Dzieła Cyprjana Norwida/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Dzieła Cyprjana Norwida | |
Redaktor | Tadeusz Pini | |
Wydawca | Spółka Wydawnicza „Parnas Polski“ | |
Data wyd. | 1934 | |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron | ||
Galeria grafik w Wikimedia Commons |
DZIEŁA
CYPRJANA NORWIDA
(DROBNE UTWORY POETYCKIE — POEMATY — UTWORY DRAMATYCZNE —
LEGENDY, NOWELE, GAWĘDY — PRZEKŁADY — ROZPRAWY WIERSZEM I PROZĄ) WYDAŁ, OBJAŚNIŁ I WSTĘPEM KRYTYCZNYM POPRZEDZIŁ
TADEUSZ PINI
Z CZTERDZIESTU ILUSTRACJAMI W TEKŚCIE I POZA TEKSTEM I PIĘCIU PODOBIZNAMI AUTOGRAFÓW WARSZAWA 1934
NAKŁADEM SPÓŁKI WYDAWNICZEJ „PARNAS POLSKI“
PRINTED IN POLAND
DRUKOWANO NA PAPIERZE KRAJOWEJ FABRYKI PAPIERU „LIGNOZA“ KRAKÓW — DRUK W. L. ANCZYCA I SPÓŁKI
|
Prawdziwa wielkość poezji, a w pewnej mierze także innych działów sztuki, nie często objawia się współczesnemu jej twórcom pokoleniu — zwykle przysłaniają ją sympatje lub antagonizmy, zgodność lub niezgodność z panującą modą, wywołując albo zbytnie przecenienie, albo niedoceniane istotnych wartości. Tak bywa wszędzie, nawet wśród społeczeństw, posiadających wysoką kulturę artystyczną. U nas jaskrawym przykładem mogą być: Słowacki, którego za życia zupełnie lekceważono, i W. Pol, którego współcześni uważali za większego od Mickiewicza; dziś pierwszy z niech stoi na szczycie naszej literatury, a drugi, zapomniany, u jej podnóży.
Pokrewnem zjawiskiem jest twórczość Cyprjana Norwida. Po nadmiernych tryumfach młodości przez resztę życia lekceważony, po śmierci tak zachwycił pierwsze pokolenie XX wieku swą rękopiśmienną lub odszukaną w czasopismach spuścizną, że postawiono go obok trójcy największych poetów, a nawet były plany wprowadzenia w jego imieniu gruntownych zmian w uznanej ich hierarchji. Dziś spogląda się już na to zagadnienie spokojniej i trzeźwiej, ale nie rozwiązano go jeszcze i nie rozpędzono otaczających go mgieł. Warto więc pokusić się o to.
Rodzina Norwida należała do drobnej, niezamożnej szlachty mazowieckiej. Ojciec poety, Jan, miał prawdopodobnie w swych żyłach nieco krwi normandzkiej, o której świadczy nazwisko i z której tak dumny był poeta; był rosyjskim komisarzem obwodowym na Białej Rusi, a potem przeniósł się w tym samym charakterze służbowym pod Warszawę i ożenił się w r. 1818 z Ludwiką Zdzieborską, której rodzina posiadała pod mazowieckim Stanisławowem przysiółek Laskowo-Głuchy. Jako trzecie zkolei dziecko, urodził się z tego małżeństwa przyszły poeta dnia 24 września 1821 roku. Ojciec, któremu władze rosyjskie wystawiły świadectwo zupełnej lojalności w czasie powstania listopadowego i «pełnienia urzędu ze szczególną gorliwością, czego dowodzi... działalność w chwytaniu bandytów, włóczęgów i uchylających się od służby wojskowej», nie miał zapewne wielkiego wpływu na wychowanie dzieci. Zdaje się jednak, że przyszły poeta odziedziczył po nim oprócz cząstki «ubogiej zagrody ojców swoich», leżącej «na prostej, bezpoetycznej, równej, jak piaski, ziemi», o czem wspomina w «Białych Kwiatach», także ujmujące usposobienie i zdolności do współżycia towarzyskiego. Oto Ewa Felińska opowiada w swych pamiętnikach o poznanym w Mińsku Janie Norwidzie, że był to «człowiek młody, przystojny, wesoły, dowcipny; czy to przychodziło wysłowić się piórem, czy własnym językiem, czy prozą, czy wierszem, zawsze szło gładko, jak po maśle. Jego listy pół prozą, pół wierszem były wielkim specjałem dla jego korespondentów i przyjaciół tych korespondentów, a skoro pojawił się w jakiem towarzystwie, zaraz owładnął rozmową i prowadził ją swoim kosztem. Cóż dopiero, jeżeli trafił na amatorów szarad! Wtenczas był skarbem nieocenionym. Szarady, logogryfy, anagramy i wszystkie łamigłówki sypały się z ust jego, jak z rękawa...». Kto wie, czy to zamiłowanie ojcowskie w łamigłówkach nie przeszło również na syna i nie wycisnęło swego piętna na twórczości, chociaż bezpośrednie obcowanie z rodzicami trwało niedługo; oboje umarli wcześnie, a wtedy wychowaniem dzieci zajęła się ich babka, Hilarja z Sobieskich Zdzieborska, córka miecznika lidzkiego. Widocznie Cyprjan był jej ulubieńcem, bo stroiła i pieściła go tak, że w szkole nazywano go «książątkiem». Od niej to niewątpliwie przejął Norwid legendę o pochodzeniu po kądzieli z królewskiej linji Sobieskich, która dawno już była wymarła, a także zamiłowanie, poprostu potrzebę zbytku i tego uwielbienia, jakiem go babka otaczała. Był jako dziecko ładny i niezwykle zdolny, ale pracy nie lubił, więc w gimnazjum warszawskiem szła mu nauka bardzo licho. Po pięciu latach pobytu w szkole opuścił ją w r. 1837 z ukończoną czwartą klasą, bo promocji z piątej do szóstej nie otrzymał. Widocznie zakochana we wnuku babka była zbyt słaba, aby zdolnego leniucha do pracy zmusić i pozwoliła mu iść w życie z wykształceniem zaledwie elementarnem, a bez tych dobrodziejstw, które charakterowi ludzkiemu daje sumienna, systematyczna praca.
Z szesnastoletnim nieukiem trzeba było coś począć; idąc za ówczesną modą warszawską, oddano go do szkoły rysunków i malarstwa, prowadzonej przez A. Kokulara. Później uczył się pod kierunkiem zdolnego portrecisty i malarza rodzajowego, Jana Klemensa Minasowicza, którego wysoko cenił i, pomijając Kokulara, uważał za swego jedynego mistrza w malarstwie. Poduczywszy się rysunków, został dzięki protekcji wuja aplikantem w heroldji, t. j. w państwowym urzędzie kontroli hierarchij szlacheckich i przysługujących im praw. To grzebanie w herbach dolało niewątpliwie dużo oliwy do rozpłomienionej przez babkę manji wysokich koligacyj, która wycisnęła swe piętno na całem życiu i na twórczości Norwida.
Tymczasem opiekunowie zdołali jakąś część mająteczku rodziców ocalić od wierzycieli i zapewnić młodym Norwidom jakąś skromną podstawę do życia. Może dlatego właśnie opuszcza Norwid po dwu latach pobytu w heroldji swą skromną posadę i wraz ze starszym od siebie podróżnikiem i zdolnym literatem, Władysławem Wężykiem, puszcza się w podróż krajoznawczą po Polsce. Poza południową częścią Królestwa Kongresowego zwiedzono Kraków i powrócono po kilku miesiącach do Warszawy.
Warszawa przeżywała wówczas, między r. 1830 a 1844-ym, bardzo smutne czasy. Ogołocona przez powstanie listopadowe i emigrację z najdzielniejszych i najzdolniejszych ludzi, gnębiona przez rząd rosyjski, przepełniona szpiegami, którzy wciskali się nawet na zebrania w domach prywatnych, opierała swe życie umysłowe na garstce wykształconych i zdolnych kobiet i niemal gołowąsej jeszcze młodzieży. Ogniskami kultury były salony kilku bogatych rodzin, w których równie pilnie dbano o niepokalaność fraków, jak o wartości duchowe. Tu zdobywano laury poetyckie i artystyczne przy pomocy starannie przygotowanej «improwizacji», przyniesionych z sobą rysunków lub błyskotliwej a wykwintnej rozmowy. Uniwersytetu nie było, więc ścisłość i głębokość wiedzy rzadko tylko godne były uwagi; jedynem poważnem pismem naukowem była założona w r. 1841 umiarkowanie konserwatywna «Bibljoteka Warszawska», żyjąca, w braku odpowiednich współpracowników, przekładami. W roku następnym założył młodziutki, ale niezwykle zdolny Edward Dembowski «Przegląd Naukowy», organ młodzieży postępowej, a E. Ziemięcka katolickiego «Pielgrzyma». W tych warunkach każdy drobiazg nabierał wagi niezwykłej, lada wierszyk lub artykuł, na który gdzieindziej nie zwróconoby uwagi, zjednywał autorowi sławę wielkiego poety lub myśliciela.
W takito świat wszedł dziewiętnastoletni Norwid. Był adeptem sztuki, uczył się rysunków i malarstwa, ale w r. 1840 wystąpił z kilku wierszami, które się powszechnie spodobały, i w ten sposób zabłysnął podwójnym talentem: jako rysownik i poeta. Wizerunek jego z tej właśnie doby pozostawiła nam w swej «Pogance» Narcyza Żmichowska w postaci Edmunda. Oto główne jego rysy:
O Edmundzie «mistyku» nasza Emilka tak mówiła zawsze: Mój Boże! Jacy to ludzie są niesprawiedliwi! Czego oni chcą od tego chłopca? Wyrysował im tyle ślicznych obrazków, wypowiedział tyle ślicznych myśli, a oni koniecznie zapędzają go jeszcze do innej roboty, łają o niepraktyczność i próżniactwo!...
Tak słusznym uwagom nie przeczyłam wcale, jednakże nie dziwiło mię też bynajmniej, że na Edmunda o czyny wołano. W istocie, ten człowiek miał wielką zdolność do rysunków, i często nam przynosił charakterystyczne, przecudnie nakreślone szkice, miał wielki dar wymowy i często nam prawił zachwycające rzeczy, lecz poza talentem stał próżny i czczy elegancik, chwiała się giętka i powiewna trzcina. Przezwaliśmy go «mistykiem», bo w tym roku właśnie uwierzył w duchy, cuda i magnetyzm. Poprzedniej zimy był zapalonym Heglistą; na przyszłą wiosnę mógł bardzo rozsądnym człowiekiem się zrobić. Jego miękka i wrażliwa natura z otaczającemi ją żywiołami zawsze się do równowagi układała. Ta własność asymilacji, ta własność przyswajania sobie z nazewnątrz wewnętrznych usposobień i przekonań była w nim nawet zupełnie odrębną oryginalnością. Wymawiano mu ją nieraz, lecz ja się ujmowałam, bo w tem korzyść nasza była — zupełnie, jak gdyby co kilka miesięcy przychodził nam kto czytać nową, a zawsze pięknym stylem napisaną książkę».
Kiedy Żmichowska ten portret kreśliła, był Norwid jeszcze ciągle, pomimo wydrukowania w czasopismach kilku wierszy (por. wiersze Nr. 3 i n.), artystą-rysownikiem. Dopiero po powrocie z wycieczki krajoznawczej odczytał w jednym z salonów warszawskich patrjotycznie nastrojony wiersz o pamiątkach krakowskich i wywołał nim taki zachwyt, że najpoważniejszy (a właściwie jedyny poważny) ówczesny poeta stolicy, Antoni Czajkowski, odczytał na następnem zebraniu salonowem wiersz do niego, w którym nazwał go «orłem» i zapowiadał mu wspaniałą przyszłość.
...Ty nas poisz nadzieją, pamiątką, cierpieniem
Orle Norwidzie,
A na twoich zaklęć nutę
Stają duchy, mgłą osnute...
I, Norwidzie, twoje fale
Gdzieś z odwiecznych źródeł płyną
A twa siła wyżej sięga:
Lecisz, pryskasz pod obłoki,
A jaskrawa uczuć pręga
Z ziemi w niebo pędzi wiry,
Jakby struny boskiej liry...
Ten «orzeł», te «struny boskiej liry» zaważyły mocno na losach talentu Norwida. Pierwsze jego utworki były objawem niepospolitego talentu, jeżeli zważy się wiek jego i brak głębszego wykształcenia, ale same przez się nie odróżniały się niczem nadzwyczajnem i tylko z trudem mogłyby wytrzymać porównanie z współczesnemi poezjami poznańczyka Berwińskiego lub krakowianina Wasilewskiego, bez wątpienia głębszemi i silniej wzruszającemi. Przy wytężającej, usilnej pracy mógł ten talent rozbłysnąć, jak gwiazda pierwszej wielkości. Ale przedwczesne a niesłychanie przesadne pochwały musiały oddziałać na dwudziestoletniego młodzieńca demoralizująco, bo wytwarzały zbytnią pewność siebie i lekceważenie zasług drugich. Teraz w sposób dziwnie łatwy, mając w swym dorobku zaledwie kilka utworków, stał się po wierszu Czajkowskiego największą sławą literacką stolicy i gwiazdą jej salonów. Jak szybko zdobywało się rozgłos w ówczesnej Warszawie, świadczy fakt, że mały artykulik Norwida p. t. «Litkup na Pradze i porachunek z Wojciechem», wydrukowany w r. 1841 w «Bibljotece Warszawskiej», przedrukowało natychmiast jedno czasopismo w całości, inne podały pochlebne wzmianki o tym kilkudziesięciowierszowym drobiazgu, a nawet rozpoczęto z jego autorem polemikę. W ten sposób zdobył nasz dwudziestoletni poeta ostrogi rycerskie w trzecim już z rzędu rodzaju twórczości — w krytyce artystycznej.
Po tryumfalnym powrocie z krajoznawczej wycieczki postanawia Norwid, już zupełnie swobodny, bo pełnoletni, wyjechać zagranicę dla ukończenia swego wykształcenia artystycznego. Fakt, że sztuki plastyczne postawił przed poezją, był niewątpliwie wynikiem atmosfery warszawskiej, w której wielbienie malarstwa i muzyki było obowiązującą modą, czy może potrzebą smutnych chwil marazmu. O Chopinie mówiło się powszechnie jako o szczycie polskiego artyzmu, a malarstwu polskiemu wróżono wielką przyszłość, wskazując na świetne początki artystów warszawskich i krakowskich.
Przez Niemcy jedzie do Włoch. W wędrówkach tych ostoją była mu, jak się zdaje, Florencja, gdzie uczył się rzeźby u Ludwika Pampaloniego, «którego dłuta — powiada poeta w swej autobiografji — stoją kolosalne posągi we Florencji, na tymże bruku, gdzie «Dawid» Michała Anioła». Ale naukę tę przerwała wkrótce silniejsza nad wszystko miłość. Tragedją Norwida był wybór ideału, absolutnie niedosięgalnego.
Była nim pani Marja Kalergis, o dwa lata młodsza od Norwida córka warszawskiego szefa żandarmerji, Fryderyka hr. Nesselrode, i Polki, Tekli Górskiej, wychowana w Petersburgu i wydana w 17 roku życia za greckiego bogacza, którego nazwisko nosiła. Już w rok po ślubie rozeszła się z dręczącym ją zazdrością mężem, otrzymawszy jako odszkodowanie dwa miljony rubli, i wraz z córeczką przebywała w Warszawie. W r. 1841 wyjechała zagranicę i rozpoczęła tryumfalny pochód po Europie. Zachwycała wszystkich wyjątkową pięknością, a budziła podziw wykształceniem, rozumem, dowcipem i wielkim talentem muzycznym. Poeci tacy, jak T. Gautier, A. Musset i Heine, pisali na jej cześć wiersze, a na czele tłumu innych wielbicieli stał Ludwik Napoleon, późniejszy Napoleon III. «Żadna kobieta owych czasów — pisze o niej jeden z dyplomatów angielskich — nie była przedmiotem tak szczerego i głębokiego podziwu, jak ona. Wśród swego pokolenia grała ona tak wybitną rolę, że należy temsamem do historji współczesnej».
Pani Kalergis uważała się wówczas — mimo kosmopolitycznego wychowania petersburskiego — za Polkę i to zapewne ułatwiło Norwidowi poznanie się z nią, a nawet pewną poufałość. Towarzyszyła jej w podróży pn. Marja Trembicka, córka jenerała polskiego, który swą lojalność wobec W. Ks. Konstantego przypłacił w pierwszym dniu powstania listopadowego życiem; urodzona w tym samym roku, co nasz poeta, czarowała swą inteligencją i dobrocią, ale była podobno bardzo brzydka. — Pierwsza stała się przedmiotem bezgranicznej, namiętnej miłości, druga z natury rzeczy... powiernicą z tytułem «kochanej siostry».
Obie panie zwiedzały Włochy, a nasz poeta towarzyszył im, starając się dotrzymać kroku także w wykwincie życiowym, dumny, że go w hotelach nazywają «hrabią». Po Włoszech przyszła kolej na Niemcy i dłuższy czas spędzono wspólnie w Berlinie w stosunkach prawie poufałych. Ale pod koniec r. 1845, kiedy pani Kalergis, wezwana przez ojca, wróciła do Warszawy, gdzie miała wkrótce ostygnąć w swym polonofilskim kaprysie, a Norwid podążył na Śląsk, do posiadającego tam majątek Wład. Wężyka — nastąpiła niespodziewanie katastrofa. Wraz z wyczerpaniem się pieniędzy, co wobec sposobu życia w pogoni za ukochaną było rzeczą naturalną, zaszedł fatalny wypadek: paszport poety znalazł się w ręku rosyjskiego szpiega, który pojechał z nim do Paryża i tam pod nazwiskiem Norwida grasował wśród emigracji. Powrót do Warszawy bez paszportu był niemożliwy. Darmo prosił biedny poeta pn. Trembicką, a przez nią swoje bóstwo o wstawienie się do władz rosyjskich i wyjednanie mu nowego paszportu — na list, prawdopodobnie przejęty przez żandarmerję, nie otrzymał odpowiedzi. Trzeba było zgłosić się w Berlinie u posła rosyjskiego — i tam w połowie r. 1846, gdy nad Polską zbierały się czarne chmury, aresztowano niefortunnego wielbiciela pani Kalergis po jakiemś gwałtownem starciu z posłem i osadzono w więzieniu. W dwa miesiące później odstawiono go dzięki staraniom Koźmianów i protekcji A. Radziwiłła zamiast do granicy rosyjskiej, do Belgji. O powrocie do Polski nie można było w tych warunkach nawet marzyć — trzeba więc było z konieczności pozostać na obczyźnie.
W ten sposób został Norwid «emigrantem».
Rzecz jasna, że samo przebywanie zagranicą, na ziemi, goszczącej «wielką emigrację» popowstaniową, nie mogło świadczyć o jakiejkolwiek z nią łączności. Emigracja była protestem przeciw rządom rosyjskim w Polsce, a działalność jej miała być dalszym ciągiem walki powstańczej, inną tylko prowadzonej bronią. Norwid ani nie myślał protestować, ani walczyć przeciw rządowi rosyjskiemu — owszem, największem jego zmartwieniem był wówczas brak możności powrotu do Warszawy, gdzie przebywała jego ukochana. Wśród wymierającej już, przygasłej emigracji był czemś w rodzaju wędrownego estety, który znalazł się przypadkiem w obrębie pola bitwy.
W Brukseli przepędził pół roku, przeważnie «w muzeum i u siebie», w domu, pożerany tęsknotą. Marzenie o zdobyciu dla siebie uwielbianej przez całą Europę kobiety jest wymownem świadectwem jego pewności siebie. Co mógł położyć na szali, aby zrównoważyć jej czar osobisty i olbrzymi majątek, jej niepospolite wszechstronne wykształcenie? Co miało mu dać pierwszeństwo przed całym legjonem znakomitych ludzi, którzy u jej stóp składali swe dostojeństwa i majątki? Ale dwudziestopięcioletni uczeń Pampaloniego twierdził, że «jedno tylko niepodobieństwo jest na świecie: niepodobieństwo wytłumaczenia ludziom, że niepodobieństwa nie istnieją» — więc wierzył w to, w co wierzyć pragnął, że swem silnem uczuciem przezwycięży wszystkie trudności. Wprawdzie narzekał przed pn. Trembicką, że «od roku, oprócz grzecznych i pełnych dobroci kilku słówek, nic dobrego nie miał» i obawiał się, że «Pan Bóg chce go skarać za nazbyt mocną ufność w siłę uczuć», ale pomimo to ufności tej nie tracił.
Tymczasem pani Kalergis wyjechała znowu z Warszawy na podbój Europy, ale już nie była tą samą. Konferencja z ojcem i wypadki roku 1846 przedstawiły jej społeczeństwo polskie w innem, niesympatycznem świetle i zgasiły zupełnie jej niedawne polonofilskie uczucia. To też, gdy nasz poeta, zdążywszy w jej ślady, przypomniał się jej pamięci, znalazł zamiast «pełnych dobroci słówek» zimną, obojętną uprzejmość towarzyską: wspomnienia warszawskie już przemawiały teraz nie za nim, lecz przeciwko niemu. Więc zawiedzione nadzieje, rozczarowanie, potem rozpacz; Norwid już myślał o samobójstwie (w Tivoli «coś go ciągnęło do przepaści»), bo czuł, że «wstrzymał się nad przepaścią samego siebie». Zdobył się na spokój, ale w duszy jego zaszły zmiany głębokie, zwłaszcza w poglądzie na kobiety: «dla całej płci waszej — pisał do pn. Trembickiej — jedno tylko mam uczucie: czułej pogardy».
Z początkiem r. 1847, gdy p. Kalergis podróżowała po Włoszech, znalazł się Norwid w Rzymie. Zaznajomił się zaraz z wybitniejszemi postaciami kolonji polskiej, a nadewszystko z Bohdanem Zaleskim; przypadli sobie do serca i zaczęła się między nimi przyjaźń, która — jedyna w życiu Norwida — dotrwała aż do grobu. Tu, wśród gwaru stolicy katolicyzmu, powstaje w ciągu tego roku jedno z najlepszych dzieł Norwida, utworek dramatyczny p. t. «Wanda». Rękopis jednak zaginął i dopiero w cztery lata później odtworzył poeta swój pomysł po raz drugi, zapewne ze znacznemi zmianami.
Pod sam koniec roku przyjechał do Rzymu Zygmunt Krasiński, już poprzednio przez Stanisława Koźmiana przychylnie dla Norwida usposobiony; dzięki temu stosunki ich wzajemne ułożyły się wkrótce przyjaźnie, prawie serdecznie. Krasiński, który znał młodzieńcze wiersze norwidowe, poznał się na widocznym w nich talencie. «Skarb mu wielki dan od Boga, byle go umiał użyć, co najtrudniejsze» — pisał proroczo do jednego z przyjaciół, przypuszczał jednak, że Norwida czeka wielka przyszłość: «Nie wyrzekł on w głębiach swych własnych fiat lux!, ale przyjdzie ta chwila i stanie się on potęgą». Godny poznania jest także portrecik, który autor «Irydjona» nakreślił w liście do Delfiny Potockiej: «Na Sistina przez korytarze i schody labiryntowe dostałem się do Norwida; zapukałem, drzwi się otwarły: szeroka jakby pracownia. Lampa zasłonięta, gdyby iskra konająca jedna wśród ciemności, kilka ram, płótno jedno wielkie, dwie gipsowe głowy — a w tym zmierzchu człowiek młody, pół Słowackiego, pół Jerzego (Lubomirskiego), ni to, ni owo, ale z obu coś, bo i fantazji ogrom, i tkliwości. Ogień w alabastrowem naczyniu! Sto luciolek (t. j. robaczków świętojańskich) skupionych razem na duszę jedną. Choroba, nędza, a wszystko to w tęczy. Uprzejmość, grzeczność, wdzięczność i wdzięk, wcale nie demokratyczne — woń jakaś arystokratyczna. Z godzinęm siedział». Jak świadczy przedostatnie zdanie, Krasiński, od wypadków r. 1846 nienawidzący nawet cienia demokracji, uległ przedewszystkiem czarowi, zdobytemu przez Norwida w salonach warszawskich.
Gdy w pierwszych dniach lutego 1848 r. przybył do Rzymu Mickiewicz, przyjęty przez Krasińskiego z niezwykłym szacunkiem, z czcią niemal, Norwid zapisał się do formowanego przez niego legjonu — skoro jednak Mickiewicz rzucił hasła «czerwone» i przerażony niemi Krasiński odwrócił się od niego z oburzeniem, Norwid na urządzonem przez ks. Jełowickiego zebraniu wystąpił przeciw deklaracji legjonowej Mickiewicza, mówiąc, że «do takiego legjonu polskiego, któryby chciał zerwać z przeszłością narodową, on żadną miarą należeć nie może» — i z listy się wykreślił. Był prawdopodobnie pod wpływem zmiany nastroju Krasińskiego, a zapewne i ks. Jełowickiego — bądź co bądź wystąpił przeciw manifestowi, o którym nawet rozgoryczony i chory na wstręt do demokracji Krasiński twierdził, że jego słowa «są niebem na ziemi» i że przez nie «ewangelja staje się prawem społecznem i politycznem Polski». Fakt zaś, że postąpił tak dwudziestosześcioletni młodzieniec z wiekopomną enuncjacją czczonego przez cały naród twórcy «Pana Tadeusza» jest dla Norwida niezwykle charakterystyczny.
Tymczasem w Rzymie wrzało. «Wiek, który dotąd drzemał i leżał, już przetarł oczy i ruszył w pochód — tego ruchu nikt i nic już nie wstrzyma» — wyrzekł, patrząc na te stosunki, Krasiński. Istotnie, lud rzymski, zbudzony przez Napoleona, z całą świadomością i wytrwałością dążył do oswobodzenia się z więzów władzy kościelnej i do zjednoczenia narodowego. Pius IX, mający początkowo zapatrywania liberalne, zamianował pierwsze w państwie kościelnem ministerstwo mieszane, a potem czysto cywilne i tem uspokoił ludność. Gdy jednak odmówił złączenia się z Piemontem w wojnie przeciw znienawidzonej Austrji, zaczęły się bunty i rozruchy, które doprowadziły wreszcie do zamordowania prezydenta ministrów Rossiego i ucieczki Piusa IX do Gaety pod opiekę króla Neapolu. W tych właśnie rozruchach i walkach brał Norwid udział czynny, ale szczegóły tego wystąpienia nie są bliżej znane. Nie wspomina o tem w listach i artykułach, np. w sprawozdaniu o sytuacji politycznej Rzymu po śmierci Rossiego, zamieszczonem w styczniu r. 1849 w krakowskim «Czasie», co wobec jego skwapliwości w przytaczaniu wszelkich zasług wskazuje na brak pewności, że czyn jego był istotnie chwalebnym. Dopiero po latach pisze o nim w swej autobiografji te słowa: «(Norwid) był przytomnym atakowi na Kwirynał, a zachowanie się jego zjednało mu, iż J. Ś. Pius IX w pokorze swej raczył pisać do Norwida apostolski zapieczętowany list». Ze słów tych wynika, że mogła to być jedynie czynna akcja przeciw włoskiemu ruchowi narodowemu, a w obronie papieskiej władzy świeckiej — akcja, najzupełniej przeciwna ideom i czynom ówczesnym Mickiewicza i olbrzymiej większości emigracji.
Po wycieczce na morze Egejskie, zwiedzeniu Aten i Krety, znalazł się Norwid z początkiem r. 1849 w Paryżu, dość wcześnie, aby poznać osobiście dwu największych artystów, jakich wydała Polska, Słowackiego i Chopina, którzy w roku tym na zawsze pożegnali świat. O dalszych studjach malarskich, do czego Paryż dawał możliwie najlepszą sposobność, nie myślał, natomiast próbował brać udział w wystawach, ale z wynikiem ujemnym. Zamiast więc tworzyć sztukę, pisze wierszowany dialog o sztuce p. t. «Prometidion», a w nim omawia pomysły, poruszane w salonach warszawskich, do których stale tak bardzo tęsknił. Bo jego miłosne marzenia rozwiały się zupełnie, i to w jakiś gwałtowny, bolesny sposób. Bratowa Norwida, Francuzka z pochodzenia, opowiada, że po jakiejś rozmowie z panią Kalergis poeta «zrozpaczony, napoły oszalały, we fraku, w białym krawacie pobiegł na dworzec...» i odjechał. Bądź co bądź, w jakichkolwiek warunkach nastąpiło rozstanie, pożegnał się wówczas Norwid z resztkami swych iluzyj i swej «nazbyt mocnej ufności w siłę uczuć». A uczucia te były naprawdę niezwykle silne i pozostały (jak u Słowackiego) jedynemi w życiu. W komedii p. t. «Pierścień Wielkiej Damy», osnutej na tle dziejów tej miłości, pyta Hrabina (t. j. p. Kalergis) poetę, noszącego tam dziwne miano Mak-Yksa:
Czy mnie nie kochałeś nigdy?
A on odpowiada:
Na tak wielką odległość... i coraz,
Coraz to niemiłosierniej większą,
Że, zaprawdę, nie wiem, czy równie
Pod stopami naszemi w Oceanji,
Lub gdy konstelację Krzyża ujrzę
Z pod obcego żagla... nie wiem, czyli
Tenże sam, co tu i co w tej porze,
Nie połączy nas promień...
