlany z bronzu, podniosła się, powąchała odłamy gipsu rozbitego i powróciła ułożyć się w też same monumentalne formy i spokojność.
Śpiewak piękny, zarzuciwszy udatnie płaszczyk, począł swoim wybitnym barytonem nucić zrazu a potem na całe tchnienie śpiewać:

Drżyjcie, tyrany świata.
Lud podniósł sądny głos,
Straszny uderzy cios...
Piorun już z chmury zlata...
— — taramta tata rata...
Drżyjcie, tyrany świata...

Ku czemu młody turysta i malarz wtórowali jeszcze:

— ramta tarata tata!...
Drżyjcie, tyrany świata...

Nastąpiło po tych uniesieniach psychologiczno-konieczne uciszenie, zaledwo oderwaną wzmianką malarza przetrącone, który rzekł:
— I mnie w tych czasach zdarzyło się coś zrobić, z czego mogę być zadowolonym, ale będę się musiał u oczytanych ludzi zapytać, co to jest, co to z tego będzie... bo to może być Kleopatra... a może Wniebowzięcie.
Uciszenie skoro do swojej pełni doszło i gdy wszyscy się spokojnie na siedzeniach swoich znaleźli, redaktor w sposób następujący do rzeźbiarza pierwszorzędnie, lecz zarazem i do gości przemówił:
— Tu nikt z nas myśli innej nie ma, albo, zastanowiwszy się nieco, nie będzie miał innej, tylko, ażeby dzieło genjalnego naszego przyjaciela i Mistrza przyszłość zapewnioną sobie znalazło. Czyli, że koniec końców wydatki i nakłady są nietylko niemałe, lecz będą się z postępem zwiększały...
Tu wszyscy, na rozmaity sposób głową wzruszywszy potwierdzalnie, słuchali dalszego ciągu.
— Otóż, trafiającym się fortunnie mecenasem w tej sprawie byćby mógł, lub nieledwie że jest, bogaty korespondent wielkiego amerykańskiego monitora[100]. — Osoba ta jaką wyznaje religję (a których w Stanach Zjednoczonych jest kilkadziesiąt), tego gdy nie wiemy, byłoby roztropnie, może nawet byłoby i estetycznie odjąć krzyże z rąk figur? — Na cóż koniecznie ten znak martwy, którego uczucie w całości rzeczy i tak jest rozlanem, a dla którego obecności nabywca (dajmy na to mojżeszowego wyznania) nie będzie mógł w parku swoim przed domem grupy postawić i od kupna się cofnie?...
Rzeźbiarz uwagę zrobił, iż te krzyże załamują stosownie bieg głównych linij, lecz, bukszpanowem szerokiem dłótem bawiąc się, wejrzał na wszystkich pilnie, jakby ogólnego uczucia poszukiwał, a że stałem najbliżej, do mnie z pytającym gestem się obrócił.
— Co do mnie — rzekłem — myślę o tem, iż ujecie ręką krzyża jest ze znanych dotąd najtrudniejszem choreograficznem[101] i plastycznem zadaniem. Palec dotyka symbolu — to nie może być ani zręczne i wykwintne, ani niezgrabne — ani grożące, ani bez znaczenia — ani łatwe, ani przesadne — ani proste, ani przemyślne... ani piękne, ani niepiękne!... Nic trudniejszego nie znam! I artysta, który to zrobi, potrafi wszelką kompozycję zrobić...
Tak rzekłem, mało baczny, iż ta uwaga moja otrzymała właśnie niezamierzany przeze mnie skutek, albowiem naraz redaktor i malarz zawołali: — «To więc jedna wielka trudność mniej!...» gdy rzeźbiarz, półgłosem to samo powtórzywszy, wbiegł na schodki, wyrównywające grupie, a przy niej utwierdzone, i dwoma zacięciami bukszpanowego narzędzia odjął krzyż z ujęcia figury męskiej, poczem nad ręką żeńskiej figury zatrzymał cios, ku czemu zawołał guwerner:
— Jeżeli dla załamania linij należy coś wetknąć w ręce kobiety, to tu prawie scientyficznie godziłoby się nadmienić, iż do semitów, a przez onych do chrześcijan, przeszedł był obyczaj chaldejski i egipski, który zalecał dawanie w rękę klucza osobom, ważne rzeczy uczytelniającym lub zwiastującym (czego zasię ślady są i w ewangeljach — klucze św. Piotra — i w «Apokalipsie»).
Rzeźbiarz, rękę mając na czas tej mowy zatrzymaną, opuścił z narzędziem na krzyż drugi i kilkoma biegłemi ruchy naznaczył ogólne kształty klucza.
Działo się to jakoś magicznie, przez ogólny nakłon pojęć i uczuć, a zupełny brak rozumowanej protestacji[102].
Jednakowoż, gdy rzeźbiarz z ostatniego zstępował schodka, zawoła nagle, do redaktora się zbliżając:
— Ależ to tym sposobem i z tychże względów cała scena chrześcijańska musiałaby odmienić się!...
Redaktor biorąc ku sobie jakby na świadki guwernera, z uśmiechem i niecierpliwością rzecze:
— Czy ta grupa jest dziełem historycznem?... Czy za Domicjana nie zaś za Nerona[103] ta scena dzieje się? Czy to są portrety męczennika X. i męczennicy X?... Jużci że nie! Toć nie idzie o osobistości, lecz o dramę.
Ku czemu guwerner doda:
— Jeden scientyficzniejszy rzut oka zdolny jest wszystko wytłumaczyć. To mogą być wcale nie chrześcijanie, rzuceni lwom, to może przedstawiać właśnie że walkę, właśnie że poświęcenie, właśnie że zasługę! Właśnie że to wszystko, czego artysta tak wdzięcznie w tej pracy poszukiwał, co uprawia, i na co publiczność oczekuje.
Zapluty nieco mówca otarł usta, gdy rzeźbiarz ścisnął ręce obu.
Atoli śpiewak, młody turysta i malarz, zwyczaj mając unikania wszelkich dyskusyj (jako rzeczy próżno głowę kłopoczących), cofnęli się z pracowni cicho i grzecznie.
Charcica, która wychodzących ze zwykłym jej i miejscu odprowadzała ceremonjałem, dała się nagle słyszeć w korytarzu srebrnym dźwiękiem szczekania... Rzeźbiarz rzucił znak redaktorowi i nam, że odczytuje z głosu psa, o co idzie.
A wtem otworzyły się drzwi i wszedł jegomość miernego wzrostu, w niskim kapeluszu szarym i w szarym ubiorze bardzo świeżym, w białej arcystarannej chustce i kamizelce, z pod której gruby złoty łańcuch rzucał na brzuch kluczyki i pieczątki z drogich kamieni.
Był to Amerykanin, korespondent wielkiego monitora Stanów Zjednoczonych.
Pozdrowił redaktora po koleżeńsku, zamienił z rzeźbiarzem ukłony i, komplementu gest względem nas wypełniwszy, prosto do grupy zbliżył się.
Chwilkę patrzył szarem i głębokiem okiem, odgarniając na tył głowy kapelusz z czoła i obejmując i gładząc rudawą brodę, która przy ogolonych wąsach tem bujniejszą się wydawała.
— Życzę mieć szczegółowe wytłumaczenie figur — rzekł do redaktora i rzeźbiarza, który naraz półkrokiem się w tył cofnął, ażeby pierwszego głosu nie zabierać.
— Jest to... jako się nadmieniło było... — rzekł redaktor — jest to patetyczna scena z tragedji życia człowieczego... mężczyzna wyobraża tę energję czynu, która pracę poczyna... kobieta swój udział w niej zaleca...
— I ona — Amerykanin przerwie — zdaje się, że klucz trzyma w reku, gdy niżej widzę — (i tu wskazał bryłę gliny, na lwa przeznaczoną) — widzę kufer... ta więc kobieta wyobraża Oszczędność?... Mężczyzny energja zapowiada być bardzo piękną i stosowną! — — Mnie się wydaje, że przy kufrze należałoby dać widzieć narzędzia rolnicze i rękodzielne... Tak, jak jest, bryła niższa więcej wygląda na jakie śpiące zwierzę, niż szkatułę!...
Rzeźbiarz, zbliżywszy się do grupy, naznaczył kształt sierpa i dwa boki kufra, gdy Amerykanin, raz jeszcze obszedłszy dokoła całość rzeczy, zawoła:
— Jaśniej okazanej i piękniejszej myśli dawno nie napotkałem... Grupa wyobraża Kapitalizację w sposób i wyrozumowany i przystępny... Na dzień obecny, stosownie do stopnia, do którego posuniętą jest praca, mniemam, że będzie wystarczającem, gdy kolega redaktor zechce na mojej karcie nakreślić...
Tu oddał swą kartę redaktorowi, zabierającemu się skrzętnie do pisania, i dalej mówił:
— co następuje:

«Izaak, Edgar Midlebank-junior u dostojnego rzeźbiarza *** zamawia grupę, przedstawiającą Kapitalizację, a która ma być z marmuru białego, bez plamy i skazy, wykonaną — i nie o wiele przechodzić ceną swoją 15.000 dolarów».

— Czy tak jest godziwem? — zapytał Amerykanin, ku czemu rzeźbiarz swoją kartę redaktorowi nasunął, a ten skreślił:
«Rzeźbiarz *** podejmuje się wykonać grupę (Kapitalizację) z marmuru białego, o ile można bez plamy i skazy, — nieprzechodzącą o wiele ceną swoją 75.000 lirów, i na rozkaz dostojnego Izaaka, Edgara Midlebank (junior) etc. etc.»

Poczem Amerykanin, pisma oba przez szkiełko uważywszy, życzył dołożyć daty pominięte, a gdy się to spełniło, zamienił karty, mówiąc:
— Jest wszystko, jak należy!... Bardzo winszuję panu takiego pięknego talentu — (tu dodał uścisk ręki) — i takiej pięknej suki!... Cóż za prześliczne zwierzę! Cóż za rasa!... Z pewnością można rzec, że takiej suki, takiegoż rodzaju, niema drugiej w całem mieście!...
A to gdy mówił, skłonił się i począł mieć się ku drzwiom.
Co rychlej zatem rzeźbiarz ręką jedną wprawnie porzucił płótna mokre na «Kapitalizację», drugą zaś kapelusz uchwyciwszy, śpieszył za redaktorem i guwernerem, komplimentującymi tymczasem odchodzącego gościa, którego czekał skromny powóz, by niebawem gdzieindziej unieść.
Serce miałem obrzmiałe i ciężkie, ducha czułem poniżonego... powiew jakiś, czy jęk, hiobowym[104] nastrojem szemrał mi w ucho:
«Tak to więc wszystko na tym, słusznie przeklętym świecie, wszystko, co się poczyna z dziewiczego natchnienia myśli, musi tu być sprzedanem za 6 dolarów!... (trzydzieści srebrników)...»
I jakkolwiek obiecywałem sobie nic wcale nie powiedzieć — nic nie dodać, nic nie powtórzyć, jednakowoż, przenieść na sobie nie mogąc całego ciężaru moralnego, rzekłem do redaktora:
— Jak to jednak daleko od wyznawców, i dla wyznania lwom rzuconych, do Kapitalizacji!...
On zaś, giętkie okulary poprawując, począł coś parasola ostrzem kreślić na bruku i, nie podnosząc oczu, odrzekł:
— Redakcja nie jest telefonem. My podobnież przecie czynimy codzień z każdą nieledwie myślą i z każdem uczuciem... Redakcja jest redakcją...
— To tak, jak sumienie jest sumieniem — odpowiedziałem.


STYGMAT
NOWELA
I.

Podobno, że z zadań czynności człowieka najniewinniejszem i najpiękniejszem, a pewno, że najciekawszem w znaczeniu swojem, jest zadanie to: żeby pójść zobaczyć się z kim lub od-zobaczyć się — zrobić wizytę.
Kapłaństwo w tem jest człowieczeństwu przyrodzone i jest potoczny obrządek ceremonjału, w naturze życia leżący.
Idzie się bez żadnego innego interesu, mówi się to, co i tak jest samo przez się powiedziane pomiędzy osobami w chwili danej, odbiera się i zamienia potwierdzenie lub zaprzeczenie mniemań o lada czemś, pierwszem lepszem bez umyślnego wyboru i interesu podniesionem, i poszukuje się sposobem tym, bezwłasnowolnie i bezwłasnowiednie, wzajemności współuznania, poczucia i harmonji... Te skoro spotkało się, odwiedziny czyli wizyta właściwa jest już przez to samo dopełnioną i przyjemną.
Mistyczniejszych, zaiste, spraw od tej sprawy, lubo najpotoczniejszej, naliczyć jest trudno w życiu człowieka!
Stąd-to zapewne pochodzi, że bywają lub bywały salony bynajmniej sute, ani jaką szczególniejszą wykwintnością jaśniejące, które nietylko w społeczeństwie, ale nawet w historji do żywotnych się działalników policzają. Owszem, niemały ten przymiot częściej właściwym bywał salonikom zwyczajnym, niźli świetnym i obmyślonym ku temu.
Generałowej wdowy *** salonik bardzo się do określonego wyżej przybliżał. Rządził w nim pewien rodzaj złotej anarchji[105], zupełnie zaufanej w swoje trwanie i we wystarczalność swych rękojmi.
Kto się tam anonsować chciał, anonsował się; kto zaś jak do pokrewnej a poważnej osoby wchodził, ten wchodził sposobem swoim; kto znajdował się nagle na wieczorze, bo obiadował był tamże, i potem jakoś tak magicznie, tak prędko godziny ubiegały, że on się znalazł nagle przy świetle lamp, — ten znajdował się...
Że godzi się mieć także i wyłączny dzień wieczornej recepcji w tygodniu, więc ten dzień był, lecz nominalnie.
Omyliłby się bardzo jednakże, ktoby taką samoistną harmonję za brak staranności jakiejkolwiekbądż poczytywał; była to owszem negligentia diligens[106] — zadanie, kto wie, czyli nie najznamienitsze tak w sztuce życia jako i w życiu sztuki!
Słowem, że, gdybym takowego-to, a prawie codziennego wieczora skreślić miał istny całowzór, porównałbym go do niewielkiej, lecz odegranej wytwornie symfonji[107].
Ta rozpoczynać się zwykła była tonem bezwybitnym, swobodnym i potoczny zaledwo mającym wydźwięk — niedostrzegalnie on się jednak to niecierpliwił, to podnosił, gdy od czasu do czasu wlatującemi nagle i nisko, bystro i okrężnie, nowinami, do krążenia jaskółek podobnemi, bywał zlekka trącany... Kiedy niekiedy, tam i ówdzie, uśmiechów warjant[108] i sam nareszcie wyraźny śmiech nadłamywać się zdawał całość toku, alić natychmiast głębokie i szerokie serjo[109] powstawało i pogodną płynęło rzeką akordów...
Rozmowa, tak się sama prowadząc, bo nie przewodził nikt jej, czyniła, że pod godzinę pełni wieczoru i wszystkich i wszystko jeden zdawał się ożywiać temperament.
Myśliłbym nawet, że wiek jeden, i że, jak niektóra dawna legenda chrześcijańska podaje, wszyscy tam mężczyźni miewali nagle około lat 33, a o lat dziesięć mniej wszystkie damy, bo podobno, iż w zmartwychwstaniu tak być ma!...
O jednej z chwil takowych późnego już wieczora wydawało mi się, że prąd ten dziwny istotnie wszystko wkoło objął.
Patrząc zaś na kwiaty, które do połowy okien wielkich gęsto wznosiły się, podejrzewałem służącego o niezgrabność, podejrzewałem go, że wygibnął był tacę, że aromu herbaty i rumu udzieliło się nagle zasypiającym już roślinom — słowem, że nie bez przyczyny jaskrawszemi one patrzą oczyma!... Róży jednej nie podejrzewałem o zapomnienie się tak gminne, lecz płomienisty granat mógł nie być trzeźwym, a ponsowe i wielkie usta geranjum[110] lśniły się wyraźnie, jak podpiłe.
W taki-to jednak wieczór, w taką chwilę (o, natrętne spomnienie!), generałowa zawezwała mię palcem zdala do fotelu swojego i prosiła, ażebym do salonu jej zbliżył i prezentował jej skrzypka wielce słynąc zaczynającego, a który u wód koncerta dawa.
To zaś, że u wód miejsce miało, przepomniałem był na wstępie wypowiedzieć.
Matrona salonu, jak bywa ich wieku obyczajem, miewała przy sobie dostojne młode osoby: to córki krewnych swoich, to rodów jej blisko zażyłych.
Taką znalazła się na teraz Róża P. (Pomian), bujna ukraińska piękność — dla umiejętnie patrzących — lub «panna przystojna», «panna niczego» — dla zapatrujących się na rzeczy sposobem zwykłym.
Generałowa jednakże, lubo sama miała tak krótki wzrok, jak wielkie oczy, co nadawało jej dziwne spojrzenie, jakoby obejmujące naraz wszystko i przyzierające się z trudnością, znała wybornie piękność Róży; zarzucała jej tylko, zdaje mi się, iż mówiła głosem zbyt donośnym, lubo żadnego w sobie deklamatorstwa nie mającym, i czego ja nigdy nie postrzegłbym był, gdyby nie mówienia ludzi i gdyby nie ta skłonność do robienia zarzutów, bez której nie może istnieć realizm! Owszem, bardziej do upomnienia zdawała mi się bywać poprawa i przemiana głosu na mniej wybitny, niźli upominanie, które ją niezawsze najzręczniej powodowało...
Róży P. piękność potrzebowała trafnie obranego dystansu[111], z powodu, iż posągowo całą była. Kibici wgiętość i cała jej linja, o które] kobiety południa i większej części wschodu wyobrażenia nie mają, łączyła się w całość z podawaną udatnie pełnią szyi, przez wielkie ciążenie ciemnych i bujnych włosów naginanej... Oczy, spokojne i głębokie, do zaczarowanych jezior podobne, gest ramienia arcyszlachetny i coś z zamyślonego łabędzia we wszystkości poruszeń.
To też większość obywateli krajowych zwykła była mówić o niej: «Panna!... niema co mówić»; Polacy albowiem używają powiedzenia «niema co mówić» wtedy, gdy jest bardzo wiele do mówienia, podobno nawet, iż gdzie niegdzie używa się zarówno i wyrażenia «niema co robić!...»
Jako bardzo niepoprawny romansista, nie nadmieniłem już po dwakroć, że to działo się u wód; lecz, że nic jeszcze nie działo się, więc nie jestem nazbyt opóźnionym.
«U wód» nie oznacza ściśle jakich jednych, lecz u całej ich geologicznej grupy, przerozmaicanej to ciekawemi ruinami godnemi wycieczek, to miejscami, skąd się urocze widoki rozesłaniają. Zaś ktoby nie wierzył we feeryczne[112] okolice i sprawy, zaś komuby wydawało się, że niema twórczego nic oprócz sensu realnego inżynierji i administracji, ten niech uważnie spojrzy na wesołe i dostatnie miasteczko, między odludnemi skały wokoło jednej szklanki wody i dla niej zbudowane i rozwijające się.
Ta niteczka zdrojowej wody — cienka i przebłyskująca od szczytu skały przez cały stromy bok jej, niknący w przepaści — która się gdzieś potem w podziemiach przerabia w zbawienny napój i opodal starej kaplicy wytryskuje, oto miasta i okolicy geneza i municipium![113] Wynalazł ją był temu lat kilkaset myśliwy sokół hrabiny średniowiecznej, zabłąkanej na łowach, uświęcili ją potem mnichy, których pierwotnego mieszkania resztki widzisz w dolnych murach kaplicy — i oto dziś u zenitów skał liże ją sarna, rozpryskując krople stopą ochoczą; niżej, daleko niżej, rozbija ją w mgłę srebrną jakiś tuman, który całe smugi fjołków przez to ożywia; aż nareszcie u dołu wyciągają ku niej ręce ze szklankami świetnemi dostojni z krajów różnych goście.
I monarchowie niekiedy tu przybywają nie utajonym ukradkiem, a zawiązywały się, bywało, i zawiązują kongresy przedgłośne, miewające na wagach swoich losy ludów!
Lecz na samej krajobrazowej piękności tylko takiego tła uroczego gdy zatrzymujesz oko, skoro ci nic już nie brak... brak ci serca!...
Sama przez się myśl nalatuje, szepcąc, iż tu jeszcze należą się postacie istot dwóch, głęboko się wzajemnie pojmujących — tak przecież mogło było być... tak zapewne gdzieś jest w szmaragdowej ocieni tych małych ustronnych domków, albo tak koniecznie być musi dziś wieczór jeszcze, lub jutro rano...
Bowiem harmonji pełność domaga się, żeby tak było!

Cóż za dyplomatycznie psychologiczną miałem ja w tych czasach trudność, ażeby generałowej życzeń i polecenia dopełnić co do oczekiwanej prezentacji wirtuoza[114].
Powodowało trudność głównie to, iż nie z jedną, ale z osobistościami dwoma, jedną składającemi, trzeba było mieć do czynienia.
Oskar *** nie, gdy na scenę wchodził, ani gdy grać poczynał, ale dopiero, gdy już pełno grał, był istotnym sobą, i podobno, że wtedy tylko to był on.
On, do którego sam dochodził, nie zaś ów, którego zdawał się raczej unikać, lub którego przez samo tylko tożsamości uczucie znosił.
Ten wtóry był to młody wdowiec w kapeluszu białym, na oczy nieco nasuniętym i do pół żałobą otoczonym, z pod którego bujny czarny włos, wydobywając się z wiatrem, sam się trefił. Spotykałeś go tam i ówdzie, nie wiedząc, kiedy wszedł, lub jak uszedł, miał albowiem iście i obyczaj człowieka, nie powiem, bardzo ostrożnego, lecz i bardzo i uprzedzająco delikatnego. Częstotliwie zdawało się, iż nie na słowa doń mówione, lecz naprzód na ich najostateczniejsze konsekwencje odpowiadał. Rzekłbym, że nie rozmawiał, ale że zapobiegał zdaniom i uczuciom, a co niekiedy w nadmiarze swoim przybierało naturę podejrzliwości.
Dopiero uważnie przeczytana raz biografja[115] tego artysty rzuciła mi światło na tę dwójcę istoty w jednym człowieku, co jeżeli policzamy do wyjątków, to bardzo się do tego przyczyniają: tępość naszych narzędzi obserwacyjnych i lenistwo do obejrzenia się staranniejszego.

Gdy zaś wirtuoz po pewnej chwili grania stawał już w sobie samym, zupełnie innym był. Coś olimpijskiego[116] prostowało nagle linję całej jego postaci, głowa się podnosiła hardo, włosów wicher nawiewał się na czoło i ustępował tylko silnemu w takt stąpieniu. Ręka wyprzedzała wszystko i palcami zdała się garnąć pierwej tony, nim chwycić je można było smykiem, w powietrze rzucając zadyszane...

Autograf noweli «Stygmat»

Czyliż więc można było rozważniej uczynić, jak nie prezentować osobistości takowej w salonie, lecz w loży teatru? Alić, tak postąpiwszy roztropnie, czy mogłem był przewidzieć, że zajdzie to właśnie wtedy, gdy publiczność upodobała sobie była rzucać artyście kwiaty?...

Lub czy jasnowidzieć kto mógł, że Róża P. mieć będzie różę w zbyt bujnych włosach swoich, które nie znoszą upiększeń, że róża ta upadnie, po ramieniu jej się stoczywszy, i że odemnie bliżej stojący, bo prezentowany właśnie, skrzypek uważać pośpieszy kwiat ów za sobie przynależny, jak onego wieczora wszystkie upadłe kwiaty? Że więc w sposób doraźny i piorunny (jak to niekiedy wydarza się) zajdzie z tego między Oskarem a Różą, nie powiem, sprzeczka, lecz jedno z tych nieporozumień, w których im mniej idzie o rzecz, tem są ważniejszemi!...
Nie o samą albowiem róże szło tym dwóm osobom, musiało być i coś innego pomiędzy niemi jeszcze pierwej, kiedy się ani widzieli byli, ani znali... Jeżeli wszelako tak się dziwnie wyrazić można w treści, żadnej pretensji niemającej do ścisłości i jasności scientyficznej.
Ledwo albowiem nieporozumienie o różę doszło do zobopólnej pogody, jużci o mało co fjolek nie zagaił czegoś podobnego, to zaś gdy koiło się, kwiat płomienisty granatu wyraźnie podniósł nową sprzeczkę, i zdarzyło się nawet w okolicznych wycieczkach, że gwoździki dzikie, że bławatek, że blade i poziome powoje polne i malenieczkie bezimienne (dla profanów) roślinki stawały się powodem lub bodźcem kontrowersyj...[117]
Motyl jedynie, i to biały, zwykły motyl, wszędzie się tułający, przelatując w oknie nad warkoczem Róży i Oskara skronią, wiedzieć mógłby był bliższe przyczyny i odgadywać cele sprawy, tak mało wyjaśnionej.
Ja nie wiem, ani wiedzieć o tem będę się starał, czyli podobieństwem jest, ażeby z nas który mógł być dla kobiety powiernikiem; lecz, że zakochanego mężczyzny powiernikiem bywa się i zmuszonym się zdarza bywać, to wiem... ach, przez bardzo wiele nocy, niedospanych niezasłużenie i bezwinnie.
Parę razy w tygodniu o godzinie, późniejszej od późnych, czyli, kiedy już salony opuszczano, otwierały się u mnie drzwi, wnikał Oskar mistycznym swoim krokiem, frak zrzucał i krawatę białą, klękał przy łożu mojem, głowę ku kolanom moim w posłanie zatapiał, mówiąc: — «...Ach, ty jeden zrozumiesz to... nieprawdaż?»
Utaiwszy ziewanie końcem kołdry, wtórzyłem: «Ach!...»
— «Nieprawdaż?» powtarzał Oskar.
Odpowiadałem, rozklejając powieki: «Prawda».
— «Atoli jak zrozumiałbyś ten szczególik mały, który dziś zaszedł, — bo tobie jednemu wszystko opowiedzieć muszę...»
— «Dziś» — odpowiedziałem i zadmuchnąłem świecę, widząc, że już białe tęcze brzasku migały po ścianach.
A Oskar dalej:
«Skracam opowiadanie», — zegar bił właśnie trzecią z północy — «skracam, bo może już być troszkę późno... Wyobraź sobie, że ów hrabia X, podróżnik (do którego nie miałem nigdy szczególnej sympatji), właśnie gdy siedziałem przy Niej — a wiesz przy kim — podniósł w rozmowie, iż tanecznice egipskie zawodzą taniec i dokonywają takowego na jednem miejscu... To zaś gdy on mówił, panna Róża podniosła się i przeszła zwolna ku oknu, gdzie niestaranny zwój firanki obejmał natrętnie gałązki jakiegoś kwiatu, poprawiła ów fałd nieharmonijny i na opuszczone wróciła miejsce... Cóż pomyśliłbyś o tem i jak dawałoby się to zrozumiewać? Mów, zmiłuj się... Ale czy nie zasypiałeś może cokolwiek?...»
— «Gdzież tam cokolwiek!» rzekłem, «byłbym dobrze już spał, lecz myślę...» i, obwijając się zbrojnie kołdrami ku zupełnemu zaśnięciu, mówiłem: — «Myślę, że, gdyby wiedziało się... mój drogi!... jak ten niestaranny fałd firanki był zawiniętym, — gdyby?! gdyby!» — mówiłem i zarzucałem na głowę fałd kołdry... — «ale, tego zapewne nie uważywszy, każesz mi teraz zgadywać i nie zostawujesz nawet czasu na wnijście w siebie, na głębsze, ciche rozmyślenie...» — a domawiając słów tych, obróciłem się do ściany i zasnąłem jak kamień.
Wszelako nietylko przy samym błędnym księżycowym blasku podobne spowiedzie miewały miejsce, o południowem albowiem realnem świetle bywa, że spotykam znów obok przemykający biały kapelusz z krepą żałobną — jużci to Oskar, z pudełkiem skrzypiec na lekcje gdzieś śpieszący.
— «Ach, właśnie że o tobie myśliłem, racz oczekiwać mię wieczorem jutro... może zajść coś ważnego... mam grać u generałowej — mam uczestniczyć w zamierzonej wycieczce w góry do Rzymskiego Mostu... Ty mię rozumiesz!»
I jeszcze głosem podziemnym dodał, zaciskając na oczy kapelusz: «Może coś ważnego zajść!... Do widzenia!...»
Lecz, skoro odbiegł na wiele kroków, przeskoczył je znów nagle z powrotem i, stanąwszy przy mnie, mówił:
— «Coby to znaczyć mogło, że ów hrabia X, podróżnik (do którego nie miałem nigdy sympatji), dziś u źródła rano przywitał mię ze szczególniejszą starannością? Czy nie mniemałbyś, że w tem coś leży? Naprzykład...»
— «Może w tem być dzień dobry, zwłaszcza, jeśli słowami onegoż nie wyraził» — odpowiedziałem.
Że niekoniecznie najłatwiejszemi i najprzyjemniejszemi dla mnie niewinnego i obojętnego bywały podobne przejścia, tego nie mam poco ukrywać. Lecz pojąć nie umiałbym, jak można nie mieć względów dla zakochanego, a na rogu ulicy dawać grosze ślepemu do kapelusza.
Innego razu, o bardzo pięknej nocy letniej i we wszystkich swoich wdziękach rozkołysanej, tak, że zaiste spać byłoby grubjaństwem, mając coś tyle uroczego przed oczyma, zjawił się u mnie nagle Oskar, mniej niż zwykle cichy i niepewny.
Niósł w ręku skrzypce, a u guzika miał różowy laur, świeżo uszczknięty.
— «Uważ», — rzekł mi — «kto do ciebie wchodzi: czyli to kwiat lauru, prowadząc za się człowieka, jak przecież może kwiat wnosić z sobą motyla, czyli to twój przyjaciel z laurem różowym u piersi?...»
— «Zgaduję», — odrzekłem — kto ci dał, Oskarze, te piękne liście...»
— «Tak!» — przerwał mi on namiętnie — «lecz posłuchać chciej, za co...»
I tu, wysunąwszy naprzód rękę lewą, na wyżynie strun utwierdzoną, rozpoczął:

«CZEMU?»[118]

Próżno będziesz się przeklinał i zwodził,
I wiarołomił zawzięciu własnemu —
Powrócisz do niej; będziesz w progi wchodził
I drżał, że może nie zastaniesz... Czemu?
Sam sobie będziesz lada słówkiem szkodził,
Niezrozumialnem prócz ciebie jednemu,
Będziesz się bez niej z nią kłócił i godził,
I wrócisz, wątpiąc, czy zastaniesz. — Czemu?...

Szczęśliwi przyjdą, jak na domiar złemu,
Kołem osiędą ją — chwilki nie będzie,
By westchnąć szczerze... Ach, czemu i czemu?
Przyszli szczęśliwi, rozparli się wszędzie,
Wszędzie usiedli z czołem rozjaśnionem,
Dom napełnili, stali się legjonem!?...

Wszystkich przeczekasz, to dwóch ci zostanie,
A trzeci jeszcze ma w progu pytanie
I, choć, pojrzawszy na zegar, się sroży,
Ty nawyknąłeś już nie ufać jemu...
Wróci, i pięknie kapelusz położy,
I rękawiczki jeszcze zdejmie — — Czemu?

Aż przyjdzie pora, gdy coś więcej znaczy
Wyjść — niż zatrzymać się po obojętnemu;
Wstaniesz i pójdziesz, kamienny z rozpaczy,
I nie zatrzymasz się, idąc precz... Czemu?

Lecz księżyc będzie, jak od wieków, niemy.
Żadna się z miejsca gwiazda nie poruszy,
I patrzeć będą oczyma szklistemi.
Jakby nie było w niebie żywej duszy,
Jakby nie spomniał nikt Miłosiernemu,
Że troszkę niżej tak wiele katuszy!
I że nikt Jego nie zapyta: «Czemu?»
————————————


Cicho, spokojnie i uważnie złożył muzyk skrzypce i smyk otarł, a potem dawszy mi wiadomość o zamierzonej na najbliższy ranek wycieczce do Mostu Rzymskiego i wysłuchawszy, że udziału w tem mojego przyrzec nie mogę dla przyczyny odwiedzin częstych u chorego kolegi, już wychodził, unosząc ze sobą skrzypce i laur, gdy nagle jeszcze powrócił i, do ucha się chyląc:
— «Ów» — mówił mi półgłosem — «ów podróżnik hrabia X, (do którego sympatji nie miewałem), ma swoje zalety towarzyskie. W rozmowie ogólnej podniósł kiedyś, że w kościołach pierwotnych udzielano sobie wzajemnego pocałowania braterskiego... Wyobraź, proszę zaszłe stąd kontrowersje!... Jedni albowiem chcą wznowienia tradycji, inni i inne — sekty się obawiają... Końca temu nie przewiduję, gdyż ta sprawa się toczy to ogólną, to uboczną rozmową i półgłośną... Lecz już bardzo późno, a spocząć jeszcze należy, gdyż jutro od rana na koń!...»
Wyszedł.