Istotnie,
Oddalony, zawsze byłem bliskim,
Aż z pomiędzy nas miejsce ubiegło,
Aż za miejscem czas poszedł... Doprawdy,
Tych, co kochają tak, lub niema dziś,
Lub nie z tego są świata...
A Hrabina wnika w te zawiłe określenia i przyznaje:
Ty prawdziwie mnie kochasz...
O sile tych uczuć dla p. Kalergis i o przebiegu norwidowych zabiegów miłosnych była dokładnie poinformowana pn. Trembicka, jedyna jego powiernica. To też niezrozumiałym wydaje się list, wysłany do niej wkrótce po katastrofie; brzmi on tak:
«...Boleść, wiek, doświadczenie nauczyły mnie, że przyjaźń w moim i Pani wieku jest niepodobieństwem. Słowo Pani, że «ode mnie tylko o mnie dowiadywać się można» dało mi raz jeszcze zaufanie.
że od Pani wszystko zależy — mogę już oddać tylko wszystko, co jest — niestety, mniej niż mało — albo nic.
Ufam charakterowi Pani, iż w razie przeciwnym list ten milczenie i płomień ognia strawi...».
List, zwrócony do młodej panny z oświadczynami, a nie wspominający nawet o miłości — to poprostu obelga. Dlaczego go Norwid napisał, dlaczego tak postąpił? Czy sądził, że to jedyna droga umożliwienia sobie powrotu do kraju i zdobycia punktu oparcia, bez którego ciężko mu było na obczyźnie? Rozstrzygnąć tego niepodobna. Odpowiedź na list, naturalnie odmowna, była, jak się zdaje, tą ostatnią kroplą goryczy, która w duszy biednego poety wywołała rozpaczliwe postanowienie: nagle, bez pożegnania się z przyjaciółmi, bez środków pieniężnych, z jednym tylko dukatem w kieszeni, pojechał do Londynu i, wsiadłszy na lichy okręt, puścił się w drogę do New-Yorku. Tłumaczył się stamtąd pannie Trembickiej:
Musiałem się rzucić na ten ocean,
Nie, abym szukał Ameryki, ale
Ażebym nie był tam... O, wierz mi, Pani,
Że dla zabawki nie szuka się grobu
Na półokręgu przeciwległym globu...
Nie ulega wątpliwości, że najważniejszym motywem tego rozpaczliwego kroku był obok zawodu miłosnego głęboki żal do społeczeństwa o niedocenienie jego wartości twórczych. O wydanych wówczas utworach wierszowanych, «Pieśni społecznej» (r. 1849), «Zwolonie» (r. 1951) i «Prometidionie» (r. 1851) pisano niewiele, zawsze z licznemi zastrzeżeniami, nawet z bolesnemi zarzutami, że zawiódł pokładane w sobie nadzieje, że styl jego stał się niejasny, niezrozumiały, że popadł w manieryzm. Norwid, pamiętający dobrze entuzjastyczne oceny swych pierwszych utworów warszawskich, nie próbuje nawet zbadać, czy w tem, czego od niego żądano, nie było choćby trochę słuszności, lecz oburza się, walczy i broni się od wszelkich zarzutów, a wreszcie, obrażony, postanawia usunąć się społeczeństwu z oczu, poleca spalić rękopisy, pozostające w rękach znajomych i przyjaciół, a chce żyć odtąd nie z pióra, lecz z palety i ołówka. Z tym planem pojechał do New-Yorku i istotnie otrzymał tam pracę jako rysownik jednego z pism ilustrowanych. Z początku — może przez przekorę — donosi pn. Trembickiej, że jest zadowolony z nowych stosunków, choć wiemy skądinąd, że były one bardzo ciężkie. «Mogę tu żyć z pracy rąk moich — pisze — co jest prawdziwą poezją». «Znam jednego artystę — pisze o sobie w przejrzystej przenośni — nie bardzo cenionego na świecie i u siebie, któremu za rysunek tej wielkości, co pół tego listu, płacą 20 franków na monetę francuską, przy drożyźnie więc tutejszej może żyć i innym być użyteczny, a jest komu — i to mu zastępuje całą historję serca... Jest w tem wielki dramat».
Wkrótce jednak zaczyna go dławić tęsknota do innych warunków życia, do świata, z którym się zżył. Musiał być w położeniu bardzo ciężkiem, jeżeli zdecydował się napisać do Mickiewicza, którego niedawno tak brutalnie i tak boleśnie dotknął, z prośbą o wyjednanie mu pomocy finansowej u któregoś z magnatów, u hr. Branickiego lub R. Raczyńskiego. Boi się, że inaczej będzie musiał «już tak nieodwołalnie zmarnować całą egzystencję», więc pragnie, aby mu ktoś «w pomoc przyjść raczył, ile trzeba na to, ażebym stąd do Polski, albo do Turcji udał się». Był to rok 1853-ci i rozpoczynała się właśnie wojna rosyjsko-turecka, która zmienić się miała wkrótce w wojnę krymską; z tą zatem sytuacją polityczną łączył swe plany biedny poeta.
Czy list ten odniósł pożądany skutek, czy pomoc przyszła z innej strony — np. od ks. Marcelego Lubomirskiego, słynnego utracjusza i oszusta, który uciekł był przed wierzycielami do Ameryki i mieszkał obok New-Yorku w Brooklynie, gdzie Norwid zapoznał się z nim i na zawsze pozostał mu życzliwym — dość, że w połowie r. 1854 znalazł się nasz poeta z powrotem w Europie i przez Londyn podążył do Paryża, który przed dwoma laty tak bardzo był mu obrzydł. Odtąd już do końca życia pozostała stolica Francji jego siedzibą. A życie to coraz bardziej było szare i ciężkie. Brat, Ludwik, również emigrant, zubożał i nie mógł go już wspierać, artystą zaś był Norwid zbyt słabym, aby w tem centrum sztuki europejskiej, jakiem był Paryż, żyć z rysunków i malarstwa. Pozostawała tylko poezja, ale najpierw czerpanie z niej dochodów w środowisku nędzy emigracyjnej było wogóle zupełną niemożliwością, powtóre zaś chodziło tu także o sposób pojmowania tej twórczości. Opinja ogółu, nie wyłączając ludzi najpoważniejszych, a Norwidowi szczerze życzliwych, protestowała przeciw zaniedbanej formie jego utworów i wynikającej stąd — przynajmniej w znacznej części właśnie stąd — niejasności ich i niezrozumiałości, on zaś uparł się i nie chciał powrócić do prostoty stylistycznej swych najwcześniejszych utworów. Pamiętał dobrze, jak już w r. 1842 jakiś krytyk warszawskiego «Pamiętnika literackiego» osądził, że jego «jeden wiersz Wspomnienie» wart jest «sążnistej in folio księgi uwag i badania», a nie uznawał bynajmniej, aby jego nowe utwory miały być od «Wspomnienia» gorsze, więc chyba tylko zawiść mogła wymyślać zarzuty. To też nie poddaje się bynajmniej głosom opinji i zaczyna z niemi walkę, z natury rzeczy beznadziejną, a ponieważ śmiesznem byłoby przekonywać krytyków, że jego poematy są jednak piękne, że on nie zawiódł pokładanych w sobie nadziei, że rozwija się i stwarza dzieła coraz doskonalsze, więc podnosi z pośród zarzutów jeden tylko, ściślej określony, zarzut niejasności i z nim walczy w listach, artykułach, wierszach, we wszystkich niemal swych pismach. Wreszcie stwarza nawet na swą obronę osobną teorję: prawdziwy pisarz, poeta, musi iść w ciemność, aby z niej wynieść nowe, ukryte, nieznane ludzkości prawdy, a tylko lichy «wulgaryzator», który znane już, wytarte liczmany wiedzy rozpowszechnia między pospólstwem, potrzebuje jasności. Rzecz prosta, że takie sprzeczne z logiką rozumowania (przecież chodziło o poezję!) nie mogły zmienić sytuacji, więc życzliwość społeczeństwa dla niego malała coraz bardziej, a on zacinał się w uporze i gorzkniał.
Dwukrotnie stawał w tym czasie przed publicznością jako prelegent: raz w r. 1866 z sześciu prelekcjami o Słowackim i te występy pozostały dla niego we wspomnieniach pięknemi, radosnemi chwilami, drugi raz w trzy lata później, gdy odczytał publicznie swą «Rzecz o wolności słowa». Piękne zwroty poetyczne, uwydatnione świetną, umiejętną deklamacją, rytmika wiersza i chwytane razporaz szlachetne hasła przysłoniły sobą zawiłą treść i wywołały wrażenie takie, że postanowiono odczyt zaraz ogłosić drukiem. Ale po wydrukowaniu wyłoniła się z pod poetyckich obsłonek nudna dysertacja i wywołała objawy rozczarowania. Norwid był oburzony do głębi; odtąd nie ogłosił już do końca życia żadnego swego utworu w wydaniu książkowem i odzywał się tylko niekiedy w czasopismach. Ale rozprawy («Bogarodzica», «Milczenie» i t. d.) pisywał już odtąd prozą.
Wypadki warszawskie z r. 1861 i będące ich dalszym ciągiem powstanie oddziałały silnie na niego. Widać nawet z wierszy okolicznościowych, jak reagował na każdy ważniejszy fakt, jak śledził bieg zdarzeń i jak intensywnie je przeżywał. Przecież oprócz miłości ku Polsce i Warszawie brzmiała tam nuta, którą on stawiał na miejscu pierwszem, nuta religijna. Z emisarjuszami rządu narodowego pozostawał w łączności, dostarczał im żądanych informacyj, pisał dla nich memorjały o sposobie zorganizowania prasy i t. p. W czasie wojny prusko-francuskiej przebył oblężenie Paryża wśród nędzy, zresztą powszechnej, a w czasie komuny zgrabną notatką dziennikarską ostrzegał Polaków przed udziałem w rozruchach, przypominając im obowiązki wdzięczności wobec Francji. I znowu zaczęła się monotonja życia, w której jedynem światłem była własna twórczość, pozbawiona czytelników.
Najważniejszą sprawą była w tych warunkach kwestja środków do życia. Umożliwiały je liczne znajomości wśród najbogatszych warstw społeczeństwa i płynące od nich w najrozmaitszej formie zapomogi, przyczem Z. Krasiński i A. Cieszkowski przez długi czas stanowili główną podporę poety. Ale było to nad wyraz przykre i prawie beznadziejne, bo zawsze trzeba się było troszczyć o przyszłość. Nareszcie otrzymał Norwid od któregoś z przyjaciół niewielką ale stałą rentę miesięczną i użył jej dla uwolnienia się od trosk codziennych. W założonym przez XX. Czartoryskich zakładzie dobroczynnym im. św Kazimierza, położonym tuż pod Paryżem, a przeznaczonym na bezpłatny przytułek dla najuboższych emigrantów, zapewnił sobie za ową rentę dożywotnie utrzymanie. Ponieważ nie korzystał z dobroczynnej Fundacji, lecz za to, co otrzymywał, płacił, a przedtem zdobył był sobie wdzięczność zakładu ofiarowaniem mu dużego obrazu olejnego, przedstawiającego św. Kazimierza, więc stosunki ułożyły się ubogo, ale znośnie i biedny poeta mógł nakoniec odetchnąć swobodnie. Był widocznie zadowolony ze swego zacisza, skoro bez żółci i bez goryczy, towarzyszących w jego listach stale wzmiankom o codziennych sprawach życiowych, opisuje przyjacielowi dom, w którym mieszka, i przebywających w nim starców, i młode zakonnice, urządzające w dzień imienin przełożonej dziecinną maskaradę, nawet psa i koguta.
Wejdź! — zaprasza przyjaciela. — Ma się pod wieczór. Mniemałbyś może,
Iż na Malcie w zakonu gdzieś rycerskiego ostatki
Zatułałeś się... Tu, tam uchylone ci drzwi okażą
Rdzawą na murze szablę albo groźny i smętny profil.
O mało nie stuletni ówdzie mąż w konfederatce, jak cień
Niedołamanej chorągwi przy narodowym pogrzebie,
Przeszedł mimo i zagasł w długim, jak nicość, korytarzu.
Czujesz dzieje, jak idą, niby stary na wieży zegar,
Nic pytający się o miasto, któremu z chmur bije godziny...
Szczęście, widzisz, mój drogi, jest i ojczyzna, i ludzkość,
...jest i potęga istna sztuki,
Żywej wtedy, gdy bliskie umie idealnem znamienować...
Jak widzimy, w wierszu tym, pisanym na cztery lata przed śmiercią, jest pogodzenie się z życiem, a nawet coś w rodzaju smutnego szczęścia, w formie zaś dźwięczy ta szlachetna nuta prostoty, której tak długo bezskutecznie domagano się od niego i przeciw której tak energicznie się bronił. Bez innych radości, ponad te, które mu przynosiła twórczość, ale też bez wielkich zmartwień i namiętności, które mu niegdyś zatruwały życie, dzielił teraz Norwid czas swój między pracę w bibljotekach paryskich nad źródłami historycznemi czyto dla «Kleopatry», czy do «Bogarodzicy», i realizowanie swych pomysłów artystycznych w ciszy napół klasztornej ustroni.
Zmarł po krótkiej chorobie dnia 23 maja 1883 r. Zwłoki jego spoczęły w osobnym grobie na cmentarzu w Ivry, a pięć lat później przeniesiono je w obecności rodziny do wspólnego grobu polskiego na cmentarzu w Montmorency.
Zanim przystąpimy do rozważania dzieł Norwida, przypomnijmy sobie najprostsze, najbardziej zasadnicze podstawy twórczości poetyckiej, wydobyte na jaśń z niezliczonej ilości dokumentów literackich przez naukę o literaturze. Dadzą nam one punkt oparcia najprostszy i najpewniejszy we wszystkich zawiłych zagadnieniach.
Cała twórczość ludzka, posługująca się jako narzędziem mową, czyli całe piśmiennictwo, ma i może mieć tylko dwa zasadnicze cele: przemawianie do rozumu albo do uczucia, czyli albo pouczanie albo wzruszanie. W ten sposób rozpada się piśmiennictwo na dwa wielkie działy: literaturę naukową i literaturę piękną czyli poezję w najobszerniejszem znaczeniu tego słowa. Oprócz celu różnią się te działy jedynie swą metodą, sposobem, w jaki docierają do słuchaczy czy też czytelników — przedmiot ich może być ten sam. Tosamo drzewo przedslawda uczony jako zbiór pewnego rodzaju komórek, wykonywujących pewnie funkcje, i w ten sposób poucza nas — i opisuje je poeta, starając się nas przy pomocy pewnych porównań i przenośni wzruszyć. Uczony przemawia do naszego rozumu przez ścisłe, logiczne uzasadnianie swych twierdzeń, poeta oddziaływa na nasze uczucie, posługując się t. zw. techniką poetycką. Składa się na nią i dobór słów, i ich rytmika, i rymy, i obrazowanie, i układ każdej części zosobna, i wreszcie kompozycja całości — wszystko to oddziaływa na zmysły czytelnika i za pośrednictwem wrażeń słuchowych i wzrokowych przemawia do jego uczuć. To jest taksamo jedynem zadaniem poety, jak jedynym celem myśliciela jest oddziałanie na inne komórki kory mózgowej, będące terenem rozumu. Te dwa cele i te dwie metody nie mają ze sobą nic wspólnego — stanowią dwa zupełnie odrębne światy, a tam, gdzie je z sobą łączono, mieszano lub zamieniano, powstawały zawsze twory połowiczne i bezwartościowe. Uczony może niekiedy sięgać w dziedzinę środków poetyckich, aby ukoić nieco umysł słuchacza, zmęczony jednostajnością «suchego» wykładu, ale biada poecie, który zapomni o swem właściwem zadaniu i zechce czytelnika pouczać! Wprowadzanie do poematu pierwiastku pouczającego psuje harmonję utworu, mąci nastrój, nuży i nudzi czytelnika i wreszcie zmusza go do odłożenia książki. Raczej zupełny brak myśli przy zastosowaniu doskonałych środków technicznych, aniżeli nadmiar myśli, podawanych drogą rozumowania — tak mogłaby brzmieć dewiza szkoły poetyckiej. Co więcej, doświadczenie poucza, że dobrze sfabrykowany poemacik, złożony z szeregu zupełnych nonsensów, może wywołać poprostu zachwyt słuchaczy, o ile te nonsensy są przybrane w całe bogactwo szat, jakiemi technika poetycka rozporządza. Natomiast w stroju mędrca nikt się nie wkradnie w państwo poezji i nie zdobędzie sobie wielbicieli. Jeżeli zaś poeta pragnie przekonać o czemś swych czytelników, wpoić w nich własne przekonania, a zatem oddziałać na ich rozum, może to, rzecz prosta, uczynić, ale jedynie drogą uczuciową, przy pomocy ściśle poetyckiej techniki.
Przykładów może nam podostatkiem dostarczyć choćby sama tylko twórczość Mickiewicza. Już w młodości zdobył sobie wytężającą pracą wiedzę niemałą i należał niewątpliwie do najbardziej wykształconych wśród polskiej młodzieży, ale nigdy nie próbował umieszczać wyników swych naukowych rozmyślań w poezjach — do tego celu używał potocznej prozy, a w poezji jego królował świat uczuciowy. Nie wyrzekał się swych zapatrywań, bo to jest niemożliwem, owszem, wypowiadał je szczerze, ale albo zamykając je w barwnym, plastycznym obrazie (por. pogląd na pańszczyznę w obrazie pana, szarpanego przez drapieżne ptactwo w II części «Dziadów»), a więc pośrednio, albo też wprost, ale w słowach tak przesyconych uczuciem własnem i tak silnie i bezpośrednio oddziaływujących na uczucia czytelnika (np. w «Odzie do młodości»), że tkwiący w nich na dnie świat myśli przekrada się w duszę czytającego prawie bez jego wiedzy, nie zdzierając z utworu ani cząsteczki otaczającego go czaru poezji.
Mickiewicz powiedział o sobie już w epoce powstawania IV części «Dziadów», że cała wartość jego poezji polega jedynie na «wydaniu» (t. j. stylu), nad czem bardzo usilnie pracował. Tak było istotnie. W pierwszych jego utworach darmo szukalibyśmy tego, co się zwykle nazywa «lwim pazurem», śladów jakiegoś genjalnego talentu, jakiejś wskazówki, że wyrośnie z nich kiedyś «Wallenrod» czy «Improwizacja»; są one dziwnie podobne do współczesnych im płodów muzy Czeczota czy Zana, dziwnie słabe, a czasem wprost niezdarne. Powoli zaczną się one doskonalić; pod wpływem ustawicznej pracy twardy, nieposłuszny język zacznie się uszlachetniać i pozbywać gminnych naleciałości, a sposób formułowania myśli i kreślenia obrazów będzie coraz bardziej zwartym, bardziej męskim, a przedewszystkiem — prostszym. Wystarczy porównać «Zimę miejską», śmieszącą i odstraszającą sztucznością porównań i wymuszonym, niezgodnym z praktyką życia szykiem wyrazów, z jakimś ustępem «Wallenroda», aby zobaczyć i pracę samą, i jej kierunek. Mickiewicz zrozumiał wcześnie (tak samo, jak Zaleski), że poezja powinna być rozkoszą, nie pracą, i że czytelnikowi trzeba usuwać z drogi trudy myślenia, a dawać jak najwięcej przyjemności łatwego, natychmiastowego pojmowania myśli i ogarniania obrazów, bo tylko wtedy, tylko uwolniony od balastu rozumowego, może utwór poetycki unosić z sobą miłośników piękna w krainę marzeń.
To jest zasadnicza droga, z której poecie nie wolno zejść pod grozą sprowadzenia największego swego wroga: nudy, a zarazem odstręczenia od siebie słuchaczy; idąc zaś nią stale i cierpliwie, może być pewien powodzenia, jeżeli tylko posiada drobnostkę: talent poetycki.
Czy Norwid miał talent?
Przypatrzmy się pierwszej części wiersza «Święty Pokój» (str. 126, nr. 174). Brzmi ona tak:
Jeszcze tylko kilka ciężkich chmur,
Nieporozpychanych nozdrzem konia —
Jeszcze tylko kilka stromych gór,
A potem już słońce i harmonja.
Jeszcze tylko z hełmu kilka piór,
W wiatru odrzuconych próżnię —
Jeszcze tylko jeden pękły grot,
Błyskawica jedna, jeden grzmot —
A potem już nic...
Ten wiersz może być wzorem dla poetów, jak należy pisać. Jest to zupełne arcydziełko.
Przypatrzmy się jeszcze drugiemu utworowi, noszącemu tytuł: «Bema pamięci żałobny rapsod», a napisanemu w grudniu r. 1850 na wiadomość o śmierci świetnego, nieugiętego żołnierza, jenerała Bema. Tu mamy już jednolity, obszerny opis pogrzebu, takiego, jaki należałby się bohaterowi tej miary, a więc tylko fantastycznego, wymarzonego. Ale w tym tworze wyobraźni (por. str. 67, nr. 82) jakże wszystko jest zgodne, harmonijne, jak służy jednemu tylko celowi: świadczenia wspaniałością obrzędu o wielkości zmarłego — i jak świetnie dostosowane są do tego celu środki poetyckie! Każda część tego fantastycznego, pogańskiego pogrzebu jest znowu symbolem, jak w «Świętym Pokoju», ale symbole te nie są już rozsypane, nie istnieją odrębnie każdy dla siebie, lecz łączą się w niewielkie całości, w obrazki, rozwijające się, jak taśma filmowa, i składające się razem na obraz wielkiego pochodu pogrzebowego. A wszystko, każdy szczegół, ma na celu podniecenie uczucia czytelnika, wszystko jest świadomie lub może bezwiednie, w chwili natchnienia, użyte na to, aby oddziałać na wyobraźnię, a za jej pośrednictwem tem potężniej wpłynąć na uczucia — boć silniej wzrusza nas np. piękno lub kalectwo, które widzimy, niż znane tylko z opowiadania. To też te dziwne obrazy — zmarły bohater, leżący na marach w pancerzu, mający zejść do grobu z sokołem i ulubionym wierzchowcem, korowody płaczek, gwizdających w topory chłopaków i trębaczy, a wszystko wśród chorągwi, proporców przesuwające się w świetle księżyca — te obrazy muszą wzruszyć głęboko każdego wrażliwego na piękno czytelnika.
Autor tych dwu utworów jest niewątpliwie urodzonym poetą, i to poetą pierwszorzędnym, od którego można oczekiwać, a nawet żądać skończonych arcydzieł. Jest w tem także uzasadnienie tej pewności siebie, którą w tak wysokim stopniu widać u Norwida, a która bywa tylko świadomością i odczuciem własnych sił, o ile nie przerodzi się w niszczące wszystko zarozumialstwo.
Jakże zatem przedstawia się z tego stanowiska ów bolesny konflikt pomiędzy Norwidem a czytelnikami emigracyjnymi, konflikt, który w poecie naszym tyle wywołał goryczy? Z czego on wyniknął i po czyjej stronie była wina?
Przedewszystkiem należy pamiętać, że utworów tego rodzaju, jak dwa omówione powyżej, zresztą w twórczości Norwida bardzo nielicznych, poprostu wyjątkowych, nie drukował nasz poeta w swych zbiorkach i w broszurach — widocznie lekceważył je — więc albo ukazywały się w jakichś niedostępnych ogółowi czasopismach, albo leżały niedrukowane przez dziesiątki lat. Jego ulubioną formą twórczości były rozważania niby filozoficzne o sprawach społecznych, politycznych i artystycznych. Z poezją nie mają one nic lub prawie nic wspólnego.
Weźmy dla przykładu ustęp z broszury p. t. «Pieśni społecznej cztery stron», wydanej w r. 1849. Oto np. początek rozdziału o rzeczypospolitej (por. str. 510):
Co u zwierząt znakomitem,
To u ludzi krzywość,
I, co tobie pospolitem,
Dla mnie osobliwość.
Pospolitych rzeczy zatem
Taka jest różnica,
Jak różnica świata z światem,
Z księżycem księżyca.
Wszędzie pewne prawd nasiona
I kształtów warunki
Ziemię, ludzi i imiona
Pokrewnią w stosunki.
Tych stosunków spokrewnienie
W treści, co rozkwita
I jak drzewa jest nasienie,
To rzeczpospolita.
I posłuchajmy jeszcze, co to jest wolność, a co niewola, jak nam to wyjaśnia poeta w «rapsodzie» p. t. „Niewola», wydanym w pamiętnym roku 1863 (por. str. 545):
Jeśli-bo z siebie wyrzucisz niewolę,
Ile narowem w krew się jej zaniosło,
A ile prawem, zwierającem wolę,
Jeśli jej tyle przyjmiesz, jak rzemiosło,
Zrobiłeś wiele, wiele, bracie miły,
W tych katakumbach tej polskiej mogiły.
Niewola jest to formy postawianie
Na miejsce celu. Oto uciśnienie.
Poczęty jestem — wiem, że skończyć muszę,
Ile formalną tu bywam osobą,
Więc i nie czekam, aż mi wezmą duszę,
Lecz duchem formę z każdą niszczę dobą,
Unadforemniam się i palę ciało...
Bo wolność — jest to celem przetrawienie
Doczesnej formy. Oto wyzwolenie.
Czy można się w tem dopatrzeć choćby odrobiny poezji?
Jeżeli sobie uprzytomnimy, że te pretensjonalne, suche i nudne rozumowania ofiarował Norwid swemu narodowi wtedy właśnie, kiedy on przelewał krew dla zrzucenia niewoli i wywalczenia sobie wolności — że zamiast głosu współczucia, pociechy lub bezsilnej rozpaczy znajdowano w tych «poezjach» zimne mędrkowanie — wtedy zrozumiemy, że między społeczeństwem a tym rymującym filozofem musiała panować zupełna obojętność. Ten brak zrozumienia uczuć i cierpień narodu, a zatem brak tego, co jest konieczną, nieodłączną cechą każdego narodowego poety, musiał jego utwór uczynić rzeczą, patrjotom i działaczom społecznym obojętną.
Zrozumiemy to lepiej, jeżeli wglądniemy w poglądy społeczne i polityczne poety. Właściwie trzebaby powiedzieć: religijne, bo w najczynniejszej epoce życia, od chwili, kiedy z bronią w ręku bronił Państwa Kościelnego przeciw walczącym o wolność Włochom, aż niemal do schyłku swych dni patrzał Norwid na świat oczami ewangelistów i ich formułkami go sądził. Legendy starochrześcijańskie były dla niego żywą, nie podlegającą dyskusji rzeczywistością, tak, iż mógł podać społeczeństwu jako naukę niewątpliwy dla siebie fakt, że św. Jan, wrzucony w kocioł wrzącej oliwy, śpiewał w nim spokojnie «aleluja». To też nauka i zdobyty nią rozum są dla niego przedmiotem pogardy: rozum jest wedle niego «konsekwentnem głupstwem» (por. str. 51, nr. 54) i należy ludzkość uleczyć z wiary w jego wartość. W «Pięciu Zarysach Obyczajowych» stwierdza, że «tym, co się spysznili umiejętnością», Bóg zakrył właściwą drogę przedwiecznej mądrości, a objawił ją «prostaczkom ciemnym i wzgardzonym». Gdyby ludzkość poszła tą drogą, «jakżeby dziś już równo było na planecie»! «Wtedyby w porządku przedwiecznym dojrzewano i zmartwychwstawano», a «kropidło rozsądku umiejętności» nie wodziłoby ludzkości na manowce. Tymczasem wbrew woli bożej ludzkość dręczy się i rani. Dlaczego?
Próżność i wywyższenia się żądza to czyni.
Zaradzić temu? Chyba, że wolności stratą
Konieczną i cenzurą, co, jak ochmistrzyni,
W opiekę weźmie, silną także dyktatura...»
W epoce «świętego przymierza» i reakcji katolickiej poeta, który nie stawał w obronie walczących o wolność, ale przyjmował i głosił zasady, służące do podtrzymywania ciemnoty i ucisku — poeta taki nie mógł liczyć na popularność wśród emigracji i wśród szerokich warstw w kraju. Wszakże emigracja żyła poprostu nadzieją walki o wolność, wszak pomimo wierności katolicyzmowi występowała śmiało przeciw bulli papieża Grzegorza XVI, nakazującej Polakom posłuszeństwo carowi i potępiającej odruchy wolnościowe — czyż więc mogła darzyć sympatją program polityczny, który szczęście ludzkości czynił zależnem od bezwzględnego posłuszeństwa ewangelji i papieżom, a dopiero jako «procent» od takiego szczęścia, jako rzecz podrzędną, uznawał szczęście własnej ojczyzny?
Jak widzimy, podstawy konfliktu ze społeczeństwem tkwiły głęboko w psychice Norwida. Wprawdzie nie on sam jeden wyznawał wówczas u nas te zasady, żywcem przejęte z reakcyjnych dzieł De Maistre’a, zwłaszcza z książki jego «O papieżu»; wyznawcą ich był przez czas jakiś Mickiewicz, a do ostatecznej skrajności doprowadził je Rzewuski. A jednak Mickiewicz, chociaż ani nie był tak skrajnym, jak Norwid, ani poglądów tych nie wyrażał wprost, spotkał się na emigracji z oporem i z akcji politycznej bezpośrednio po powitaniu musiał się wycofać — jak zaś energicznie i stanowczo potępiło całe społeczeństwo «Mieszaniny Obyczajowe» Rzewuskiego, wiadomo powszechnie. Niema zatem powodu do przypisywania braku entuzjazmu dla Norwida jakimś «nikczemnym intrygom» osobistych wrogów poety.