Podejrzewam sam siebie o pewny rodzaj mimowolnego zobojętnienia względem ludzi szczęśliwych, którzy w pełną pomyślność bytu wstępują. Cierpiącego kolegę, który nie opuszczał swego mieszkania, odwiedzałem zazwyczaj o godzinach późnych z powodu, iż wcześniejsze dzienne sam bez pomocy mojej łatwo znajdował z kim podzielać, więc końcem końców mogłem był towarzyszyć gronu osób we wycieczce do Rzymskiego Mostu zgotowanej. Wszakże, na co rozkład godzin przyzwala, niezawsze już jest przez to samo gotową użytkować je wola i siła.
Nastąpiło zatem bezobmyślnie, iż sam się w ciągu dnia dla coraz to piękniejszych widoków zatułałem w góry i że to właśnie było w unikanym kierunku. Lecz pożałować tego ani moje oczy potrafią ani serce: widziałem albowiem uroczy wizerunek najpiękniejszego z okolicznych krajobrazów.
Amfiteatr[119] szeroki ze skał fioletowej lub różowawej barwy, piętrząc się, otaczał padół, który w głębi przerzynała wesoła rzeka. Ślady drogi rzymskiej, a zapewne dla odmienionej miejsc ważności dziś zaniechanej, bieliły się jednak dość wyraźnie po obu stronach koryta skalistego. Nurty gdzie niegdzie spotykały odłam, widocznie ze szczytów skał skrążony, i w tuman się biały roztrącały o jego twardość, drobne tęcze wkoło rzucając.
Co wydawaćby się miało zbyt gwałtownie złamanem w linjach amfiteatru, to łagodziły grube masy drzew zielonych — było, jednem słowem, pełno i harmonijnie, jak na niebie...
A tam, gdzie klamra mostu musiała była łączyć rzymską drogę, stała jeszcze jedna arkada, w te spokojne, wielkie i obojętne strojna zaciosy i proporcje, które starożytny tylko pojmował sztukmistrz.
Nawet lunety kieszonkowej nie używając, widziałem z miejsca mego grupy podróżnych, ku mostowi mające się, tam i sam zatrzymywane podziwieniem piękności okolicy. Wyraźnie czytać mogłem, jak mniej cierpliwi kresu dobiegli, jak z koni, osłów i mułów zsiedli, jak niektórzy na arkadę złamanego mostu pieszo wstępują.
— «Musi to ostatni kres już być, bo nie można iść dalej...» — rzekłem w sobie, gdy nagle, jak astronom, który uważnie ogląda gwiazdę podwójną, zobaczyłem na arkadzie dwie postacie i od jednego rzutu oka rozeznałem biały ze żałobną krepą kapelusz męski i amarantowy indyjski szalik panny Róży...
Pełna była słoneczność, rozległy i głęboki dokoła widok, a całe sklepienie niebieskie jakimś błogosławionym wdziękiem harmonji obejmowało świat i ludzi.
Coś, jakoby złoty strop pierwotnej jakiej bazyliki[120] chrześcijańskiej, gdzie zacne serca i żywe zamieniały ze sobą bratni pocałunek w Bogu dobrym i aniołach jego...
Po niewielu zaś dniach, gdy wnioskować słusznie było można, że do Mostu Rzymskiego wycieczka nie nazbyt się w okrężne szlaki przeciągnęła, wybrałem się nareszcie do generałowej, cokolwiek i tem pozywany, aby się nadto dla osób szczęśliwych nie stawać obojętnym.
Wszelako właśnie, gdy wychodziłem, doszło mię zawołanie do cierpiącego kolegi, a gdy w jego znowu wchodziłem progi, spadły mi na twarz wielkie dwie krople deszczu, powiał nagły wiatr i jedna z tych gwałtownych letnich powstała burz, które są piękne i groźne.
Urozmaiciło to poniekąd wieczorynek nasz, we cztery oczy spędzany, ale zaleciło zarazem nienajopieszalej mieć się z odwrotem, gdyż nie ustawały silne błyskawice, nawet przy lamp świetle bardzo widoczne, firmament zaś pełno i szafirowo jednem dopiero patrzył okiem, drugie mając u szczytu skał ciężką chmurą przywarte.
Upatrzywszy przeto stosowną chwilę, jąłem do siebie wracać wśród oziębionego gradem powietrza i przy leniwo się uspokajających grzmotach.
Już uciszać stanowczo zdawały się one, gdy jeszcze tam i sam uderzył piorun, jak niewystrzelony w czas swój ładunek, i jeszcze zabłąkana błyskawica bielmem w oczy pryskała. To też i zbłądziłem nieco, lubo niewiele; zadziwiłem się jednak, ujrzawszy nagle mur starej kaplicy, wszystkim znanej.
Aż oto narazie uczułem rodzaj strwożenia, jakiego się doznawa przez bezświadome przejęcie się cudzym gestem gwałtownym.
Postać jakaś wiewna i ciemna, zdało się mnie, że krokiem uciekającym przebiegła szerz drogi przede mną i ogarnęła mię całym gestem swoim, a potem we wielkich łomach głazów znikła, wynurzyła się na chwilę z ich usłony i jednym całego ciała rzutem klękła przed kaplicy drzwiami.
To być musiało nieułudne, gdyż usłyszałem tępy stuk czoła o mur lub o bronz podwoi, jaki wydawa rzecz krucha lub delikatna, rubasznie na bok odepchnięta. Wszelako uręczyć siebie dostatecznie nie mogłem, czy istotnie kto przebiegł drogę, czyli wydawało mi się co widzieć skutkiem niezwykłego światłocieniu i działalności nerwów wśród zelektryzowanego powietrza.
Lecz, skoro nagle, i ni stąd ni zowąd, myśl mi przyszła nieusprawiedliwiona i nieupowodowana niczem, jakoby postać ta była panną Różą, natychmiast się spostrzegłem, że jestem pod wpływem nerwowego rozstroju ułudnego, i ze scientyficznym uśmiechem spokojnie i trzeźwo szedłem dalej, wkrótce na właściwej drodze powrotu się znalazłszy.
Nie zadziwiło mię bynajmniej, ani tego za nietrafne poczytywałem, gdy, zajęty zmianą dość przemokłej odzieży, usłyszałem nagle za sobą wnijście Oskara. Lecz, skoro się ku niemu z przyjęciem gościa obróciłem, wytrzymać nie mogłem strasznego jego widoku...
Barwa blada połamanego kapelusza i barwa oblicza były jedne, widziało się tylko pas żałobnej krepy, przekreślającej odłam muru. Zwarte usta zacięte i, jak dwa gwoździe, oczy nieruchome dopełniały całości, podobnej do zaniedbanego jakiego fatalnego pomnika grobowego. Trzymał on w ręku smyk i rękawiczkę, chciał mówić coś, lecz runął w głęboki fotel.
A potem z zatrzymywanym w piersiach ogromnym szlochem wyjąknął:
— «Zerwane wszystko... najnieszczęśliwszy człowiek jestem!... Tylko mówić nie mogę...»
I, uparcie szloch zatrzymując, ocierał z czoła zimny pot, który, z jedną łzą ciężką spotkawszy się, całą twarz biegiem swoim dzielił na dwoje.
Najwłaściwszem było naglić, ażeby mówił, i to czyniłem, lecz bez rychłego skutku.
— «Mów! Oskarze drogi!» — rzekłem nareszcie — «godzi się albowiem wspomnieć i na to, że ani świadomie cię pocieszać, ani dzielić nic świadomie z tobą nie umiejąc, skazujesz mię na ból nieużyteczny».
A to gdy rzekłem, on wstał i wyprostował się z troszkę teatralnem wysileniem, podał mi rękę i rzekł: «Przepraszam cię» — — lecz niebawem stoczył się na nowo w fotel i, znów zeń do siedzenia zwykłego powróciwszy, zakrył oczy chustką, te słowa mówiąc:
— «Rozmowa o sakramentalnym pocałunku u pierwotnych wyznawców stała się motywem licznych domówień i tajemniczych modulacyj[121] tak głosu jak uczucia. Wznawianą ona bywała i wznawiała się sama... Siedziałem obok tej, której już nigdy nie zobaczę... Miałem od niej odebrać jedną odpowiedź (tak przynajmniej na arkadzie mostu zdało nam się, że było przyrzeczonem). I odebrałem tę odpowiedź, zaiste, ale w ogólnej rozmowie, i to tak donośnym głosem, że nawet zupełny nieuk zgadłby jeszcze, o ile ona nie do mnie, obok siedzącego, ale do czwartej lub do piątej osoby zdala skierowaną była, acz słowami, przeze mnie czekanemi... Wątpisz może, że miałem dosyć sił, ażeby wstać, obrócić się do hrabiego X., który widocznie był ową właśnie osobą oddaloną, i ofiarować mu krzesło moje przy pannie Róży, aby (rzekłem) nie utrudzała głosu swego!... Co zaszło dalej, nie wiem dość jasno; miałem do niepokonania silną febrę... To pamiętam tylko, że oczy wszystkich były wlepione we mnie i że coś przez niepewność ruchów moich stłukłem, czy wywróciłem... Wyszedłem...»
— «Najnieszczęśliwszy człowieku!» — zawołałem z bólem serca prawdziwym — «albo się omylasz, albo omyliłeś się o całe twoje szczęście. Wiedz, że ona ma głos nierówny, ona głos ma taki... to jej głos tylko... Czyliż tego, co wszystkim jest znajome, dopiero się od głębokiej rany własnej dowiadujesz...?»
Słysząc to, Oskar przybrał nagle odmienną postać i ze spokojnością szczególniejszą począł na sobie nieład odzienia poprawować, nierówność zapięć fraka, nieukład włosów...
Podjął z ziemi kapelusz połamany, leżący przy krześle, i z pomocą kolana powrócił mu zwyczajną formę, a potem ze staraniem drobiazgowem układał drobne i zniepokojone pierwej fałdy żałobnej krepy.
Uważając to, zobaczyłem zupełną i nieuleczalną rozpacz. A, jakkolwiek przyszła mi myśl coś nadmienić o mojem widzeniu przy kaplicy, stało się to niepodobieństwem dla względów psychologicznych.
Po chwili Oskar wziął smyk, jak się laseczkę biera, i, poprawną postać przyjąwszy, począł mówić nieco profesjonalnym[122] i obrażonym tonem:
— Winien jestem odpowiedź, a ta brzmi: Mogłem nigdy nie mieć talentu, to może być; zaś, że ten zostałby dziś złamanym — i tu złamał smyk swój i odrzucił — to na teraz jest pewnem. Lecz pozostanie mi ta wiedza sztuki, w której, raczysz darować, że może od nikogo nie wyglądam pomocy i kierownictwa. Otóż, jeżeli idzie o czyj głos, o naturę równości lub nierówności jego lub głosowi właściwe odcienia brzmień — racz uważać w tym względzie rozmowę jako wyczerpniętą».
To zaś domawiając, spojrzał na swój zegarek i rzekł:
— W tych czasach wyjadę... opuszczę miasto...
— Przepraszam cię więc jako muzyka profan... — zawołałem.
— Jak przyjaciela cię przepraszam — odpowiedział, poczem nastąpiło pomiędzy nami na parę sekund uciszenie zupełne.
A skoro z nas dwóch pozostał już tylko gość i przyjmujący u siebie gościa, poszukałem dlań stosownych do godziny, lekkich napić, gdy sam, lejąc wino białe mówiłem:
— Racz sobie, jak za właściwe uznasz, służyć. Ja wino piję.
— I ja niemniej.
I dotknęliśmy wzajemnie wrębów szklanek.

Niezadługo potem, gdy już nieco bezbarwnej rozmowy upłynęło i gdy nienajłatwiejsze pożegnanie miało miejsce, znużenie, spoczynek i ciemność ukołysały mię nareszcie. Zaś na drugi dzień, o najwcześniejszej z tych godzin porannych, jakich godzi się na odwiedziny używać, zabiegłem z ciekawością serca do Oskara, lecz zaledwo mogłem się dowiedzieć, iż o świcie wyjechał bez świadomej poszlaki jakiegokolwiekbądź adresu.
Że było jeszcze nazbyt wcześnie, ażeby w progach dam się jawić, umyśliłem przejść się powolnym krokiem ku kaplicy, ażeby, od tej równie powolnym krokiem do generałowej zaszedłszy, znaleźć się o mniej więcej stosownym czasie, licząc w tem troszkę na zażyłość i łaskawość osoby.
Udałem się więc owdzie z nasuwającą się myślą, ażeby odszukać przy świetle dziennem miejsce, gdzie byłem się wstrzymał, gdy mię czarne widzenie zaskoczyło.
Dzienne światło odrazu na podobne pytania nie odpowiada, ono jest troszkę jak trzeźwy, pilny i zdrowy służący, którego w nieobecności pana jego o coś przechodzącego obowiązki służby zapytujesz. Mówi naprzód mnóstwo drobnych szczegółów i ani się domyśla, kiedy odpowiedział na wszystko, mniemając, iż nic nie odpowiada.
Jakoż nietylko znalazłem miejsce, gdzie widzeniem zaskoczony byłem, ale nawet ślady swoich stąpań; uważając zaś, iż grad z deszczem i grzmoty zupełnie tam glebę urobiły jako glinę rzeźbiarską, poskoczyłem ku wielkim łomom głazów, gdzie na chwilę znikła była owa postać, i zobaczyłem wyraźny ślad smukłej stopy niewieściej...
Tylko archeolog to zrozumie, ten, który widział w zbiorze starożytności trzewik atłasowy, niegdyś czarny, po Marji Antoanecie[123] pozostały z ostatniego jej dnia fatalnego!... Tylko ów zrozumie, co to widział, jak wiele wyrażać może odwzór niemy gestu człowieka.
Wycisk stopy na piasku przypomniał mi tragiczny ów trzewik królowej — trzewik, którym nieuważnie nastąpiwszy na nogę kata, rzekła była owo pamiętne:
— «Excusez, monsieur! Je ne l’ai pas fait exprès»[124]. — —
I oto nic już nie miałem do zapytywania, wszystko wyraźnie widząc.
Jużci, że po scenie Oskara wybiegła Róża ukoić się... Ci dwoje nieszczęśni wzajemnie sobie rozdarli serce, równie namiętnie się kochając.
Nieporozumienie, najniewinniej graniczące ze zbrodnią!... Coś strasznego...
Zegar u szczytu kaplicy, począwszy bić godzinę, wyrwał mię z głębokiego i bolesnego zamyślenia, uświadamiając zarazem, że nietylko powolnym krokiem nie mam iść, lecz że nawet pośpieszyć się godzi.
Znalazłem się więc dosyć skoro u kraty małego parku, przedwstępnego względem willi generałowej. Krata otwartą była, lecz przy ramie jej, na ławce ogrodowej, stał rzemieślnik, zapewne poprawując albo zdejmując dzwonek, które to zajęcie nadzorowała znana mi ochmistrzyni generałowej, osoba bardzo podeszłego wieku, lubo dziwnie ruchawa i przytomna.
— «Pan już wie... Generałowa pisała do pana...» — rzekła cokolwiek stłumionym głosem zacna kobieta.
— «Wyszedłem bardzo wcześnie z domu...» — począłem mówić, lecz, nagle spostrzegłszy się, dodałem: «Wiem» i dołączyłem bez wymienienia osoby: «Jakże jest zdrowie u państwa?...»
— «Panna Róża usnęła, dzięki Bogu; staramy się wszelkiemu hałasowi zapobiec i zdejmujemy oto dzwonek. Pani generałowa zapewne natychmiast pana przyjmie...»
Idąc nienajprędzej z tą podeszłą osobą, rzekłem:
— «Zdanie lekarza czy pomyślne?»
— «Drogi panie, żeby to oni coś wiedzieli!... Przeziębienie — i koniec. Panna Róża modliła się za długo we wilgotnej kaplicy w czasie gradu i burzy... ale to każdy z nas wie i bez doktorów!... Mój drogi panie, niech ja nic już nie słyszę nigdy o przeziębieniu... Miałam córkę, jak anioła śliczną... szlocham i dziś, gdy wspomnę: tańczyła jednego razu zbyt gorąco, potem siadła na progu, jak małe dziecię, tylko szklankę zimnej wody wychyliła, i oto, mój drogi panie, dziś jeszcze widzisz, że płaczę. — — Ale zawsze w Bogu nadzieję mieć trzeba...»
Byłem właśnie na progu ubocznego i małego salonu generałowej, która zdala pokazała mi palcem, ażebym usiadł przy niej dla tem cichszej rozmowy.
Jedna, nieokreślona na zegarze, chwila przeszła w milczeniu...
— «Zapewne, panie, widziałeś pana Oskara?» — rzekła wreszcie matrona — «a z tem, co ci napisałam, wszystko już wiesz. Na teraz mamy dobrą nadzieję we śnie... zasnęła bez gorączkowych mówień... zupełnie przytomnie i spokojnie. Atoli potem, myślę, sądzę, że pozostanie tylko nadzieja w zmianie miejsca i w upływie czasu... Nie wierzę, kochany panie, i chciej na to mi odpowiedzieć: nie wierzę, ażeby się udawało polubownie napowrót upogadzać rozerwy, zaszłe przy uczuciu tego stopnia i tej natury. Z widzenia się z panem O. i z tego, o czem ci ja świadczę, dwustronnie być mogąc oświeconym, racz odpowiedzieć!»
— «Niestety!» — rzekłem — «tylko potwierdzić mogę Jej mniemanie, policzając w to nawet te objaśnienia psychologiczne, które mogłem powziąć z ostatniego widzenia się z panem Oskarem...»
Po chwili zaś dodałem:
— «Miłość taka, coby ona była, tego nie wiemy jasno.. Zdawałoby się jednak, że to jest tylko wielka czystość — może nieco anielskiego świata... Od chwili albowiem, w której o cośkolwiek możemy nasz ideał podejrzewać, już rozerwał się z nim stosunek. Omyłek w tej sferze nie bywa wcale, są tylko zdrady!...»
Matrona rękę mą uścisnęła, co i ja oddałem z rozrzewnieniem, a potem milczeliśmy...
— «Jakby to jednak było łatwo, jak bardzo łatwo, postawiwszy jedynie wszystko na swojem miejscu, uwidomić przypadkowe złudzenie błędu» — mówiła z głębokiem westchnieniem generałowa. — «gdyby się wszelako do czynienia miało z uczuciem stopnia innego i natury innej.. Wiedz, proszę, ten szczegół z życia Róży, który oświeca wszystko: ojciec jej służył przy mężu moim, był to waleczny oficer artylerji, który od huku armat ciężko przygłuchł, tak, że tylko maleńkiej podówczas córki pieczołowitość służyła mu zarazem i za jedyne towarzystwo i za najmniej niełatwe pośrednictwo w zrozumieniu się z ludźmi. Głos dzieweczki ani się rozwinął, ani podniósł, ani nastroił według gamy własnych jej uczuć... lecz według cudzego kalectwa. Zapewne, panie, uważałeś, jak starałam się nieraz czuwać nad tem, lub to prostować...»
— «Jakże łatwem byłoby, jakże łatwem» — z wielką boleścią serca zawołałem, — «uwidomić błąd wśród warunków psychologicznych innej sfery! Niechże Pani raczy posłuchać wzamian szczegółów biografji pana O. Przez lat kilka tylko był on mężem uwielbianej osoby, przy której łożu lub fotelu noce całe i dnie przepędzał. Osoba ta były to same prawie nerwy — rodzaj rozdrażnionej somnambuli![125]. Cały ustrój osobistości jego przybrał przez to względne jedynie do takiego stanu rzeczy właściwości. To dlatego tak on stąpa, wchodzi, wychodzi... tak odgaduje naprzód wrażenia podniesionych rozmów... jest ciągle ochroną czegoś, czego niema, lecz nie widzi, gdy zatratą stawa się tego, co jest...»
— «Więc to... o Boże mój», — rzekła generałowa, — «nie oni tu, dziś żyjący z nami, rozdarli sobie wzajem serca kochające...»
— «Więc to nie oni» — rzekłem — «lecz wy pieczętowane przez zmarłych znamię na nich... A gdy czas i bardziej wydoskonalone środki obserwacyjne dozwalały na takie zastanowienia, okazałoby się może, że tak samo wszyscy bywamy, lub tak jesteśmy. I ludy, i pokolenia, i nawet osobistości pojedyńcze, podobno, że arcymało, jako oni i one same, weszli dotąd w dramat życia i w historję! Wielkie to jest jeszcze pytanie, kto na samych nawet polach boju potyka się?...»
Gdy tych właśnie słów domawiałem, generałowa widocznie była wzruszoną.
Podniosła się i sprowadziła mię przed wizerunek męża... milczała chwilę, potem rzekła:
— «Te wyrazy, które przed chwilą powiedziałeś, są słowami generała z ostatniej swobodnej rozmowy, jaką mieliśmy, mają więc one dla mnie i wybrzmienie i urok szczególniejszy...»
Stałem chwilę, patrząc na portret wojownika, obrzuconego w szary żołnierski płaszcz, z lunetą w ręku... i zaprawdę, że nie wiem, czyli już do generałowej, czy do siebie mówiłem taką bezzwięzłą parabazę[126]:
— «Jest niemało do powiedzenia ludziom, ale czy znieść potrafią?... Będzie im można więcej mówić, lecz wtedy dopiero, skoro oni nauczą się wiedzieć, kiedy się godzi śmiać a kiedy płakać...»
Służący cicho się przybliżył i, półgłosem o przybyciu doktora gdy zawiadomił, opuściła mię generałowa.
Wyszedłem...
Opodal niedomknionej kraty parku, z poza której widać było karetę doktora, spotkałem jeszcze smętną i baczną ochmistrzynię, która, chętnie odprowadzając mię, mówiła:
— «Teraz, gdy bez dzwonka jesteśmy, czujność nasza nieustanną być powinna. I tak nieco sami jesteśmy, jak te prawdziwie chrześcijańskie dusze, którym niewiadomy jest ani dzień, ani godzina, gdy śmierć przyjdzie».
Pożegnanie to, głęboką nacechowane melancholją, przypisywałem w myśli macierzystym a żałobnym osoby wspomnieniom, odnoszącym się do straty córki.
Wszakże ile w tem przeczucia było, to nie za długi przeciąg czasu ziściło się niestety względem nieodżałowanej Róży P.

II.

Kiedy to, co miewałeś blisko osobistem, połamie ci nagle przed oczyma fatalny wicher i kiedy on co osobowego nadweręży, lub z kurzawą popiołu precz odmiecie, pozostawają ci poglądy i poczucia ogólne, ludzkościowe, historyczne...
Lecz pozostawają może jako upajający męt na dnie kielicha... lecz otwierają się one może przed twemi oczyma, jak egipska Umarłych Księga[127], jedyna jeszcze do czytania wtedy, gdy już odeszły oczy od człowieka i pozostawiły dwie plamy cieniu głębokiego pod arkadami czaszki...
Tak, zdawa mi się, że jest — nie wiem napewno!...
Skoro zatem jasny i żywy salon generałowej zaszedł w te obłoki poziome i szerokie, które nad stolicami leżą i uwydatniają masę murów, zamieszkałych przez masę ludzi, i skoro na uczepionym między dwoma skały, jak pstry dywan, małym cmentarzu, jeden więcej cichy krzyżyk przybył, wyczytałem przypadkiem w dzienniku miejscowym, że genjalny skrzypek wycofał się z artystycznego życia i że w klasztorze milczących białych mnichów, gdzieś w górach, na nieokreślony czas zamieszkał.
Sam zaś powróciłem do nieco zakurzonych portfelów moich, a może, właściwie mówiąc, uciekłem do nich.
Niepierwszy to raz taki odwrót, czy ucieczkę takową umysł mój pełniąc, powinienem był znać dobrze manowce, ścieżki i drogi, któremi od obecności się uchodzi. Jak się obecności widok za plecami swojemi coraz więcej zamglony zostawuje, i jak się jej niekiedy całkiem zapomina, powinienem był to wszystko znać dostatnio...
Niektórego dnia wszakże, gdy w tym właśnie kierunku pracowałem, zjął mię był narazie sen nerwowy, do paroksyzmu podobny, tak, iż, jako trzymałem czoło bez podparcia żadnego, tak zasnąłem.
A kształt, który się znalazł obok, poddał mi pod skroń zwój zapisanego płótna cienkiego, coś na egipski sposób, tak, że poczułem na chwilę arom mumji i sandałowego drzewa... spałem...
— «Obecności ledwo się dozierałeś, ale jeszcze nie oglądałeś jej... nie masz więc czego uciekać!... Eheu!» — mówił tak kształt; — «widziałeś zapewne wielość dzieci, uganiających za czemś, lub grających we wolanta, odbijanego sobie wzajem... ale ten przelatujący, ale ten tam i sam odbijany... to stygmat[128] przeszłości — to nie «teraz...» Ludy, pokolenia, ludzie, tak żyją, gdy «dziś, teraz» są jeszcze dla nich upragnieniem».
A skoro to rzekł kształt, poruszył lekko zwojem zapisanego egipskiego płótna, i poczęło ono z pod skroni mojej zwolna rozwijać się, a głowa moja w harmonijnem umniejszaniu się podpory swojej, jakby w miękkości jej, tonęła... spałem...
I we widzeniu sennem czytałem ludów zastępy — fale pokoleń i ludzi rozmaicie wielkich...
Widziałem rozczochrane chmury konnych narodów, gnane jakimś cyklonem, pełne bladych błyskawic gniewu i podrywających się zamachów, a równały one ze ziemią miasta własne i obce.
I mówił mi kształt:
— «Czy ten, który wiedzie zagładę, uczepiony na czarnym małym koniu, z grzywą do kolan, sam chromiejący na nogę i mańkut, lewą wskazujący ręką, aby sto tysięcy jeńca bezbronnego w pień wyrąbano... lub ażeby z dziewięćdziesięciu tysięcy ludzkich głów piramidę równo i porządnie postawiono... czy myślisz, że ten i ów (Gengis-khan i Timur-leng)[129] mieli taką człowieczą złość w ich sercach, a niemniejszą te tłumy, złość oną wykonywające? Skądże jeden i drugi są i zakonodawcy i uczeni?»
Tu przestał kształt i rzekł po chwili:
— «Oni przenosili step w historję, oni byli pod stygmatem stepu — co religja stepu zrobiła z nich, ewangelizowali na świat. Miasta, pomniki, osiadła i cywilizacyjna własność były dla nich wręcz zaprzeczeniem»
— «A ci», — rzekłem, — «duzi i silni, co z siekierkami równo idą, gdy kobiety ich we wręby tarcz poświstują?»
— «To Teutony![130]. Oni przenoszą las w historję — to głębie lukusu[131] idą na Rzym... Las takimi ich zrobił, wycisnąwszy na nich stygmat swój — oni nawet, gdy pomniki już obalą i nowe stworzą, jeszcze sławić będą las z kamienia (gotyk), zaś umysł ich głębokim, ciemnym i zawile obfitym będzie, jak las dziewiczy».
A tego gdy domawiał kształt, — «Ci zaś» — rzekłem — «co, gdy wyskoczyli lekko z długich łodzi, zdawałoby się, iż, do włości swoich powróciwszy, królują, rządzą, sprawują publiczne rzeczy i monarchami są, gdziekolwiek wylądowali, a nieledwie że cały znany świat posiedli?...»
— «To Nortmandy»[132] — kształt rzekł — «oni niosą owoc stygmatu morza, oni urobioną w burzach i nawałnościach organizacje okrętową przenoszą na ląd historji i dlatego są organizatorami dyktatorjalnymi[133], mającymi sens i twardą rządność okrętowego kapitana. To ewangelję swoją morze historji podało... i nic więcej...»
Tedy ja uczułem, śniąc, jakoby zajęk płaczu, iż nie było jeszcze właściwych narodów, lecz stygmata tylko, a krwi taka szaruga po szarudze, i tyle krzykliwych złudzeń!...
Myślę, że musiałem płakać we śnie, ale rzekłem: — «A pokolenia!?... O! ludzie...»
I kiedy powiedziałem «pokolenia», a domówiłem «ludzie», — wskazał mi coś kształt bliskim gestem, tak, że zobaczyłem naprost siebie postać, najniedbalej rozpartą na przestronnym tronie, purpurą krytym.
Był to jakoby żołnierz prosty i jakoby niewiasta obłąkana — ślinę miał on na wargach zasinionych i pogardliwych, a na stopie jego, wysterczonej z siedzenia, była ciżma żołnierska, niedopięta i mało staranna.
— «To jest pokolenie najzacniejszych rodziców», — mówił mi kształt — «to Kaligula[134], syn człowieka, który był, jak Aleksander, bohaterskim, wielkim, jak Cezar, zacnym i niezłomnym, jak Katon, i cierpliwym, jak chrześcijański męczennik — to syn kobiety, przed cnotą której i jej w państwie uznaniem zadrżał Cezar, skazując ją przeto na wygnanie. Atoli od pacholęcia wyciśnięto na ich synu stygmat «obóz» — i podobał się on był naprzód żołnierstwu brutalstwami, rósł w harcie ciała, w bluźnierstwie ust i w umyślnem głupstwie. Dlatego to potem ze senatu rzymskiego stajnię, a konsula zrobił był ze swego konia i zwał gawędziarzami płonnymi Homera i Virgiljusa! Dlatego z Romulowego ludu zamierzył on wojenny kwadrat uporządkować, choćby głowy dla równości szeregów obcinając!»
— «A tamten wreszcie?...» — rzekłem z niepohamowaną febrą wstrętu — «ów, co wydawa mi się, że, na butwiejących róż i wawrzynów snopy zatoczywszy się, usnął, czarę wywróconą mając pod jednym palcem swojej prawicy białej i choreograficznie ułożonej?»
— «To jest Neron Claudius», — mówił mi kształt; — «od dziecięcia każde stąpienie jego było podstępem pod Britanikusem[135] i było sztuką podobania się dla adopcji[136], a naturalnym nigdy nie poczuł się. On wziął stygmat «przemysłu sztuki», a nikt od niego gładziej nie umiał podchwytywać aplauzów[137] tłumu i tłumów, zyskując przeto tysiąc ośmset wieńców w Grecji; nikt nie potrafił odeń misterniej dramatyzować wypadków, budując z żądz i temperamentów ludzi pojedyńczych wynikłości fatalne, nikt opinji nie składał i nie rozkładał samowolniej, to zachwytem, to palinodjami[138], to fałszem. — Śmierć matki, pożar Rzymu, morderstwa sprawiedliwych ludzi bledną nieco przy obrazie wnętrza tej figury, która nie była nigdy sobą. Tak, iż siebie też on nie znalazł, gdy nareszcie szukać siebie przyszło, i mijał się sztyletem, kiedy się zamierzał nim ugodzić, tego jakby wcale nie było — wymysł tylko i obmysł! To od niego się splamienie sztuki datuje».
I oto, gdy kształt mówił te słowa, wysnowało się jakoby całe płótno egipskie z pod uchylającej się na poręcz skroni mojej.
Drewno nagie poczułem krańcem czoła, ale spałem jeszcze chwilę silnie i zdrowo. Zdawało mi się tylko widzieć zamieć uleciałych kształtów, coraz to dalej porywanych kręcącym się wichrem, jakby zamieć liści pstrych w jesieni...
Naraz podejrzewać zaczynałem w półśnie, że Oskar weszedł cicho i że mi gra Henryka Purcell[139] «Taniec wichrów»... i przebudziłem się.

Niepróżno starożytni nazywali sen «podarkiem bogów», a, jakkolwiek on swojej historji osobno nie ma, jednakowoż od całości dziejów nienajłatwiej go odjąć udałoby się.
Są przecież miasta, dla snu jednego zakładane, bywały wygrywane dla snu lub przegrywane bitwy, losy pojedyńczych i arcywielkich postaci historycznych wielokrotnie od snu zależą.
Człowiek zaiste, że spoczynkowi nie jest uważnie wdzięcznym, ani pomni dość, ile ten w myśli jego przez sił odnowienie upoczątkował.
Dlatego to, mimo znaczne znużenie, umyśliłem skreślić, co się postaciowało i jawiło w mojem marzeniu sennem.
A, jak czynią zabierający się do dzieła obowiązkowego, przygotowałem nie bez pewnego lenistwa papier, pióra i, podparłszy czoło, chciałem wytchnąć.
Lecz oto drzwi się otworzyły, i zobaczyłem kątem oka mojego, bo wcale niewzruszywszy głowy, iż wsunął się parasol, noga, nad niemi okulary, i cała postać redaktora gazetki miejscowej.
Nienajpożądańsze te ażeby zgóry ukrócić odwiedziny, dałem znak, że cierpię, i wskazałem miejsce przy stole bocznym.
— «Trzeba się ochraniać...» — mówił z gałką parasola wstrzymaną w ustach, gdy oczyma z pod szkieł wokoło rzucał.
Leżała na stole rozerwana koperta listu, z początkowemi pieczęciami hiszpańskiemu...
Redaktor dalej mówił:
— «Nowego nic nie mamy, atoli ów do hiszpańskiego króla strzał zdawa się być jedynie płonną komedją...»
Dałem znak gestem, iż to może być, gdy redaktor wyciągnął nogę, zasiadając poprawniej.
A leżała była przy obuwiu jego na dywanie kontramarka[140] z teatru.
On mówił:
— «A propos komedji, nie wiemy jeszcze jasno, jak pojętą i przyjętą była ostatnia nowa sztuka. Podobno wiele osób, nie doczekawszy końca, opuściło teatr...»
— «Nie myślę» — rzekłem.
Redaktor, poprawiając giętkie okulary, dopowie:
— «Nie jest łatwem coś uderzającego stworzyć w epoce nieśmiertelnego Wiktora Hugo[141] i innych nieśmiertelnych. Chciałem wszelako sam być w teatrze... lecz — spojrzał na kalendarz i wyczytał «Rozalji panny» — lecz to był dzień otwartego wieczora u generałowej, a żałobę i pamięć tej zacnej matrony czcić jest godziwem».
Westchnął.
— «Myśl nawet była w redakcji naszej poświęcić ustęp temu gwoli i znalazłoby się zapewne na to miejsce, lecz, sporo pierw anonsów płatnych usunąwszy...»
To i podobne mówienie gdy zamknął gość i gdy sama się przez się wizyta w swej treści wyczerpnęła, podniosłem się ciężko znudzony i, odprowadziwszy do drzwi redaktora, który mówił: «Ochraniać się trzeba», zamknąłem drzwi, spojrzałem potem naokoło, a zarazem widząc kopertę na stole, i kontramarkę na ziemi, i kalendarz ścienny — głośno splunąłem...
Człowiek ten nic mi nie powiedział — nic! Wydawało mi się, że jest w powietrzu swąd i że, jeżeli się wolno tak wyrazić, czuć jakiś rozkład chemiczny jakiegoś okolicznościowego słowa, nie żywego, lecz upowodowanego zdarzeniami.
I obmierzione mi zostało na dni kilka wszelkie literackie zajęcie, tak, że usunąłem przyrządy piśmienne i portfele moje w bardzo odległy zakąt stołów i że, nic nie mogąc robić, wychadzałem za miasto w pole...
I szczęście wielkie, że nikogo też nie spotykałem!
Raz jedynie zacny z kraju obywatel, zatrzymawszy mię gwałtem na chwilkę, rzekł mi był z ubolewaniem:
— «Cóż to za smutny przypadek — ta ś. p. panna Róża. Bo żeby to nie u wód, gdzie się przecież dla zdrowia jeździ!... Acz i tu, panie dobrodzieju, tak samo się przeziębisz, jak gdzie indziej... Wyznać też należy, że to panna była — niema co mówić!»
Może ów napotkany rzekł był i coś więcej jeszcze, lecz tego nie wiem, bo chadzałem niesiony poczuciem niesmaku głębokiego, i zdarzało mi się ani spostrzec, jak nagle zamiejska mnie jaka okolica otoczyła.
— «Co ci ludzie z poczciwości słowa zrobili!?» — tyle tylko niekiedy do siebie samego spowiadając, znów szedłem dalej...
A oto razu jednego, o południu, stanęła przede mną, jakby obraz, niewielka, równa, wonna łąka, jedną falą pagórka swego łagodnie się pochylająca we wąskie łożysko strumienia, którego nurt, gdzie niegdzie szklił się widocznie. Bieg zaś cały przez długość lekkiego parowu łąki uwidomiał się raczej wiewem trzcin, silną zielonością roślin i kwiatów dwubrzeżnych obfitością. Czarne kępy mięty pachnącej, niezapominek mnóstwo lazurowych i wysokie irysy wskazywały kierunek tego strumyka; kładka leżała czysta, równa, myta rosami i ocierana powiewy — tam i sam chodziły gęsi, nieco gubiąc się w trawach i białe tracąc pióra, które wiatr gonił.
Dzieweczka maleńka pono gęsi te pasła, albo one ją... gdyż szła, gdzie szły — to też ją nazywano we wsi «głupia», bo wielkie, szare oczy miała zawsze kędyś wlepione, a bronzowe słońcem i zaniedbaniem rączęta i stopy bez udziału tych oczu, zawsze gdzie indziej wlepionych, obchodzić się musiały, same sobie naoślep radząc.
Zbliżyłem się do kładki bez wyraźnej myśli przejścia na stronę dzieweczki i jej gęsi.
Irys jeden, jak ametystowy kielich, tem jaśniej barwą swoją oczy wabił, iż chwiało się na nim uczepione wielkie, białe pióro gęsie, jak żagiel zgięte.
Po dwakroć laską moją zakrzywioną jak rzymskie pedum[142], próbowałem z kładki przynaglić ku sobie kwiat nadbrzeżny... gdy na razie, to widząc, skoczyła «głupia» i urwany kwiat razem z piórem podała ku mnie bronzową rączką swoją.
Całość tej małej postaci, na zielonem tle się uwydatniającej, gdy zatrzymała na chwilę wejrzenie moje, znudzona tem dzieweczka wrzuciła mi w rękę kwiat i pióro, wołając:
— «Chcesz to, masz! — ja za gęsiami lecę...»
I pobiegła szczera i wesoła...

Dopiero więc tej głupiej winien jestem powrócenie mi pióra do ręki, którego i używanie i użytek obmierzili mi byli literaci.

1883.


CZARNE KWIATY

...Możnaby ciekawe w tym względzie rzeczy tu zapisać, ale zaraz wstręt cofa pióro i przychodzi na myśl zapytanie, czy warto!... Przy pojęciach albowiem współczesnych o czytelnictwie i o twórczości piśmiennej zatracone jest prawie uczucie, kiedy pisarz stara się uniknąć stylu, przez uszanowanie dla rzeczy opisywanej, a z siebie samej zupełnej i zajmującej; kiedy zaś przeciwnie, nie dopracowawszy formy, styl zaniedbuje... Kiedy chodzi po ziemi, okazując jak nisko zstąpić potrafił; kiedy zaś również nisko stąpa przeto, iż wznieść się wyżej nie mógł? Te rozróżnić odcienia, tak dla pewnych osób jednoznaczące, rzadki bardzo czytelnik dziś potrafi i dlatego niebezpiecznie jest w jakąkolwiek nową drogę na cal jeden postąpić i dlatego najbezpieczniej jest wkółko, jedne i też same motywa i formy proporcjonować[143] tylko, nic nie wznowiwszy, ani dodawszy, ani na nic się nie odważywszy.
Są wszelako w księdze żywota i wiedzy ustępy takie, dla których formuł stylu niema i to właśnie sztuka jest niemała oddać je i zbliżyć takiemi, jakiemi są. Mająż one pozostać zanikniętemi osobistemi nabytkami przez obawę rubasznego krytyka, przywykłego do dwóch tylko formuł, na wszelki płód wyciętych, jako obowiązujące malarzy pokojowych wycięte patrony...[144]
Pierwszą z tych formuł jest jakiś książkowy klasycyzm, o którym Grek peryklejski, ani Rzymianin za Cezara czasów bynajmniej nie wiedział, drugą pewne formuły czasowe dziennikarskie, to jest proste, techniczne wypadki, z rozwinięcia druku samego powstałe. Jedna z tych ram wszystko objąć jest w stanie mniej łącznością pomiędzy książką a żywotem, druga wszystko, mniej istotą źródeł, z których ono wszystko płynie.
Stąd to niezawodnie snadniej dziś upowszechni się udany pamiętnik średniowieczny, niż fakt spółczesny, sumienie obowiązujący, należny mu wpływ wywrze i należną zachowa powagę. Jakoż czytelnicy podobni są w tem do osoby oddalonej od przyjaciela swego, a mającej wizerunek jego na pamiątkę, która, gdy on przyjaciel z drogi wraca, «nie przeszkadzajże mi» rzecze jemu «bowiem oto godzina jest, w której na portret patrzeć zwykłam, listy właśnie że pisać mając».
...To, pamiętam, jednego razu w Rzymie z katakumb powracałem, gdzie często patrzeć lubiłem na pozostałe freski pierwochrześcijańskie, rzecz, o której tu napoczynać nie chcę, bo to byłaby historja bardzo długa, o każdym znaku i o każdej linji, w tych rysunkach używanej, ale tyle tylko oto wspomnę, iż to ogromne podziemne miasto z napisami i rysunkami swemi okazało mi, jako przez całe akta dramatu tego seraficznie krwawego nie była prawie jedna kropelka krwi wylana bez uszanowania jej i omodlenia braterskiego współwyznawców. Te szkła, dziś błękitno-krzemiennej barwy, które jako ampułki rozbite (albo i całe) w katakumbowych sarkofagach, do półek bibljoteki podobnych, tu i ówdzie leżą, błogie robią wrażenie, świadcząc, jako zbierano rozpryśniętą po ścianach katowni i schodach gmachów publicznych krew męczeńską. Tak ją szafowano szeroko i wspaniale, jako owczarni krew bogaty pan szafować może — a tak skąpi jej byli!!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

...To około tego czasu spotkałem był zstępującego ze schodów hiszpańskich, pochylonego jako starca i kijem pomagającego chodowi swemu Stefana Witwickiego[145] — śliczna, młodości jakiejś wiecznej pełna twarz jego i włosy, jak z hebanu mistrzowsko wyczesane ornamentacje, w grubych partjach na ramiona spływające, szczególniej wyglądały przy tym sposobie wleczenia się o kiju, bardzo zgrzybiałym starcom jedynie właściwym. Niedługo potem odwiedziłem go był w mieszkaniu jego, ale już to zaszło przed śmiercią jego na jaki tydzień. Leżał ubrany, jak zwykle, na kanapie, męczyło go mówienie, spoglądał tym samym wzrokiem, niezwykłą zawsze jasność i zarazem kroplę łzy mającym w sobie, tudzież podnosił się niekiedy, podając rękę komu, aby go przeprowadził po pokoju. Tak to spojrzawszy ku mnie, wchodzącemu doń, przywitał mię, a wyciągnąwszy rękę, posunął mi po ziemi leżącą przy kanapie pomarańczę, którą (że zwyczaj miał mnie i Gabrjelowi Różnieckiemu[146]), jak mu się co w pracach naszych podobało, przynosić cygara i fraszki jakie) uprzejmie przyjąłem i podniosłem. Gabrjel właśnie że był tam, bo on do ostatniej chwili całe noce przy ś. p. Stefanie, już zupełnie zdefigurowanym[147] ospą, siadywał, usługi wszelkie mu oddając. Otóż Stefan Witwicki dał zrozumieć Gabrjelowi, że chce z kanapy wstać, a ten mu rękę podał i zaczęli wkoło pokoju powoli obchodzić... Tak to wlokąc się, po pierwszy raz Witwicki wpadł w lekki, bardzo błogi, ale widzialny obłęd — i zaczął tu i owdzie wskazywać ręką i zatrzymywać się:
«...A oto (mówił) co to za kwiat jest?... Ten kwiat, proszę cię (a nie było kwiatów w mieszkaniu), jak to się nazywa ten kwiat u nas?... To tego pełno jest w Polsce... I te kwiaty... i tamte także kwiaty... to jakoś u nas zwyczajnie nazywają...» Potem już odwiedzałem Witwickiego, kiedy leżał zdefigurowany panującą podówczas ospą i już nic nie mógł mówić. Niewiele przed śmiercią Witwickiego umarł jenerał Klicki [148], całe dnie i noce otaczany, nieledwie zbiorem wszystkich Polek i Polaków, podówczas tam bawiących, co wspomnienie zostawia równo szacowne i rzadkie.
Ile razy przypominam sobie ostatnie rozmowy z osobami, co już w niewidzialny świat odeszły, zmarłszy tu, tyle razy nie wiem, jak pominąć to, co ze zbioru razem wspomnień tych, samo czasem zdaje się określać i dlatego właśnie w dagerotyp raczej pióro zamieniam, aby wierności nie uchybić — inaczej przyszłoby mi bowiem zacytować słowa jedyne Voltaire’a, jakie kiedykolwiek na myśl mi przychodzą, lub przychodziły z autora tego, a te są:

«Je tremble!... Car ce que je vais dire
Ressemble à un systeme»[149].
(Voltaire).