Trzeba jednak wyraźnie zaznaczyć, że religijne zapatrywania Norwida pomimo całej swej naiwnej surowości nie mają w sobie nic z obłudy Rzewuskiego, że są najzupełniej szczere i konsekwentne. Gdyby nie ton ultramontański, pochodzący od De Maistre’a, a utrwalony na długie lata własnoręcznym listem Piusa IX, możnaby powiedzieć, że są to zapatrywania starochrześcijańskie. Przykazaniem są dla niego głowa Chrystusa i biblji a następnie tradycji takiej, jak ją pojmuje kościół katolicki, stosuje je zaś do wszystkich bez wyjątku. Przejście jenerała Bema na mahometanizm, chociaż miało podkład patrjotyczny, spotkało się w społeczeństwie polskiem z oceną bardzo surową — Norwid sam niemal wyniósł tego bohatera bardzo wysoko a bez żadnych zastrzeżeń. Każdy czyn szlachetny, zgodny w intencjach z ideą Chrystusowej miłości, znajdował w nim gorącego rzecznika bez względu na to, od kogo pochodził i kogo miał na celu; tak będzie z muzułmaninem El Kaderem, stającym w obronie chrześcijan, tak z Johnem Brownem, kładącym życie za wolność murzynów. A przy tem wszystkiem znajdzie gorzkie słowa dla «petersburskich papistów», dla «zmienionego w salonik kościoła», ciepłe zaś wyrazy dla wyklętego Towiańskiego lub «odstępcy» Micheleta. Zjawiska te nie są współczesne z «Zarysami Obyczajowemi», przychodzą po nich i tworzą naturalną linję ewolucyjną, ale linję w każdym swym punkcie rzetelną i szczerą. Wobec np. niezłomności płyciutkich zasad B. Zaleskiego zarysowują się przekonania Norwida dodatnio.
O poglądach religijnych, o ile nie szły po linji, zalecanej przez «święte przymierze», mówiono wówczas ostrożnie i niechętnie, więc też i w krytyce utworów norwidowych najczęściej wysuwano ich treść ciężką, trudną do zrozumienia, a często wprost niezrozumiałą dla inteligentnych nawet i wykształconych czytelników — jeszcze słuszniej należałoby jednak stawiać te zarzuty formie. Po zupełnie poprawnych, prostym, jasnym, dla wszystkich przystępnym stylem pisanych wierszach epoki warszawskiej zaczął Norwid w fatalny sposób zaniedbywać język swych utworów. Przebywanie zagranicą wśród społeczeństw obcych wprowadziło w nie wyrazy cudzoziemskie w ilości tak wielkiej, jak u żadnego naszego poety. Tej dbałości o czystość języka, która kazała Słowackiemu studjować staropolskich pisarzy, nie widać u Norwida, więc powoli nawet pospolite wyrazy polskie zastępuje obcemi ze szkodą dla czystości i jasności stylu. Więc np. zamiast «łuku» znajdujemy stale francuski «ark», zamiast «giełdy» — «bursę», która niekiedy oznacza także «sakiewkę», zamiast «naukowy» — «scjentyficzny», zamiast «wystawy» — «ekspozycję» i t. d., a obok tego co krok potyka się czytelnik — i to w poezji, nie w prozie — o takie wyrażenia, jak: immolować, herakla, krementy, syzyg, energumen, perpetualny, fascynacja, efemerydjon, lakustralny, kohabitacja, egzegeza, ekwacja, nebulosa, enigmatyczny, progres, indyferencja, fastigium, haranga i cały tłum podobnych słów, świadczących o znajomości języków obcych, ale równocześnie o lekceważeniu ojczystego, który posiada przecież doskonałe odpowiedniki na zastąpienie olbrzymiej większości tych obcych wtrętów. A Norwid tak mało widocznie czytywał po polsku, że już spolszczone wyrazy przyswajał na nowo, zmieniając im rodzaj lub formę (np. «ten panik» zamiast «ta panika», «ta pleba» zam. «ten plebs» i t. d.) i zwiększając niezrozumiałość, bo uwaga czytelnika, zamiast skupić się na rzeczach zasadniczych, rozprasza się i marnuje na bezwartościowych drobiazgach. Takie samo marnowanie sił czytającego wywołuje przestawianie wyrazów, zmiana naturalnego szyku polskiej składni. Kiedy np. czytamy:
Nad rumieńcem skronie zapalone
zdaje się nam, że rozumiemy obraz, że «nad rumieńcem» policzka błyszczą w tym obrazie «skronie zapalone» (czem?) — dopiero po chwili orjentujemy się, że poeta nie tak to chce przedstawić i że zdanie powinno brzmieć: «nad skronie, zapalone rumieńcem», ale ta chwila namysłu psuje zupełnie nastrój i zniechęca. A przykłady takie znajdziemy w poezjach Norwida na każdej niemal karcie. Poza okresem warszawskim, kiedy opracowywał starannie każde zdanie, poeta nasz traktował poezję jako «rozrywkę», której nie zawsze uważał za stosowne poświęcać trochę czasu. Co prawda, zdolności uprawniały go do takiej dumy, bo istotnie umiał improwizować wiersze bez zarzutu. Oto przykład. Przyjeżdża do niego Lenartowicz, wybierający się do Fontainebleau, do B. Zaleskiego. «Kiedym mu (Norwidowi) — opowiada autor «Lirenki» — o zamierzonej podróży powiedział, zapewnił mnie, że z jego listem będę dobrze przyjęty, i, siadłszy przed sztalugą... począł pisać wiersz rekomendujący do Bohdana, którego nie oddałem i do dziś dnia przechowuję.» Nie ulega więc wątpliwości, że wiersz ten był poprostu improwizacją; zaczyna się on tak:
Złotostruny, albo ja wiem,
Jak pisać do ciebie?
Choćbym pisał piórem pawiem,
Umaczanem w niebie,
I to mało...
i należy do najmilszych wierszy norwidowskich (por. sir. 67, nr. 83). Jest to jeden z przykładów, czego możnaby oczekiwać po Norwidzie, gdyby nie lekceważenie «rozrywek» i — czytelników.
Ale Norwid, chociaż uważał się za poetę wielkiego i umieszczał się bezpośrednio po Mickiewiczu i Słowackim, a przed Krasińskim, jednakże, jak się zdaje, więcej jeszcze wagi przykładał do swych «odkryć» naukowych. Raz po raz zaznacza w uwagach do swych utworów, że to lub owo spostrzeżenie, nie bardzo zasługujące na wzmiankę, on, Norwid, po raz pierwszy ogłasza światu. Nawet już w późnych latach życia, kiedy naprawdę dziwnie wiele nauczył się ten samouk i w «Bogarodzicy» lub «Milczeniu» rozumuje już w sposób ściśle naukowy, jeszcze wtedy drobne jakieś «odkrycie» interesuje go właśnie tyle, albo i więcej, niż obszerny poemat. Czy powieść o «Assuncie» byłaby powstała, gdyby nie spostrzeżenie, że w sztuce starożytnej posągi patrzą przed siebie, a nie wgórę? Czy to był główny powód napisania tego poematu, który otrzymał podtytuł: «Spojrzenie ku niebu», czy też tylko motyw dodatkowy, trudno rozstrzygnąć, ale poeta umieszcza na końcu poematu małą rozprawkę o swem odkryciu i zwraca na nią uwagę czytelnika z takim naciskiem, jakby chodziło o rzecz najważniejszą.
O głębokości myśli w pismach Norwida mówi się bardzo wiele, a zawsze w ogólnikach i w wyrazach najwyższego podziwu — ale badań naukowych nikt jeszcze w tym kierunku nie przeprowadził. Rzecz zaś jasna, że wobec tego jest to podziwianie głębi jeziora przed zapuszczeniem w nie sondy. Dopóki źródła tych myśli nie będą tak zbadane, jak to już uczyniono z Kochanowskim, Słowackim (J. G. Pawlikowski) i Krasińskim (J. Kleiner), dopóki nie będziemy mogli ściśle określić, co jest oryginalnym pomysłem Norwida, a co pochodzi z przeczytanych książek i czasopism, tak długo nie można w tej sprawie wdawać stanowczych sądów. Niektórzy jednak z komentatorów, mówiąc o obszarach myśli norwidowych, używają określeń takich, jakie stosuje się tylko do pierwszorzędnych uczonych europejskiej miary. A przecież chwila rozwagi wystarcza do rozjaśnienia tej sprawy. Weźmy jako przykład wygłoszone w r. 1866, a w następnym roku wydane odczyty «O Juljuszu Słowackim», praca, jedna z najobszerniejszych w dorobku Norwida, a tematem swym, jako poecie i krytykowi z powołania, chyba mu najbliższa. Czy zgodna ona była z atmosferą naukową Paryża, w której powstała? Sainte-Beuve, również poeta i krytyk, wydał w tym samym roku swe dwutomowe dzieło o Chateaubriandzie, a młodszy od Norwida o lat kilka Hipolit Taine wykańczał wtedy swą wspaniałą «Historję literatury angielskiej» i obmyślał ostatnie szczegóły swej genjalnej «Filozofji sztuki», za Renem zaś ogłosił właśnie Hettner ostatni tom swej znakomitej «Literatury XVIII wieku». Z temi dziełami nie odważy się jednak nawet najbardziej zaślepiony wielbiciel naszego poety zestawiać jego wykładów o Słowackim; więc zrezygnujmy z europejskiej wyżyny i przejdźmy do Polski, gdzie Antoni Małecki przygotowywał do druku dwutomowe dzieło o tym samym temacie, o Słowackim. I znowu pokaże się, że gawędy Norwida, poświęconej zresztą w pierwszej połowie prawie wyłącznie sprawom kościoła katolickiego, nie można nawet porównywać z jakimś rozdziałem znakomitego na owe czasy dzieła Małeckiego, którego nikt nigdy genjuszem nie nazywał.
Jeżeli się zważy, że czas najbujniejszej twórczości Norwida (1845—1880) był równocześnie epoką niezwykłego rozkwitu nauki, która wkroczyła na nowe, nieomylnemi metodami badań wyznaczone tory, to nietrudno zrozumieć, jak niesłychanie drobnym ułamkiem tej wiedzy są owe głębie, które rzekomo znajdują się w lada wierszyku lub artykule naszego poety. A przecież wielkość symboli poetyckich pozostaje zwykle w prostym stosunku jedynie do wielkości uczucia twórcy, nie do jego wiedzy.
W istocie jednak nauka nowożytna nie miała wpływu na poglądy Norwida; raz po raz wsiąkał w niego jakiś jej szczegół i niespostrzeżenie wkradał się w jego system myślenia, ale ze zdobyczami nowoczesnej wiedzy nie miał ten system nic wspólnego. Norwid tkwił korzeniami swej umysłowości w średniowieczu, a podstawą rozumowania był dla niego katechizm katolicki. «Coby zostało z całego dzisiejszego ukształcenia, gdyby mu odjąć to, co za pieniądze się nabywa? — pisze do M. Trembickiej. — Mnie się zdaje, że zostałby katechizm». Nauka świecka to dla niego jedynie «stopnie relatywnych ciemności», natomiast nauka kościoła to «najpopularniejsze światło wiary, nadziei i miłości». Cała też «filozofja» Norwida jest usiłowaniem pogodzenia nowożytnych stosunków z naukami katolickiego katechizmu, a raczej wtłoczenia go w jej ramy. Stałość jego i konsekwencja na tem polu jest godna podziwu. On nie zmienia swoich poglądów od wczesnej młodości do końca życia, uzupełnia je tylko dodatkami, bedącemi rozwinięciem tego, co już poprzednio istniało w nich w zarodku, bo istniało w katechizmie.
Wszechświat go nie interesuje i, oprócz drwin z teorii Darwina i ewolucjonizmu, prawie nie wspomina o nim; zajmuje go wyłącznie ludzkość, czyli człowiek. Celem człowieka jest «dać świadectwo prawdzie»; ale prawda logiczna jest tylko pustą formą, i, o ile się jej nie zapełni, byłaby kłamstwem. Trzeba więc poprzeć ją swem życiem. Życie jednak, które go otaczało, nie mogło go zadowolić, bo rozwijało się nie w ten sposób, nie na tych podstawach, które wskazywała ewangelja i kościół; stąd więc próby sprowadzenia prądu życiowego na inne tory, zepchnięcia go w dawne, katechizmem wskazane łożysko, a że to trud beznadziejny, więc Norwid zajmuje wobec współczesności swej stanowisko negatywne. Poprostu nie uznaje jej. Wydaje mu się, że te czasy są w dziejach ludzkości jakąś pustką. A ponieważ zaprzeczanie istnienia tego, o co trzeba się codzień potrącać, możliwem jest tylko w teorji, więc, ile razy mówi o stosunkach, które go otaczają, czyni to z ironicznym uśmiechem. Stąd pochodzi, że ironja odgrywa w jego twórczości rolę tak znaczną.
Ironja jest jednym ze sposobów wyrażania myśli, a polega na mówieniu przeciwieństwa tego, co się powiedzieć pragnie, więc gani, gdy chce pochwalić, a chwali, gdy chce zganić. Rzecz jasna, że odgadnięcie właściwej myśli ironisty nie zawsze jest rzeczą łatwą. W praktyce życiowej najczęściej poznaje się ją po tonie, jakim wypowiedziano zdanie — w sztuce po jakichś subtelnych szczegółach, które łatwiej lub trudniej doprowadzają czytelnika do przekonania, że myśl, o którą chodzi, pojęta dosłownie, byłaby nonsensem, że zatem trzeba uważać ją za ironję i przypisać jej znaczenie przeciwne. Taki sposób wypowiadania swych poglądów wymaga od czytelnika bystrości i inteligencji, od autora zaś poddawania tego tonu czy tych szczegółów, które odczytanie właściwej jego myśli czynią możliwem, w przeciwnym bowiem razie będą one niezrozumiałemi dla nikogo hieroglifami. W poezji jest ironja dopuszczalna, chociaż musi z natury rzeczy obciążać jej skrzydła i krępować jej lotność. Używana zbyt często, zmienia się w szereg łamigłówek, staje się uciążliwą i nudną. Norwid uczynił ją jedną z głównych podstaw swej twórczości.
Przypatrzmy się pobieżnie, jak się ta twórczość, ujęta w zwyczajne działy, przedstawia.
Liryki w ścisłem tego słowa znaczeniu, podającej wyrazy uczuć wprost z serca do serca, prawie niema u Norwida. Nie przychodzi mu nawet do głowy, że jedynem jego zadaniem jest — wzruszanie. On sam, wytrącony przez potężną namiętność z normalnego toru, nigdy nie uchwycił ani jednej sceny z wstrząsającego dramatu swego życia, ani jednego wybuchu uczucia, które przecież potrafiło wypędzić go na drugą półkulę, lecz dopiero po latach wyciskał z zastygłej lawy zimne, a gorzkie, gryzące refleksje. Tak marnował sytuacje, jakby umyślnie stworzone dla poety, a chyba w tym celu tak drogo okupione, aby mógł z nich wysnuć swe arcydzieła, jak to czynili wszyscy wielcy twórcy świata. Ale w duszy jego zjawił się wcześnie jakiś straszliwy, snać przeklęty przez Apolina filtr, który z niej nie wypuszczał żadnego uczucia, dopóki nie skwaśniało na ocet. Wolną drogę miały tylko rozumowania.
Gdzież się podział krzyż?
pyta dziecko, a ojciec odpowiada:
Stał się nam bramą!
I to wszystko. To, co powinno być głównem zadaniem poety, troska o uplastycznienie końcowego obrazu, o przekonanie czytelnika, że tak być musiało lub przynajmniej mogło, nie istnieje dla Norwida, to też ostatnie zdanie staje się nieuzasadnionym frazesem i wywołuje tylko uśmiech. A tak bywa bardzo często. Sławny «Fortepian Chopina» wpada po przepięknym początku, złożonym z rzewnych wspomnień, w zimne, historiozoficzne rozumowania, a kończy się obrazem wyrzucenia przez kozaków fortepianu, który niegdyś należał do Chopina, na bruk warszawski. Koniec utworu brzmi (por. str. 138, nr. 218):
Uderzmy w sądne pienie,
Nawołując: «Ciesz się, późny wnuku!
Jękły głuche kamienie:
Ideał sięgnął bruku!»
Ponieważ «ideałem» jest tutaj twórca, a nie jego instrument muzyczny, więc ostatnie słowa są albo fatalną pomyłką, albo żartem, czy — jakby ktoś zapewne określił — ironją. Ale trudno przypuścić, aby tak uroczyste akordy o wielkim artyście, który jest dumą narodu, można było zakończyć żartem czy dowcipem, zwłaszcza, że ma to być esencja rozumu ludzkiego, «sądne pienie» — ironja zaś byłaby tu zupełnie nie na miejscu. Więc po chwilowem wstrząśnieniu, wywołanem efektowną grą słów końcowych, czytelnik, nie mogąc dojść do sedna, nie rozumiejąc intencji poety, doznaje wreszcie niesmaku.
Spojrzyjmy jeszcze na «Piosnkę» (str. 80, nr. 97), nazwaną przez wydawcę «Pism zebranych» «pieśnią takiej cichej a przejmującej tęsknoty, że nie łatwo podobną spotkać we wszystkich literaturach świata». Jest to wyraźne naśladowanie «hymnu» Słowackiego «Smutno mi, Boże», ale jakże w stosunku do pierwowzoru nieudolne! Z przepysznego stopniowania głębi i siły sugestywnej obrazów od pogodnego zachodu słońca aż do nicości grobu pozostała tu jakaś bezładna mieszanina myśli, od najudatniejszej pierwszej zwrotki przez błahe albo też niezrozumiałe określenia i szczegóły, które żadnego czytelnika nie potrafią wzruszyć (zwrotki 4—6). Jakby dla ironji, łączy się «Piosnka» chronologicznie z wierszem do Deotymy, w którym Norwid upomina ją, aby się strzegła «mistrzów wielkich, co dziś nucą», bo oni dadzą jej tylko «klątwę swej wybujałości» i «laurów swych przekleństwo». W wierszu zaś nieco późniejszym, w którym określa swą twórczość i dlatego położonym na czele tego wydania (str. 3, nr. 1), stwierdza Norwid uroczyście, że od wielkich poetów romantycznych, których ironicznie nazywa «wielkoludami», «nie wziął nic, prócz dróg, zarosłych w piołun, mech i szalej, prócz ziemi, klątwą spalonej, i nudy».
Trudno o większe nieporozumienie i dalsze — chociaż niewątpliwie nieświadome — odsunięcie się od prawdy. Nie mówiąc już o reminiscencjach w treści, zresztą rzeczywiście nie częstych, o rytmie wielu wierszy, wpadających w takt strof Mickiewicza, Słowackiego, a nawet Krasińskiego, skądże wziął Norwid swój język poetycki? Na kim wzorował swe zwroty, porównania lub przenośnie? Czy ten nowożytny koloryt języka, zjawiający się w pierwszych zaraz jego wierszach, zdobył sobie sam, mozolnie zastosowując swobodę Schillerów i Byronów do sztucznej polszczyzny pseudoklasycznej poezji? Czy, drukując w dwudziestym roku życia swe «Dumania» i «Marzenia», przeszedł już był osobiście zdobywczą pracę Mickiewicza i nie brzęczały mu w uszach rymy «Marji» lub «Pana Tadeusza»? Czy nie weszły mu były w krew powtarzane przez ogół inteligencji jako bezimienna już nawet wówczas spuścizna echa tego nowego świata wyobraźni, który z ludowej polskiej lub ukraińskiej i z zachodnio-europejskiej twórczości przynieśli nam nasi romantycy? Bez nich, bez ich pracy, jakże inaczej wyglądałyby utwory Norwida! Mógł on o tem wszystkiem zapomnieć tylko dlatego, że pierwotne przecenienie, a później, z jego zresztą winy pochodzące, niedocenienie istotnych jego wartości tak mu w rozgoryczeniu wyolbrzymiło skarby własnej twórczości, że cień ich przysłonił sobą wszystkich szczęśliwych współzawodników.
Takie same nieporozumienia czekają czytelnika także w dziale epiki. «Szczesna» nazywa się «powieścią», «Quidam» «przypowieścią», przyczem Norwid zastrzega się, żeby jej przypadkiem nie uważać za «powieść», ale jaka różnica ma zachodzić pomiędzy temi rodzajami poezji, nie wyjaśnia. We wstępie do «Assunty» zaznacza, że w literaturze polskiej istnieją tylko dwa «poematy miłosne, t. j. Dziady, część pierwsza (!), i W Szwajcarji, poczem dodaje: «Marja Malczewskiego jest powieścią». Wynika z tego, że w pojęciu Norwida powieść poetycka, taka, jak Marja, nie jest poematem, lecz czemś niższem. Zdaje się, że ta właśnie pogarda dla powieści z jej powiązaną w akcję treścią, z wzorowanym na tragedji węzłem dramatycznym, podsunęła mu myśl, że prawdziwie wielki poeta powinien bez tych poniżających poezję dodatków przykuć uwagę czytelnika i zdobyć jego podziw. Spróbował tego w «Quidamie». W liście do Z. Krasińskiego, stanowiącym wstęp do tego utworu, usprawiedliwia się, że skorzystał tylko z niektórych jego uwag, odnoszących się do kompozycji dzieła, «inne za niebyłe uważając», i zaznacza jakby z dumą, że «intrygi i węzła dramatycznego, właściwego powieściom, wielce się wystrzegał», a bohaterem poematu uczynił człowieka, który «nic nie działa, szuka tylko i pragnie dobra i prawdy». Świadomie więc i umyślnie zaniedbał najważniejszej części pracy artystycznej, kompozycji dzieła! Czy to był eksperyment, czy też objaw wielkiej pewności siebie, wiary, że potrafi stworzyć doskonałe dzieło sztuki, nie starając się o zainteresowanie czytelnika przy pomocy odwiecznych, a więc już banalnych środków artystycznych? Tak więc «Quidam», wielki poemat z życia starożytnego Rzymu, obejmujący 4000 wierszy, nie posiada żadnej nici, któraby łączyła mnóstwo scen i obrazków, często pięknych, prawie zawsze starannie i z wielką znajomością świata starożytnego opracowanych, ale tworzących w sumie istny labirynt, którego przebycie jest bez takiej nitki przewodniej poprostu męczarnią. Taksamo mniej więcej postąpiłby artysta, któryby, zamiast mozolnie układać obraz mozaikowy, rzucił widzom kilka garści różnobarwnych, starannie dobranych kamyczków lub szkiełek, uważając, że zadanie swe w ten sposób już spełnił. Co prawda, Norwid kreśli całe sceny, przedstawia sytuacje, urywki rozmów, odwiedziny, cytuje niby rękopisy i t. d., lecz «wielce się wystrzega» połączenia tego wszystkiego w całość.
Ale ten wielki poemat miał wielki cel naukowy, miał wykazać, że cywilizacja chrześcijańska «składa się z nabytków wiedzy izraelskiej, greckiej i rzymskiej», a «w świadomej siebie rzeczywistości» jeszcze nie «rozbłysła tryumfalnie». Dlatego wprowadza Norwid do Rzymu z czasów Hadrjana (około r. 152 po Chr.) Greka bezimiennego, szukającego prawdy, i przedstawiciela filozofji greckiej, Artemidora, i wreszcie poetkę grecką, Zofję. Żydów reprezentuje Mag ze swem otoczeniem, a z zetknięcia się ich z kulturą szczerze rzymską miały wyniknąć wnioski, potwierdzające założenie poety. Ale oprócz zapatrywań samego Hadrjana i nastrojów żydowskich nie poznajemy w «Quidamie» ze świata starożytnego ani pierwiastków greckich, ani nawet rzymskich w tym stopniu, aby program poety można było uważać za uskuteczniony. Znowu zatem to pomieszanie celów artystycznych i naukowych popsuło dzieło sztuki, nic wzamian nie przynosząc.
Poza «Quidamem», którego cenił bardzo wysoko, pozostawił Norwid dwa jeszcze poematy całe i dwa w niewielkich ułamkach. Ale «Szczesna» i «Assunta», chociaż doprowadzone do końca, nie są opracowane, nie widać na nich tej dbałej ręki artysty, która, nie ufając sobie, raz po raz wraca do dzieła, aby coś uzupełnić, coś innego poprawić, a wreszcie to, co nie jest bezwarunkowe niezbędne, usunąć. Tego właśnie stawiania sobie granic, które Goethe uważał za próbę mistrzostwa, nie rozumiał nigdy nasz poeta i nigdy nie wprowadzał go w życie, raz nadużywając zwięzłości, to znowu wpadając w gadulstwo. To też tam, gdzie jędrność wysłowienia się nie jest nakazem artyzmu, gdzie celem jest bezpretensjonalne opowiadanie przeżytych przygód i wrażeń, jest on najmilszym, a wśród drobnych utworów wierszowanych te właśnie, które mają taki charakter, należą — z bardzo nielicznemi wyjątkami — do najlepszych. Skoro zaś z biegiem lat ukoiła się gorycz zawodów, gdy po bolesnych szarpaninach skołatana dusza poety doszła nareszcie do równowagi, a na ustach zaczął mu się zjawiać pogodny, dobrotliwy uśmiech — wtedy te gawędy o życiu nabrały niezwykłego uroku. Takim jest naprzykład wiersz «Do Bronisława Zaleskiego«» (por. str. 157, nr. 272), przypominający żywo «Listy» Horacego, a może i świadomie naśladujący je w tonie. Ten sam przemiły ton gawędziarski ma także ułamek poematu «A Dorio ad Phrygium», pisany swobodnym, białym wierszem; jest to początek powieści (lub może opowieści), zawierający tylko motywy, z których rozwinąć się mogła interesująca fabuła, ze sposobu zaś opowiadania przebija niezwykła, podbijająca czytelnika kultura. Czy utwór ten byłby równie miły, gdyby go był Norwid wykończył? Czy nie zepsułby go swemi pomysłami wykluczania pierwiastków powieściowych tak, jak zmarnował «Quidama»? Jest to bardzo możliwe — ale leży w tem równocześnie świadectwo, że właśnie do niczego nie obowiązujący, swobodny styl gawędziarski był wobec usposobienia Norwida — a bynajmniej nie ze względu na jego talent i tkwiące w nim możliwości — najwłaściwszą i najmilszą z jego form wypowiadania się.
Utwory dramatyczne należą w dorobku Norwida do najudatniejszych. Komedje nie mają wprawdzie intrygi, ale jest w nich akcja jaka taka, wystarczająca na to, aby przygotować zakończenie, niespodziewane, ale psychologicznie możliwe, a miłe, mające urok świeżości i artystycznie wyższe ponad banalności końcowych scen przeciętnych utworów scenicznych, np. Fredry («Noc tysięczna druga», «Miłość czysta...»).
Niezwykle interesującem jest stanowisko Norwida wobec tragedji. Malutki obrazek dialogowy «Słodycz» (por. str. 241—2) nazwał «tragedją w jednej odsłonie» i w krótkim wstępie wmawia w czytelnika, że «po niedługiem zastanowieniu... przekona się, iż paru tym kartom dlatego tylko stanowiska tragedjiby odmówił, że... tylko parę kart!». Ale w tym obrazku niema ani tragicznego konfliktu, ani nawet winy tragicznej, nawet bohaterów — jest tylko ciche, pokorne cierpienie, zakończone śmiercią. Na taki zarzut odpowiada poeta w przedmowie do «Krakusa» (str. 276): «to, co krytycy podają za definicję tragedji starożytnej, jest tylko poprostu znajomością warunków rozkładu tragedji» i dodaje: «Co do mnie, mniemam, iż tragedja jest to uwidomienie fatalności historycznej albo socjalnej, narodowi albo wiekowi jakowemu wyłącznie właściwej». Jak jednak pojmuje tę fatalność i jak ona się ma w tragedji objawić, tego nie mówi. Zdaje się, że chodzi tu przedewszystkiem o wprowadzenie w tragedję pojęć chrześcijańskich. Nie wystarcza Norwidowi zastąpienie starożytnego fatum chrześcijańską opatrznością, bo w gruncie rzeczy jest to tosamo — on żąda od bohaterów, aby się «zwolili» z Bogiem, przetworzyli się duchowo i swoją świętością przetworzyli świat, zamiast z nim walczyć środkami ziemskiemi. W ten sposób znika prawie zupełnie wszelka akcja, bo poeta nawet nie stara się o uwidocznienie tej przemiany wewnętrznej bohaterów i pokazuje tylko jej skutek.