Może też to najfilozoficzniejszy filozofa tego apoftegmat[150].
To — później, później — w Paryżu Fryderyk Chopin mieszkał przy ulicy Chaillot, co, od Pól Elizejskich wgórę idąc, w lewym rzędzie domów, na pierwszem piętrze mieszkania ma z oknami na ogrody, i Panteonu kopułę i cały Paryż... jedyny punkt, z którego napotykają się widoki cokolwiek zbliżone do tych, które w Rzymie napotykasz. Także też i Chopin miał mieszkanie z widokiem takim, którego to mieszkania główną częścią był salon wielki o dwóch oknach, gdzie nieśmiertelny fortepian jego stał, a fortepian bynajmniej wykwintny, do szafy lub komody podobny, świetnie ozdobiony jak fortepiany modne, ale owszem trójkątny, długi, na nogach trzech, jakiego, zdaje mi się, już mało kto w ozdobnem używa mieszkaniu. W tym salonie jadał też Chopin o godzinie piątej, a potem zstępował jak mógł, po schodach i do Bulońskiego lasku[151] jeździł, skąd wróciwszy, wnoszono go po schodach, iż wgórę sam iść nie mógł. Tak jadałem z nim i wyjeżdżałem po wielokroć — i raz do Bohdana Zaleskiego, który w Passy mieszkał, wtedy po drodze wstąpiliśmy, nie wchodząc doń na górę do mieszkania, bo nie było komu Chopina wnieść, ale pozostając w ogródku przed domem, gdzie maleńki jeszcze wówczas poety synek na trawniku się bawił...
Od zdarzenia tego ubiegło wiele czasu, a ja nie zachodziłem do Chopina, wiedząc tylko zawsze, jak się ma i że siostra jego z Polski przybyła. Nareszcie zaszedłem razu jednego i odwiedzić go chciałem. Służąca francuska powiada mi, że śpi; uciszyłem kroku, karteczkę zostawiłem i wyszedłem. Ledwo parę zstąpiłem schodów, służąca powraca za mną, mówiąc, iż Chopin, dowiedziawszy się, kto był, prosi mię; że jednem słowem nie spał, ale przyjmować nie chce. Wszedłem więc do pokoju, obok salonu będącego, gdzie sypiał Chopin, bardzo wdzięczny, iż widzieć mię chciał, i zastałem go ubranego, ale do pół leżącego w łóżku z nabrzmiałemi nogami, co, że w pończochy i trzewiki ubrane były, odrazu poznać można było. Siostra artysty siedziała przy nim, dziwnie z profilu doń podobna... On, w cieniu głębokiego łóżka z firankami na poduszkach oparty i okręcony szalem, piękny był bardzo tak, jak zawsze, w najpowszedniejszego życia poruszeniach mając coś skończonego, coś monumentalnie zarysowanego... coś, co albo arystokracja ateńska za religję sobie uważać mogła była w najpiękniejszej epoce cywilizacji greckiej, albo to, co genjalny artysta dramatyczny wygrywa np. na klasycznych tragedjach francuskich, które, lubo nie są do starożytnego świata przez ich teoretyczną ogładę podobne, genjusz wszelako takiej np. Racheli umie je unaturalnić, uprawdopodobnić i rzeczywiście uklasycznić... Taką to naturalnie apoteotyczną[152] skończoność gestów miał Chopin, jakkolwiek i kiedykolwiek go zastałem... Owóż przerywanym głosem dla kaszlu i dławienia wyrzucać mi począł, że tak dawno go nie widziałem; potem żartował coś i prześladować mię chciał najniewinniej o mistyczne kierunki, co, że mu przyjemność robiło, dozwalałem; potem z siostrą jego mówiłem; potem były przerwy kaszlu, potem moment nadszedł, że należało go spokojnym zostawić, więc żegnałem go, a on, ścisnąwszy mię za rękę, odrzucił sobie włosy z czoła i rzekł: «...Wynoszę się!...» i począł kaszlać, co ja, jako mówił, usłyszawszy, a wiedząc, iż nerwom jego dobrze się robiło, silnie coś czasem przecząc, użyłem onego sztucznego tonu i, całując go w ramię, rzekłem, jak się mówi do osoby silnej i męstwo mającej: «...Wynosisz się tak co rok... a przecież chwała Bogu oglądamy cię przy życiu».
A Chopin na to, kończąc przerwane mu kaszlem słowa, rzekł: «Mówię ci, że wynoszę się z mieszkania tego na plac Vendôme...»
To była moja ostatnia z nim rozmowa, wkrótce bowiem przeniósł się na plac Vendôme i tam umarł, ale już go więcej po onej wizycie na ulicy Chaillot nie widziałem...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

...Przed śmiercią jeszcze Chopina zaszedłem był raz na ulicę Pontieu przy Elizejskich Polach do domu, którego odźwierny z uprzejmością odpowiadał, ile razy kto zachodząc pytał, go, jak się Monsieur Jule ma... Tam, na najwyższem piętrze pokoik był, ile można, najskromniej umeblowany, a okna jego dawały na przestrzeń, jaką się z wysokości zawsze widuje, tem jednem tylko upiększoną, iż czerwone słońca zachody w szyby biły łunami swemi. Kilka doniczek z kwiatami na ganku przed oknami temi stało, a ośmielone przez mieszkańca wróble zlatywały tam i szczebiotały. Obok drugi maleńki był pokoik — to sypialnia.
Było to więc około piątej godziny po południu, kiedy przedostatni raz byłem tam u Juljusza Słowackiego, który właśnie kończył obiad swój, z zupy i pieczonej kury składający się. Siedział przeto Słowacki przy stoliku okrągłym na środku pokoju, ubrany w długie, podszarzane palto i w amarantową, spłowiałą konfederatkę, akcentem wygody na głowę zarzuconą. I mówiliśmy tak o Rzymie, skąd właśnie że niezbyt dawno przybyłem do Paryża; o niektórych znajomych i przyjaciołach — o bracie mym Ludwiku, którego ś. p. Juljusz rzewnie kochał; o «Nie-boskiej Komedji», którą wysoko bardzo cenił, o «Przedświcie», który miał za piękne dzieciństwo... Także o sztuce, że wpadła w mechanizm; także o Chopinie (który żył jeszcze), a o którym Juljusz, pokaszlując, rzekł mi: «Parę miesięcy temu spotkałem tego moribunda...»[153] Sam wszelako pierwej od Fryderyka Chopina odszedł ze świata widzialnego, umarłszy.
Do pokoiku tego, który, jak Juljusz mawiał, «zupełnie byłby dla szczęścia człowieka wystarczającym, gdyby nie to, że w jednej stronie jego kąty nie są zupełnie proste, źle będąc skwadratowanym» — do tego, mówię, pokoiku innego dnia wieczorem zaszedłem był, a Juljusz stał przy kominie, fajkę na cybuchu długim paląc, jak to używa się w Polsce na wsi; na kanapie siedział malarz Francuz (którego Juljusz potem egzekutorem testamentu swego zrobił)[154], ale ten nie mówił i milczał milczeniem mało naturalnem i siedział. Nad kominkiem wisiał bronzowy medal, Juljusza przedstawiający, który jest jedną z najpiękniejszych w tym rodzaju robót Oleszczyńskiego[155].
O Francji, o rewolucji, o rzymskich wypadkach mówiliśmy — on naturalnem, ale kolorowanem słowem i niespodziewanemi obrotami mowy i niekiedy akcentem zrezygnowanego żywota głębią apostrof[156] filozoficznych, w «Marji» Malczewskiego napotykanych, przypominającym. Co wszelako niezawsze z wielkiemi jego czarnemi, ognia pełnemi oczyma i z orjentalną skronią i z otworami energicznemi nosa orlego sprzymierzało się... Pod koniec rozmowy mówił mi: «Piersi, piersi nadwerężone mam, każą mi już tylko cukierki jeść, co chwilowo łagodzi kaszel, żołądkowi zato o tyleż szkodząc. Przyjdź jeszcze w przyszłym, w zaprzyszłym tygodniu, potem... czuję, że niezadługo i odejść z tego świata przyjdzie mi». Wyraźnie mi to mówił, bawiąc się cybuchem fajki swojej, tam i owdzie powoli poruszanym, jak wahadło zegara ściennego. W następnym tygodniu pospieszyłem znowu zajść do Słowackiego, ale spotkałem kogoś (możnaby rzec z uczniów jego), który odeń powracał — a było już ciemno — i ten powiedział mi: «Jutro lepiej zajdź do Juljusza, bo dziś właśnie dlatego wyszedłem od niego, iż nieswój jest...» «Jakże się ma?» pytałem. «Nie wiem» odpowiedział mi «ale tyle ci tylko powiem, iż wedle słów Juljusza bardzo wątpi o zdrowiu swem i zawzywał już dzisiaj pomocy i opieki św. Michała archanioła, tusząc, że mu to sił na jakiś czas użyczy». Te słowa usłyszawszy, (lubo bez dwuznacznego zadziwienia, bo wiedziałem, że Słowacki bardzo religijny był), na inny dzień odwiedziny moje odłożyłem.
Ten inny dzień w następnym tygodniu wypadł, ale już to o rannej godzinie było i było to tak, że, wszedłszy pierwszy, widziałem ciało zimne Juljusza, bo w nocy poprzedniej sakramentami opatrzony (list od matki swej, nadeszły właśnie w chwili skonania, odczytawszy), zasnął śmiercią i w niewidzialny świat odszedł. Mało piękniejszych twarzy umarłego widzi się, jako była twarz Słowackiego, rysująca się białym swym profilem na spłowiałym dywanie ciemnym, coś z historji polskiej przedstawiającym, który łoże od ściany dzieliło. Ptaszki zlatywały na niepielęgnowane doniczki z kwiatami; krzątano się około pogrzebu, a pogrzeb ten, jaki był, to różni różnie opisali. Ja na pogrzebie tym żeńskich istot widziałem dwie. Jedna z tych rzewnemi łzami zalane była, co mi wspomnieniem zostało bardzo pocieszającem na wiele dni potem, kiedy liczne podówczas społeczeństwo polskie, w Paryżu bawiące się, odwiedzałem był — bo wiele było (jak zawsze świetnych i niepospolitych) Polek podówczas w Paryżu... Mam rysunek Juljusza, który on w Egipcie rysował z natury, bo pejzaże zwłaszcza rysował wcale dobrze, ale przeciąłem pamiątkę tę na dwie części i jedną do albumu osoby z kraju przybyłej ofiarowałem, drugą zostawując sobie — aby sprawdziły się słowa, w «Beniowskim» napisane, «iż prawą rękawiczkę twą zawieszą w muzeum jakiem, a o straconą lewą będą skargi!...[157], ironja bowiem tak nadobnie bezzjadliwa, jako ironja Juljusza, pośmiertelnym bynajmniej wspomnieniom nie zawadza. Owszem, brzmi ona podobnie tym słowom, które Filip Macedoński przy budzeniu się powtarzać sobie kazał: «Królu, słońce już wschodzi; pomnij przez cały dzień, że śmiertelnikiem jesteś».
To zaś przypomina mi zupełnie odrębną rzecz o osobie bynajmniej sławnej, bynajmniej zasłużonej talentem, pracą lub cierpieniem; o osobie, której nazwiska nawet nie wiem, a narodowość wątpliwie wiem... Dołączę to więc wspomnienie osoby śmiertelnej, nieznanej mi, niemniej ściśle wierne, z natury wzięte; czynię to zaś tem swobodniej, iż na wstępie zastrzegłem, co o krytyce, krytykach i stylu książkowym sądzę i tuszę, w treści, jako niniejsza, w której za cały interes właśnie uważam ścisłą tylko wiarogodność sprawozdania.
Otóż — było to w parę lat po śmierci, powyżej zapisanej. Nie byłem w Paryżu, nie byłem we Francji, ani w Londynie, ani w Anglji, ani w Europie, ani w Ameryce... Byłem na kotwicy na pierwszym wstępnym pasie oceanu Atlantyckiego pomiędzy wyspami kredowatej białości, połamanemi w ściany prostopadłe. Niedziela była, słońce na niebiosach bez chmur, niżej ciemno, atramentowo, szafirowe ogromne fale, ale cisza taka, że żagiel żaden nie drgnął, sznur żaden niedbale spuszczony nie poruszył się... Nie widziałem jeszcze wszystkich osób, ekwipaż składających, a wszystkie dla słońca pięknego na pokład wychodziły właśnie; siedziałem na ławce pod masztem wielkim, przy mnie nowy znajomy, światły młodzieniec jakiś, z rodu izraelita, z którym często mawiałem. Płynąć nie można było dla zupełnego braku wiatru i, kiedy się dalej popłynie, zgadnąć nie można było...
Kiedy tak siedziałem, nieskończoną przestrzeń fal przed oczyma mając, przewiała przed nami suknia kobieca, a obok mnie siedzący współpodróżnik rzecze mi po francusku: «...Patrz pan, który jesteś artystą, jaka piękna kobieta właśnie przeszła, biednemu pieskowi w tę wielką podróż zabranemu mleka na talerzu wynosząc, w dzień, w który wszyscy cieszyli się pogodą i niedzielą, a to szczenię biedne ani wiedziało, gdzie i na jak długo zaniepodziało się». Że nie spojrzałem, jak mi towarzysz radził, odpowiedziałem mu więc, jak to się mówi, kiedy o czem innem właśnie myślisz: «Właśnie, że dlatego teraz nie pójdę jej oczyma szukać, kobiety bowiem najpiękniejsze są wtedy, kiedy nie słyszą, ani widzą, ani zgadują, że się spogląda na nie. Będę więc uważał ją innym razem, innego razu zobaczę ją...» co powtórzyłem jeszcze z przyciskiem, aby odmienić tok rozmowy. Ale, że to była dziwnie piękna osoba (podobno Irlandka), to przecież i tak, kiedy przesunęła się, spostrzec można było, boć ze stereoskopów[158] już wyraźnie dziś wiemy, ile to człowiek obejmuje wzrokiem mimowolnie, choćby i nie patrzył się wprost na przedmiot. Słońce potem zaszło, wiatru nie było i księżyc wzeszedł i podniósł się, i zasnąłem w kajucie ciasnej, dusznej... i straż tylko po moście okrętu trzymasztowego przechadzała się... Krzyk jakiś rozległ się w nocy — jacyś ludzie przybiegli z latarkami — wielki murzyn, służący główny okrętowy tu i tam przewinął się po schodach, doktora szukając... O świcie ruch był jakiś niezwykły na okręcie — wstałem i wyszedłem na pokład. Ta osoba młoda i piękna, którą obiecałem był innym razem uważać i widzieć, nagle umarła w nocy. Zwyczaj jest, że w takim razie, przeznaczonym na to czarno-szafirowym żaglem, w wielkie białe gwiazdy obrzuconym, przykrywają to miejsce, gdzie zwłoki leżą — taka plama czerniła na środku pokładu o wschodzie słońca...
Tu przychodzi mi na myśl, czy poezję tę, co prawdy rylcem ściślej sama się w żywotach zapisuje, warto jest dla cynicznego czytelnictwa dzisiejszego piórem z niepamięci wywodzić i określać... Romans jaki, fantastycznie skłamany po zażyciu indyjskiego haszyszu[159], przyjemniejsze i pożądańsze wrażenie robi!!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Później, później, kiedy do Europy powróciłem, Adam Mickiewicz mieszkał w okolicach placu Bastylji, w gmachu bibljoteki arsenału, gdzie i bibliotekarzem był. Miejsce to przepowiedziany przez niego człowiek z dynastji Wielkiego Napoleona (dzisiejszy imperator francuski) ofiarował świętej i wiekopomnej pamięci Adamowi Mickiewiczowi — miejsce szczupłe, mało nawet jako fundusz dla familji licznej poety przynoszące, a ofiarowane mu, zdaje się, dobrze już potem, kiedy w dziennikach czytało się, iż profesor Kollegjum Francuskiego, Adam Mickiewicz i mało liczni inni odmówili przysięgi na wierność imperatorowi francuskiemu. Około to późniejszych jeszcze tego panowania miesięcy bibljotekarz do imperatora napisał też Horacjusza językiem odę, nieskończenie z formy przystającą do urzędu i miejsca powierzonego mu.
Więc to krótko przed misją na Wschód, na jaką z bibljotekarstwa udał się był pan Adam, zaszedłem doń, do gmachu bibljoteki arsenału, gmachu ciemnego, z korytarzami i kamiennemi schodami. Było to w niedzielę, bo pamiętam, że ze mszy szedłem i książkę ze sobą miałem. A szedłem go przywitać, więcej niż kiedykolwiek serdecznie, bo bliżej... bliżej zaś z powodu, iż dochodziło mię było, że wspominał mię, kiedy w Ameryce zostawałem; a kiedy tam odpłynąłem, powiedział tylko komuś: «To on tak, jakby na père Lachaise[160] pojechał!...» co że zrozumiałem, było mi przyjemnie, iż ktoś mię wspominał w Europie i dlatego też przyjemnie szedłem przywitać go. Wesoło spojrzał na mnie i uścisnął i rozmawiałem z nim do zachodu słońca, bo pamiętam, że czerwono zrobiło się w oknie, kiedy myślałem odejść. Pokoik to był mały z piecykiem dobrze zapalonym, gdzie od razu do razu pan Adam poprawiał nieco węgle kijem.
Ubrany był pan Adam w futerko wytarte, szaraczkowem suknem powleczone, które, skąd w Paryżu można było dostać, tej barwy, kraju i podżyłości, pytanie ciekawe — bowiem była to, zdaje się, kapota, jaką zagonowa szlachta zimą nosi w prowincjach, dobrze od Warszawy oddalonych. Wpobliżu wisiała piękna rycina, przedstawiająca św. Michała Archanioła podług oryginału, który jest u Kapucynów w Rzymie, czy też podług tego obrazu Rafaela, który w Luwrze jest, tego dobrze nie pamiętam. Także Ostrobramska Matka Najświętsza i Dominikina[161] oryginalny rysunek, komunję św. Hieronima przedstawiający; jeszcze także rycinka mała, z Napoleona I-go przed generalstwem jego portretowana, a pod nią dagerotyp mężczyzny sędziwego, prosto stojącego, w surducie zapiętym, jak chodzą francuskie inwalidy — a był to czas właśnie pierwszych wojennych kroków, ostatniej wojny... Na biurku zaś, od czasu niedawnego dopiero widzialne u pana Adama dwa niedźwiedzie pasujące się — odlew z gipsu.
To było jeszcze przed śmiercią małżonki Adama Mickiewicza, po której to śmierci i pogrzebie na jakie dwa tygodnie zaszedłem znów do pana Adama o godzinie może dziesiątej rano i zastałem go w progu drzwi, wychodzącego właśnie, tak, że, drzwi kiedy otworzyłem, wpadłem nań — wrócił więc na jakie półtory godziny jeszcze, przez które z nim mówiłem, a potem razem też wyszliśmy, bo miał był gdzieś iść jeszcze onej półtorej godziny pierwej. Mówił mi o śmierci żony, szczegółowo, bardzo pogodnie, małe zboczenie robiąc: że nieświadomość prawdy tylko daje przerażenie zgonu i rzeczy, śmierci dotyczących... Aż, kiedy przy jednej z ulic ja miałem inaczej obrócić drogę, a on gdzie indziej iść, ścisnął mię za rękę i mocnym głosem rzekł mi: «No... adieu!» Że nigdy ani po francusku, ani tym tonem nie żegnał mię był, a tyleć razy rozchodziliśmy się, przeszedłem potem nieledwie na drugi koniec miasta, i na schody do siebie wstępując, słyszałem jeszcze to słowo «...Adieu!»
Przypadek zrządził, że nie mogłem widzieć odtąd pana Adama, ani pożegnać go, kiedy na Wschód wyjeżdżał — słowem, że to ostatnie było ono dziwnie mi podówczas brzmiące pożegnanie... Co, aby jaśniejszem było, dodać trzeba, że nieboszczyk pan Adam miał to do siebie, iż nietylko, co mawiał, ale i jak mawiał, zatrzymywało się w pamięci...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Przy ulicy Tours de Dames na wzgórzu jest dom, do którego dopiero wszedłszy, rozkład schodów i fragmenta z gliny polewanej czternastowieczne, florenckie okazują, iż poważnego artysty to mieszkanie... Tam gdy niedawno wszedłem był — a potem na najwyższe piętro do atelier[162] p. Delaroche’a[163], wielki artysta raczył mi pokazać ostatni obraz swój, właśnie że skończony. Była to rzecz wielkości dużego półarkusza, malowana na drzewie. — W zaułku Jerozolimskim dawało się więcej czuć, niż widzieć przez podobną do okna szczelinę, iż człowiek, którego zwano Mistrzem, Rabbim, Mesjaszem, Królem i Prorokiem, i uzdrawiającym, pewnym lekarzem, a który był Chrystus, syn Boga żywego, właśnie że jest wzięty przez straże i prowadzony od urzędu do urzędu, a może właśnie na górę trupich głów. Piotr św., najbliżej okna owego stojąc porywa się, jak człowiek, szabli szukający, a Jan święty, na piersiach kładąc mu ręce swe, uspokaja księcia apostoła i sam zan, przezeń czuwając, w okno patrzy.
Ta grupa jest przy ścianie okna, po niej ustęp, jak w Stabat Mater[164] ustępy strof; dalej klęczy Matka Najświętsza, jak się klęczy przed ołtarzem w kościele, kiedy jest wystawienie Najświętszego Sakramentu; za nią ustęp znowu i grupa świętych niewiast w katakumbowej jakiejś architektury cieniach... Oto obraz cały z męki Pańskiej, w którym osoby Zbawiciela widocznej niema, ale jest ona tylko w gamie wyrazów twarzy osób, mękę Pańską widzących, wyrażona.
Wielce uradowany, iż jest przecie na świecie artysta, patrzyłem na ten maleńki obrazek, a że ś. p. Delaroche (tak, jak bywało kiedyś Ary Scheffer)[165] raczył mi pozwalać, abym, oglądając utwory jego, mówił wszystko, co mi się zdaje, ja zaś na tym już stopniu stojącym artystom nie mniemam, aby inaczej się mówiło, długo więc myślenie moje określałem w słowach ściśle wiernych. I skończyłem na tem, że sądzę, iż obraz taki następstwa swoje mieć powinien i że sam jeden oderwanie wzięty niepełną jest rzeczą, na co mi p. Delaroche odpowie: «Trzy właśnie takie robić chcę, aby to sformowało trylogję...» Potem pokazał mi jeszcze portret Thiersa[166], wyborny pod wszelkim względem, i, znów do małego obrazka powróciwszy, rzekł mi tonem żegnalnym (bo właśnie ktoś nadchodził jeszcze): «Tak, trzy dopiero obrazy tego rodzaju, razem wzięte, okażą całość...» i, parę kroków ku drzwiom ze mną robiąc, po dwakroć dodał: «Skoro tylko dwa inne obrazki zrobię... pokażę je panu — pokażę je», co zwykł był określać dobitnie, bo nie eksponował publicznie dzieł swoich, ani niekażdemu je pokazywał, zwłaszcza od niejakiego czasu... Odtąd nie widziałem już pana Delaroche’a, w którego śmierci ostatni promyczek Leonarda da Vinci mrokiem się okrył...
Dowiadywałem się, czy dwa inne obrazki zaczęte były przed śmiercią wielkiego artysty, ale nie... Może w szkicach...

∗             ∗

Rzeczy, tu opisane, «Czarnemi kwiatami» zwę; wierne są, jak podpisy świadków, którzy, pisać nie umiejąc, znakami krzyża, niekształtnie nakreślonego, podpisują się. Kiedyś w literaturze, którą może zobaczę innym razem, pisma takie nie będą dziwnie wyglądały dla szukających powiastek czytelników. Są bowiem powieści i romanse i dramy i tragedje w świecie niepisanym i nieliterackim, o których się naszym literatom ani śniło, ale te określać czy warto... już?...

1856 r.


BIAŁE KWIATY

Napewne tego nie pamiętam, gdzie widziałem płaskorzeźb, wyobrażający wychodzącego z świątyni Zacharjasza, a nie mogącego otaczającym mówić, iż zaniemiał do czasu narodzenia się Jana św. Chrzciciela, syna jego; zdaje mi się, że to we Florencji na tych bronzowych bramach Chrzcielnicy św. Jana, o których Michał Anioł Buonarotti rzekł był, iż oczekującemi raju na ziemi bramami są, które przenieść jeszcze, gdzie raj jest, zaniechano.
Za pewne jednak uważam, iż tak trudnej rzeczy, jaką jest rzeźba chrześcijańska, to niewątpliwie najpiękniejszy może przedmiot. Starzec niemy jest — cisza wielka wokoło — wszystkie osoby słuchają i pytają razem i odpowiadają razem... milcząc...
Otóż — w jednej nieskończenie ważnej kwestji estetycznej pod obecne czasy u nas i na świecie w kwestji, dlaczego (sumiennie rzecz biorąc) niema nigdzie prawdziwego dramatu, przyszedł mi na pamięć ze względu na sztukę, mówię, ów płaskorzeźb florencki. Kto się nie zgorszy prostotą szczerej prawdy, ten zgadnie łatwo bardzo, dlaczego w literaturze naszej dramatu być nie może... ale dlaczego w żadnej innej dziś go niema. — Na to (doprawdy, że bawi mię), iż ja jeden śmiem odpowiedzieć, te «Kwiaty białe» zapisując, aby Francuz zczasem i inny obcy literat przełożył sobie na język swój wiadomość, skąd ta u nich nieobecność prawdziwego dramatu powstała.
U nas bowiem, ta z przyczyny niezmiernie prostej, czyli, iż literatura nasza nie określiła jeszcze ani jednego skończonego typu kobiety, a jakoż bez kobiety dramat być ma? — Nawet sama «Marja» Malczewskiego, to tylko krzyk jeden kobiety, która kochanką nie śmiała być jeszcze, żoną nie miała i nie mogła. Aldona, jest to wieża śpiewająca — Grażyna w hełmie swym zamkniętym nic a nic już nie mówi nawet... Inne zaś innych kobiety są tylko przygrywkami w antraktach opery, poza ich udziałem dziejącej się. Najjaśniej przeto widać przyczynę estetyczną nieobecności pełnego dramatu u nas, lubo najniejaśniej mistyczne i realne, to jest społeczne wyjątkowego zjawiska tego źródło i zupełną naturę jego, tak dalece, iż skrzętnie bardzo skracam to.
Ależ — u dzisiejszych pisarzów innego narodu, gdzie zewszechmiar szeroko każdy romansista najmniej sławny na wszelaki możebny i niemożebny sposób przedmiot ten traktuje i uprawia... czemu, mówię, tam, serjo uważając, pełnej dramy niema — tego, ile wiem, nikt dotąd niezbicie nie okazał...
Ja też nie dowiodę bynajmniej po akademicku, bo tu wcale nie myślę o tem, tak dalece, iż wynikiem tylko jest prawie bezwłasnowolnym ta o nieobecności dramatu u cudzoziemców i przyczynie jej główna uwaga. Powiem jednak, pokrótce, dlaczego to jest tak z powodu, iż odpowiedź na to krytyczne zapytanie posłuży mi do toku głównej rzeczy, w tych kilku kartkach zawartej.
Dramy prawdziwej nie może być, ilekroć się zatraci pojęcie dramatyczne ciszy i pojęcia jej natur — czyli, jaśniej tłumacząc, albo raczej szerzej tłumacząc założenie powyższe: kiedy się zatraci basso[167] w muzyce, a kolor biały na palecie malarza, a pion w rysunku; cóż zupełnego tak niezupełne środki otrzymać są w stanie? Nadanie stanowczego kierunku i stopnia ciszy w dramatyzowaniu jest dla dzieła tej natury tem, czem w obrocie planety niedotkliwa i niewidzialna planety oś.
Kto ma uszy ku wysłuchaniu prawdy, ten niech całości jej wysłucha. Ja, że za wstęp jedynie użyłem jej tu do prostego spisu kilku wrażeń, wspomnę tylko dla korzystać chcącego innostronnie. Z wzmianki powyższej czytelnika, iż nie wiem, któryby dziś autor bez potknięcia się w śmieszność potrafił dociągnąć tam aż dramy pochód, gdzie Calderon zamyka swój i wychodzi już sam na scenę, mówiąc:
«Dalej, pisarz dramatu, podnieść się nie będąc w stanie... skończył».
U Szyllera bezmowne zupełnie chwile dramy może najwyższemi są poetycznemi jego polotami. Zdaje się, że to nie inąd, ale tędy drama w rzeźbę przechodzi — co zazwyczaj w tańcu raczej poszukiwano, akrobatyzując przeto monumentalną rzeźbiarstwa powagę. Jakiż barbarzyński błąd tych systematyzujących tak estetyków!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Gdzieżby Niobe podziała swoją twarz, gdyby rzeźbiarstwo przez sam taniec z dramą ożenione było?...
Albo — zapytanie rubaszne i beztreściwe nic nie opiewające jako myśl, zapytanie Hamleta patrzącego, gdy aktor łzy wylewa, zapytanie to: «...Co jemu do Hekuby?...» byłożby tak wysokie w prozie jego?...
Jakoż, słysząc dopiero natury cichości rozmaitych, przychodzi się potem do usłyszenia dramy i głębokości wyrazów bezmyślnych, bezkolorowych, białych (że tak je nazwę) i to zda się być wątkiem wszelkiego dramatyzowania prawdziwego.
Tędy dąc — doszedłbym jeszcze do daleko ważniejszych rzeczy — to jest do mianownikowania filologicznego i że to jedynie tą drogą kres swój znachodzić może, czego zasłużony i genjalny Kamiński[168] nie wiedział jeszcze, acz my przez jego zasługi, położone w rozkładaniu wyrazów, dowiedzieliśmy się... ale byłoby to za wiele o tem pisać. Wspomnę tylko że-ć głąb wszelka jest to i kłąb i gołąb ale dalej... uciszam się już jako Calderon w dramie swej... wiadomo jest wszelako, iż w tej pracy to, co jest filozoficznym jej kamieniem, to właśnie, że ta znajomość kresu, do którego rozkładając wyrazy objaśnia się, a od którego już rozkładając je zaciemnia się zamiast objaśnienia — i ten to kres mianownikiem ja zowię.
Patetyczność nie pochodzi od πάυος (choroba). Patetyczność pochodzi od πάσχω...[169]
Tylko zdrowe cierpienia dramatycznemi zdają się być... choroba ma na polu wiedzy patologję raczej, nie patetyczność.
Różnice tu, na polu sztuki są takie między powyższemi określnikami jak na polu życia np. między historycznym i histerycznym fenomenem jakim...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Jeżeli mówię cisze różne, to i wyrazy one białe, bezmyślne, nie odpowiadające nic, a których kilka tu i owdzie słyszałem, albo którym raczej świadkiem byłem, bo od tła, na którem miejsca swe znajdowały, nieodłącznemi są.
To — pamiętam, że dawno, dawno — było to jeszcze w roku 1846, kiedy tak odmienne było całe tło myśli w Europie, a «Dziady» pana Adama były mi potężną, jedyną nutą myśli i uczuć, jak każdemu; te czytałem. Było to w dzień najprozaiczniejszej barwy, ni suchy ni dżdżysty, o dobie około południowej i bardzo powszednią barwę mającej, na zagrodzie ubogiej ojców moich, gdzie urodziłem się — na prostej, bezpoetycznej obwodu stanisławowskiego w Mazowszu, równej, jak piaski ziemi. Szedłem wzdłuż alei, która sad owocowy od warzywnej ogrodu części przedzielała — alei, bynajmniej z drzew sędziwych i sadu wcale szczupłego — nie myśliłem o niczem w tak niejakiem miejscu pod każdym względem — — gdy naraz dziewczyna, za aleją w ogrodzie warzywnym onym pieląc, głosem bynajmniej pięknym i niedokończonym tokiem urwanej pieśni zanuciła:

«...A odjechać od niej nudno
a przyjechać do niej trudno!...»

Stanąłem jak wryty, myśląc, że głos do naczytania się w dramacie[170] pana Adama piosenki onej zastosowałem w sobie słuchem moim; ale po chwili znowu najwyraźniej też słowa tem głośniej mię doszły:

«A odjechać od niej nudno
a przyjechać do niej trudno...»

«Prosta pieśń» — rzekłem — «ale dobrą myśl zawiera...» (widać stąd także, że Mickiewicz z pieśni gminnej ją przybrał).