Napisany w r. 1851 dramat «Zwolon» występuje jasno w charakterystyce, którą poeta przesłał Lenartowiczowi. Pisze on: «Zwolon (zwolony), trzeba być z-wolonym z myślami Przedwiecznego pierw, aby być wy-z-wolonym z przeciw-myśli bożej, z niewoli. Postać ta, w pielgrzymiej szacie tu i owdzie przechodząca w dramacie, a u góry w sklepieniu firmamentu uczepiona i zawieszona, to jest myśl Polski, dziś z-wolającej się z wolą bożą, niezadługo z-wolonej, a następnie wy-z-wolonej. Na tę myśl wszystek zewnętrzny świat oburza się. 1. Świat despotyzmu, Zabór i cała świta jego aż do pośredniczącego zewnętrznie Szołoma. 2. Szołom, to jest zewnętrzna myśl, formalna, jednocząca przeciwności nie w sercu, ale w podłości i frazesach pochlebnych — gałgan — dyplomacja — tchórzostwo — przedajność — zewnętrzna filozofja — doktryna. 3. Stylec (dalsza jego emanacja — biurokracja). 4. Bolej jest to ekspijatywny moment, podniesiony do wizjonerstwa i rewolucyjności pasji, o ile jest niczem, a nie o ile krzyżem. 5. Sierżant, Kalasanty, Ożóg, Edgar etc. etc. to są pojedyncze fenomena, towarzyszące rewolucji wewnętrznej społeczeństwa. Pacholę jest to młode pokolenie, postawione dzieckiem wśród tego pękającego się świata... Kończy więc to młode pokolenie nadzieją i konwulsją natchnienia.» — Czy do tych wymownych słów trzeba jeszcze dodawać, że wszystko to są postaci nie z życia wzięte, lecz zrobione z papieru i że sam dramat, z takich pomysłów złożony, jest dziełem martwem, bezwartościowem?
«Za kulisami» pociąga i zdumiewa oryginalnością pomysłu: sprawa zawarcia małżeństwa jest związana z powodzeniem lub upadkiem przedstawianej na scenie pierwszej tragedji bohatera. Tło utworu, reduta w salach teatralnych (Norwid miał w myśli rozkład teatru Wielkiego w Warszawie), nakreślone świetnie, imponuje wdziękiem epizodycznych postaci — ogółem jest tu wiele szczerej poezji. Wielka szkoda, że luka w rękopisie zniszczyła zakończenie zarówno tego bezpretensjonalnego a miłego utworu komedjowego, jak i złączonej z nią tragedji «Tyrtej». Napisana niewątpliwie w związku z wypadkami r. 1861-go w Królestwie Polskiem — taksamo, jak «Tyrteusz» Anczyca, którego Norwid znać nie mógł — tragedja ta zachowała się tylko w cząstce, obejmującej ekspozycję; i z tego jednak fragmentu widać wyraźnie, że poeta, trzymając się podania greckiego w zasadniczych rysach, pogłębił znacznie jego motywy psychologiczne, zamiast podniety do energicznego ataku na wroga stawiając bohaterowi jako zadanie: przetworzenie duszy narodu, Jak to miało uwydatnić się w akcji, niewiadomo, lecz akcja ta szła trybem normalnym, przedstawiała nie papierowe ideje, jak w «Zwolonie», ale ludzi żywych, zupełnych, mających i duszę, i ciało. Rekonstrukcja nieistniejących aktów końcowych, dokonana przez jednego z krytyków, świadczyłaby, że «Tyrtej» był normalną tragedją sceniczną, a więc w twórczości Norwida stanowiącą wyjątek.
Perłą utworów dramatycznych i całej twórczości Norwida jest tragedja «Krakus, książę nieznany». Bez podziału na akty, w dziesięciu scenach przedstawiona tu jest duchowa geneza bohaterskiego czynu, śmierć bohatera z ręki zazdrosnego brata i wzrost jego chwały pośmiertnej w postaci mogiły, świetny jest zwłaszcza świat fantastyczny, nie przybrany, jak u Słowackiego, w widome postacie, lecz biorący udział w akcji tylko czynami kojącemi i liryką słowa. Są jednak zdumiewające analogje pomiędzy tą tragedją i «Wandą» Norwida, a fragmentami «Wandy» Krasińskiego (Norwid mógł ją czytać albo u Krasińskiego, albo u Cieszkowskiego, który rękopis u siebie przechowywał). Ta sama zamiana legendowego bohatera w dwu braci, marzących o zgładzeniu smoka, mieczem jeden, nierycerską bronią drugi — zabicie tryumfującego współzawodnika w oczach wielbiącego go tłumu — a zwłaszcza sposób pojęcia postaci Rytygiera i żywcem powtórzona w «Wandzie» scena oświadczyn przebranego za Skalda, rozkochanego wodza Germanów. Bądź co bądź, «Krakus» i «Wanda», niewiadomo dlaczego nazywane «misterjami», z któremi nie mają prawie nic wspólnego, odbijają od całej niemal reszty dzieł Norwida niezwykle korzystnie zarówno starannie opracowanym, jasnym i barwnym stylem, jak prostą, naturalną akcją, «Krakus» zaś także tchnieniem szczerej, niewymuszonej poezji.
Niezaprzeczalna piękność i urok poetyczny «Krakusa» oraz miła swojskość atmosfery «Wandy» tem bardziej godne są uwagi, że utwory te są alegoriami. Nie o losy tego bezimiennego bohatera tu chodzi i nie o Wandę, ale o chrześcijańską ideę walki ze złem, z szatanem. W «Krakusie» szatanem jest smok wawelski, a bohater pokonywa go bronią świętości, zdobytej przez cierpienie i pokorę. W «Wandzie» szatana przedstawia Rytygier. Świadczy o tem rysunek Norwida, wykonany na drzewie, a przedstawiający dosyć nieudolnie grupę osób, z zasłuchaną w wieszczenia siedzącej na tronie Wandy; imiona osób (Wanda, Lech, Władyk i t. d.) wypisał artysta nad ich głowami. Otóż u stóp Wandy widać zwłoki skrzydlatego szatana, tylko przesłonięte nieco szatami kobiecemi. (Por. rycinę między str. 272—273).
Nazwany «tragedją» «Pierścień wielkiej damy» jest właściwie komedją w stylu Musseta. Treści dostarczyły poecie wspomnienia z dziejów jedynej miłości, jaką przeżył — a ponieważ ukochana jego, p. Marja Kalergis, wyszedłszy po raz wtóry zamąż za Sergjusza Muchanowa, dostała pomieszania zmysłów, jak określa Norwid: «z rozpaczy nieszczęśliwego wyboru», więc akt trzeci tej «sztuki», jakby ją dziś nazwano, łączy w sobie wspomnienia ze swobodną zapewne fantazją na temat: «coby było, gdybym to ja». Posądzonego o kradzież pierścienia poetę (nie pozwolił się zrewidować, bo schował do kieszeni... kawałki chleba) chce hrabina Harrys (M. Kalergis) wynagrodzić za posądzenie i ofiarowuje mu swą rękę, ale on dumnie odrzuca ten dar dwukrotnie. Dopiero, gdy w jego określeniu, jak bardzo ją kochał, Hrabina widzi wyraz jedynej prawdziwej miłości, wtedy on z radością pada jej do stóp i tragizm sytuacji rozpływa się w ekstazach szczęścia. Jest to, z wyjątkiem aktu pierwszego, najbardziej sceniczne dzieło Norwida.
Zupełnem przeciwieństwem «Pierścienia» jest co do sceniczności «Kleopatra». W tej wielkiej «tragedji historycznej», najobszerniejszem i ostatniem dziele dramatycznem Norwida, opracowywanem przez kilka lat schyłku życia z ogromnym nakładem pracy źródłowej, nic się ogółem nie dzieje, niema żadnej intrygi, żadnej akcji. Pomimo zatem, że styl jest niezwykle starannie opracowany, jasny, potoczysty i barwny, pomimo pięknych sytuacyj, a nawet efektownych i głęboko pomyślanych całych scen, czytanie tej tragedji jest poprostu przykrością dla czytelnika, męczącego się nad znalezieniem nieistniejącego wątku lub tragicznego konfliktu.
Tworzy tu Norwid zapewne uscenizowaną alegorję ironji losu, co nazywa «uwidocznieniem fatalności dziejów» i to właśnie określa jako «tragedję». Bądź co bądź, dla nas, jego czytelników, są i trudy jego, i ukryte w alegorji rzekome głębie, i nawet poszczególne piękności zupełnie stracone.
∗ ∗
∗ |
Wydanie niniejsze powstało wyłącznie z obowiązku dostarczenia prenumeratorom «Bibljoteki Poetów Polskich» tych dzieł wybitnych, tak głośnych i poszukiwanych, a nie znajdujących się w handlu księgarskim. «Pisma zebrane» C. Norwida, w opracowaniu Z. Przesmyckiego (Miriama), które rozpoczęto uroczyście przed 24-a laty i których dalsze woluminy już wówczas były «na ukończeniu» lub «w druku», urwały się po trzech pierwszych tomach (z ośmiu zapowiedzianych) i już nie odżyły; zgromadzone przez wytwornego wydawcę rękopisy zaczęły wreszcie w dwadzieścia lat po zapowiedzi ukazywać się w czasopismach lub osobnych wydawnictwach, a długi szereg innych miłośników autora «Kleopatry» wydobywał z zapomnianych dzienników coraz to nowe jego artykuły, listy i poezje. Rosła też literatura krytyczna; jedna po drugiej ukazywały się przygodne uwagi lub naukowe prace poświęcone dziełom lub życiu Norwida — a tymczasem tylko znikoma cząstka społeczeństwa znała i mogła znać utwory poety, który stał się jedną z największych sensacyj literackich Polski. W tych warunkach było zaprawdę obowiązkiem redaktora skromnego, ale jedynego obecnie wydawnictwa poetów polskich jaknajprędzej ogłosić zbiór pism Cyprjana Norwida, bez względu na to, czy już ukazał się w druku ostatni, zazdrośnie strzeżony jego autograf i czy nawet będzie można zebrać bez reszty ogłoszony już materjał. Dalsze oczekiwanie jakiegoś nadzwyczajnego, przewyższającego wszelkie marzenia wydania, a zadawalanie się malutkim wyborem poezyj tego najgłośniejszego dziś, bo tajemniczego, nieznanego autora byłoby już zaprawdę świadectwem naszego dziwnego niedołęstwa.
Pomimo skromności przedsięwzięcia nie było jednak zadanie podpisanego wydawcy godnem zazdrości. Największą trudność przedstawiało, rzecz jasna, zebranie materjału, rozrzuconego po najrozmaitszych czasopismach, często prawie niedostępnych efemerydach prowincjonalnych, w wyjątkowych tylko bibljotekach się znajdujących. Bywało, że, kiedy nareszcie znaleziono pożądany rocznik czasopisma, brakło w nim właśnie szukanego wiersza czy artykułu, wyciętego — na chwałę naszej kultury — przez jakiegoś wielbiciela Norwida. O nadaniu zebranemu materjałowi cech wydawnictwa naukowego trudno było myśleć, a nawet ścisłość chronologiczna nie była do utrzymania. Zenon Przesmycki, który ogłosił ogromną większość wierszy Norwida, opuszczał stale wszelkie daty i przypiski, jakie kładł pod nimi poeta; w «Pismach zebranych» można je było odszukać w «Przypisach wydawcy», w innych wydawnictwach («Poezje wybrane», «Inedita») znikły one bez śladu i tylko w spisie rzeczy umieszczono przy tytułach domyślne lub autentyczne daty napisania utworu. Chociaż więc inni wydawcy prawie zawsze niezwykle troskliwie podawali cały potrzebny aparat naukowy, wspomniane luki były z powodu swej wielkości nie do powetowania.
Przedewszystkiem jednak trzeba było oczyścić pisma poety z przeróżnych dziwactw pisowni i interpunkcji, usunąć najrozmaitsze stopnie wielkości pisma, któremi w prostocie ducha podpierał Norwid jasność swych utworów, i zastosować jednolitą, logiczną interpunkcję, wykreślając dziesiątki tysięcy wykrzykników i znaków zapytania, które znakomicie przyczyniały się do zaciemnienia treści. Objaśnienia zastosowano do zwykłej zasady, że podlega im każdy nie spolszczony zupełnie wyraz obcy, bez względu na mniejsze lub większe rozpowszechnienie; tam, gdzie znaczenie słowa nie jest czytelnikowi obce, może przyda się mu przypomnienie jego pochodzenia, tak, jak przy nazwiskach znanych poetów daty ich urodzenia i śmierci, które tak łatwo wypadają z pamięci. Zresztą — wydanie to jest popularnem, a więc przeznaczonem dla wszystkich.
Że znajdą się w nim braki, że pokażą się jakieś błędy, o tem nie wątpię ani chwili; czyż jest wydawnictwo, któreby ich nie miało, zwłaszcza, gdy się go dokonywa w podobnych warunkach? Przypuszczam jednak, że, znajdując je i wytykając, nikt nie zaprzeczy temu wydaniu zasługi uprzystępnienia całemu społeczeństwu prawie niedostępnych dotychczas dzieł norwidowych, zwłaszcza, że nieprawdopodobnie niska cena wyklucza podejrzenia o spekulację.
Artykuły dziennikarskie, memorjały, notatki i listy nie weszły w skład tego i tak bardzo już przeładowanego tomu; możliwe, że zczasem ukaże się drugi tom «Dzieł», zawierający całą tę resztę. Narazie chodziło o udostępnienie i jak największe rozpowszechnienie dzieł poetyckich — i dlatego, zamiast tworzenia dwu tomów, bądź co bądź wymagających podwójnego wydatku, zdecydowano się raczej na nienormalnie wielki tom jeden, dostępny dla wszystkich.
Aby jaknajdokładniej przedstawić działalność poety w dziale drobnych wierszy, dołączyłem do nich te wszystkie utworki wierszowane, które wchodzą w skład nowel lub dramatów, a stanowią odrębne całości, pozwalające domyślać się, że weszły tam drogą uboczną, a nie z nakazu planu kompozycyjnego. Jeżeli to był utwór niedługi, powtórzono go w miejscu, skąd pochodzi, jeżeli dłuższy, zaznaczano, gdzie go czytelnik może odnaleźć.
Ilustracje, zdobiące ten tom, a mające dać pojęcie o Norwidzie jako o rysowniku i malarzu, w przeważnej części pochodzą z bogatych dodatków «Pism zebranych», po części zaś ze zbiorów muzealnych Bibljoteki Ordynacji Krasińskich w Warszawie, Muzeum Książąt Czartoryskich w Krakowie i Bibljoteki Poturzyckiej we Lwowie. Dyrekcjom tych instytucyj za umożliwienie tego składam wyrazy serdecznej wdzięczności.
Utwory, nie zaopatrzone przez Poetę w tytuły, mają jako tytuł pierwsze wyrazy pierwszego wiersza; wyjątki wskazane są w odsyłaczach.
Skrócone wyrazy, podane kursywą w nawiasach przy słowach objaśnionych, wskazują na pochodzenie wyrazu, i tak:
ang. = angielski,
arab. = arabski,
gr. = grecki,
hebr. = hebrajski,
późnołać. = łaciński z epoki średniowiecza lub Odrodzenia.
pers. = perski.
tur. = turecki itd.
Klaskaniem mając obrzękłe prawice,
Znudzony pieśnią, lud wołał o czyny;
Wzdychały jeszcze dorodne wawrzyny,
Konary swemi wietrząc błyskawice —
Było w ojczyźnie laurowo i ciemno
I już ni miejsca dawano, ni godzin
Dla nieczekanych powić i narodzin,
Gdy Boży palec zaświtał nade mną;
Nie zdając liczby z rzeczy, które czyni,
Żyć mi rozkazał w żywota pustyni.
Dlatego od was, o laury, nie wziąłem
Listka jednego, ni ząbeczka w liściu,
Prócz może cieniu chłodnego nad czołem
(Co nie należy wam, lecz słońca przyjściu);
Nie wziąłem od was nic, o wielkoludy[2],
Prócz dróg, zarosłych w piołun, mech i szalej,
Prócz ziemi, klątwą spalonej, i nudy...
Samotny wszedłem i sam błądzę dalej.
Poobracanych w przeszłość, niepojętą
A uwielbioną, spotkałem niemało,
W ostrogi rdzawe utrafiałem piętą
W ścieżkach, gdzie zbitych kul sporo padało.
Nieraz obyczaj stary zawadziłem
Z wyszczerzonemi na jutrznię zębami,
Odziewający się na głowę pyłem,
By noc przedłużyć, nie zerwać ze snami.
Niewiast, zaklętych w umarłe formuły,
Spotkałem tysiąc — i było mi smętno,
Że wdzięków tyle widziałem, nieczuły,
Źrenicą na nie patrząc beznamiętną.
Tej, tamtej rękę tknąwszy marmurową,
Wzruszyłem fałdy ubrania kamienne,
A motyl nocny wzleciał jej nad głową,
Zadrżał i upadł... I odeszły senne.
I nic nie wziąłem od nich w serca wnętrze,
Stawszy się ku nim, jak one, bezwładny,
Tak samo grzeczny i zarówno żądny,
Że aż mi coraz szczęście niepojętsze!
Czemu, dlaczego w przesytu niedzielę
Przyszedłem witać i żegnać tak wiele?
Nic nie uniósłszy na sercu, prócz szaty,
Pytać was nie chcę i nie raczę, katy.
Piszę, ot, czasem... Piszę na Babylon
Do Jeruzalem — i dochodzą listy.
To zaś mi mniejsza, czy bywam omylon,
Albo nie. Piszę pamiętnik artysty,
Ogryzmolony i w siebie pochylon,
Obłędny, ależ wielce rzeczywisty!
——————————
Syn minie pismo, lecz ty spomnisz, wnuku,
Co znika dzisiaj, iż czytane pędem.
Za panowania panteizmu[3] druku,
Pod ołowianej litery urzędem —
I, jak zdarzało się na rzymskim bruku,
Mając pod stopy katakumb korytarz,
Nad czołem słońce i jaw, ufny w błędzie,
Tak znów odczyta on, co ty dziś czytasz,
Ale on spomni mnie... Bo mnie nie będzie!
Dictionnaire contemporain[5].
Zaledwo się myśl tego wydawnictwa wszczęła,
Pytasz mię, jak je nazwać — «Pisma», albo «Dzieła»?
Jakbyś do obu nazwisk tajemne miał wstręty.
Pojmuję to i wraz ci odpowiem, Walenty!
— A naprzód, gdyby na myśl przyszło księgarzowi
Zebrać regestra, listy, notatki i kwity,
Któremi Voltaire (lubo pisarz znamienity)
Zaszczepić usiłował swemu powiatowi
Rękodzielnię zegarków[6] — o, powiem ci szczerze,
Iż książkę, stąd powstałą, że taką agendę
Zwałbym «Dziełem», i więcej: że jest dziełem, wierzę,
Niż mnóstwo innych, których i zwać tu nie będę.
— Tak samo nie tragedje rozwlekłe Byrona
Dziełami jego nazwałbym, lecz te namiętne
Powiastki greckie, których nić u jego łona
Snowała się, a strofy ulatały smętne,
Jak duchy, którym wcieleń czas odmówił chyży,
I płaczą, że nie były armji biuletynem[7],
Kochankiem, bohaterem, męczennikiem, czynem,
Że czas skąpił im gwoździ i drzewa — do krzyży...
Jakkolwiek co innego z tragedją Szekspira,
Dramy jego są dzieła; i u Danta niemniej
Pieśń dziełem jest, napozór całej i przyjemniej
Zamknięta, i dzwoniąca rytmem wkrąg, jak sfera.
Owszem: im większy sztukmistrz, tem słowo a dzieło
Bliżej się, nie w bliźnięcy, w trzeźwy uścisk wzięło,
I jedno znasza drugie, posiłkując wzajem,
Jak prawo, gdy przekwitnie ludu obyczajem.
Zwij więc, jak chcesz! Współczesność minie niestateczna,
Lecz nie ominie przyszłość, korektorka wieczna...
............
Powiem ci tylko, ani ukryć się poważę,
Co myślę, gdy wyrzecze kto słowo: «Poeta».
Im zdaje się, że dziewięć panien kałamarze
Noszą mu, a warkocze każdej, jak kometa,
A wzrok, jak nieba lazur lub noc południowa,
Szaty jak obłok, poszept jak mgła porankowa;
Że jaw, że jawu złoty wół i lew miedziany,
I że nietoperz dziejów, którego wciąż głowa
Dysze, a tułów bywa co wiek wypychany,
Że płowy lampart, tudzież innych bestyj stado,
Mijają go, że łacno do stóp mu się kładą...
Więc czoło wieszcza, taką otoczone szczwalnią,
Są, którzy chłodzić radzi słowem przyzwoitem,
I myślą, że sprostują cię i urealnią,
A ty, przy owem cierpiąc, cierpisz jeszcze przy tem.
Jakoż, gdyby Mickiewicz, po owych już wstrętach
Zapanowawszy, gdyby nie zostawił wieści
O krytykach warszawskich i o recenzentach[8]
Niejeden dziś z objętych w pisma tegoż treści,
Niejeden z onych, którzy żółć mu nieśli zgniłą,
Przeczyłby: «Jako żywo! (mówiąc) tak nie było,
Wcale nie! — Uczciliśmy poetę, aż miło.
I żaden wiersz Adama, boleścią wyparty,
Nie spotworzył się, prawdę zapisując w karty,
Ni gdzie w poety szale ulgi szukał człowiek.
Czytelnik to połyka, odkupuje to wiek...
............
Nie! — wcale grzechu tego nie mamy na sobie,
Składka jest — jest i posąg — i kwiaty na grobie».
............
Podobnież Juljusz, gdyby, w «Beniowskim» lub w owych
Feuilles-volantes[9], nie zostawił o współczesnych śladu,
Że nie on, oni raczej, przy zmysłach niezdrowych
Będąc, nadziei jednej szukali: z nieładu,
Aż po niemałej trudów i bólów kolei
Przypomnieli nareszcie... «Potrzebę idei!»
Czy mniemasz, że ciż sami dziśby nie głosili:
«Jako żywo!! — Mniej więcej Juljuszaśmy czcili!»
Również, gdy mam już prawdę mówić tym ichmościom,
Zgon Zygmunta toż winien «Polskim Wiadomościom»[10].
Inaczej bowiem: «Owszem», rzekliby, przy zgonie
Czuliśmy blask, co jego usłoneczniał skronie,
Rok żałoby jak Grecja nosząc po Byronie!»
A ktoby śmiał zaprzeczyć, byłby to już istny
Machiawel[11], i demagog[12] i człowiek zawistny!
Więc z tego wniosek, ile rzeczą jest poczciwą
Różę zwać różą, tudzież pokrzywę pokrzywą,
Ani że głosić zdrajcą godzi się człowieka,
Który mówi, iż gwóźdź jest podobien do ćwieka,
I, w chrystusowe wierząc szczerze człowieczeństwo,
Wielbi gwóźdź, wcale drugim nie rając męczeństwo,
Głosząc przytem, iż śmierci zniknie zczasem skaza
Przez zwycięstwo — wszelako, że gwoździe z żelaza!
Otóż, tych rzeczy wcale ubarwiać nieskory,
Marzyłem o powieści bynajmniej okaźnej,
A która działaby się prozaicznej pory,
Nie czasu fantastycznej doby niewyraźnej,
Nie czasu świtów mgławych, czerwonych zachodów,
Co dziwne tła dla ludzi mają i narodów.
I chciałem właśnie ową że wykazać prozę,
Której się pisarz dotknąć uważa za zgrozę!
W pałace z tęcz, w tęcz szlaki wabiąc czytelnika,
By mu się świat tam zamknął, gdzie książkę zamyka.
Owszem więc, mój bohater i jeden, i drugi
Wielkich nie czynią rzeczy, to zaś ich spotyka,
Co ludzi miernych albo małoznaczne sługi.
Homo Quidam[13], z wejrzenia coś do ogrodnika
Podobny... (acz przez łzawe oczy Magdaleny
I Chrystus Pan nie większej wydawał się ceny,
Ani się jej jak Jowisz nagle stawił Stator[14],
Ani jak mąż wielmożny i rzymski senator.)
To więc w nawiasie kładąc, dodać mam niewiele,
Jedno, iż do dziś jeszcze mądrość nasza cała
Składa się z greckiej, rzymskiej i tej, co w kościele
(A która przez żydowski ród nam się dostała).
Zaś Arthemidor Grek jest i Zofja z Hellady,
Mag z Izraela[15]. Młodzian, co upada blady
Pomiędzy tłumem, wszystko miał na bohatera,
Lecz prawdy chciał i, idąc za mistrzami w ślady,
Tuła się — i fatalność jakaś go obdziera,
Trud współczucia zawodów nastręcza obficie,
Ten i ów, nim mu prawdę da, zabierze życie —
I, pięknym będąc, nie jest ukochan od onej,
Miękkością popsowanej, a rytmem natchnionej,
Która ma wiele z Grecji, lecz perska tkanina,
Azjacki płaszcz, jak wężów obwija ją ślina.
I, jakby nie czas już był na miłość, mój młodzian,
Wywróconego kosza kwiatami przyodzian,
Przypadkiem więc pogrzebion, jak zabit przypadkiem
W miejscu, gdzie go sprzeczności zawiodły przypadki,
Prawdy nie znając (lubo może jej był świadkiem),
Bohater, a za pole bitw cóż znalazł?... Jatki!
Miałżeby to być przeto obraz pokolenia,
Co w wilję chrześcijańskiej prawdy objawienia,
Między zachodem greckiej i żydowskiej wiedzy,
Dziko rośnie i ginie, jak zioło na miedzy,
A za patronów jeśli w niebiosach ma kogo,
To chyba rzezi ciosem duszki wypędzone
Z ciał, które żołdak rzymski popychał ostrogą,
Przedmęczeńskie i w wieków wieki uwielbione.
............
Tego, coś dotąd czytał, pisać miałem wstręty,
Przeto, iż chemją trąci, trąci alembikiem[16],
I jest, jakobym w bajce handlował bydlęty,
Wołając: «Zapęd głupi nazywani tu dzikiem,
Wół z rogi złoconemi jest bursowy[17] cielec,
Żołądek jest publiczność, doktryner widelec».
Któżby chciał tak wycinać w pień Raje majowe,
By widz leniwy, w stronę pozierając owę,
Coraz to nowszy przedmiot odbitym czuł w oku,
Nie domyślił się ruszyć — i umarł... w szlafroku!
Ale widziałeś, ale dotknąłeś rękoma
Publiczności prywatnej, ile nieruchoma
I jako, z autorem gdyby który raczył
Nieco się współtrudzić, pierwejby zrozpaczył.
Aż przyjdzie czas niebardzo i wiele czekany,
Gdy jako za Szekspira dni, iż był nieznany,
Wołano, z koni ciężkich zsiadając o mroku:
«William, potrzymaj strzemię! A z którego boku!
Cóż, będę z lewej strony zsiadał — czyś oszalał?
Nierozgarnięty chłopiec! Lub wódką się zalał..»
I Szekspir stąd, gdy stylu jasnego kryształy
Przejmie, Falstafów[18] lepsze poda ideały!
I będzie postęp wielki w grubijaństwa stronę,
Jakkolwiekby je cudza słodziła ogłada,
Kupiony polor wdzięczył, guziczki złocone,
Ton obcy, który zawsze, czyj jest, się wygada.
A skoro przez lat wiele cichości i nocy
Pisarz jaki zacniejsze poczucia rozbudzi,
I poczną drgać nasiona, czy kamienie w procy,
Czy serca, ku wskrzeszeniu poruszonych ludzi,
I on od niwy własnej wezwany poszeptem
Żywiołów «Jestem!» rzecze, nazwą to konceptem.
A choćby rzekł: «Męczeństwo prawdy jest świadectwem,
Bez względu, czy toporem, krwią czy jakiem śledztwem
Znaczone, czy obelgi pogodnem przeżyciem»,
Katechistyczną nocję[19] tę nazwą «odkryciem»!
Jest bowiem męczennika palmy nadużyciem
Nie być wymalowanym z suchotniczą twarzą
Na węglach, które, iż są gorejące, parzą!
(Indyjskie to, o ile boli; ile łudzi,
Francuskie, a o ile ułomne, to ludzi!)
I koniec jest, że marność ta, pod dni ostatnie
Zygmunta[20], gdy rozrywał skrzydłami tę matnię,
Nawpół już ulatując — że ta powiatowość
W imię kapusty (rzeczy skądinąd wybornéj)
Pozwie go, iż pominął swoją narodowość,
Człekiem że był zanadto, że minął grunt orny,
Brzozy płaczące, bydła wracające trzody,
A szukał, szukał kędyś pomiędzy narody,
Gdzieś — u świętego Piotra grobu, lub w nowinie
Apokalipskiej[21] perły że rzucał...
O, tak, o, tak mój drogi! Czas idzie, śmierć goni,
A któż zapłacze po nas? Kto oprócz ironji?
Jedyna postać, którą wcale znałem żywą,
Pani wielka i zawsze w coś ubrana krzywo,
Popioły ciche stopą lekką ruszająca,
Z warkoczem rudym, twarzą czerwoną miesiąca.
Ta jedna!... A cóż więcej ci powiem na wstępie?
Oto, że w świat wchodziłem, gdy w największej sile
Poetów trzech (co właśnie zasnęli w mogile)
Śpiewało — że milczałem — i znów pióro strzępię,
Jak kłos o sierpa ostrze: a powiedz mi, proszę,
Kto przy mnie jest i fałsze wyrzuca macosze?
Owszem, quantumque reges delirant, Achivi
Plectuntur[22] i jest w błędzie, kto się temu dziwi.
— Jako więc, w świata tego którejkolwiek stronie,
Na mchu jeśli w odludnym przylegniesz parowie,
Planeta ci się zaraz pod twe małe skronie
Zbiega, i czujesz globu kulę za wezgłowie —
Tak mówię ci, że, skoro istota poety
Zebrać u piersi swoich nie umie planety,
Całego chóru ludzkich współłez i współjęków,
Od ziemi do macicy tej najwyższych sęków,
Od karła do olbrzyma, od tego, co kona,
Do tego, co zawisnąć ma jutro u łona:
Zaiste, niech mnie taki nie uczy, co jasne,
A co ciemne! — On ledwo że wie, co przyjemne!
Bo jam nie deptał wszystkich mędrców i proroków,
Ale mię huśtał wicher, ssałem u obłoków
I czułem prochów atom na twarzy upadłéj.
Sfinksy znam, czerwieniły się skąd, czemu bladły —
Boga, że znikający nam przez doskonałość,
Nie widziałem, zaprawdę, jak widzi się całość,
Alem był na przedmieściach w jego Jerozalem.
W wodzie obłoków krzyżem pławiąc się czerwonym,
Zwierzokrzewowe psalmy mówiłem z koralem,
Z delfinem pacierz, glorję z orłem uskrzydlonym...
I właśnie, gdy rzecz wszczynam poziomego toru,
To nie przeto, ażebym sługą był wyboru,
Lecz, że mię wciąż dolata trumny zatrzask nowéj.
Dziennik donosi: «Ten się struł, zabił się owy:
Pracował w Ossolińskich księgozbiorze sporo.
Zbyt czuwał, konstytucję niedość krzepił chorą...[23]
............
Prawda, prawda! Lecz jakżeż może być inaczéj,
Skoro, na grobie każdym, rozwartym z rozpaczy,
Porzucawszy gałązki, zasłonicie przepaść,
Mówiąc: «Idź, uszczknij listek!» Ale któż ci powie,
Że się załamie ziemia i nie możesz nie paść
Nogą na obróconej ku niebiosom głowie...
Owszem, tę prawdy stronę uważając za rdzę,
Malowany samotrzask zastawią ci w rowie,
Na korzyść serca... Sercem tem — szkołą tą — gardzę!
Żeby tam smutny człowiek już nic nie wyprosił.
Kochanowski.
Dzikie smutki, jak kolcem najeżone głogi...
Obrosły tego życia jałowe odłogi,
Chmury niebo zakryły, a jeśli na chwilę
Słońce ciemny horyzont uśmiechem pozłoci,
To ten uśmiech znikomy trwa zaledwo tyle,
Ile kwiat czarodziejski tajemnej paproci.
Człowiek żali się, jęczy, czasami przeklina,
Czasami znów, natchniony, załamuje dłonie,
Patrzy, szuka, czy jest gdzie w niebiosach szczelina,
Przez którą można spojrzeć — lecz oko zepchnięte
Spada i w łzach rozpaczy zanurza się, tonie.
Człowieka łamią bóle, serce kamienieje,
A niebo, tak, jak dawniej, milczące, zamknięte,
Ani płacze, ani się śmieje.
Wtem trup uczuć, tak zwany rozsądek, przychodzi
I zaczyna tłumaczyć poważnie, rozumnie,
Że myślom w niebo wzlatać wcale się nie godzi,
Że dla nich dosyć cichej, domowej zagrody;
Tak, jakgdyby powiadał: «Bogdaj to żyć w trumnie!
Bo w trumnie niema burzy i niema pogody».
Biedny, ach, biedny człowiek! Cóż pocznie? Azali
Będzie czekał, aż wszystko w sercu się wypali?
Aż z wyschłemi piersiami, z wypłowiałem czołem,
Z oczami zamglonemi zostanie na świecie,
Jak urna, napełniona leciuchnym popiołem,
Zimna, blada i piękna, niby zmarłe dziecię?
Biedny, o, biedny człowiek! On, czy wiosłem myśli
Na oceanie nieba błędne drogi kréśli,
Czy, ku ziemi schylony, nad ojczystą grzędą,
Siejąc zboże, poduma o swojej rodzinie,
Wszędzie i zawsze troski wkoło niego będą!
Nigdy go boleść nie minie!
Nigdy? To być nie może, żeby «nigdy» było
Na tym znikomym, ziemią nazwanym, kurhanie[24];
«Nigdy» musi być wieczną utwierdzone siłą...
«Nigdy» Bóg tylko jeden powiedzieć jest w stanie!
«Nigdy» niema na ziemi. — Ha! Więc garścią piasku
Można otrzeć łzy gorzkie. Ależ, w imię Boga,
Bez skazy przejdźmy życie — wszak niedługa droga —
Bez skazy i bez tego doczesnego blasku,
Który plami człowieka. Dalej, przyjaciele!
Krwawa plama na czole nie plami sumienia,
Krwawa skaza na piersiach nie jest skazą duszy,
I owszem, ona, jako hieroglif cierpienia,
Na ziemi niepojęty, zrozumialszy w niebie,
Znajdzie tłumacza dla siebie
I Boga samego wzruszy!
Dalej więc, przyjaciele, dalej do mogiły
Z pieśnią wzniosłą, co z serca sama się wylewa!
Idźmy, cierpmy, dopókąd nam wystarczą siły,
Idźmy i stawmy czoło szalonej zawiei,
A każdy niechaj głosem duszy swojej śpiewa
Pieśń o Miłości, Wierze i Nadziei!
Czy widziałeś sieroty, co w nabrzmiałem oku
Gwałtem budzą wesołość, a ta, wysilona,
Na chwilę tylko błyśnie i po chwili kona,
Zanurzając się w łoże chmurnego obłoku?
Biedne dzieci! Szczęśliwe, jeśli przy nich czasem
Ktoś o zmarłych rodzicach napomknie nawiasem,
Bo wtedy w młode serca taka lubość płynie,
Jak w lilje, które zaraz otwierają usta,
Skoro promień słoneczny z pod chmur się wywinie.
Biedne dzieci! Z was często zamożna rozpusta
Wyśmiewa się bezkarnie, a starsi tłumaczą,
Że to dobrze, «bo czemuż głupie dzieci płaczą».
I znów wchodzi wesołość, jak gość nieproszony,
Lub jak polny fiołek, zagmatwany w cierni,
Gdy zwiędną wkoło niego towarzysze wierni,
A on drży, patrzy, blednie, bo na wszystkie strony,
Dokąd tylko błękitnem okiem dojrzeć może,
Wszędzie wiją się, plączą kolczyste obroże.
Lecz niewszystkie sieroty są tak nieszczęśliwe.
Ja widziałem młodzieńca, co w okropnej nędzy
Dniem i nocą pracował, by dostać pieniędzy,
Pieniędzy, które swojem przeważnem ciążeniem
Przytrzymywały jego matkę na tym świecie.
Teraz zaś młody człowiek sam został z wspomnieniem,
Że, gdy matka konała,
Jego czoło uwiędłą ręką przeżegnała —
I tak mu było błogo, jak po deszczu w lecie,
Lub jakgdyby, przechodząc, dotknął się anioła,
Który wieczorem stawa przy wschodach kościoła.
Widziałem jeszcze potem innego sierotę,
Jak w wygodnym powozie przebiegał ulice,
Śmiał się do wszystkich głośno, miał rumiane lice
I różne cacka złote.
Lecz on nie był sierotą — on w języku nowym
«Nieutulonym w żalu» się nazywa;
I tak to zwykle piszą w liście pogrzebowym,
Który krewnych, przyjaciół i znajomych wzywa.
Potem widziałem znowu młodego człowieka,
Od którego tłum ludzi pobożnych ucieka,
A gdy ku niemu oczy obróci łaskawe,
To całej ciżby tłumne, stuoczne spojrzenie
On przyjmuje, jakgdyby rzucone kamienie.
Bo on jest dziecię nieprawe.
On, temi spojrzeniami wciąż kamienowany,
Czuje wszystkie i mógłby policzyć, jak rany,
Więc gorzko płacze.
A chociaż ma rodziców, nie wie ich siedliska,
I nieraz bije czołem w pałac granitowy,
W którym nieznany ojciec na puchach spoczywa,
I nieraz z losem wściekłe prowadzi rozmowy,
Gdy ten pięknie wschodzące nadzieje wyrywa.
Nieszczęśliwy, wpadł jako motyl do mrowiska,
Co napróżno wytęża poszarpane skrzydła,
Napróżno chce polepszyć to życie tułacze,
Bo go zewsząd nieznane obiegły straszydła
I przy nim, na nim siedzą,
Przed nim, za nim się wleką,
I biedne ciało sieką,
I biedne życie jedzą.
Wkońcu spotkałem jeszcze dziwnego człowieka,
Który po swych rodzicach nie nosił żałoby,
Nie rozpaczał przy ludziach, nie chodził na groby;
Lecz czasem tylko jego zapadła powieka
Przyjmowała do siebie promyczek wesela,
A ten tak blado, drżąco z pod rzęsów wystrzela,
Jakby się od księżyca nauczył mrugania.
Ten człowiek od pierwszego z światem przywitania
Był bardzo nieszczęśliwy, ale się nie zrażał:
Patrzył w niebo i, pełniąc swoje obowiązki,
Na ziemię mało zważał.
On nawet w drobnych rzeczach był prześladowany,
Jakby go los trefnisiem[25] dla siebie uczynił,
On często cierpiał potwarz, choć nic nie zawinił,
On, pragnąc zerwać różę, rwał ostre gałązki...
Ten więc człowiek, sierota, od nieszczęść ścigany,
Patrząc wgórę, ze świętym uśmiechem proroctwa
Mówił do mnie, że niema bynajmniej sieroctwa.
Ja zaś jakoś niechcący ku niebu spojrzałem,
A niebo było gwiaździste;
W gwiazdach więc tajemnicę tych słów wyczytałem,
Bo one tam wyraźne były, oczywiste.
Potem, gdy dusza swego skosztowała chleba,
Nie mogłem się już więcej oderwać od nieba,
Które mnie wciąż ciągnęło silnem, wonnem tchnieniem.
I wtedy to ja, wziąwszy mój łzawy różaniec,
Zmówiłem na nim pacierz potężnem milczeniem.
Teraz zaś, widząc, słysząc tyle rzeczy nowych,
Do was biegnę, wam prawdy przynoszę kaganiec,
Wam, biednym, bladym dzieciom z nabrzmiałą powieką,
Co samotne jesteście w tłumach pogrzebowych
I samotne musicie patrzyć na to wieko,
Które tak silnie serca wasze przyskrzypnęło,
Które przed wami wszystko na świecie zamknęło!
O, wy jesteście kwiatki, które los szaleniec
Skręca, plecie, usiadłszy na najświeższym grobie,
Skręca, przędzie i plecie na torturach wieniec,
Aby nim dzikie skronie przyozdobić sobie.
Aleksander Marliński.
Chmurne niebios sklepienie, szaro cieniowane,
Rozjaśnia się, a księżyc, niby pająk złoty,
Wypełznął z pajęczyny i spłoszył ciemnoty,
Które lecą w otchłanie, okiem niezbadane.
On zaś, jak pogromiciel, ciągle z dumą kroczy,
I buńczuk złotowłosy poza sobą toczy,
I drgającemi nićmi bladawych promieni
Oprzęda drzew wierzchołki, plącze młode liście,
Albo się między trzciną w jeziorze płomieni
I na dnie świeci ogniście.
Ej, pająku złocony, wstąpże przecie do mnie,
Bo mówią ludzie, żeś jest pociechy zwiastunem,
Więc cię przywitam szczerze, chociaż cicho, skromnie.
Tak, jak można przywitać śród cierpień kolei,
Kiedy człek skrępowany nieszczęścia całunem,
Nic nie ma prócz łez, wspomnień — i może nadziei.
Ej, pająku złocony, łzy me już wyssałeś,
Bo w nich nieraz swe nici promienne kąpałeś;
A chcesz wspomnień? To słuchaj... Jakże?... Czy słyszałeś?
Lecz nie — to nie dla ciebie ta milcząca mowa,
To dla mnie — i — dla Boga! Ludziom zaś i tobie
Dam inne, spowszedniałe, wypłowiałe słowa,
Chłodne, blade, jak popiół, co się tuła w grobie.
Słuchaj — wiem, że przed chwilą widziałeś powoje,
Co wyrosły niedawno, a już czegoś pragną,
Już zlekka wyciągają słabe ręce swoje,
By uchwycić gałązkę, gdy ją wichry nagną.
Biedne powoje! Próżno wyciągają ręce,
Bo, choć się gałąź schyli, chwycić jej nie zdążą
I, rosnąć bez pomocy, tak się splączą, zwiążą,
Że pewno umrą w męce.
Księżycu! Ty widziałeś nieszczęsne powoje,
Widziałeś pierwszą młodość — pierwsze mary moje!
Ej, pająku złocony, musiałeś tej nocy
O wzniosłe drzewo przędzę złoconą zawadzić,
Musiałeś widzieć drzewo, co w strasznej niemocy,
Szaloną zawieruchą targane bez końca,
Ledwo kilka gałęzi mogło uprowadzić.
Księżycu — te gałęzie wzdychają do słońca,
Pasują się z chmurami — pękają i giną!
Księżycu! Tyś tam widział gałązkę jedyną,
Więc nic ci już nie powiem o ludziach — o sobie —
Bo i tak dość mówiłem: teraz dzięki tobie,
Szczere dzięki, boś smutny, i znać, że me żale
Nie zostały u ciebie, jak ziarno na skale.
Lecz odwiedzaj mię czasem, pająku złocony,
Albowiem mówią, żeś jest pociechy zwiastunem,
Odwiedzaj mię, gdy w oknie siadam zamyślony,
A ja cię przyjmę szczerze, chociaż cicho, skromnie,
Tak, jako człek spowity nieszczęścia całunem,
Tak, jako człek, ściśnięty powrozem tęsknicy,
Co nie może do druha wyciągnąć prawicy.
Hej! zwiastunie pociechy, pamiętaj tam o mnie!
Nie lubię miasta, nie lubię wrzasków,
I hucznych zabaw, i świetnych blasków,
Bo ja chłop jestem — bo moje oczy
Wielmożna świetność kole i mroczy.
Miasto — złocony kraniec przepaści!
Stań na nim, spojrzyj, a dreszcz lodowaty
Zatrzęsie ciałem i członki namaści.
Miasto — to przedsień piekielnej zatraty,
Patrz, tam zjawiska gmatwają się tłumne,
Tam cudów siła, tam głupstwa rozumne,
Obok wieśniaczej prostoty stawione,
W nieobeznanym a gwałtownym człeku
Wzbudzić potrafią gniew niechrześcijański,
Wzbudzić potrafią nudności szalone,
I na myśl rzucić pleśń późnego wieku:
O, one mogą na twarz wywlec śmiech szatański,
Z jakim się czasem zjawia pośród zabaw głośnych
Dziwaczny pielgrzym, i patrzy na gości,
I śpiewów słucha donośnych...
Ale ten pielgrzym w chaosie radości
Patrzy na ludzi, jak ów wąż rzeźbiony,
Kształtnie nad czarą wina pochylony,
Martwo, lecz chytrze patrzący na muchy.
Co się spętały w pijaństwa łańcuchy.
Miasto — to ciemny, nieczysty przedsionek,
Którego niebo, dymem okopcone,
Nie zna jutrzenki, nie zna wschodu słońca,
Ani rozumie, co śpiewa skowronek.
Tam, w mieście, wszystko cyrklem wymierzone,
A od początku życia aż do końca
Człek, patrząc w zegar, na jego tablicy
Widzi wschód, zachód i noc szafirową,
Tylko po tańcach znajomą stolicy —
Tam w mieście, ujrzysz ziemię inną, nową,
I ludzi innych — lam piewca, gdy śpiewa,
To się oklasków, wawrzynów spodziewa.
Oklask — to echo, a wawrzyn — to ziele;
Na naszych łąkach piękniejszych jest wiele!
Wieś — to me życie, to podarek boży!
To kwiat, co spada z anielskiego czoła,
Gdy go dłoń lekka lekko w sploty włoży.
O, wieś, z początku cicha i smętnie wesoła,
Leży jak flet, co w sobie liczne pieśni tłumi,
Lecz weź-no ten flet do ust, pocałuj go szczerze,
A dopiero usłyszysz, co on śpiewać umié,
A dopiero on pieśni dla ciebie wybierze
I będzie ciebie błagał, będzie ciebie prosił,
Ażebyś go przy ustach pałających nosił.
Na wsi słowik jest piewcą, on tam nie dba wcale,
Czy go pośród oklasków przyjmą okazale,
On, w nocy, pod okienkiem siadłszy na kalinie,
Nawet o tem i nie wie, że śpiewa dziewczynie:
On, wesół, skubie listki wonnego jaśminu,
Bawi się niemi, gęślarz, swobodny — szczęśliwy,
Bo dla niego liść każdy jest liściem wawrzynu.
Na wsi burza przeraża! Piorun jest straszliwy,
Gdy wije się po niebie i przegryza chmury —
Lecz w mieście nie dosłyszą słów matki natury,
Którą pokaleczywszy i złożywszy w grobie,
Bawią się, tańczą sobie...
Nie lubię miasta, nie lubię wrzasków,
I hucznych zabaw, i świetnych blasków,
Bo ja chłop jestem — bo moje oczy
Wielmożna świetność kole i mroczy.
Więc na wieś wrócę; o wsi wesoła,
Ty mię powitasz, kwiatku anioła!
Tak, na wieś wrócę, do swoich wrócę, —
Sterczące kości napotkam w roli,
I dla tych kości piosnkę zanucę.
Już wracam myślą — wzrok jej sokoli
Naprzód zobaczył lipy cieniste,
Zielone smugi i wody czyste.
Serce, ty czujesz strony rodzinne,
Bo tam dla ciebie było wesele,
I szczere modły w wiejskim kościele,
I czucia szczere — niewinne...
Noc — rosa pada, myśl na chwilkę leci
Między lipowe, topolowe drzewa,
Tani, kędy w oknie blady płomyk świeci —
I przyleciała, pod płotem stanęła.
Jak żebrak, co się jałmużny spodziewa,
Łagodnym wzrokiem w oknie utonęła,
Lecz nikt nie widział, że ona tam stoi,
Nikt jej tam wcale nie czekał,
Tylko pies wierny zerwał się, zaszczekał.
«Czy poczuł wilka? Czy się czego boi,
Że tak ujada bez końca?»
O, nie, nie poczuł ni wilka, ni strachu,
Tylko myśl moją, mej pamięci gońca,
Moje wspomnienie poczuł i przywitał;
Bo on tam o nie nieraz, wyjąc, pytał,
On jeden uczuł, gdy stało za płotem
I kiedy bliżej przyleciało potem,
By na rodzinnym siąść dachu.
Młodego dnia marzenie, mgła już się podnosi,
A skowronek, zwikłany w cienkie jej tkaniny,
Chwieje się w jednem miejscu i o słońce prosi,
Bo mu tęskno i nudno wśród tęsknej krainy.
O Skowronku, zmiłuj się nie śpiewaj tak ładnie,
Bo ja mgłę bardzo lubię: ona mi zakrywa
To, co do serca troski i boleść przyzywa,
Ona troskom i bolom zawsze coś ukradnie.
Ej, niedobra ptaszyno! Słońce wznosi głowę,
Złocisty włos rozgarnia i nadstawia ucha,
A skrywszy bystre oczy za ciemną dąbrowę,
Wciąż twoich żalów słucha.
Skowronku! Tobie dobrze na ten świat spozierać
Jakby na jakie nuty, z których pieśni splatasz!
Skowronku! Tobie miło skrzydła rozpościerać,
Bo ty do nieba wzlatasz!
Ale spojrz-no raz tylko na nieszczęsnych ludzi,
Których boleść ku ziemi nachyla i ciśnie,
Których krwawe sny straszą a cierpienie budzi...
Lepiej nie patrz, bo łezka nad twym dziobkiem błyśnie,
Łezka zaś, przyjacielu, to nie deszcz, nie rosa,
Chociaż w sobie najpiękniej odbija niebiosa!
Skowronku! Tutaj u nas są i ludzie tacy,
Co, od trosk uciekając, pieśni nucą sobie —
Ale to są niegodni wspomnienia śpiewacy,
Którzy nie chcą pocieszyć strapionego brata,
Chociaż wszyscy na jednym przebywają grobie,
Na jednej kuli świata.
Ptaszku, cacko harmonji, aniołków igraszko!
Czemu się między chmury przede mną ukrywasz?
Czy gardzisz moją skargą, niby ziemską fraszką.
Czy się nad własną pieśnią nareszcie rozpływasz?
Ptaszku, wrócisz ty tutaj po troski i bole,
Więc nie łudź się napróżno, bo wkrótce pod miedzą
śmierć nie kosą, lecz szpilką w serce cię ukole,
A mrówki kości objedzą.
(1840).
Ale nie rozumiemy,
Czego się trzymać, jako się sprawować,
Żeby nie przyszło nakoniec bobrować.
J. Kochanowski.
«Skowronek śpiewał, ja o świcie wstałem,
I czułem życie, i życie kochałem;
Lecz teraz zgadnąć nie mogę, dlaczego
Cięży mi niesmak, dziwnie pomieszany,
Jak woń fiołka świeżo rozkwitłego
I pogrzebowych kadzideł tumany.
«Przykre wrażenia — niby, że dziś zrana
Przy świetnej uczcie czarowna dziewica
Mówiła ze mną i kwiaty zroszone
Trzymała w ręku — i nagle, zmieszana,
Ucichła, śmiechem wykrzywiła lica
I pokazała kości obnażone —
I znów mówiła powoli, niedbale,
Jakby nic złego nie stało się wcale.
«Dziwne uczucia! Dawniej ja marzyłem,
Wszystko kochałem, we wszystko wierzyłem,
Szczęśliwy byłem!
A dziś?... Smutny — i czemuż! Precz to narzekanie!
Lepiej oto zawołam marzenia, miłości.
Miłość moja! Marzenie! Ja was proszę w gości,
Proszę, wołam, a tutaj taka cisza wszędy,
Jakby miłość z marzeniem umarła przed chwilką,
Jakby właśnie skończono pogrzebu obrzędy
I dym pozostał tylko,
I dalekie śpiewanie...
«Lecz mniejsza o to. Nie chcę, nie chcę marzeń wcale,
Bo musi być coś więcej dla człowieka w świecie
Nad te liche zabawki, których pragnie — dziecię...
O, tak, musi być, jest coś — bo cóż po zapale,
Cóż po łzach, które nieraz w nocy zasiewałem
Mimowolnie, tak, jakby opadł kwiat źrenicy,
I oko się zrobiło nasieniem przestałem —
Cóż z tych łez wzejdzie? Jeśli roślinka tęsknicy,
Marna, bezowocowa, jako te zabawki,
Za któremi uganiam prawie od powicia,
To ja wyrwę, pogniotę pierworodne trawki —
Bo przecież nie dla fraszek, na pręgierzu życia
Rozpięty, czekam czegoś od całego świata,
Jak policzku od kata».
Wtem nad gęste zarosłe wzniósł młodzieniec czoło,
Blade, jak mur, w którego głębokich framugach[26]
Oczy, niby łzawice przepełnione, stały;
Młodzieniec błędnym wzrokiem spozierał wokoło,
A była noc pogodna, mgły legły na smugach
I posrebrzane chmurki księżyc zwiastowały.
(Śpiew)
Gdy po deszczu, po majowym,
Wstęga tęczy cicho spłynie,
Ja w wianeczku lilijowym
Biegam sobie po dolinie.
Biegam, latam, krążę w kółka,
Po dolinie, po jeziorze,
I w głąb patrzę, jak jaskółka,
Gdy zimowe zwiedza łoże[27].
Biegam, latam, dokazuję,
Czasem w ptaszka się przerzucę,
Z skowronkami się wykłócę,
I — słowikom nie daruję.
Bo skowronki, i słowiki,
I lilije, i powoje,
I jeziora, i strumyki,
Wszystko moje — wszystko moje!...
Co to jest, co za śpiewy? — Czyż i w późnej nocy
Trudno jest być samotnym?
Cha, cha! — Skąd te żale?
Wszakże niebardzo dawno wołałeś w zapale,
Że czujesz brak nieznośny, że pragniesz pomocy
Tych ulubionych marzeń, «co zmarły przed chwilką,
A z obrzędów pogrzebu dym pozostał tylko...»
«Słuchaj! Ty mię znasz dobrze, ja dla twojej głowy,
Dla młodych myśli, zawsze dostępna i bliska,
Jako przy główce maku listek atłasowy,
Majaczyłam i błogie plątałam zjawiska.
Jam rusałka-marzenie[28], to młode marzenie,
Co, niewiadomo poco, z chciwością dziecinną
Nieraz żebrze u człeka o jedno westchnienie,
O jednę łzę niewinną!
I westchnienia posłucha, i łzę na dłoń schwyta,
I zwilży nią krzew suchy — aż liść się prostuje,
Zielenieje — i młody pączek wyskakuje,
Przeciera senne oczko — «kto mię woła?» pyta.
Dosyć, dosyć tych cacek!... Trudno mi, nie mogę
Bawić się, bo mam jakieś silniejsze przeczucie,
Co odpycha pieszczoty, wzbudza nawet trwogę,
Że już nie czas.
Więc klęknij, dumaj o pokucie,
Żałuj, żeś przeżył chwilkę! Cha, cha! Dziwny człeku!
Twoje życie — to cząstka tak zwanego wieku,
A wiek — sto lat; choć zginie, wieczność o nim nie wie,
Bo gdzież taka drobnostka może ją obchodzić!
Cha, cha! Dalej, pątniku! Zacznij płacz rozwodzić,
A ja wzajem rozrywki będę szukać w śpiewie:
Gdy po deszczu, po majowym,
Wstęga tęczy cicho spłynie,
Ja w wianeczku lilijowym
Biegam sobie po dolinie.
Biegam, latam...
Precz, córko pieszczot i gnuśności!
Ja nie chcę mdłych rozkoszy — sam z sobą zostanę
I będę badał — śledził — przeczucie nieznane,
Które wrosło w me serce — przeczucie wielkości!...
No, zostań sobie, zostań, lecz o tem,
Ażebyś twoich szałów nie żałował potem!
Zostań, a ja tymczasem polecę daleko
I zacznę moje czary — bo też umiem cuda,
Jakie stwarzać niekażdej rusałce się uda.
Ja czasem mrugnę tylko figlarną powieką,
Klasnę w dłonie, zawołam: «Dalej, moje kwiatki!
Kto też najprędzej biega!» — a wnet na przegony,
Przez zarośla, mogiły, pola i zagony,
Rwą się róże, lilije i pełzną bławatki,
I krzaki bzów wędrują,
Ziemię za sobą prują...
Ja zaś wciąż klaszczę w dłonie, lecę lotem strzały,
Na pogoń kwiatów patrząc, nucę pieśń radosną,
A gdy stanę, wnet wszystkie przy mych stopach wrosną,
Jakby się nie zmęczyły, jakby nie biegały,
Jakby, tędy przechodząc, ogrodnik przypadkiem
Zgubił garść różnych nasion, a stąd kwiaty wzrosły
I przez zmrużone pączki spojrzały ukradkiem,
I świeże czoła wzniosły.
Płonna maro, uciekaj! Czy widzisz? Tam, w dali
Iskierka, błyskawica — ach, niebo się pali!
Zastęp wojska, rażony, jak zdeptana żmija,
Wściekłym jadem nabrzmiewa, kurczy się i zwija —
Zmora wojny to sprawia! Bo też umie cuda,
Jakie stwarzać szatanom nawet się nie uda —
Ona, klaszcząc mieczami, ryczy przeraźliwie:
«Hejże! Kto chce wawrzynów?» — a wnet tłumy lecą,
Dzikim wzrokiem, jak światłem pogrzebowem, świecą
I, przeskakując trupy, uganiają chciwie,
Uganiają, konają, nie z rozrządzeń nieba,
Lecz z pragnienia wawrzynów — liści im potrzeba!...
Liści im potrzeba!...
Ach, jakżeś ty niedobry! Takie straszne rzeczy
Gadasz, że aż dreszcz bierze! Wierz mi, mój kochany,
Że twojej tak głębokiej, tak zatrutej rany
Dzielność moich uroków nawet nie wyleczy,
Więc żegnam cię na zawsze!...
I, między gęstwiny,
Jęczący, głuchy szelest zlekka dał się słyszeć,
I mdlał — konał — nareszcie całkiem przestał dyszeć;
Potem raz tylko drgnęły gałązki leszczyny,
A potem wszystko ścichło.
Ha! spadł ciężar z duszy!
(Krzyknął młodzian radosny i powstał raptownie),
O, teraz jestem zdrowy, silny niewymownie,
Bo, chociaż chwilę strasznych przetrwałem katuszy,
Choć tłum rojonych cierpień brał mię w swoje kleszcze
I gniótł, dręczył — jednakże teraz szydzę z niego,
Teraz godowy puhar dla siebie nalewam,
I dotykam ustami brzegu złoconego,
I będę szczęsny jeszcze,
I jeszcze pieśń zaśpiewam:
Młodości, ty nad poziomy
Wylatuj, a okiem słońca
Ludzkości całe ogromy
Przenikaj z końca do końca!