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Niebieskiej uroczystości cisze są w Albano, za Rzymem nad jeziorem, które odbija w sobie Castel Gandolfo — tam, kiedy zadzwonią na angelus[171], a niebo jest chmurki nieświadome i jezioro nieświadome zmarszczki, laury wtedy wiśniowe niepomszonemi i szerokiemi liśćmi swemi cień, jak one, cichą rozrzucają po ścieżce krętej nad wodą, a przy skale, jak gzyms u gmachu starożytnego, uczepionej. Po ścieżce tej pojechałem był raz o południiu ku grota ferrata[172] i powracałem wieczór tąż samą ścieżką, a, jadąc na ośle, zwłaszcza w górach, pamięta się dobrze szczegół wszelki na drodze spotkany. Dzwoniono na angelus, kiedy zjawił się obok mnie wieśniak włoski na ośle swoim i obadwa zdjęliśmy kapelusze, po krótkiej modlitwie wraz przez toż uczestnictwo w rozmowę wprowadzeni. Widząc albowiem wieśniak, ów Wioch, że katolik jestem, nie myślił, abym był obcym człowiekiem i mówić poczęliśmy, jadąc społem, o tem i o owem — nawet o nietoperzach, które już świstać poczęły nam wkoło kapeluszów, że mrok zapadał... Jakoż pomnę, iż Włoch ludowym opowiadał mi sposobem starożytną bajkę grecką o Prometeuszu[173] i Epimeteuszu[174], przetłumaczoną na ten sposób, iż Pan Bóg, ptaszka stwarzając, błogosławił mu, a zły duch, coś lepszego wymyślić chcąc, dał życie nietoperzowi... Takie to różne rzeczy mówiliśmy, nogi mając wolno w strzemionach naszych i opuściwszy cugle niepotrzebne, gdy osiołki po wąskiej jak miedza polska, skalistej wiszarze, pod spadzistą skalą a nad jeziorem próbowały uważnem kopytem raźno zdążać...
Naraz — osiołki stanowczo wstrzymały się, a my siedząc na nich, poczuliśmy, że o zaporę uderzamy; lubo dla mroku zupełnego dostrzec odrazu trudno było, co zamurowało ścieżkę wąską, tam jadąc, tak dobrze już poznaną. Był to zaiste odłam skały tak, jak szeroka droga, na którą się ze szczytu góry stoczył, wielki, zupełnie więc zamykający przejście... Kiedy przeto, siodła opuściwszy, oprowadzaliśmy, jak można było, osły nasze, sami przez głaz przełażąc, rzekłem do towarzysza Włocha: «Przed kilkoma godzinami przejeżdżałem tędy cwałem za dnia i pamiętam napewno, iż tego głazu nie było tu...» A on chwilę przemilczał — potem, uchylając nieco kapelusza (jak przy zagajeniu rozmowy naszej na Angelus) wpół monologowym akcentem rzekł: «Ten kamieni rodzaj nie upada, kiedy chrześcijanie są na drodze... ale, kiedy nikogo niema, to one się tu staczają z wierzchu skał... bywało...
— Teatr i drama współczesna, aby sądzić, do ila, z tego punktu widzenia uważając je, krytyki nie wytrzymują i umarłemi są, to trzeba i innej natury ciszę jak z teatru deskami zbliżoną uczuć i dotknąć jej.
Kiedy o południu wśród tłoku i gwaru na schodach, do izby poselskiej wiodących, śmiercią Cezara upadł minister Rossi[175], a krew wstęga krzywą od szyi mu się na ścianę zatoczyła, do odpasanej szarfy podobna, nadszedł po niewielu godzinach i on harmonijny wieczór włoski i księżyc, zanim w chwili sobie właściwej wytoczył się na niebo, tylko, że przesłoniony (pamiętam) chmurą wąską, jak kiedy prosty człek rękawem ociera czoło swoje albo oczy przysłania...
Minister miał był zwyczaj w znanym kącie loży, czerwonym aksamitem wybitej, jemu tylko należnej, w teatrze o spóźnionej godzinie siadywać; a ktokolwiek uczęszczał na operę, pamiętał niezawodnie, że medalowej czystości rysów profil, z wiadomej strony od wchodu do sali o pewnej godzinie należy mu się widzieć. Nocy tej — takim, jak się rzekło, księżycem oświeconej — czemu grano po pierwszy raz na operę przerobionego Makbeta, to, kazuistyczne[176] tylko dziejów teatru filjacje[177] wytłumaczyćby (nie najzupełniej napróżno) może i potrafiły.
Pamiętam, że przez ciche, bez pieśni imandolinów i rozmów zazwyczaj raźnych ulice może i nie ja jeden dlatego się udałem do teatru, aby publiczność widzieć...
Chwila otworzenia kurtyny wedle codziennego programu gdy nadeszła, znaczna liczba widzów w przysionku teatru, nienajjaśniej oświeconym, i po kawiarniach bliskich, gdzie nikt dziennika ze stołu nie podejmował, nieporządnie przechadzała się... Po niejakim czasie weszła garstka, a połowa jej wyszła i weszła znów — muzyka rozpoczęła uwerturę... W wyższych lożach tu, owdzie, parę osób niestrojnych albo niespodziewanie strojnych dam parę pokazało się. Niektórzy wychylali się i oglądali naokoło, jakoby afektując[178], iż widzieć chcą oblicze i liczbę publiczności, nareszcie za rozwinięciem opery sformowała się pewna całość gości, używających teatru z nawyknienia, jak gdy o pewnej dobie higjenicznie kto nawykł w wiadomym kierunku bez celu przechadzać się...
W miarę jednak, jak opera przez treść swą w dramę i tragedję przechodzić zczasem zaczynała, pusta loża ministra Rossi nieoświecona, jako inne (iż familijna była), ciemno - purpurowe, aksamitne wnętrze swoje ku światłu jak wielka rana odmykając, uprzedziła wrażeniem magiczną oną Shakespearowskiej tragedji chwilę, kiedy cień zasztyletowanego Banka na pustem krześle przy uczcie teatralnej zasiadać ma... I poczęło się grać pomiędzy publicznością a sceną to, co Shakespeare w «Hamlecie» obmyślił był, aby zagrać tragedję na dworze, scenę na scenie dając... i kto wtedy publiczność a scenę widzieć tam przyszedł był, to w czasie kiedy aktor, Banka cień przedstawiający, wynika z trapy[179] swej, ranę czerwoną pokazując, znajdował się sam pomiędzy teatru pełnią a pustką loży ministra, jak Hamlet u nóg Ofelji... i nie dowierzał sobie sam, że widzem przytomnym jest, albo, i tu i tam Shakespeara tylko aktorów grających widząc, baczył, azali sam jeden Shakespeare chyba widzem prywatnym gdzie nie stoi...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Takich to cisz akordy straszne są samą głębokością sądnych kombinacyj swych, przytoczyłem zaś on powyższy zarys na to, aby białe kwiaty stosowny sobie miały cień, lubo nic tu się nie pisze, coby nie było uszczknięte, że tak powiem, z niw natury rzeczy i, jeżeli mniejsza jest cokolwiek nieobecność stylu, jakiej użyłem w czarnych kwiatach, to o tyle tylko, o ile jest wcale niemożebnem, uniknąć sztuki, owszem, o ile ta w tej sferze sprawuje prawdę przedstawienia.
Błogosławiony i szczęśliwy pisarz, który prawdziwej patetyczności bezbarwne słowa zna i strzeże — pisarz i człowiek każdy — lubo często te nieledwo wcale od nas zależeć nie zdają się. A są tem piękniejsze, z tego je stanowiska ceniąc, im mniej jako idea i myśl zawierające w sobie — im niejaksze...
Często, że je określać trudno, zapominane są i mało baczone... Zaiste nie kryję, iż uprzytomnianie ich sztuką pisania bacznej bardzo pilności wymaga...
Mniemam wszakże, że byłoby zarówno pięknie, jak, zdaje mi się, koniecznie prawie, aby sztuka polska, pod tym względem pierwszą się w europejskiej dzisiejszej literaturze jawiąc, słupy swe żelazne zakopywała stanowczo i wyraźnie. Nowego budynku estetyki niebezpieczna jest systematami, najniebezpieczniejsza prostotliwą parabolą z życia bezstronnie przyjętą, uczuciem utwierdzać... A zaś świadomość paraboli sama przez się coraz dalsze pokaże kresy, braki, dobytki...
Pamiętam kilka słów, zaszłych mi w drogę tu i owdzie, które najdobitniej uprzytomnieć mogą ogólny zarys moralny i estetyczny tych notatek. A przytacza się je (jako każdy dobrej woli czytelnik zauważyć potrafi) z wdzięcznością nawet, iż za wskazówkę poszukiwań prawd estetycznych posłużyły, żadnej myśli nie określające słowa powiedział mi raz jeden z najpoważniejszych obywateli w Europie, kiedy w onych niedawnych łunami rewolucji świetnych latach przybyłem z Rzymu do Paryża. Starzec ów znakomity, pogodnie rozmowę zagaiwszy, pytał mię o Rzym starożytny: ile, gdzie, jako odkopywanie starożytności postąpiło... Odpowiadałem był, jako osobie, dotykalnie rzecz znającej, i jako się mówi z kimś, co w rozmowy celu niknie przez to, iż przedmiot szczerze zna. Że taka rozmowa w sobie samej żywot ma, wypadło mi najprościej dla porównania postępu prac zapytać: «A kiedyż książę jegomość ono Forum Romanum widziałeś?...» Odpowiedź była najprościejsza, którą jednak w notatki słów onych, powyżej określonych, zamieściłem — odpowiedział mi był książę: «To było w przeszłem stuleciu». Trzeba być zaiste wywikłanym z fałszów estetyki schorzałej formułek, aby śmieć wytykać i poszukiwać dróg odbudowania szkoły nowej w sztuce, czy to w literaturze-sztuce, wszelako coraz bliżej (śmiem to zapowiadać) zobaczycie już w Europie kierunki te, najaw wychodzące; trzeba więc, aby młoda szkoła polska baczną była.
A inne znowu słowa, w Londynie np. które przytrafiły mi się, dały mi to dostrzec, jak jest łatwo poddać się formułkom czczym bezpatetycznej dramy.
Artysta, też i ludowego pierwiastku czciciel, mieszkałem tam w najuboższym prawie domku najuboższej miasta części. Wieczorem raz, przy świetle sam zostając, nie uważałem, iż ktoś wszedł, zwłaszcza, iż angielski klimat wilgocią swą przygłuchnięcie może chwilowe zwiększył... Mąż postaci zacnej (i rycerskiej nawet twardością rysów swych) stał przede mną, laskę grubą trzymając. Wstałem i przywitałem. «Nie wiem, — rzekł gość, — jak się odezwać mam: Obywatelu, ziomku, rodaku czy panie». Dekoracje tej sceny były więcej niż zaniedbane, a ja mniej starannie od gościa osłonięty. «Proszę usiąść» odrzekłem. «Nie!» — na to przychodzień — «pierwej niech wiem odpowiedź...» Otóż, —rzekłem, — widzi pan, można powiedzieć «Panie» i powiedzieć «Bracie», powiedzieć «Bracie» i rzec przez to «Panie» i wszystko w tem (wedle estetyki polskiej) zależy od tego, jako się powiada albo słyszy — a ktemu aby widziano, dotykano i słyszano słusznie, toć są sztuki piękne, odpowiadające wzrokowi, dotykaniu, słuchowi... tych sprawiedliwie uprawianie czyni... a muzyka już u nas przecie kwitnie...»
Tak oto coś począłem mówić, gdy przychodzień pięknym męskim głosem rzecze: «To najlepiej: rodaku!» ale przycisk taki był na literze pierwszej, iż w głuchocie mej dalsze mi zniknęły, światło przytem mdłe i postawa i laska gruba uczyniły razem, iż zdało mi się nie «rodaku» ale «rrrobaku!» usłyszeć.
Że bez śmiechu to notuję jako potrzebny odcień w zarysie tym, proszę również tak przyjąć; nie celem mi tu śmiech, ani środkiem nawet. Innych pewniejszych środków bliskie jest to pisemko z siebie samego. Biały-ć i to kwiat, bo zarysem jego było serjo[180] i drama, ale widno, do ila własnego tu wyrobu estetycznego i pojęcia patetyczności własnej zbywa! Może w innych poszukiwaniach innych dróg na innych polach posłużę i ja komu za objaśniające śmiesznością swą światełko... Wszyscy służymy... estetyka zaiste że narodowa polega na tem...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Ktoby myślił, że poszukiwania świadome nowych estetyki zdobytków byłoby na polu szerszem, po francusku naprzykład stosowniej wypowiedzieć, myli się. Swobodnie tu jest i przystępnie wszystko w tym wielkim i zacnym narodzie, dla którego szacunek mam świadomy siebie, ale... możeby trzeba władzę pierw mieć, albo systemat sławny na to, a obie te rzeczy wprost przeciwne są celom takowej i mojej pracy. Mistrze zaś wielcy w sztuce, choć to i usłyszą i zrozumieją, cierpieć będą, że nic k’temu nie uczynili, a nie uczynią nic... czekając zawsze, aż uczeń mistrza, a pokolenie zakasuje pokolenia, skąd ciągu nie ma i mieć nie może tak rozwijana sztuka... Konkurencja na polu postępowi jedynie dostępnem jest najprostszem absurdum[181], a emulację[182] zabije zawsze konkurencja i energję twórczą wyniszczy.
Lubo niema co się tam przecie ścigać, gdzie dróg jest nieskończona liczba — to tylko jak się jedną drogę widzi, ścigać się może jest koniecznem, i to jeszcze może!... Przytem nieświadomość wartości elementów komiki i satyry, wyniszczy tu zawsze siew tej niwy...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Ciszy w najkolosalniejszym słowa tego tonie nie doznałem nigdzie jeszcze wyższej nad ciszę o jednej nocy, acz zimowej na oceanie... że słów na to niema, mimo, iż twarda to i prawie głodna podróż dwumiesięczna przeszła była i uprozaiczniała dobrze... Pomnę, iż, obejrzawszy się wkoło, ani modlić się nawet słów nie miałem — i zapłakałem tylko... że może być tak wielka cichość... a przecież tyle mórz pierw innych znałem...

Izraelicie, towarzyszowi podróży, którego raz w życiu napotkałem i to na okręcie, patetyczne rzeczywiście winienem także słowo. Był to młodzieniec światły, w filologji i filozofji także niemieckiej biegły, historję też znał i o sztuce miał wyobrażenie; umiał on i po polsku parę wyrazów, bo, acz zagranicą wzrósł, pamiętał, że dziecięciem w Polsce był, jak to mówi się czasem u nas szlachty: był to żydziak.
Jedliśmy nieraz razem z jednego naczynia ryż gotowany, zwłaszcza kiedy trudno było gotować z powodu, iż burze kuchnię rozbijały, a fale wyższe masztów przechodniem na statku pomiatały. Bo to była też niebezpieczna żegluga, dwa okręta współpłynące rozbiły się, jeden rozbity widzieliśmy na własne oczy.
Wiele razy na zwojach sznurów z izraelitą owym całe noce rozmawialiśmy po francusku o polityce, historji, filozofji, estetyce, o religji Chrystusa Pana i o talmudzie i o Mojżeszowem prawie i o nie wiem już czem. Gdy nadeszła niedziela (jedna z tylu niedziel!), że, ubierając się w kajucie, przymknąłem nieco drzwi, patrzę, aż ręka się przez szparę, z niedomknięcia drzwi wynikłą, wsuwa, podając mi różową flaszkę olejku do włosów i bieliznę świeżą; rzeczy, domyśleć się łatwo, jak kosztowne i rzadkie tam, gdzie już wodę bardzo oszczędnie rozdawano, i przy broni nabitej, aby ludzie się o wodę nie pobili... Izraelita wszakże, przynosząc mi te rzeczy, wiedział z innych niedziel po samej książce do nabożeństwa, spotykanej u mnie, iż dzień ten wyróżniać zwykłem. Otóż mówiłem z nim wiele, wiele różnych rzeczy...
Jednego razu, wpodłuż statku, miotanego ogromnemi falami, chodząc, że spodziewano się znaczniejszej burzy w nocy, ruch był wielki i krzyki rozkazów szczególniejsze, niż dotąd; a że, chodząc tak przed oną oczekiwaną burzą, mówiliśmy żwawo coś o bożoczłowieczeństwie Chrystusa Pana naszego, interlokutor mój przymilkł jakoś na chwilę i ja za nim — potem, wskazując mi na fale, rzekł: «A więc wierzysz i w to, że Mesjasz chodził po falach, jak po ziemi?»
«Wierzę» — odpowiedziałem...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Po niejakim przestanku obustronnym, widząc, iż mój interlokutor izraelskiego jest wyznania, a światły człek, dodałem:
Przypominasz sobie zapewne moment i okoliczność, w których Pan przez morze szedł (boć czytujesz ewangelję ze mną razem, kiedy mi hebrajskie czytanie na tłumaczeniu nowego testamentu w wolnych chwilach pokazujesz), był to więc moment, kiedy już rzesze całe w najwyższym stopniu zaczęły się za Chrystusem Panem porywać w zapale tłumnym — lada chwila królem już ziemskim mógł być okrzyknięty... Otóż uchadzał wtenczas drogami, najmniej od rzeszy znanemi... W takiem to położeniu raz przez powierzchnię morza szedł... akt był logicznie naturalny, wynikł z rzeczy samej, jeżeli, jako widzisz, na maleńkiej ziemi syryjskiej zostawszy panem, to wystarczyło już, aby panem oto był wszech ziem — tam więc, gdzie owa ziemia maleńka, kończyła się też i cała ziemia z lądami swemi, a zaczynało się morze... Powiesz mi (lubo filozof jesteś): «A czemu to tak nie pójdziesz, bracie, aby pokazać mi, że tak jest?» Zmieńże pierwej proporcję moją do Pana mego — tudzież uważ, azali on, aby pokazać to, czynił tę sprawę, czy nie raczej, aby ukryć dostojność swą...»
«To jedno ci powiem», (mile tu wspominany, a raz spotkany) izraelita rzecze mi, że: «Jużci Chrystus wasz był to może najidealniejszy człowiek...»

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Książe pewny z zacnego, a wielmożnie historycznego szczepu (bo hetmanów rycerskich między swemi dziady mający), był też od niejakiego czasu w Ameryce, obywatelem rzeczypospolitej zostawszy, i na pięknem przedmieściu miasta New-York, które to przedmieście zowie się Brooklyn, zamieszkiwał. Wiele mu winienem chwil przyjemnych i przyjacielskich usług, a usługi mówię dlatego, bo jest rzadkiej uprzejmości serca człowiek. Kiedy, wielkim smutkiem dotknięty, po onem wybrzeżu przechadzał się raz ze mną, a słońce właśnie ku zachodowi miało się chmurą, mocnemi promieniami przeszytą, osłonięte widać opodal wzgórze małe, zielonem wówczas porosłe żytem, w kłosach właśnie będącem — dalej szeroka rzeka srebrzyła się pod słońca jasnością, fortecy małej mury na brzegu jej i okrętu tuż resztka czerniły się...
Nie pamiętam, o czem mówiliśmy, ale, mówiąc rzeczy rozmaite, pamiętaliśmy, dokoła spozierając, że okręt ten zachowała do dziś Ameryka, na pamiątkę męża, co na nim przypłynął z Europy...
Wzgórze zielone i forteczka pamiątkami są narodowemi, kędy mąż ów Anglików zbił, a cofających się żołnierzy swych utrzymał tam nieraz odwagą osobistą... I pamiętaliśmy jeszcze, że towarzysz przechadzki mej, z poważnie historycznego, a książęcego rodu pochodząc, liczył pomiędzy żeńskimi przodki swymi właśnie że onego wsławionego w Ameryce polskiego bohatera najukochańszą ulubioną...
Bohater ów — łacno jest wiedzieć, że Kościuszko, a zaś (potomek?) ulubionej wielkiego wygnańca tego, (przez ród jej niegdyś wzgardzonego)... był właśnie ze mną tam wygnańcem i zamieszkałym nieledwie że na pobojowisku, które sławę Kościuszce zjednało!
Książę obywatel rzpltej amerykańskiej przyjmował radośnie to: wet za wet po wieku...

(1857.)