Póki w cienistych kniejach buja rzeźka łania
I z lekkością marzenia suwa się po lesie,
Póty oko zachwyca — lecz, gdy wiatr rozniesie
Garstkę spaczonych kości, które pleśń osłania,
Któż ten widok podziwi? Tak samo myśl człeka:
Zrazu wiele ma krasy, lecz, gdy się rozsypie
W garść spaczonych wyrazów, które znów poszczypie
Pióro zatrutem żądłem i tak porozwleka
Po bladych stepach księgi, cóż z tej pastwy gadu
Zostanie powabnego?...
Kwiat od kropli jadu
Zwarzy się i przepadnie, lecz, gdy przyjdzie rosa,
Otworzy modre oko i przyćmi niebiosa.
Kto więc myślą pisarza chce się uradować,
Ten niechaj ją przytuli do łona swej duszy,
I niechaj ją obejmie uczuciem, a wzruszy
Martwe znaki, że wreszcie nie zechcą tamować
Głosu swego, i będą kwilić, jako stada
Nawpół zbudzonych ptaków promieniem jutrzenki,
A poznamy dopiero, jak to myśl upada
Na siłach, jak to płacze, kiedy ją w sukienki
Czarnych głosek obleką!
Gdybym zrzucił ciało
I z kości się wyłamał, gdyby pozostało
Ścierwo w błocie, a dusza jeszcze miała oczy
Dla świata, tobym może jaki hymn proroczy
Wielkim głosem zanucił — ale gdy tak słaby
I tak maluczki jestem, skądże wezmę siły
Ku temu? Bo, choć myśli, jak najemne draby,
Klną dziko i wołają, by im zapłaciły
Słowa moje, lecz słowa?... Blaszki pozłacane,
Mdłym dźwiękiem gadające! Grosze połamane,
Fałszywe... Ha, ubóstwo, nędza to szalona.
Gdy nawet słów brakuje, gdy otumaniona
Dusza, co począć, nie wie — albo raczej może
Wie wszystko — i do Ciebie woła: «Pomóż!» Boże...
Takie to zgraje marzeń tu i ówdzie rosną,
Jak kępy żółtej trawy, ocuconej wiosną —
Takie to bole człowiek póty cierpi, póty,
Póki nie zdziała czego, póki, nie zakuty
W czyn swój, marnieje tylko albo się sposobi,
Albo się uczy robić wprzódy, nim co zrobi.
Myśl z dźwiękiem butne harce wiedzie bezustanku,
A snać inaczej pieśni wcaleby nie było.
Więc plączą się widziadła, niby na krużganku
Wysokim stojącemu, gdy tak jakoś miło,
Tak mdło uczucia grają, a spadzistość bliska
Drażni oczy, a poręcz, zgniłem próchnem śliska,
Drażni serce — i tylko niebo wycieplone,
Tylko samotna chmura, jak ślepy kaleka,
Bez toru zabłąkana, tylko okroplone,
Ciche drzewa snem marzeń zachwycają człeka.
My więc, dla których pióro, jak proporczyk biały,
Powolnym wiatrem wzdęty, nieskalany jeszcze,
Tak drżąco się rozwija... my bez blasku chwały
I bez niecnoty blasku — nasze czucia wieszcze
Pieśnią Bogarodzicy chrzcijmy! A bez końca
Walczmy, od wschodu słońca do zachodu słońca!
«Mówią, że jestem głucha i niema, że wiszę
W tumanach nikłej rosy, jak mżysta kotara
Nad kolebką marzenia. Ludzie znają ciszę
Po szumie drzew, po drumli włóczęgi komara[30],
Ale nie znają wcale po jej niemym śpiewie;
Bo oni tylko w dźwięku zapoznali mowę,
Wcale głośną a małą — i prawie nikt nie wie,
Że nieraz stokroć lepiej prowadzić rozmowę
Z ciszą, niżeli z człekiem. Ja nie jestem owa
Cisza boru, co w głuchej sosen kolumnadzie
Błądzi niby martwica albo jak królowa
Zaklęta, i na usta szczelny palec kładzie,
I na samotne serce rosą dumań spada,
I w pierś wędrowca wonnych dolewa oddechów
Z liljowego kielicha — i gaje spowiada,
Wiele jest czworoliści, wiele dwuorzechów[31],
Wróżących szczęsną dolę? Ni też cisza inna,
Która wtedy się zjawia, kiedy męczennika
Na śmierć wloką — ta cisza, zbrodniczo niewinna,
Po skroniach widzów łaskoce, lub wnika
Na dno serc, razem ze krwią wybiega do góry,
Gra kroplami po żyłach i w tak silne chóry
Splata muzykę życia, że na dźwięk ostatni,
Pełny, krzepki, przeciągły serca się nawłóczą,
Jak paciorki różańca, a ludzie się uczą
Konać po chrześcijańsku .......
.............
O nie! Jam ani pierwsza cisza, ani druga,
Ja jestem tylko niemym mieszkania wyrazem,
Ja tylko płynę zwolna, jak przejrzysta struga
Domowych prac jednego człowieka i razem
Świadczę o jego życiu, a więc mówię wiele
Chórem sprzętów, bo, jako w bezludnym kościele
Cisza, po lesie kolumn, po gromnic gęstwinie
Rozlegając się głucho, śpiewa: «Święty! Święty!»
Tak i mieszkanie człeka, w samotnej godzinie
Ma swój wyraz, gdyż nawet osłupiałe sprzęty
Na głos się zdobywają».
Ciepły wieczór miło
Gra rozmarzonej ziemi. Czasem w mylnym pędzie
Ćma otworzone okno trąci całą siłą
I z drżącej szyby szklane dźwięki wydobędzie —
Czasem lipy zaszumią albo śpiew daleki,
Rozléjąc się, popłynie i w tysiączne ścieki
Srebrzystym deszczem lunie — a tu zadumane
Stoją sprzęty. Stół wielki, niby słoń wędrowny
W głębokiem unużeniu oparł się o ścianę
I wyprężył grzbiet twardy, księgami ładowny.
Nad stołem wisi obraz, ale jakiś taki
Dziwny, niby sczerniałą opowiada twarzą,
Że czuje, jak się w ramach zalęgły robaki,
Że czuje, jak pająki po licach mu łażą,
I myśli, Bóg wie, o czem. W oknach rdzawe kraty
Oplatają powoje, a ich jasne kwiaty
Tak skromnie do żelaza tulą miękkie lica,
Jak do zbrojnego męża spłoniona dziewica
Tuli wstydliwe czoło.
Lekko i wesoło
Igram wciąż, twardą kratę z całej siły trzymam,
A coraz wyżej biegnę — wkrótce naokoło
Księżyc osypię kwiatem. Już oburącz imam
Jego blade promienie, co się snopem trzęsą,
Jako zbielałe kłosy, kiedy długą rzęsą
Mrugają na żniwiarza. Ach, i gdyby jeszcze
Ten nudny, mdławy wietrzyk uprzykrzonem wianiem
Nie targał splotów moich...
Gdyby przed świtaniem,
Przed złotym dnia początkiem jakieś sny złowieszcze
Nie łaziły gromadnie. — Gdyby robak ciebie
Nie dojrzał, nie domacał, toby tam, po niebie,
Przyjemnie było biegać: ale, gdy u kraty
Czarna, wyschła łodyga, jak szkielet wężowy,
Pozostanie, a wkoło zgniłych liści szmaty
Obwisną, to i księżyc osiwiałej głowy
Nie nachyli po wieniec, jeno się rozśmieje,
A pójdzie w swoją drogę — bo też te nadzieje
Dziwne są...
Więc nie czujesz, nie znasz ty natchnienia,
Które zapala moje rozmarzone oczy
Lazurowym[32] płomykiem?...
Słuchaj doświadczenia!
Czy wiesz, jak piszczy robak, kiedy ramy
toczy?
Czy zdołasz wyrachować, wiele czasu trzeba,
By poziomą gałęzią dostać aż do nieba?...
Szaleńczo, sen cię łudzi.
A na twojem czole
Mech rośnie i wyziębia wrzących uczuć dzielność.
Więc i u mnie podobnież?
W ciasnem godzin kole
Braknie miejsca dla jednej, zwanej Nieśmiertelność.
∗ ∗
∗ |
Tu oknem zatrząsł wicher, a jak w miękką wodę
Zapada brzeg podmyty i listeczki młode
Na dnie żyjących roślin brudnym mętem plami,
Tak się stało i w izbie, tak i ze sprzętami
Poczęła sobie ciemność. Czarno, mętno, głucho
Zrobiło się w komnacie, a śmiertelne ucho
Nic dosłyszeć nie mogło, a śmiertelne oko
Nic wypatrzeć — aż za chwilę w oknie
Rozwidniało, i powój, co się piął wysoko,
Obwisły, potargany, w strugach deszczu moknie.
Zresztą wszystko, jak dawniej: lekkie chmury idą
Przez księżyc, a on, niby w dzień Trzech Królów klecha[33],
Białym, miękkim promieniem, jak święconą krédą,
Po drzwiach i belkach pisze, aby stąd pociecha
Na cały rok urosła. Klecha, gdy napisze
Trzy głoski na uszaku, staje w zadumieniu
I osiwiałą głową powoli kołysze,
Niby kolebką wspomnień — a księżyc w milczeniu
Szarą, wełnistą chmurę nasuwa niebawem,
Jakby także chciał dumać, jakgdyby rękawem
Łzy ocierał... W izdebce jeszcze pusto było,
I dziwnie, i półciemno, niby ją wyśniło
Czarodziejskie marzenie, niby jej nie było
Na jawie.
Kto po nocy błędne oko gubi
W rojach gwiazd, kto powiewem woniejącym lubi
Pierś naścieżaj otworzyć, ten niech w dzień ochoczo
Pracuje. Bo gdy światło zetrze mary senne,
Gdy powszednie wrażenia myśli zakłopoczą,
To i życie na jawie, pewne, jasne, dzienne,
Zmartwieje jako odłam wypłowiałej kości,
Na którym niegdyś kwitło ciało i rumieniec
Roztlałe listki toczył. — Tej marzeń słabości
Strzec się trzeba, bo ona, jako potępieniec.
Otumani, i skusi, i nauczy latać
Sokolemi skrzydłami, aby potem wplatać
W rzeczywistości koło, kędy bywa ciasno.
I nudno, i boleśnie. — — Blade gwiazdy gasną,
A czerwonawy płomień, drżąc, do izby wbiega
I rzuca na podłogę szare cienie liści
Ożywionych powojów. Światło się rozlega
Strumieniami po niebie, jakby promieniści
Aniołowie tysiączne miecze wznieśli wgórę
I stanęli na straży — i wędrowną chmurę
Połyskami przecięli.
W izbie pusto było.
Lecz mniej dziwno, mniej straszno, jak się przedtem śniło.
Cud wcielonego ducha to, nie żaden kwiatek
Z rośliniarni światowej; pismo, to opłatek,
Którym łamać się trzeba i od serca życzyć
Dosiego roku prawdy — nie szermować[34], krzyczéć,
Lecz całą siłą działać, działać w taki sposób,
Jako dawny obyczaj, bez wyborczych osób,
Z bogobojną czeladką wieczerzając społem
Na sianie z własnej łąki i za własnym stołem.
Lud ma piewców, a piewca czuły, jak wierzbina,
Serdeczne latorośle ku przechodniom zgina,
I łamią je, i kwilą na multankach[35] z kory,
Bo tętna im potrzeba, bo przy piersiach ziemi
Nassą się zdrowych uczuć i wdziękami temi
Grać muszą, niańczyć sobie. O, to nie doktory,
Nie mędrcy, ale drzewa, co, jak połkną soki,
Gęstym liściem i kwiatem sypną pod obłoki.
Tam pieśń niedługo płynie, niedługo się jąka,
Ale pulsami dzwoni i po żyłach brzdąka
Krzepko, nie chorobliwie, każda myśl wynika,
Jako w pogodny dzionek ptastwo z gołębnika.
A gmin, co jedną ręką szuka dla nas chleba,
Drugą zdrój świeżych myśli wydostaje z nieba!
Dzielny olbrzym! W siermiędze, z promienistem czołem,
Szorstkiemi słowy nuci za karczemnym stołem —
Nie rozbełta się w piśmie, słowo zna, jak krople
Krwi własnej, w której stoku, jak bogunki w Gople[36],
Pluskają hoże pieśni. Owóż te nieuki,
Ci prostaczkowie, w świątyń bałwochwalczych progu
Niezgięci, niepokłuci cyrklem głupiej sztuki,
Na garści ziemi żyją, ale żyją w Bogu!
My zaś, mądrzy, my, grzeczni, z nauk salon modny
Zrobiliśmy niebawem, zapał nasz wygodny,
Jak ciepło kominkowe, w kości tylko chucha,
Ale nie krzepi serca, nie podnosi ducha.
Napróżno zatem śpiewak pokutuje długo
Tam, gdzie nie wierzą w duchy, tam, gdzie myśl jest sługą.
Karlem, trefnisiem tylko — jej anielskie skrzydła,
Wykręcone boleśnie, pełzną zamiast latać,
A nikt nie spojrzy na nie — a chciwość obrzydła,
Jako skrzydłami drobiu, kał chce niemi zmiatać:
Kał nie z serca, nie z duszy, aby wśród zapału
Czysta była i świeża, — lecz raczej kał z kału.
...Gdym tak mówił, obecni, patrząc od niechcenia,
Zaczęli coś tam szeptać — smak ich podniebienia
(Bo innego nie mieli) mówił, że wyrazy
«Za gorzkie są, niegrzeczne!» Wrzasło kobiet grono
Chórem spojrzeń, a potem słodko tak mówiono,
Że ładne były myśli, świetne też obrazy:
Jedwabnemi słówkami haftowane mowy
Rozdarłem, jak pokutnik — a to im boleśnie,
Im przykro, oni myślą: «Przyszło mu do głowy
Żartować tak niewcześnie!
Lepiej, żeby nam kwiatów poszedł szukać w polu,
Albo żeby już milczał, kiedy taki nudny».
Nudny wprawdzie, cóż robić, kiedy nudny z bolu,
A kwiatów nie chce szukać. Kwiatów? Na cóż kwiatów
Wam, coście świat stworzyli wśród przestrzeni światów
I macie go na własność — nowy świat, obłudny?
...Już nie mogłem się wstrzymać, siałem więc w uczucia,
Zorane do żywego, całą garścią siałem
W prawo, w lewo, gdzie mogłem, ziarna od zepsucia,
Wszystkie, wszystkie, co miałem!
Aż po chwili spoglądam — w izbie tak, jak w dzwonie,
Kiedy mu serce wyrwą: drżąca lampa płonie,
Karty porozrzucane... papierowe twarze
Dam, waletów i serca czerwone — i liście
Winne, wszystko, jak larwy, gdy czarownik każe,
Szemrzą trącone wiatrem, tańczą oczywiście!
Tańcujcie! Z mowy, z pisma, z tych klejnotów ducha
Zróbcie sobie igraszkę — o, na to się zgadzam,
O, to dobrze! — Tańcujcie, póki zlepka krucha
Nie pryśnie — o, tańcujcie! Wszak wam nie przeszkadzam?
A nie ma tu na ziemi żadnej pewnej ściany;
W niebie jego przybytek, szczęśliwy ten będzie,
Kto tam po tem pielgrzymstwie kiedyśkolwiek siędzie.
Kochanowski.
Bawicie się, śmiejecie; skoczne wasze tany,
I oczy pełne ognia, i serca bijące
W siatkę złośliwych wrażeń plątają szatany,
A srebrzyste atłasy i gazy chwiejące,
Zgiełkiem barw, tłumem kształtów, zdradzają pojęcia
O piękności — pojęcia zalotne, szalone,
Jak sny rozmarzonego gorączką dziecięcia,
Jako jesienne liście, wichrami pędzone...
Zaiste, miło patrzeć, kiedy człek w niewoli
Z powagą zapomina, że go serce boli,
Uśmiecha się i patrzy na śmiejących grono,
Ale im nie wydziera chwilek wesołości —
Łagodnie się uśmiecha, jakby go palono
Za prawdę, jakby, zbawion ludzkich ułomności,
Mnóstwo szyderstw i wściekłych utyskiwań mnóstwo
Odepchnął znakiem krzyża, jak pogańskie bóstwo,
I tylko siłę cnoty, tylko czystość cnoty
Na chwilowemi walki nieugiętej głowie
Piastuje świątobliwie, niby promyk złoty,
Blady, drżący, jak skwarem pożółkłe sitowie.
O, bo niedość wyklinać niewczesne pustoty,
Lecz z prawem oburzeniem, jak prorok z aniołem,
Pasować się, dwoiste wycierpieć zgryzoty,
Dwoiste siły czucia podruzgotać kołem —
Na dwa pale wbić serce... Tu słyszeć wesele,
I śpiewy, i pogodne, harmonijne dźwięki,
A tam ostatnią czkawką skrzypiące gardziele,
I łzy, i boleść widzieć; tu miluchne ręce,
Splątane w słodki węzeł, w liturgiczne szczęście,
A tam nie widzieć nawet ani jednej ręki,
Któraby niosła pomoc rozbolałej męce;
I tylko hieroglify niemych cierpień... pięście.
Lecz znowu trudno ludziom, tym chwilowym bańkom,
Odebrać wszystkie blaski, lub nałogiem siwych,
Spowić znowu i znowu nowym oddać niańkom,
Nowym pokarmem nowych wychować szczęśliwych...
Trudno — bo żywot ludzki, choć napozór ginie,
Jednakże treścią bytu najlichszego człeka
W żyły ogólnej myśli przelewa się, płynie,
Kroplę po kropli sączy, kropla w kroplę wcieka.
I każde głupstwo działa, każda mądrość działa,
Jakby na jednej strunie odegrane pieśni,
Trzymają się za ręce, nie różni ich chwała:
Pierwsza wolna od blasków, a drugie od pleśni.
Tak więc człowiek, na miedzy dwóch niezgodnych światów
Tajnym przybity cierniem, kłamie spokój duszy,
Wyciągając się z bólu, niby szuka kwiatów,
I wstyd mu utyskiwać, i żal mu tych chwilek,
Z których każda, jak żwirem zasuty motylek
Nie mogłaby wytrzymać obrazów katuszy.
Więc cierpi za wesele i za boleść razem —
A jakże ostać czuciom, żeby nie skamienić?
Jak zatruć?... Na co zatruć! — Słowo w czyn zamienić,
Nie z płonącą chorągwią, nie z wściekłym obrazem,
Lecz z czynem, z wielkim czynem, jak z oszczepem w dłoni
Lub z palmą — iść, nie ufać ni trwodze, ni słowu,
Nie starać się, by wawrzyn załechtał po skroni,
Lecz pragnąć, by cierpiący rozśmieli się znowu.
Śmiało, młodzieńcze, chociaż przepaść bliska,
A niebo gromem odzywa się nowym!
Z nieuchronnego wynijdziesz ogniska
W wieńcu, gwiazdami iskier brylantowym,
I kataraktę niewstrzymaną w pędzie
Przejdziesz, choć trwalsze unosi kamienie;
Strącony z góry głaz cię mijać będzie,
Warcząc opodal, jak bezsilne szczenię.
A ty, sam jeden śród żywiołów bitwy,
Ani o błahy zawołasz ratunek,
Ani płaczliwie ponowisz modlitwy,
Które przed burzą miałeś za kierunek,
I, poświęcenia silny talizmanem,
Gdy inni, wiosła opuściwszy, klęczą,
Ty, z zapienionym walcząc oceanem,
Grzywę mu dłonią ujarzmisz młodzieńczą.
A choćby nawet ciemne gardło morza
Rozwarło otchłań, wiecznie chciwą żéru,
Jeszcze w obłokach błyśnie ręka boża,
Abyś się chwycił i wydostał z wiru.
Śmiało więc zdążaj ku przeczystej cnocie!
Jeśli zaś burza wyrwie ci wawrzyny,
Myśl wskrzeszać będzie naśladowców krocie,
A w posąg własne skamienieją czyny.
O, miło jest patrzeć i dumać o świcie,
Gdy rosa po krzewach szeleści taktami,
A powiew okienkiem, jak anioł skrzydłami,
Do chaty wonności nagarnia obficie.
I gołąb pod strzechą, różowy swój dziobek
Za pióra bieluchne zatknąwszy, spoczywa,
I dzielny bułany, przyległszy pod żłobek,
Nie czuje, jak złota strumieni się grzywa.
I szabla na ścianie stalistem półkolem,
Jak nowiem księżyca, bladawo jaśnieje,
I puchy krwią przylgłe na berle sokołem
Uleciećby chciały, gdy wietrzyk zawieje.
A sercu tak miło, pogodnie, pieściwo,
Jak pierwszej jaskółce, gdy z wody wyleci,
Zielone nadbrzeża obiega co żywo
I szuka, gdzie bratni fijołek zaświeci.
O! wtedy rój marzeń pół czarny pół biały,
Jak skrzydło bociana, proporzec wiosnowy,
Rzewliwem ruszeniem, wiewając z nad głowy,
Ostrzega, że jeszcze goreją zapały.
Zapały te blado-różowym płomykiem,
Jak błędną iskierką, jak leśnym gwoździkiem,
To kwitną, to giną, to znowu się wznoszą,
Nie wiedzieć dlaczego szafują westchnieniem,
I śmiechów się strzegą, i łzami się roszą:
Pracują, by nazwać je kiedyś — wspomnieniem.
Wspomnienia tych chwilek, to lube siostrzyce,
Co ścisną za rękę i wezwą na gody,
A miodem pradziadów zmąciwszy źrenice,
Ułudzą powabem rodzinnej zagrody;
I będą ci starców z siwemi wąsami,
I będą ci kraśne przedstawiać dziewoje,
Aż wreszcie, takiemi zamarzon wiedźmami,
Łzy sobie nad wszystkie podobasz napoje.
Lecz, kiedy znów inne wspomnienia szalone
Przylecą do serca, jak krucy do jadła,
A dzioby rozdarte i gardła czerwone
Zagrają — o, wtedy przepadła, przepadła.
Zginęła moc życia, bo tłuszcza zajadła,
Jak mszyca na liściu, na sercu osiadła.
∗ ∗
∗ |
Aniele! Ty, który nad śpiącym człowiekiem,
Jak baszta obrończa z marmuru białego,
Jaśniejesz, — lub kwiatem liliji, jak mlekiem,
Sny słodkie, sny lube przywabiasz do niego —
Aniele, ty sprawuj nad nami zwysoka!
Ty mary bolesne porażaj skinieniem,
Bo biedni my, niknąc dzień po dniu z przed oka,
My, ludzie, — zaledwo jesteśmy wspomnieniem.
20 marca 1841 r.
Witaj, nadobne dziewczę, co w niedzielny ranek
Długie pacierze mawiasz, cicha, jak baranek
Na chorągwi kościelnej. W każdym kącie chaty
Żyjąca świeżym czynem, tu, na prostym stole,
Zmyte naczynia stawiasz, jak po deszczu kwiaty,
Tam znów, wilgotny piasek w złotem sypiąc kole,
Szarą podłogę krasisz, maisz tatarakiem,
Ażeby wszystko było wedle tej pogody,
Która-ć na czole świeci. Ty z domowym ptakiem
I z kwiatem, co na szybach gęste liście wspiera,
Zawsze masz coś pomówić, a jak w toniach wody
Cichy brzeg mchem zielonym cicho się przeziera
I polotnym obrazem nęci wzrok w odbiciu.
Tak i myśl twoja póty, póty w sercu wzbiera,
Aż mimowolnym czynem odbije się w życiu.
Twoje myśli są w sercu, twoje serce w domu,
I dom bez serca twego byłby tylko drewnem,
Jak drewno, znikłby w próchnie lub uściskach gromu
Rozpłakałby się może, lecz nie czuciem rzewnem,
Jedno tym głosem ducha, co pod mokrą korą
Długo, cieniuchno piszczy, kiedy drewka gorą.
Miłość twa, jak jagoda, sama w usta płynie,
A uścisk szorstkiej dłoni, lubo nie światowy,
Jednakże taki pewny, żeby nie dziewczynie,
Lecz wojakowi przystał. Ty nie łamiesz głowy
Nad strojem, jako brzoza, co się nie kłopocze,
Czy ją śnieg brylantuje, czy ją wicher krzywi,
Bo, gdy da Pan Bóg dożyć, bocian zaklekocze,
Wszystko się razem znajdzie, wszystko się odżywi.
Warszawa, 11 maja 1841.
I wlano w ciebie duszę nie anielską, czarną,
Choć białym włosem strzępisz wybujałą szyję[40],
I wzdrygasz się w prawicy, wypalonej skwarną
Posuchą, a za tobą długie żalów chryje[41],
Albo okrągłe zera, jak okrągłe grosze,
Wtaczają się w rubryki[42] zaplecione giętko,
Jak zrachowane jaja, kiedy idą w kosze
Ostrożnie i pomału. — Czasem znowu prędko
Nierozerwany promień z ciebie głosek tryska,
I znakiem zapytania, jak skrzywioną wędką,
Łowisz myśl, co opodal ledwo skrzelą błyska...
O pióro! Tyś mi żaglem anielskiego skrzydła
I czarodziejską zdrojów mojżeszowych laską!
Tylko się w tęczowane barwiąc malowidła
Nie bądź papugą uczuć, ani marzeń kraską[43] — —
Sokołem prawem wichry pozagarniaj w siebie,
Nie płowiej skwarem słońca i nie ciemniej słotą,
Dzikie i samodzielne, sterujące w niebie,
Do żadnej czapki klamrą nie przykuj się złotą.
Albowiem masz być piórem nie przesiąkłem wodą,
Przez bezustanne wichrów i nawałnic wpływy,
Lecz piórem, którem ospę z krwią mieszają młodą,
Albo za wartkie strzałom przytwierdzają grzywy.
Burzę, co w głębi serca żywot nam pustoszy,
Zowią oczarowaniem sławy i rozkoszy;
Ot cierniowa to rozkosz! opłakana sława!
B. Z.
Żegnam was, o lube ściany,
Skąd, dziecinne strzegąc łoże
Chrystus Pan ukrzyżowany
Promieniami witał zorze.
A i dzisiaj, choć dokoła
Pasorzytne pną się zioła,
Z ziół i pustek krzyż bronzowy
Błogosławi mi na drogę. —
Ostatni to sprzęt domowy,
Który jeszcze żegnać mogę,
Sprzęt domowy i grobowy...
Żegnam także i was, szyby,
Tęczowemi lśniące blaski;
Do rodzinnej wy siedziby
Tak potrzebne jak obrazki
I tak święte jak szkaplerze.
Przez was pierwszy raz ujrzałem
Wieś i niebo, przez was wierzę,
I tak wierzę, jak widziałem...
Wieś i niebo, dwa pojęcia,
Które ranny brzask umila,
Były dla mnie, dla dziecięcia,
Jak dwa skrzydła dla motyla.
Wsią i niebem żyłem cały,
O nich skrzydła mi szumiały.
A, kłos złoty biorąc z ziemi
I kłos słońca, promień złoty,
Wierzchołkami związanemi
W tajemnicze wiłem sploty
I bujałem nieujęty,
I bujałbym tak na wieki,
Lecz łza w swoje dyjamenty
Zakowała mi powieki
I strąciła w przepaść nocy.
A ciążyły te okowy
I ciążył mi chleb sierocy,
Przełzawiony, piołunowy.
Chleb sierocy, smutna dola,
Opuszczony dom i rola...
Potem sfinks, nauką zwany,
Roztoczywszy obszar skrzydeł,
Hieroglifem zapisany,
Do zgubniejszych gnał mię sideł.
A patrzyłem w skrzydła jego,
Jako w zwój pargaminowy:
Jak w rozwartą księgę złego,
Tajemnemi bitą słowy.
I dojrzałem słów ubóstwo
Wśród czarnego głosek stada,
Co, jak wielkie kawek mnóstwo
Boju myśli plac osiada
I odleci, a zostanie
Blada kość i piasek blady.
Smutne grzechu panowanie,
Marna rzecz i marne ślady.
Potem jeszcze świat wesoły,
Bo wesołym się być mniema,
I ci ludzie, pół-anioły,
Gdy aniołów całych niema.
Potem jeszcze miłość czysta,
Umarłego cień rycerstwa,
Za urocza i za mglista,
By w nią wierzyć bez szyderstwa.
Potem jeszcze przyjaciele
Litościwi i oszczerce,
Co na złe lub dobre cele
Odważają się mieć serce.
Ci i tamci równie biedni,
Tem nad zwykłą stojąc rzeszą,
Że, gdy znudzi świat powszedni,
Dokuczają albo cieszą.
A to w snach przedpołudniowych
Miło widzieć, w snach młodości,
Że bez celów rachunkowych
Udzielają — chociaż złości.
Biedni ludziel! — niech im cnota
Rozpromieni noc żywota.
Cóż więc jeszcze dodać mogę,
Bym zapłakał, idąc dalej?
Spojrzę oto na podłogę:
Kędym pełzał, pełza szaléj,
Kędym dumał, krzew pamięci
Lazurowem błyska okiem,
Jak ci młodzi wniebowzięci,
Dumający za obłokiem.
I krzyż tylko zardzewiały
Na wezgłowiu mchów zielonych,
I te szczątki, co zostały
Z szyb tęczowo przepalonych,
I ta myśl, i te wspomnienia,
I weselszych przeczuć tysiąc,
Zwitych w tęczę odrodzenia,
Którą Twórca raczył przysiąc
I zaklinał się na siebie,
Że znów góry wyjrzą z głębi —
A obłoki stały w niebie,
Jak trwożliwy rój gołębi,
I świat cały się odradzał,
I znów słońce wyszło z chmury,
I znów księżyc się przechadzał
Łabędziowy, jasnopióry...
Gdy zaś, wedle słów Jehowy,
Siedmiobarwna niebios wstęga,
Jako świt popotopowy,
Dotrzymuje, co przysięga —
Może również, kto wie, może
I ta moich przeczuć tęcza,
Wysnowana w imię boże,
Uskuteczni, co zaręcza.
Może — tak, lecz, jeśli burza,
Nim się jasne barwy sprzędą,
Wszystkie nieba pozachmurza,
Które tylko są i będą?
Jeśli nawet sfinks nauki
Marnym się okaże płazem:
Mamże, w szare strącon bruki,
Dla spokoju zostać głazem?
Mamże, ojców tłocząc kości,
Wołać głosem znikczemnienia:
Witaj mi, obojętności,
Ideale doświadczenia!
Nie, choć piorun po piorunie
Gorejące wstęgi wije,
Ja w spienionych walów runie
Zakrwawioną pierś obmyję...
Pierś obmyję lub rozbiję..
Nim zaś z czuciem Haroldowem[44]
Cisnę się w to groźne morze,
Pożegnajcież starem słowem:
Szczęść ci Boże!...
I ty w szpitalu zakończyłeś życie,
Od nieudolnych zrozumiany głazów,
Co ludzi jeszcze nauczają skrycie,
Zaledwo echem twoich brzmiąc wyrazów,
Twojego serca powtarzając bicie —
I ty w szpitalu z trosk umarłeś! Smutno!
Jakgdyby głazom tylko wierzyć można,
Jeśli je dłuta w kształt szlachetny utną
I zaopatrzy jaka myśl pobożna
W kamienny pacierz...
Tyś ów pacierz zmówił,
A jeszcze sięgasz, kędy zenit[45] jego
Kolumnę gmachu przeszedł gotyckiego
I pod stopami Pana wieniec uwił[46].
Z twoich to ramion latoroślą wzbity,
Zaowocował w grona świętych twarzy,
Nie jako rzeźba, lecz jak hymn lewity[47],
Trzymającego przednią straż ołtarzy,
Wylany z duszy, nie zaś stalą ryty.
Kto go nie widział, komu nie padł cieniem
Na całe życie, jako wątek marzeń,
I z tajemniczem nie ochmurzył drżeniem
Lazurowego tła doczesnych zdarzeń,
Ten ani może błędną widzów drogę,
Opuszczających próg kościelny, cenić;
Gdziekolwiek bowiem zrazu stawisz nogę,
Zdaje się jeszcze łuk za łukiem cienić —
I jako prorok, obudzony świtem,
Nie mogąc rychło zbyć drabiny sennej,
Oczarowanem zbłąkasz się korytem
I jeszcze wrócisz hołd powtórzyć lenny.
O wielki mistrzu! Słusznie zginasz barki
I na ramionach własne pieścisz dzieło,
Gdy oto widzę wedle błahej miarki
Nie ocenili, co ich prześcignęło:
Samemu tobie zostawując brzemię
Zniesienia siebie — boś opuścił ziemię.
O wielki mistrzu! Tyś dał innym przykład,
Ku jakim szlakom mają zdążać sami,
Niech tylko pojmą, biorąc czyn za wykład,
Cherubowemi wznosząc się skrzydłami
Nad liść wawrzynu, łzę i szyderstw węża.
Niechaj się ku nim oglądają zgóry
Z ewangeliczną łagodnością męża.
Ty nawet przebacz, jeśli z widzów który,
Jerozolimskie naśladując córy,
Gdy w grobie Pana oglądały płótno,
Westchnie — a puste zawtórują mury:
«I ty w szpitalu z trosk umarłeś!
Smutno!...”
Norymberga, d. 20 października 1842.
Nad Capuletich i Montekich[48] domem
Spłukane deszczem, poruszone gromem
Łagodne oko błękitu
Patrzy na gruzy nieprzyjaznych grodów,
Na wywrócone bramy do ogrodów
I gwiazdę zrzuca ze szczytu.
Cyprysy mówią, że to dla Juljety
I dla Romea łza ta z nad planety
Spada i w groby przecieka;
A ludzie mówią, i mówią uczenie,
Że to nie łzy są, ale że kamienie,
I że nikt na nie nie czeka.
Florencja, 1844.
Na pismo moje garść obcego piasku,
Na północ wiele, wiele rzucam myśli,
Żeby ci posłać cały świat w obrazku
I uogólnić, co się dniowe kréśli:
To z ziemi, którą ujuczyłem głoski,
Z onego pisma mało-większej wagi
I z onych myśli, co, jak atom boski,
Zdają się ciemne żegnać sarkofagi[50],
Przez ludzki nałóg glob utoczę drobny
I puszczę na świat — niechby wrzał osobny!
Atomów władcy, marzeń wodze nikłych,
Z dzielnicy naszej cieszmy się i rządźmy!
Nadzwyczajnego wiele jest u zwykłych,
Popatrzmy w niebo, tam górnymi bądźmy,
A ręce w zwyczaj ujarzmiwszy — prządźmy!
Na wielką ucztę do górnego sklepu,
Mało jest, ktoby wszedł jak Eljasz prorok.
Płomiennej osi nie z onego szczepu,
Co wiosna rodzi, zima trzebi co rok,
Lecz z tego krzesać, rosnącego w jasność,
Co Panu winien, że nie może zgasnąć.
Bo nie zginęło żadne utęsknienie,
I żadna boleść nie przewiała marnie,
I żaden uśmiech błahy nieskończenie;
Jest taki anioł, co skrzydłami garnie
I śmiech i boleść, i to niedotkliwe
Człowieka chaos bierze w dłoń, jak żywe.
A droga taka jest na wieże życia,
Że wiele szczeblów idzie coraz wiotszych,
Jaśniejszych coraz, przezroczystszych, złotszych,
Jak różne sny są, różne serca bicia:
A który szczebel dłonią witasz chciwie
I obłokowe czujesz w nim widziadło,
Nogami zdepczesz, stojąc na łuczywie,
Bo już ci skrzepło, w rzecz się ścięło — zbladło.
To rzeczy dola — wielem widział rzeczy...
Młodości dola — sny kochałem ciemne;
Z tych jedne były mdłe i nie do rzeczy,
Jak kwiaty — drugie, lekkie i nadziemne,
O trzon łodygi wyższe kału. Z mleczy,
Co po urwaniu perłą wzeszły białą,
Mniemałem słodycz wyssać — jakże mało!
A jam się otruł... wiesz, że byłem struty?
(Wspomnienie równą ma trucizny siłę).
Co teraz powiem, będzie złe i zgniłe
I szkieletowe, jako ptak zepsuty,
Co z nieba zleciał, wietrznym zwiany słupem,
I we mrowisku się przewala — trupem.
............
Z miłości szydzić, mszcząc się na uczuciu,
Albo teoryj kilka zimnych złożyć,
Jak kilka głazów na bożnicę Psuciu,
I młode serca ziębić lub ubożyć;
To jeszcze kochać, jeszcze być zalotnym!
A czemu nie chciał boski ogień służyć,
Starać się iskrą lub płomykiem błotnym
W niewiadomości ciemnych dróg przedłużyć —
Lecz być wesołym, ile ludziom wolno,
I tyle smutnym, ile ludzie muszą;
I widzieć jasno, jak te różę polną
Dla kilku kłosów nieobacznie kruszą,
I jeszcze mniemać, wierzyć, że tak muszą...
(Do świata, który-ć obiecałem stworzyć,
Był piasek listu, myśl i przestrzeń drogi,
Lecz mógłżem sądzić, że łzę trzeba włożyć
Dla prawdziwości bytu czy przestrogi?)
Mówiono do mnie: «Szczęście na tym świecie
Wtedy jest tylko, gdy nieszczęścia niéma».
Odpowiedziałem: «Czemże słońce w lecie,
Co otwartemi patrzy w świat oczyma?
Czy to jest doba, kiedy cieniu niéma?»
Mówiono do mnie, acz innemi słowy,
Że z zapomnienia byt powstaje nowy.
O słodki bycie! W szczęścia niepamięci
Kiedy się tobie przypatruję bliżej,
Ty — bez uczucia, wolny trosk i chęci —
Zdajesz się wszego człowieczeństwa wyżej.
Jeżeli jesteś — jeśli czuwasz?... Bycie!
Co ani zbawić ani umiesz zdradzić,
Dlategoś stanął na doświadczeń szczycie,
By nie umierać z nami, ale radzić.
Przeklęte rady!...
Jeszcze, jeszcze — może
I na tej ziemi, choć jest kału stekiem,
Znajdzie się kilka rzeczy wielkich: morze,
I to, co mędrcy nazywają wiekiem,
I pączek róży, wreszcie grób, a przed nim
Wszystko, co śmieszném zowią i powszedniém,
I to, co wielkie nosi imię, wszystko!
I cała ziemia wielką jest artystką.
Artyzmu ziemi byłem zwolennikiem,
Na wielkie morze i dziś patrzeć lubię,
Na pączek róży także, lubo z nikim,
I w doczesności się pijanej gubię,
Nie śmiejąc wiekiem nazwać i osądzić,
Że taki ogrom czasu można błądzić.
A w grobie moim widzę podobieństwa...
Bo jakże mało będzie ze mnie: popiół,
Ni to radości godła, ni męczeństwa,
Ni tego słowa nad grobowcem: «dopiął!»
Ni róży polnej, — nic, krom jednej z wiela
Tajemnic Pańskich znaku Zbawiciela.
Ludwiku, tobie zwykłem był spowiadać
Niedokończonych mar ogromne dzieje.
Widziałeś skrzydła — przyszło mi upadać,
Lecz jeszcze upaść nie jest czas — i dnieje —
I widzę obłok z runem bardzo białém;
Jeżeli ten jest, bracie, będę stałym.
Jak mało rzeczy pewnych jest na ziemi!
Na każdą słodycz można rzucić prochy,
Na boleść trudniej, lecz się złączy z niemi.
Obiedwie córy z jednejże macochy,
I obie ku nam lecą z uściśnieniem,
Jak pokrewieństwo — czem? Niezrozumieniem.
A jednak ziemi kląć nie będę wcześnie,
Stanę się dla niej, czem się dla mnie stała;
Nie jestem duchem, więc się czasem weśnię
I kilka moich dni odrobię z ciała,
Z umiejętności tak kosztownej, trudu,
Co ludziom wschodzi, kwitnie mimo ludu.
Że w rzeczach, które człowiek przedsiębierze,
Jest pewna cząstka, pewny cień własności,
To moją będzie myśl o zgasłem «wierzę»;
Bo odwyknąłem w szczęście mieć ufności,
Bo z wiarą w jesień, tem północy godłem,
Na każdy listek patrzę... Bo się zwiodłem!
Co tobie powiem i co właśnie piszę,
Co ukleconym zowię sfer obrotem.
To jeszcze starczy na czas, nim usłyszę
Anioła, wielkim mówiącego grzmotem.
I dnie opuszczać będę, jak klawisze,
Kiedy je smutny dotknął z nawyknienia,
A nie śmie ciszy zbudzić — i — cierpienia.
La lucerna del mondo; ma da quella,
Che quattro cerchi giunge con tre croci,
Con miglior corso e con migliore stella
Esce congiunta, e la mondana cera
Più a suo modo tempera e suggella.
Dante «Paradiso».
— Wszystko mi tu łamkie, kruche,
Gdzie obrócę dłoń, ruina.
Wieją wiatry na posuchę,
Na posuchę ilknie ślina.
We mnie, w świecie, grób: dwa słowa!
Umiem trzecie...
Grabarzowa
Dłoń żelazem je dokończy.
Potem dziady w chór zanucą,
Może w czarnej kto opończy
Przyjdzie, słowo z piaskiem rzucą,
Boleść z szatą, a w dwa roki
Kwiat się rzuci modrooki,
A w pięć roków dąbek, potem...
At, czy warto marzyć o tem!?
Był to niby sen burzliwy,
Niby konia dano dziecku.
Drży, koleba się u grzywy,
I koń zasię po turecku[52]
Wre, a zdala pisk cięciwy
I szum wielki, niby grają.
Cień z chorągwią rozwiniętą:
Niby miasto zdobywają,
Miasto cieniów, niby wzięto...
Spoczywają:
I cień przewiał...
Jak chorągiew jego mglista:
Dziecię, młodzian, starzec zdrzewiał
I rozesnuł się do czysta,
By ów niegdyś rdzeń żywiczny,
Co był drzewem, potem statkiem,
I zgnilizna; ta ostatkiem
Przewionęła w mgle ulicznej.
— Oj, zapłakałbym nad kwiatkiem,
Nad błękitnym, ze złotemi
W oczach gwiazdki, i nad temi,
Co mi w życie go uwili,
Ale niema ich...
Czy byli!?...
— My tak sobie marzym z dziadkiem,
Jak samotny gracz, i gramy
W serca dumań, króle, damy,
Potem gramy w śmiech, że dziwno
Grać o życie: jeśli grzywną
Czas, i jeśli... tylko gramy!
Oj, zapłakałbym nad wami,
Że to prochów macie państwo;
Ale błędom od kolebki
I jam przysiągł na poddaństwo,
A szukając raz odczepki
W pompejańskim aż teatrze,
Z wysokości dziejów patrzę
Na rzecz ludzką...
Jakie zlepki!!
Czcza znikomość z arcydzieły
Wraz, by siostry dwie, stanęły:
Jedna pustą ma łzawicę
I wzrok pusty, jak Niobe[53];
Tylko czasem błyskawice
Zaczerwienią tę osobę,
A deszcz łzami skąpie lice.
Na etruskiej lampie druga,
Acz z powabem muzy greckiej,
Wzrok oparła; i nie sługa,
Bo z ateńskiej krwi szlacheckiej;
Lecz zniewoli ją do pługa
Świat i nowy duch kupiecki!
— Proch — a wawrzyn w proch idący,
I czas, górą się niosący...
— Myśl — a fala tej otchłani,
Co dna nie ma, ni przystani:
Byt — a wielkie bytów morze,
Oceanów zdrój żywotnych,
Gdzie myśl kąpie się i z błotnych
Dróg ku tobie wraca, Boże!
To rzecz ludzka...
W Pompei, 1844 lata.
Ecclesiastes, 13. I.
Do arku[54], który służy za Pompei bramę,
Wiedzie ulica grobów, niby cmentarz długi;
A groby są rozlicznych kształtów — jedne same,
Udzielnych groby osób; inne mieszczą sługi,
Gladjatory, aktory; inne rodom całym
Poświęcone... I są to budowle kamienne.
Często sklepione, z wnijściem i siedzeniem małem,
Gdzie miło jest upały oszukiwać dzienne...
Takim jest grób kapłanki Mammji, krągła nisza
Z kamienną ławą, wklęsłość obchodzącą murów.
Tam siedząc, radowałem się, że taka cisza!...
Zaiste, jeśli w ścisłe atomy marmurów
Przenika istność jaka, od śmiertelnych lżejsza,
I błądzi tam po śnieżnym labiryncie głębi,
To radość jej w upały musi być niemniejsza...
Jest bowiem chłód wilgotny i ten, co nie ziębi,
Ale obejma zewnątrz świeżością młodzieńczą
I czyni, że nie dziwisz się piersiom z marmuru,
Ani bluszczom, co, chodząc po nich, czoła wieńczą...
W tymto chłodzie usiadłem pod wklęsłością muru.
A gdy usiadłem, myśl ma błądziła około
Bani onej, o której mówi Jonasz prorok,
Że dał ją Bóg, aby mu ocieniała czoło.
Zaiste, bań podobnych tyle rośnie co rok —
Myśliłem — a gdy robak, zarówno stworzony,
Dostanie się przypadkiem wewnątrz bani onéj,
To nuż się swarzyć z Twórcą!...
I smutno mi było,
Że się o banię nieraz z mym Aniołem-stróżem
Kłóciłem i że ludzkość — nie paniątkiem bożem.
To gdy myśliłem, coś się obok poruszyło,
A skorom się obejrzał, spostrzegłem na ławie
Tuż siedzącego męża z fizjognomją miłą,
Lecz miłą, jak się równej nie spotyka prawie.
Wysoki był, w ramionach szeroki i w czole,
A włos miał krótki, dobrze osrebrzony wiekiem,
Na piersiach rodzaj płaszcza szytego w półkole
I upiętego klamrą z zakrzywionym ćwiekiem.
Spokojnie siedział, dwoma pierwszemi palcami
Trzymając się za brodę. Dalej od drzwi grobu
Upadał cień, jakoby ktoś szedł usiąść z nami
I wstrzymał się. Zaprawdę — nie czekałem obu.
Wszelako, że mój sąsiad oblicze miał słodkie,
Nie wstałem z miejsca innej szukać samotności,
Ale jak dziewczę, które z sobą gra w stokrotkę,
Skubałem liść, nie patrząc na tych jegomości.
Wtem sąsiad mój, wskazując na cień, rzecze: «Czeka,
Poeta czeka...» Na to ja: «Gotowy-m, panie,
Ustąpić miejsca...» Lecz on z uczuciem człowieka.
Któremu się podoba w danym zostać stanie:
«Zaniechaj» — rzecze — «czeka nie miejsca, lecz chwili,
W której się spotykamy i teraz, jak dawniéj,
Kiedyśmy tu za czasów oddalonych żyli...»
Na to ja, myśląc, że są męże jacy sławni,
Wróceni z grobów, bardzo uczułem się lichym,
I nie wiedziałem dalej, jak ciągnąć rozmowę,
I czyli ciągnąć, albo pozostawać cichym...
Ciekawy byłem — dobrze starca uważałem,
Mierząc profil z znanemi biusty[55] wielkich ludzi.
Myśliłem spytać, ale, spytać chcąc, drżałem.
Że jest jednakże drżenie, co odwagę budzi.
Więc, skubiąc liść mój: «Panie», rzekłem, «radbym wiedzieć,
Z kim szczęście mam zamieniać słowo i tu siedzieć?»
A on mi na to: «Zwano mię miasta konsulem,
Przełożonym, jeżeli chcesz, to niby królem;
Bo nie wiem, jak się godność ta dzisiaj tłumaczy,
Imię zaś moje Balbus... Również gość niech raczy
Zamienić to zwierzenie...» Więc ja rzekłem: «Cieniu,
Dosyć będzie, gdy powiem, że jestem z narodu,
Któremu żywot cieniów w pół-śnie, w bezimieniu
Nieobcym jest, że przeto nawykłem od młodu
Sposobu bycia, który nie zacięży tobie...
To zaś wiedząc, cóż mówić zresztą o osobie!?»
Więc on, na ławie miejsca oszczędziwszy sporo,
Podniósł rękę, wołając: «Poeto, siądź z nami!...»
I wszedł młodzian ów krokiem stanowczym, lecz skoro,
A oczy miał jakoby przeciążone snami,
Podeschłą skroń, żółtawy wieniec, laskę w ręku,
Ni to, ażeby wesprzeć krok, ni to dla wdzięku,
Lecz jako człowiek, gałąź łamiący w podróży,
Żeby ją w pierwszej lepszej porzucił kałuży.
Tak wszedł i usiadł. Balbus rzecze: «Gościa mamy».
Na co poeta: «Dobrze!», a ja: «Więc się znamy».
A on: «Dom mój do dzisiaj pokazują codzień,
I pustkę tę daleki ogląda przechodzień,
I w najtajniejsze wchodzi rozwalin zakątki,
A przecież imię rzadki zaznał dla pamiątki...»
To mówiąc, laską ziemię ruszał nieprzytomnie,
Nie do Balbusa mówiąc dalej, ani do mnie:
«Imię?... Medal, którego zazdrość lewą stroną,
A prawą kropla potu, łez, lub krwi, z koroną...
Medalem rzucam (tutaj laską zlekka rzucił)
I patrzę, którą stroną światu się obrócił...»
Tu począł ziemię nogą ruszać nieprzytomnie,
Nie do Balbusa mówiąc dalej, ani do mnie:
«Grekiem będąc, ja chciałem przez serce narodu
Przewiać, jak pieśń, jak akord harmonji[56], a imię
Na rymów rym, na koniec zostawić rapsodu...[57]
Jak nebulosy[58] one w przestrzeniach olbrzymie,
Obejmujące wiele gwiazd przejrzystą szatą,
Gdy każdą grzywą trzęsie promieni bogatą
I za nic ma, ma za czczość ciało, w którem płynie,
Tak chciałem, by z imieniem mem stało się w czynie.
Nie chciałem być, lecz bytów harmonję pić wieczną;
Nie chciałem iść, lecz drogą rozesłać się mleczną...
Nie chciałem mieć imienia, to jest mieć je chciałem,
Ilem go nie osłaniał, ile je zszarzałem!...»
Tu począł ziemię nogą ruszać nieprzytomnie,
Pół do Balbusa mówiąc dalej, a pół do mnie:
«Pomnę, że gdy kolonji tej podniosłem czoło,
Tak, iż o zaburzeniach wieść latała wkoło.
Wieść, sama z siebie wnętrznem poczęta dojrzeniem,
Nie żyłem więcej w domu, lecz pod arkad[59] cieniem,
Na grup patrząc akcenty, coraz bliższe chwili,
W której się w akcent wszystkość żywota przesili —
I byłem jako Jowisz...
«...Aż jednego razu
Z za miasta wracam, kędy czytałem Platona,
A myśl mam jako deskę świeżego obrazu,
Którą ku słońcu malarz zwraca, gdy dokona,
Jaskrawą, lecz niezgrabnie trzymać się dającą...
«Tak idę z myślą, niby obraz świeży schnącą...
I dochodziłem, gdzie dziś po złamanym murze
I po kolumnach poznasz Izydy[60] podwórze.
Zielone było wiosny szmaragdem i puste —
Na wschodach stał leniwy klucznik z winnem gronem,
Rwąc ziarna i rzucając w śmiechu na rozpustę.
Gdy tu, owdzie ibisy ze skrzydłem czerwonem,
Z wygiętą szyją, z ciemnej wzlatując zieleni,
Wieszały się po jasnych marmurach przedsieni...
Szmaragd trawy, czerwoność ptaków, miejsca cisza
Sprawiły, że spocząłem, kąpiąc wzrok strudzony,
Jak muzyk, ostatniego gdy dotknął klawisza
I spoczął na nim, duchem całym zachwycony,
I nie wie już, czy goni wibracje[61] odległe,
Słuchowi śmiertelnemu więcej niepodległe,
Czy wraca ciałem w spokój materji, czy marzy?...
Tak byłem — nagle gęsto poczułem na twarzy
Sypany mak, a zdala piorunów deszcz głuchy...
............
I czucia te, co bolą, gdy przechodzisz w duchy...
Taki to, łowisz ze mnie!...»
To rzekłszy, poeta
Znikał zwolna, jak w błękit tonący kometa.
A Balbus jemu mówił z spokojem człowieka,
Co kończy czytać, pewny, że lampa nie czeka,
Lecz wiedząc, ile jeszcze palić się powinna...
............
«Konsulem będąc, znałem, co jest prawda gminna,
I jakie wrzątki, jakie rozruchy się szerzą;
Sprawować więc, jak bóstwa ręka dobroczynna,
Myśliłem. Wagę oną z gwiazd, co czasy mierzą,
Na łasce mojej nieraz trzymać mi się zdało,
I bez liktorów[62] miejsca przechodziłem gwarne,
Jak który bóg, nietkliwe narażając ciało
Na mdłe zamachy, znane podstępy i marne...
Poważna wzgarda rzeczy gminnych szła przede mną,
«Na bok!» wołając, — pewny mąż i konsul ze mną.
Tak szedłem raz, gdzie konia opodal trzymano,
Bo właśnie miałem zwiedzić odległe więzienie,
A dzień był piękny, ludzie, pocztę widząc znaną,
Wylegli z krzykiem: «Balbus niech ma powodzenie!»
Co ja prawicą wgórę wzniesioną dziękczynię,
A lewą cugli sięgam... Powietrze złociste
Owiało mię, rąk chmurę widziałem w lawinie,
I różnych świątyń różne chóry uroczyste,
Tu, tam błyskawicami z cieniu wyrywane.
A koń mój szalał, w bruki bijąc coraz ciszéj,
Jakby na błonia wchodził wciąż zasypywane,
A ja — milczałem, czując, że nikt już nie słyszy...
«I stało się, że nagle poznałem na twarzy
Sypany mak, a zdala piorunów deszcz głuchy,
Ciemność, która jak ogień obejma i parzy,
I czucia te, co bolą, gdy przechodzisz w duchy...
Taki to Jowisz ze mnie!...»
...To Balbus rzekł. Potem,
Znikając, zwolna łączył się z poety cieniem,
Jak włókna dwu obłoków, w jeden spartych grzmotem
I osrebrzonych jednym księżyca promieniem
I znikli...
Tu ciceron[63] sny mi przerwał tkliwe,
Mówiąc, że nas czekają osły niecierpliwe.
Jeżeli kiedy płatne serca dzwonów
Leniwo zadrżą, echo porwie jęki
I do wesołych rzuci je salonów,
Ty westchnij! Smutek uzalotnia wdzięki...
A jeśli karta będzie pogrzebowa
Po rogach ulic czernić się z nazwiskiem,
Ty odwróć oczy; wraz podąży nowa,
Oczekiwanem ciesząc widowiskiem.
A jeśli w cmentarz się zapuścisz głuchy,
Ku ziemi czoło chyląc zamyślone,
I zerwiesz listek, niźli będzie suchy
Pamiętaj, proszę, przegrać go w «zielone».
Kto wygra, jeśli te powtórzy słowa,
Dla jakich miałem nieprzyjaciół wielu:
Nie szukaj świata, kochaj i... bądź zdrowa...
A za umarłych módl się — po weselu.
Pisałem we Florencji 1844 r.
What do you read, my lord?...
Ham. — Words, words, words!
Shakespeare[64].
Źle, źle zawsze i wszędzie
Ta nić czarna się przędzie:
Ona za mną, przede mną i przy mnie,
Ona w każdym oddechu,
Ona w każdym uśmiechu,
Ona we łzie, w modlitwie i w hymnie...
Nie rozerwę, bo silna,
Może święta choć mylna,
Może nie chcę rozerwać tej wstążki;
Ale wszędzie — o, wszędzie,
Gdzie ja będę, ta będzie:
Tu w otwarte zakłada się książki,
Tam u kwiatów zawiązką,
Ówdzie stoczy się wąsko,
By jesienne na łąkach przędziwo:
I rozmdleje stopniowo,
By ujednić nanowo
I nanowo się zrośnie w ogniwo.
Lecz, nie kwiląc, jak dziecię,
Raz wywalczę się przecie.
Niech mi puhar podadzą i wieniec!...
I włożyłem na czoło,
I wypiłem, a wkoło
Jeden mówi drugiemu. «Szaleniec!!»
Więc do serca o radę
Dłoń poniosłem i kładę,
Alić nagle zastygnie prawica:
Głośno śmieli się oni,
Jam pozostał bez dłoni,
Dłoń mi czarna obwiła pętlica.
źle, źle zawsze i wszędzie
Ta nić czarna się przędzie;
Ona za mną, przede mną i przy mnie,
Ona w każdym oddechu,
Ona w każdym uśmiechu,
Ona we łzie, w modlitwie i w hymnie.
Lecz, nie kwiląc jak dziecię,
Raz wywalczę się przecie;
Złotostruna, nie opuść mnie, lutni!
Czarnoleskiej ja rzeczy[65]
Chcę — ta serce uleczy!
I zagrałem...
I jeszcze mi smutniej.
Pisałem we Florencji 1844.
A o czem pisać?... dziś do «pamiętników»,
Do lada piosnki, nawet i miłosnej,
Tak wiele zimnych trzeba ogólników,
Że dreszcz mię bierze, acz z początkiem wiosny —
Że gotów jestem skrzepnąć, zamyślony,
Na podobieństwo rzymskich tu pomników,
Ogarniających cieniem lazarony[67].
I popularność mieć pomiędzy tłumem,
I o czułości serca anegdoty,
Którychby kiedyś z retorycznym szumem[68]
Uczono w szkołach, chcąc nauczyć cnoty;
A nowy Plutarch w nowe wlał żywoty...[69]
Lecz niedość — inne straszy mię widziadło,
Za każdem słowem świat postępu woła,
Za każdem pióra umoczeniem. Zgoła,
Że nie zgodziłby się na abecadło...
Ale wybrałem... piszę; już przepadło!
Przyszłości wieczna! Na niewiecznem polu,
Do ułomnego śmiejąc się człowieka,
Tylko mu jeden cel otwierasz — bolu...
I tylko jedną prawdę — że jej czeka...
Przyszłości wieczna! Bądźże mi zdaleka
Za otchłaniami jaśniejącą zorzą!
Lecz, pókąd w niebo nie zabiegłem trzecie,
Bądźże mi tylko jakby łaską bożą,
Bo jeszcze ciosać trzeba krzyż na świecie,
Niżeli w ręce go umarłe złożą.