  1. fanfaron (franc.), elegant, modniś, dandys.
  2. epigramat (gr.), napis, żartobliwy wierszyk na kogoś lub na coś.
  3. strategik (gr.), znawca sztuki wojennej.
  4. imainować (franc.), zwykle: imaginować sobie — wyobrażać sobie.
  5. girlanda (franc.), splot kwiatów i liści w formie rozwartego wieńca.
  6. depozyt (łac.), rzecz, oddana w przechowanie.
  7. — (włos.) «wybrzeże niewolników», największa promenada nadbrzeżna w Wenecji.
  8. (włos.) — «wybrzeże Słowian» (łac. nazwa Słowian «Sclavus» w X w. nabrała znaczenia «niewolnik», ponieważ Słowian sprzedawano masowo na targach niewolników).
  9. Paolo Veronese (1528 — 1588), Tintoretto (1518 — 1594) i Tiziano Vecellio (1477 — 1576), sławni malarze weneccy.
  10. frygijska czapka — czerwona, śpiczasta czapka z opadającym ku przodowi górnym końcem; symbol wolności.
  11. Tytus Byczkowski, portrecista (portrety Mickiewicza i Słowackiego).
  12. Ganimed — w mitologii greckiej piękny książę trojański, którego Zeus uprowadził, przybrawszy postać orła, i uczynił podczaszym bogów.
  13. Piazetta (włos.) — placyk przed pałacem dożów.
  14. inwencja (łac.) — pomysłowość.
  15. kapitel (łac.) — głowica czyli wierzchołek kolumny, rozszerzony i niekiedy ozdobiony rzeźbą.
  16. Sławne pomniki budownictwa rzymskiego.
  17. Vitruvius Pollio, architekt rzymski z czasów Cezara i Augusta, autor dzieła «O architekturze».
  18. — (łac.) Jak potężnym był Rzym, widać nawet z ruin.
  19. Piotr Cornelius (1783-1867), malarz niemiecki, twórca monumentalnego stylu w malarstwie pierwszej połowy XIX wieku.
  20. Wilhelm Kaulbach (1804—1874), malarz niemiecki.
  21. buffone (włos.) — śmieszek, trefniś.
  22. laguna (włos.) — płytka odnoga morska, oddzielona od morza długiemi a wąskiemi wyspami (po włos. lidi; l. mn. od lido).
  23. Szczęśliwi jesteście wy, którzy teraz płaczecie, bo śmiać się będziecie. Ewang. św. Łukasza.
  24. = (łac.) niech ci ziemia będzie lekką.
  25. Słowa Cezara Cajusa Caliguli. (P. P.).
  26. Caius Caesar Caligula, cesarz rzymski (37-41 po Chr.).
  27. «Fedon», dialog Platona o nieśmiertelności duszy.
  28. Mowa o obrazie Rembrandta (1606-1669) «Wieczerza w Emaus», znajdującym się w Luwrze.
  29. eucharystja (gr.), komunja św.
  30. por. wyżej (str. 23) wiersz p. t. «Adam Kraft» i objaśnienie do niego.
  31. omen (łac.) — znak, przepowiednia.
  32. patetyczny (gr.), wzruszający.
  33. karjatyda (gr.), kamienna postać ludzka, zastępująca kolumnę.
  34. pilot (franc.), sternik portowy.
  35. konspirator (łac.), spiskowiec.
  36. Masoni czyli wolnomularze używają często rozmaitych znaków symbolicznych, po których się poznają itd.
  37. starożytne, z czasów rzymskich pochodzące miasta w południowej Francji.
  38. konsystować (łac.) mieszkać, przebywać, stać kwaterą.
  39. partykularny (łac.), miejscowy, z pewnej okolicy.
  40. panik, właściwie: panika (gr.), przerażenie, popłoch.
  41. ultramontańskie (łac. — dosłownie: zagórski, za góry zwrócony) — żądający bezwzględnej przewagi papieża i kościoła katolickiego.
  42. Najstarszym w tej mierze pomnikiem jest przypowieść (nie bajka), arcydzielnie piękna, wydumana śród drzew na górze Garizim przez Jothama (przechowana nam w Księgach Sędziów, IX, 8), a która opiewa, iż drzewa, poszukujące sobie monarchy, spotykając odmowę u drzew owocowych, kończą na wyborze cierniu jałowego.
    Podobną tejże przypowieścią jest owa o żołądku i członkach ciała, odeń zależących, którą senat rzymski posyła zbuntowanej i cofniętej plebie za Rzym, na Monte Sacro.
    Jedna wszakże i druga są raczej wyilustrowaniem postaciowem, uprzystępniającem ludowi treść oderwaną, i są przeto sposobem wyrażenia się. Należałoby one właściwiej policzyć do dwustopniowych mówień sybillińskich, z których potem powstaje dystych, z którego, potem i potem, przy zdegradowaniu tradycji, przy zatraceniu pojęć o obrzędowym tańcu i przy trywjalności humoru, powstaje używany do dziś krakowiak, rym dwustopniowej natury, wierszem jednym określający, jaki udział bierze stworzenie w wyrobie myśli, drugim, jaka jest myśl sama.
    Mówienia dwustopniowe sybillińskie i powiedzenia auguralne nie z innego bywają źródła. Kiedy się wyroczniło np.:
    Kruków czaty tum i sam przelatują nad równem polem,
    Wiele trupa polegnie, nim przyjdzie sojusz... i t. p. porozumiewało się pierwej z naturą lotu kruków. Myślę, że niema co nadmieniać, iż dla nas, dziś, często być może związek dwóch części dystychu jakiego niejasnym, zwłaszcza, że i spółcześni wyroczniom musieli się nieraz do uczytelniających je kapłanów lub mędrców stopnia wyższego i bliżej wtajemniczonego odnosić. (P. P.).
  43. epoka aleksandryjska (323 przed Chr. — 640 po Chr.) są w literaturze greckiej czasy rozkwitu nauk w egipskiej Aleksandrji pod rządami Ptolomeuszów, od utraty niepodległości aż do zdobycia Egiptu przez Arabów.
  44. Z pozostałości (jakie po zamkniętych epokach zawsze bytują dla utrzymania ciągu rzeczy) — z pozostałości, mówię, wnosząc, widzi się, że język zwierząt jest monosylabowy, muzykalny i eksklamacyjny. Do wyższej i szerszej gramatycznej formacji nie dochodząc, dawa on sylabę i jej potęgowanie, np. ham! ham-ham! — gda! gda-gda! — i t. p. Podobno jednak w improwizacjach słowika dają się dostrzegać i formacje uczeńsze. Natomiast muzykalność obejma całą gramatyczną stronę i rozwój jej. Kura, ostrzegając o niebezpieczeństwie, używa nastroju i tonu nietylko dla samych oddalonych kurcząt zrozumiałego; podobnież innym wygłosem zwiastuje ona pomyślne karmu znalezienie. To, że my niekoniecznie jesteśmy w stanie przepisać monosylabiczne mówienia jakiego zwierzęcia lub ptaka, nie wcale przeciw istnieniu języka onych nie dowodzi, bo my podobnież i z wielu języków wyspiarskich nie możemy abecadłem naszem przepisać wybrzmień, dla określenia których zbywa nam liter.
    Ze swojej strony język ludzki w epoce pierwszej nie znajdował się na tej stopie formalnego skościelenia, na jakiej go dziś się ogląda. Nie, ażeby on od jakowego pisku albo krzyku stopniowo rósł (co jest grubjańskiem barbarzyństwem, żadnego troszkę obuczonego umysłu niegodnem), ale, że tento język ludzki występował wtedy pogłównie w swojej doskonałości lirycznej i glossolalijnej. (P. P.).
    Papua, nazwa mieszkańców Nowej Gwinei i przyległych wysp.
  45. Czułek, polska nazwa mimozy.
  46. glossolalia (gr. — mówienie językiem), nieświadome, bezwolne wymawianie niezrozumiałych zgłosek podczas ekstazy religijnej (por. św. Paweł, Kor. I. 14).
  47. Zoolatria żadnego uczucia w człowieku względem zwierząt nie rozwinęła i nie rozszerzyła. Ubóstwienie tego lub owego tworu nie stanowiło o całości i naturze stosunku stworzeń. Człowiek i tam siebie poszukiwał. Bażant złocisty chiński jest podobny do młodego Chińczyka, ubranego w przepych jedwabiu i złota; ibis religiosa — do starego kapłana egipskiego; nawet konsekracyjny rzymski orzeł podobny jest profilem, zwrotem głowy i spojrzeniem do wszystkich głów konsularnych rzymskich. (P. P.).
  48. Aisopos (gr.), po łacinie Aesopus, mityczny twórca bajkopisarstwa greckiego (podobno VI w. przed Chr.).
  49. Dusza Egipcjanina, przed sądem bogów spowiadając się, mówi: «Nie odrywałem ssącego zwierzęcia od matki — nie płoszyłem gazeli z legowiska». (W «Księdze Umarłych»).
    My wszelako, pod czasy obecne, nawet i względem pogardliwie nazywanej «świni», moglibyśmy mieć historyczne względy. Ludożerstwo albowiem (antropofagja), jakkolwiek powstałe z zaciekłości wojennej, gdy jednakże weszło potem w interes strawy, radykalnie dopiero bywa usuniętem przez wprowadzenie hodownictwa świń w te zakąty, gdzie różnorodnego i dość posilnego jadła że często zbywa — dłużej się potworna tradycja praktykuje. I świnia przeto wielkiej cywilizacyjnej sprawie usługiwał (P. P.).
  50. — (łac.) módlcie się, bracia.
  51. domine (łac.) = panie.
  52. majordomo (włos.), ochmistrz dworu.
  53. wertykalny (łac.), pionowy, wgórę skierowany.
  54. minaret (arab.), wysmukła wieżyczka mahometańskich świątyń.
  55. meteorologiczny (gr.), dotyczący związku pewnych stanów powietrza z pogodą.
  56. we Włoszech, zwłaszcza w Toskanji i Wenecji, często zjawiają się poeci ludowi, którzy na podany im temat wygłaszają wiersze.
  57. Toni di Bona Grazia, znany i ulubiony wenecki improwizator, niezbyt dawno zakończył swój żywot. Ilustrowane czasopisma podały wizerunek jego w całej figurze i w ubiorze, jaki zwykł był przywdziewać — który jest podobnym. Lecz, co do tekstu przy onym rysunku, śmiemy utrzymywać, że nasze kilka rysów, w tej noweli spotkanych, i wierniej i właściwiej malują tę postać i jej talentu rodzaj. (P. P.).
  58. trikorn (włos.), trójrożny kapelusz.
  59. dekoracje (łac.), ozdoby, ordery.
  60. wulgarny (łac.), pospolity, gminny.
  61. buffo (włos.), śmieszność, błazeństwo.
  62. monologista (gr)., wygłaszający monologi, przemówienia.
  63. W niektórych miastach Europy możnaby z rzeczywistością statystyczną wykazać, ile na rok zrozpaczonych samobójców zrzuca się z jakiego monumentu dla roztrzaskania sobie czaszki — tak, iż nie odrazu może przytomny widz zgadnąć, z jakim rodzajem uczucia godzi się oglądać i podziwiać te wzniosłości. (P. P.).
  64. Piombi (po włosku: «ołowiane dachy»), osławione więzienie śledcze nad pałacem dożów w Wenecji.
  65. Ponte dei Sospiri («Most westchnień»), most nad wąskim kanałem, łączący pałac dożów ze straszliwemi «Piombi».
  66. palimpsest (gr.), rękopis (pergaminowy), w którym pierwotne pismo zastąpiono nowem.
  67. szyfonierka (franc.), pudełko na przechowywanie drobiazgów.
  68. lakustralny (łac.), zastosowany do bagna.
  69. patrycjat (łac.), znakomite rody mieszczańskie.
  70. inkwizycja (łac.), katolicki sąd duchowny dla tropienia i tępienia kacerzy.
  71. dukalny (wł.), książęcy.
  72. heroiczny (gr.), bohaterski.
  73. periodyczny (gr.), powtarzający się w stałych odstępach czasu.
  74. regata (zwykle: regaty, włos.), wyścigi wioślarzy.
  75. Ponte di Rialto, starożytny, wielki most na Canal Grande w Wenecji.
  76. wyeurypidować — uczynić podobnem do dzieł Eurypidesa (484-406 przed Chr.), tragedjopisarza greckiego.
  77. Arystofanes (450-380 przed Chr.), komediopisarz grecki.
  78. recepcja (łac.), przyjęcie.
  79. fetor (łac.), odór, smród.
  80. 2) dualizm (łac.), dwoistość.
  81. aspiracja (łac.), wdychanie.
  82. Laokoon, kapłan trojański, za sprzeciwianie się wprowadzeniu drewnianego konia do Troi uduszony na rozkaz Apollina wraz z dwoma synami przez olbrzymie węże.
  83. degradować (łac.), obniżyć w randze.
  84. scjentyficznie (franc.) — naukowo.
  85. puryfikacja (łac.), oczyszczenie.
  86. revival (ang.), religijne przebudzenie się.
  87. — (łac.) do lwów, lwom.
  88. atrybut (łac.), właściwość, godność.
  89. Monte Pincio, wzgórze, dziś zabudowane i stanowiące dzielnicą Rzymu, niegdyś będące poza obrębem miasta.
  90. forum (łac.) tu: rynek.
  91. skulptor (łac.) — rzeźbiarz.
  92. profan (łac.), człowiek niewtajemniczony w coś, nie znający czegoś.
  93. plafon (franc.), ozdobna, płaska część sufitu.
  94. fawor (łac.), dowód uprzejmości.
  95. egzekucja (łac.), wykonanie, wykończenie.
  96. tors (włos.), tułów bez głowy, rąk i nóg.
  97. egzaltować (włos. esaltare), podwyższać, podnosić.
  98. pro Christo (łac.) — za Chrystusa.
  99. gryf, bajeczne zwierzę: lew z głową i ze skrzydłami orła.
  100. monitor (łac.) — tu: czasopismo, dziennik
  101. choreografja (gr.), sztuka taneczna.
  102. protestacja (łac.) — sprzeciwienie się.
  103. Za panowania L. D. Nerona (54—68) i T. Fl. Domicjana (81—96) były prześladowania chrześcijan najsroższe.
  104. hiobowy — smutny, jak w bibijnej opowieści o Hiobie.
  105. anarchia (gr.), bezrząd.
  106. — (łac.) staranne niedbalstwo.
  107. symfonja (gr.), poemat muzyczny orkiestrowy.
  108. warjant (łac.), odmiana.
  109. serjo (włos.), część poważna.
  110. geranjum (łac.), roślina doniczkowa, bodziszek.
  111. dystans (franc.), odległość, oddalenie.
  112. feeryczny (franc.), czarodziejski.
  113. municipium (łac.), w starożytności miasta, zależne od Rzymu i mające pełne lub częściowe prawa obywateli rzymskich.
  114. wirtuoz (włos.), artysta, będący mistrzem w technicznym dziale swej sztuki.
  115. biografia (gr.) — życiorys.
  116. olimpijski, mający dostojeństwo bogów, boski.
  117. kontrowersja (łac.), sprzeciw, spór.
  118. Melodja ta, określona wierszem, była użyta dla prywatnych względów mniej trafnie, lecz stad ona jest wyjętą. (P. P.).
  119. amfiteatr (gr.), półokrągły budynek z siedzeniami dla widzów.
  120. bazylika (gr.), kościół trójnawowy o płaskim stropie (suficie).
  121. modulacja (łac.), cieniowanie, podnoszenie lub zniżanie głosu.
  122. profesjonalny (łac.), zawodowy.
  123. Marja Antoaneta (ur. 1755), żona króla francuskiego, Ludwika XVI, zginęła na gilotynie 16 września 1793 r.
  124. — (franc.) Niech pan wybaczy! Nic uczyniłam tego umyślnie.
  125. somnambula (łac.) — lunatyczka.
  126. parabaza (gr.), w komedii greckiej ten ustęp dzieła, w którym aktor zwracał się w imieniu autora bezpośrednio do widzów.
  127. — rękopisy, wkładane do grobów i zawierające pouczenia, jak ma umarły postąpić przy spotkaniu się z bogami.
  128. stygmat (gr.), piętno, znamię.
  129. Dżingis-chan (1162—1227) i Timur-Leng, zwykle Tamerlan (1336—1405), słynni ze spustoszeń władcy Mongołów.
  130. Teutonowie, szczep germański.
  131. lucus (łac.) — gaj, las.
  132. Normandowie, szczep północno-germański, słynny z morskich wypraw zdobywczych.
  133. dyktatorjalny (łac.), rządzony przez dyktaturę.
  134. Cajus Caesar Caligula, najmłodszy syn Germanika i Agrypiny, panował od r. 37—41 po Chr. Przydomek «Caligula» («trzewiczek żołnierski») otrzymał od żołnierzy, wśród których już od 2-go roku pędził życie obozowe.
  135. Britannicus, przydomek Claudiusa Tiberiusa, syna cesarza Claudiusa; zginął otruły z rozkazu Nerona.
  136. adopcja (łac.) — przyjęcie za syna.
  137. aplauz (łac.) — poklask.
  138. palinodja (gr.) — odwołanie.
  139. Henryk Purcell (1658—1695), najznakomitszy kompozytor angielski.
  140. kontramarka (włos.), znaczek, dawany przy chwilowem opuszczaniu teatru.
  141. Wiktor Hugo (1802—1885), największy poeta romantyczny Francji.
  142. pedum (łac.) — kij pasterski.
  143. proporcjonować (łac.) — odmierzać lub układać w należytej proporcji, czyli stosunku.
  144. patron (franc.) — powycinany w desenie wzór z tektury, używany przez malarzy pokojowych.
  145. znany poeta (1800—1847), autor «Poezyj biblijnych» i «Wieczorów Pielgrzyma».
  146. Mowa jest o Gabrjelu Różnieckim, muzyku. (P. P.).
  147. defigurować (późnołac.) — zniekształcać, szpecić.
  148. Stanisław Klicki (1770—1847), żołnierz wszystkich wojen o niepodległość, przez Napoleona mianowany jenerałem.
  149. (franc.) Drżę!... Bo to, co chcę powiedzieć, wygląda jak system.
  150. apoftegmat (grec.) — krótkie, jędrne zdanie, maksyma.
  151. lasek pomiędzy Paryżem a Saint-Cloud, miejsce przechadzek i przejażdżek eleganckiego świata paryskiego.
  152. apoteotyczny (grec.) — jak w apoteozie, tj. ubóstwieniu.
  153. moribundus (łac.), skazany na śmierć, mający umrzeć.
  154. Karol Petiniaud-Dubos.
  155. Antoni Oleszczyński (1794—1879) rytownik.
  156. apostrofa (gr.), przemowa do nieobecnych, jakby byli obecnymi, lub do rzeczy martwych, jak do istot żywych.
  157. Cytat ten brzmi dokładnie: ...Że but twój prawy powieszą w Sybilli, A o znikniony lewy będą skargi...
  158. stereoskop (grec.) — przyrząd optyczny tak skonstruowany, że obrazki przedstawiają się plastycznie.
  159. haszysz (arab.) — wyciąg z indyjskich konopi, sprowadzający odurzenie, utratę przytomności i halucynacje (tj. złudzenia zmysłowe).
  160. tj. na jeden z cmentarzy paryskich, nazwany tak dlatego, że leży na miejscu dawnych ogrodów ojca (père) François de la Chaise, jezuity.
  161. Domenichino, właściwie Domenico Zampieri (1581—1641), malarz włoski.
  162. atelier (franc.) — pracownia (malarza, fotografa itp.).
  163. Paul Delaroche — wybitny malarz francuski, który dla obrazów swych wybierał tematy historyczne (1797—1856).
  164. Stabat Mater (dolorosa) — stała Matka (boleściwa); początkowe słowa łacińskiego hymnu kościelnego.
  165. Ary Scheffer (1795—1858), malarz niderlandzko-francuski.
  166. Adolf Thiers (1797—1877), francuski mąż stanu i historyk.
  167. basso (włos.) — bas.
  168. Jan Nepomucen Kamiński (1777—1855), poeta, tłumacz i publicysta. Mowa tu o jego naiwnych badaniach językowych («Czy język nasz jest filozoficzny?» itd.), ogłoszonych w lwowskim «Haliczaninie».
  169. pathos (grec.) — cierpienie, choroba; pascho (grec.) — cierpię. Pierwiastek tych słów jest wspólny.
  170. t. j. w «IV części Dziadów».
  171. angelus (łac.) — (anioł; tu:) Anioł Pański, hasło do modlitwy wieczornej.
  172. grota ferrata (włos.) — «grota okuta żelazem».
  173. Prometeusz — w mitologji klasycznej bóg, który dla ożywienia ulepionego z gliny człowieka wykradł ogień z nieba i za to poniósł okrutną karę z rozkazu Jowisza: przykutemu do skały sęp wyżerał wątrobę.
  174. Epimeteusz — brat Prometeusza; nieopatrznie otworzył puszkę Pandory (ob. obj. na str. 81) i unieszczęśliwił mieszkańców ziemi na zawsze.
  175. Pellegrino Rossi (1787—1848), prawnik i mąż stanu, zginął jako prezes ministrów Państwa Kościelnego zasztyletowany przez rewolucjonistów włoskich.
  176. kazuistyczny (nowołac.) — wykrętny, nazbyt subtelny.
  177. filjacja (nowołac.) — wykaz przodków i pochodzenia, rodowód, genealogja.
  178. afektować (łac.) — udawać.
  179. trapa (franc.) — drzwi spuszczane, spust.
  180. serio (włos.) — poważnie.
  181. absurdum (łac.) — niedorzeczność.
  182. emulacja (łac.) — współzawodnictwo, rywalizacja.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Cyprian Kamil Norwid.