Pisałem w Rzymie 1844.
Che perdonan per suo amore
E che sopportano i travagli
Con pazienza — e l’infirmitá
Con allegrezza di spirito.
San Francesco d’Assisi[71] (1230)
Maryjo, Pani aniołów, u Ciebie
O Twej korony prosim zmartwychwstanie —
A niech się wola Syna Twego stanie
Na ziemi naszej tak, jako jest w niebie!
I niechaj wielkie będzie zmiłowanie
Od góry jasnej ku biegunom nocy,
Bo zapatrujem się na krzyżowanie
I «Eloj lamma!...»[72] — wołamy — «pomocy!...»
............
Maryjo, Pani aniołów, u Ciebie
O Twej korony prosim zmartwychwstanie,
A niech się wola Syna Twego stanie
Na ziemi naszej tak, jako jest w niebie!
Amen.
Italiam! Italiam!
Pod latyńskich żagli cieniem,
Myśli moja, płyń z aniołem.
Płyń, jak kiedyś ja płynąłem:
Za wspomnieniem — płyń wspomnieniem...
Dookoła morze — morze —
Jak błękitu strop bez końca.
O przejasne — pełne słońca!
Łodzi! Wioseł!... Szczęść ci Boże...
Płyń — a nie wróć-że mi z żalem
Od tych laurów tam różowych,
Gdzie Tass śpiewał Jeruzalem,
I od moich dni — laurowych...
O, po skarby cię wysłałem:
Cóż, gdy wrócisz mi z tęsknotą?
Wiem to, ale proszę o to —
Niech zapłaczę, że płakałem...
Pod latyńskich żagli cieniem,
Myśli moja, płyń z aniołem.
Płyń, jak kiedyś ja płynąłem:
...Za wspomnieniem — płyń wspomnieniem...
Wy, starcze, szliście po drodze ubitej,
Nam że jej zbrakło, wzlatujem z manowca;
Nie w «rymokletę» poeta ukryty
Jesteś, lecz wielki jesteś krasomowca.
Więc skrzydła twoje są wyprostowane
Jak orła, który ma swą tarcz i ścianę
I, lecąc, włada miejscem, w które leci...
My, choćby nawet podobni wam, starcze,
Choć orły, lecąc w zwichrzonej zamieci,
Gdzie znajdziem miejsce, i ścianę, i tarczę?
Dobrze tęczy się zielenić,
Błękitnawić i czerwienić,
Tej wielmożnej pani,
Ale chmurki oddalone,
By jagnięta pogubione,
Te, kto chce, to gani.
Ej, i z lutnią złoto-runą,
Złoto-ustą, siedmiostruną,
Nieba obiec sklepy
Lżej, niż piosnkę, raz zaczętą,
Już we fletnię dąć pękniętą,
Jak włóczęga ślepy.
Tyś bo wiele odziedziczył,
Tyś bo, panie, zagraniczył
Z niebem — mogiłami;
Więc to seraf[75], to cherubin
Niby wisien spadnie rubin
W ogród twój skrzydłami.
A jam chłopię z za ogrodu,
Gdzieś u szpary drżące wchodu,
Gości strach mnie bierze —
I strach ciebie, pana sadu,
Co tam z duchy gadu, gadu,
Jak dzwon na pacierze.
A jam chłopię z dróg krzyżowych,
Z za trzęsawisk olszynowych,
Gdzie mdłe jęczą cienie —
I głód zemsty w sercu u mnie
Już wyrodził się, jak w trumnie
Chude lisa szczenię.
I wiatr zabrał mię w powicie
Chmur, by nagle zmarłe dziécię
Bez chrztu krwie i walki —
Tu, na cmentarz poniósł ludów,
Gdzie trzy świecą panie cudów,
Gdzie sztuki westalki...[76].
Gdzie krzyż, z włócznią w jednej dłoni,
Z gąbką w drugiej, z cierniem w skroni,
Księżyc ma nad sobą
I, kompasu wodząc cienie
Po otartej z krwi arenie,
Cieszy nas żałobą.
— Kiedyż czasów wypełnienie,
Kiedyż Polski odkupienie?!
Wieszczem zanuć słowem,
A sto wiatrów je rozniesie
Precz po lesie, za Polesie,
Po echu stepowem!
W Rzymie 1847.
Skrwawione ciało haki żelaznemi
Imperatorscy ludzie wzięli z ziemi
I za arenę wynieśli, rzucili...
A aniołowie w niebie hymn nucili,
Palmami wiejąc rozkwitającemi,
I tę nawiali woń, o której święci,
Gdzieś w katakumbach modłami zajęci,
Jak o szczególnej rzeczy rozmyślali,
Tabliczki nagle wypuściwszy z dłoni
I papirusy, na których czytali[77],
«Czy słowo — mówiąc — tyle zlało woni?» —
Więc się męczennik przeniósł do serafów,
A do robactwa ciało podziemnego,
Tak, iż poganin rzekł: «Ha! — i cóż z tego?!
Azali prawda nie jest sługą trafów?
Albo czy tygrys wąską kłów szczeliną
Wycedził prawdę oną z krwawą śliną?»
Lecz umarłego szata pozostała;
Tej trędowaty dotknął się przechodzień
I oczyszczony jest — i odtąd: «Chwała!»
Śpiewają, chromi doń się wleką codzień,
I ślepych dziatwa wiedzie, nucąc: «Chwała!»
Strędowaciały hańbą, albo ślepy
Nieszczęściem, czarne nawodzącém krepy,
I paraliżem tknięty przerażenia,
Niechaj się szaty dotknie, pozostałej
Na Europy piersiach, szaty małej,
Jak szkaplerz, krwawem naznaczonej słowem,
A z tłumu naród wstanie zleczonego,
Pod roztopionym w chmurach wielogłowem,
Na znak onemu, co rzekł:
«I cóż z tego?»
W Rzymie 1847.
Na sine piaski morskiego wybrzeża
Falą rzucona koncha srebrno-lśniąca,
A przez rybaka czyli też pasterza
Podjęta, pierwsza śpiewem ucho trąca
I temu, co jej pieśni słuchał głosów,
Wypowiedziała tak wiele tajemnic,
Co się tam dzieje w głębi wiecznych ciemnic
I jakich ludzie doświadczyli losów
Płynąc po morzu, i ci, co korali
I srebrnych pereł w dnie morskiem szukali.
O, kto nie słuchał w posępnej zadumie
Pieśni błękitnych pałaców mieszkanki,
Nie wie, jak wiele ona mówić umie,
Jak ona płacze żalami wygnanki,
I westchnieniami jakby z stron rodzinnych,
I westchnieniami jęcząc ze stron innych.
Słyszałem, siedząc na nadmorskiej skale,
Wszytkie tej konchy srebrnej tęskne żale,
I taką boleść wyzwały jej tony,
Iżem zrozumiał, że w takiej to chwili
Śpiewacy lutnie o skały rozbili.
I zrozumiałem śmierć greckiej Safony[78],
I żal i rozpacz, a morze płynęło,
A umartwienie ku morzu ciągnęło.
Inną do ręki, inną wezmę lutnię,
Precz mi z tą konchą, co śpiewa smutnie,
Bo uprzytomnia tamtych, co daleko
Biedne swe życie wśród tęsknoty wleką.
I wyspa Chio[79] i skała Fingala[80]
Homer i Ossjan w mych oczach stanęli,
I zdało mi się, że ich niosła fala,
Że w jednej łodzi obadwa płynęli,
Trzymając arfy ze struny złotemi,
A tłumy duchów ciągnęły za niemi,
A oni siwi i ślepi starcowie
Gwiaździste wieńce na swej mieli głowie.
Ach, gdyby jedną z tych arf dzierżeć w dłoni,
Możeby dusze ze snu się zbudziły,
Możeby, męskiej znowu pełne siły,
Zagrały życiem — tak, jak grali oni?
Znikło widziadło, nie dla nas stworzone.
A więc uderzę znowu w inną stronę.
Tłum trubadurów szedł z lutniami w ręku,
Powietrze, pełne miłosnego dźwięku,
Drżało tonami, a wgórze nad niemi
Cudne dziewice, turniejów królowe,
Wiewały we mgle szatami białemi
I wieńce z laurów rzucały na głowę...
Precz, mdłe widziadła! Niech was kryje chmura!
Z śmiechem rzuciłem lutnię trubadura.
I otóż kościół — jakiś głos nieznany,
Jakby anioła, co tych murów strzeże,
Tak mię unosi, tak za serce bierze,
Że ręka pragnie uderzyć w organy,
Uciec od świata i na świątyń progu
Klęczeć pokornie, a modlić się Bogu,
W ustach mieć tylko modlitwę natchnioną,
Źrenicę blaskiem niebios ołzawioną,
Patrzeć się zgóry z uśmiechem przebaczeń,
Jak ziemia tonie w zbrodniach, w nikczemności,
Być niemym świadkiem tych ludzkich przeznaczeń
I Bogu tylko składać dań miłości...
Senne marzenia! Lecz, złączony z światem
Mimo złe ludzi, wszak jestem ich bratem!
Pienia anielskie... O królu psalmisto,
I wy, co po nim śpiewaliście psalmy,
Słyszę pieśń waszą świętą, uroczystą,
I że nie mogę z wami śpiewać, żal mi.
Lecz pieśni moje tak w życiu podzielę,
Że ich połowę usłyszą w kościele.
I zniknął kościół, tylko głos nieznany
Brzmi, jak pod ręką Cecylji[81] organy.
Duchu, co wiedziesz mnie po świata drogach,
Dajże mi strunę przy wieczności progach!
Stoję nad morzem smutny i zbolały.
Struny — lub w przepaść rzucę się ze skały!
A wtem głos nędzy z pod słomianej strzechy
Wyszedł i zimnem wskróś przewionął duszę.
Wam to, ubodzy, wielką pieśń pociechy
Chciałbym zaśpiewać — i zaśpiewać muszę —
Wam, co w sieroctwie i nędzy żyjecie,
Których nieszczęście własnością na świecie.
Witaj więc, liro, ty, coś w Betlejemie
Witała Zbawcę, gdy zstąpił na ziemię!
Z Bogiem i z tobą idąc między swemi,
Może znów Zbawcę powitam na ziemi.
Taką pieśń lirnik smutny śpiewał ludu,
Idąc wśród ruin, gruzów i popiołów,
Śpiewał, by ulżyć ciężkich łez i trudu
A był słuchany — tylko od Aniołów.
Po dwóch salonu stronach komnaty wpółcieniu,
Z których na ogród wielkie podwoje otworem —
Szerokie wschody — wazy, rzezane w kamieniu,
Ociekające roślin pnących się doborem —
Noc księżycowa — zapach akacji — szmer wody
Dalekich kaskad[82], które wilgocą ogrody —
To nietańczących przystań.
Tańczący, przeciwnie,
W całej wszechtęczy blasku oczy swe kąpali,
Każdy się w stu zwierciadłach oglądał naiwnie,
Śmiechów, brylantów, drobnych grzecznostek, opali,
Westchnień, szmaragdów, kwiatów fałszywych, rumieńców,
Atłasów białych... chaos!... Chciałem dodać «wieńców»
Dla rymu — ale wieniec jeden był, jedyny,
A wieniec panny młodej, wieczoru królowej
Kto widział go, ten widział mirt i dwa jaśminy,
Obejmujące czoło posągu Canovy[83],
A kto ten posąg widział, ten przypomniał pewno
Z życia Canovy oną śmieszną rzecz i rzewną,
Jak brał łachmany na się i sakwy podrożne,
Stając, gdzie Hebe[84] jego dawała jałmużnę.
Spóźniony Grek! Daninę widział chrześcijańską
Jak nektar, bogom łany, i z swojej Wenecji,
Poglądał na świat, rzekłbym, przez szybę pogańską
(Gdyby nie anachronizm[85] szyb w klasycznej Grecji...)
Lecz mniejsza o to — idzie tu o pannę młodą,
Że przypomina Hebe Canovy urodą
I że ma wieniec z mirtu, a ulotną szatę,
Której mgłę gwiazdy gęsto spinają bogate,
I że zwierciadła z tego bardzo są szczęśliwe,
Oddając sobie wzajem arcydzieło żywe.
Początki tego, co dziś bałem się nazywa,
Różne są, w czem bogactwo i smak się odkrywa.
Lecz wszystkich balów środek zawsze jest ten samy,
A koniec, jak komedji, tragedji lub dramy:
Jeśli komedji, koniec jest na samym końcu —
Jeśli dramy, to koniec jest o rannem słońcu —
Jeśli tragedii, wtedy koniec w środku bywa,
I wpada rycerz, piękność zemdloną porywa,
A koń go wierny zbawia od strasznej pogoni,
Pan młody mnichem, ojciec klnie albo łzy roni...
Wszystko jest przewidziane na wszelki przypadek,
Jak: wieniec z mirtu, metryk dwie, drużka i świadek,
I rzadko dzisiaj rycerz wpada nieczekany
Z czarnem na hełmie piórem... Częściej kto na boku
Pomodli się i lekki ból poczuje w oku
I da jałmużnę nędzy, przypadkiem spotkanéj,
Której powiedział anioł: «Stój u tamtej ściany!»
— Częściej kto rylcem sobie zapisze stalowym:
«Dziś się narodził człowiek z rozumem światowym»
I pyszny jest i mówi: «Siebie zwyciężyłem,
Człek jest śmiertelny — życie chwilką — ja czem? pyłem».
I idzie szukać równych, by jasno powiedział,
Czego się sam od siebie jak na złość dowiedział.
Że rzadkie są porwania, zwłaszcza u narodów,
Co, zniósłszy klas różnicę, pozywają za to,
I długie stąd regestra[86] świadków a powodów,
Długi rzeczników z tego dialog za kratą,
Piór zgrzyty i biretów[87] podrzucania gniewne:
Co wszystko jest zarówno logiczne, jak rzewne;
Że już w arystokrackiej Anglji ledwo bywa
Ten bunt, ta monstrualność (powiedziałbym) tkliwa;
By więc utile dulci[88] złączyć bez kłopotu,
Po ślubie i po balu słychać róg pocztowy,
A w kryte bramy powóz wpada nakształt grzmotu,
Z czego jest rozruch w izbie czeladzi zamkowej,
Tu, tam, z światłami w ręku biegną przez krużganki,
I to ma niby pewny efekt niespodzianki...
............
Wszelako, aby powieść wolne miała pole,
Nic uprzedzajmy zdarzeń, zawsze dość szczególnych,
I cieszmy się, że tańczą na płaczu padole,
Bo sporo jest umartwień i żałób ogólnych,
Bo w pewnym względzie cnotą wesołość swobodna,
Gdy rola czasów krwawo orze się niepłodna...
— Biada duchom i takiej społeczności biada,
Gdzie człowiek karci uśmiech i za grób odkłada,
Jakby sąd ostateczny mógł być uprzedzony
W całej potędze swojej przez kilku sensatów[89]
I jakby łzy nie miały sperlić się w korony,
A śmiechów wiele w siano uwiędniętych kwiatów,
Jakbyśmy już najjaśniej znali, co wesołe
A co bolesne?... Biedne my anioły chore!
Kwiat, kamień świetny musim kłaść na skronie gołe,
Żeby dopięknieć, zrównać... ubranym wpokorę!...
Żeby doważyć jakiejś niewidzialnej ceny,
Radości jakiejś, którą zasłoniły treny!
Tańczą więc jak w najlepsze, a północ już biła,
I biła pierwsza, druga po niej nastąpiła,
I trzecia się przeważa w przeszłość — a na chórze
Ten, owy skrzypek nutę upuści fałszywą.
Potem się ocknie, hardo postawi naturze,
W imię chybionej sławy poprze smyk co żywo,
Dopędzi całotłoku, a harmonji prawo
Raduje się, jak owcy zbłąkanej poprawą...
Patrząc zaś z chóru, widzisz Olimpu władanie,
I jak esencje rządzą śmiertelnych krokami,
I jak śmiertelni swoje szerzą panowanie.
Muzyka duch papieru kilka kart poplami,
Nie mogąc zdążyć zgóry lecącym natchnieniom;
Wraz się zbiegają skrzypki, basetle[90], trombony[91],
Testament martwy gwałtem wykradają cieniom,
I spada akord... listki mirtowej korony
Drżeć poczynają, niby oazis[92] zwodnicza,
Niby płynąca wyspa na stubarwnej fali —
Trytonów[93], nimf półszepty — radość tajemnicza —
Wyspa płynie... i morze dokoła się pali...
............
Lecz czas jest, by czytelnik przypatrzył się zbliska
Państwu młodym, a wreszcie zaznał i nazwiska,
Lubo o sercach głównie mówić tu przystoi,
Które są pełne zalet, a miłość je stroi,
Jak arfy dwie o złotej siatce strun, tak drżącéj,
Że widzisz tylko jeden obłok gorejący...
Bogactwo równe, imion też same zaszczyty,
A młody pan urodą zlekka przypomina
Onego Endymjona[94], Protogenji syna,
Kiedy wstępował nocą na Latinosu szczyty.
Też same oczy nawet, z grecka przedłużone,
I wolny gest — pasterski kij, albo koronę,
Albo miecz, albo ubiór daj mu najmniej zdobny,
Czujesz, że zawsze będzie do siebie podoliny.
............
Otóż i koniec balu, a gości kaskada
Przy krzyku woźnic z szmerem po schodach się zsuwa,
Tu, ówdzie kwiat z warkoczy zawiązanych spada,
Skoro się kaptur na nie posępny zazuwa,
Niekiedy skrzypce jękną, w pudła zamykane,
Oknem nietoperz wleci, lub ćmy zabłąkane
Dokoła gałęzistych zatoczą świeczników,
Jakby cmentarnych przyszły próbować ogników.
............
............
«Powóz czeka, na willi wszystko w pogotowiu,
Słowik w akacjach śpiewa, i księżyc na nowiu,
A ówdzie — patrz — co wiejską uprzyjemni ciszę:
Podróżny ołtarz, nuty, i ten szereg tomów
Mniejszych i większych, niby organów klawisze...
Ciche, pełne utęsknień, łez, jęków i gromów...»
«W ołtarza skrzydłach nasi aniołowie-stróże...»
«Ten trzyma krzyż, a tamten trzyma białą różę...»
«Książki te, kto są?...»
«...Różni znajomi — poczciwi —
Oto naprzykład Gustaw, z listkiem swym na czole,
Tłumaczy księdzu, ludzie jak wielce są tkliwi!...
To — Komorowska Marja — Wacław i pacholę...
To Werter — to T. A. O. Bruno — to Mazepa —
A to, co Chopin pisał po podróży swojéj...»[95]
«A ów tom na uboczu, co samotnie stoi?...»
«Drukiem drobnym, jak czarno rozesłana krepa...
To... Torquat i lamenty jego przez Byrona...»[96]
«A to — co to jest?...»
«...Twoja mirtowa korona,
Którą przed chwila jeszcze widziałem na czole...»
«Każ, niech zostanie na tym marmurowym stole!...
A teraz — jedźmy...»
...Trąbka zagrała pocztowa.
Podkowy brzękły — więcej nie słyszałem słowa...
Bagni di Lucca, 1847 sierpnia.
Grecjo piękna!... Twe dziwiąc ramiona z marmuru
I serce, pytam: co się też stało z Homerem,
Który cię uczył śpiewać z gwiazdami do chóru?
Gdzie jego grób lub chata? Mów chociażby szmerem
Fal egejskich, bijących w heksametr o skałę —
Rytmem klasku ich rzeknij — zapisz w piany białe!
Wdzięczna Grecjo! A co się i z Fidjasem[97] stało,
Który cię uczył kibić wyginać dostojnie
I stąpać, jako bogi, duchem czując ciało?
Czy on w więzieniu przepadł? Milejad czy na wojnie?
Temistokles, Tucydyd, Cymon... czyż skazani?!
Grecjo, a co się z słodkim Arystydem stało,
Który-ć przebaczać uczył, cierpiąc, jak wygnani?
A stary Focjon, bitwę co wygrywa z chwałą,
Nim mu podawasz trucizn... A Sokrat??...[98]
...Oh! Pani
Błękitnooka, z równym profilem Minerwy!
Stądto zwaliska twoje są, jak ty, nadobne,
Wita się je z radością, a żegna z tęsknotą,
Rosami operlone rwąc fijołki drobne,
Jedyne, co łzawieją tam... i rosną poto.
Na pokładzie okrętu u Egejskiego morza 18(48)
...A ty mnie ganić będziesz, że greckiej kolumny
Na brzegu morskim, falą oszklonej, tak żal mi,
Że prawie łzę ja dla niej miałem, jak dla trumny,
Gdy tyle bolów, smutków tyle się dziś psalmi.
Więc słusznie gań, a smucić pozwól się niesłusznie,
Bo któryż smutek (rzeczy biorąc wielkodusznie).
Któryż-bo smutek słuszny?!... Dalej nie dośpiewam,
Lecz wspomnę czas i powieść starą — starą nie wam.
Cicero, konsul, z Rzymu wysłan był za sprawą
Do Sikulów — skrzydlatą uprzedzony Sławą,
Listami także, których datum z Kapitolu;
Popłynął, nie jak parą się dziś z Neapolu
Przenoszę do Palermo — popłynął na nawie
Wiosłoskrzydłej, dzwoniącej pieśń, jak mdłe żórawie.
Tam w mieście jednem grecki był wychodziec stary,
Uczący młódź mądrości greckich (może wiary?)
Samotnik, tęskno nieraz nucący rapsody,
W mówieniu skąpy, skromny, dumny, jak narody
Zbolałe, albo męże, w głębokość sumienia
Schodzący, gdy historji rzekną: «dowidzenia!»
Z tymto wychodźcem konsul, pod otwartem niebem
O sokratejskich rzeczach mówiąc, niby chlebem
Mistycznym się narodów rozłamywał w słowie.
A był to wieczór, ciszy[99] wgórze obłokowie
Z gwiazdami w oczach — ciszy[99] niżej i uczniowie
Na schodach gmachu — dalej kolumn rząd — a daléj
Czerwony laur, co kwiatów się łunami pali.
Cicero mówił — mówił nie do rzymskiej rzeszy,
Jak chytry stron gladjator, lecz jak duch, co śpieszy
Wargami, by rytmowej wydążyły lawie,
Więc jak natchniony, Grekiem się rodzący prawie;
A mówił wciąż heleńskiem słowem i przydechem,
Bo była rzecz o duchu[100] — rzecz, ostatnim śmiechem
Po wychyleniu mętnej okryta trucizny,
Jak głazem — na nim słowa te dwa: myśl ojczyzny...
Natchnienie przeszło — ucznie się do mówcy garną,
Gdy ten ze skrzydeł w togę wracał konsularną,
Jak duchy, co, z posągów wysłane na zwiady,
O wschodzie słońca w marmur znów wsiąkają blady[101].
I stał Rzymianin, siłą namaszczony grecką,
A grecki mąż opodal, kryjąc łzę, jak dziecko,
Zatęsknił — potem, w niebo rzucając rękoma:
«Więc już i słowo (szepnął) wyssał upiór-Roma!...»
Powieść tę (której Plutarch pisząc, nie czuł głębi)[102],
Oh, ileż razy piskiem dławionych gołębi
Z italskich tu ja gruzów, syn Grymhildy[103], słyszę,
I gorzko mi, aż nie wiem sam, czemu i piszę.
Na morzu Śródziemnem 1848 lata.
O, dzięki Tobie, Ojcze ludów, Boże,
Że ziemię wolną dałeś nam i nagą;
Ani oprawna w nieprzebyte morze,
Ni przeciążoną gór dzikich powagą,
Lecz jako piersi otworzona boże...
Więc na arenie tej się nie ostoi
Przeciwnik żaden, jeno mąż bezpieczny
I ten, co zasię nierad szuka zbroi,
Ale zupełny, wcale obosieczny,
Który, jak gwiazda w niebie czystem, stoi.
I za to jeszcze dzięki Ci, o Panie,
Że człek się ówdzie laurem nie upoi,
Ani go wiatrów ciepławych głaskanie
Przeatłasowi w nicość i rozstroi
Na drzew i kwiatów motyle kochanie!
Strzeliście w niebo spojrzy on ku Tobie,
Który przez stajnię wszedłeś do ludzkości,
I w grobie zwiędłych ziół leżałeś w żłobie,
I porze, ziemskich próżnej zalotności,
I kiedy cały świat się tarzał w grobie.
Za prawo tedy do Polski obszaru
Dziękujem Tobie, któryś niezmierzony,
Wszechistny, jednak z obłoków wiszaru
Patrzący na świat, wprawdzie rozdzielony
Światłocieniami czaru i rozczaru —
I który łaski zakreślisz promieniem
Dzielnicę ludów w czas ludów chaosu,
Tak, jako morze obszedłeś pierścieniem
I nie rzuciłeś gór na wagę losu,
Lecz najpodlejszem bawisz się stworzeniem.
Do Ciebie, Ojcze ojczyzn, się podnosim
W témto ubóstwie naszém bardzo sławném
I w tej nadziei, co po skrzydeł osiém
Przybiera codzień, i w płaczu ustawnym,
I w bólach, które tak mdło jeszcze znosim.
O, dzięki Tobie za państwo boleści,
I za męczeńskich koron rozmnożenie,
I za wylaną czarę szlachetności
Na lud, któremu imię jest — cierpienie,
I za otwarcie bram nieskończoności!
Pisałem w Rzymie w wigilję 1848 r.
Od anioła do szatana
Ta dziecina gnana, szczwana.
Kiedyż trupem padnie?
I niemowląt już nie będzie,
Psalmujących, jak łabędzie,
Kiedy śmierć je kradnie.
I ramiona młodociane,
W bezimienny puch rozwiane,
Dziejów nazwą śmieciem,
A sto wiosen razem błyśnie
Dla zrodzonych naumyślnie,
Skoro my odleciem!
Ś. Mateusz, Roz. IV. 11.
Za odległe gdzieś rzeczy
Dziś włosienie kaleczy,
A północne ledwo biły dzwony[105].
Jutro czemu dalekie,
Czy i Jutro kalekie,
Czy bez skrzydeł, jak cherub zrzucony?
Jak się Bogu podoba,
Taka Jutra osoba;
Ależ Dzisiaj, ta mamka przyszłości,
Wychyliła gorycze
I zakryła oblicze,
Popiół jada i pości a pości!
Za odległe gdzieś rzeczy
Dziś włosienie kaleczy,
A już zorze jedwabią się zdala —
Szatan przybiegł i prawi:
«Oto ogon mam pawi,
Cały z ognia, co słońce zapala.
Przeto nie pość już więcej,
Pokarm stracisz zwierzęcy,
Młode Jutro zamorzysz uściskiem...»
— Idź precz, djable, co kamień
Panu dałeś — i «Zamień
W chleb» wołałeś — nazowiesz się Zyskiem.
Za odległe gdzieś rzeczy
Dziś włosienie kaleczy,
A już zorza we wstęgi się przędzie;
Szatan wrócił i woła:
«Jutro czekasz anioła?
Cudem k’niému płyńże, jak łabędzie!»
— Idź precz, duchu przeklęły,
Co na ganek gdzieś święty
Pana wwiodłeś — nie pysznim się cudy!
Taka Jutra osoba,
Jak się Bogu podoba:
I dziś cudo, że znosim te trudy.
Za odległe gdzieś rzeczy
włosienie kaleczy;
A już zda się, że słońce na niebie —
Tedy szatan raz jeszcze:
«Już nie wołam, a wrzeszczę.
Widzisz Jutro? Czy idzie do ciebie?
Słońce tylko, jak zawsze,
I nie bardziej łaskawsze,
Globu jedną oświeca półkulę.
Tę wam oddam w dziedzinę,
Lecz przeproście za winę
I do kolan mi stoczcie się czule!»
— Jak się Bogu podoba,
Taka Jutra osoba,
A ty, djabłe, uciekaj przed krzyżem!
Bo tu idzie widomy,
I prowadzi ogromy,
I nazowie się Pańskim żołniérzem...
Pisałem w Rzymie 1848 lata.
Tacit, III 18.
Błogosławieni cisi, albowiem oni odziedziczą ziemię.
Psalm 37, II.
Kapilolskich bram już niema,
Co dumnie milczały,
I stronami wiatr obiema
Szumi na przestrzały.
Prysły odrzwia z zawiasami,
Czegóż jeszcze zbywa?
Gdy purpura łachmanami
Jak krew się rozléwa.
Równo, wolno — czasem ślisko
Bruki lśnią koralem —
Ależ zato czy nie blisko
Pańskie Jeruzalem?...[107]
Wolni ludzie, tworzyć czas!
Step ludzkości czeka na plan nowy,
I granitu nie brak w sercu mas,
Kształtów nie brak, rąk nie brak, głów nie brak,
Niechże raz już gmach nowy,
Nie okruszyn starych nowy żebrak,
Lecz gmach nowy wstanie... Dość jest nas!
Czasów karta jedna się przewiewa,
A nic nie utworzyli;
Po niej idzie druga — ta opiewa,
Że mało uradzili;
Czasów karta trzecia, jak liść drzewa,
Nim się z pączka wychyli...
I smutno, gorzko. — Czemuż to Królestwo boże,
To Pańskie Jeruzalem w idei upiorze,
Dotykalniejszych na się kształtów wdziać nie może?
Błogosławieni pokój czyniący na ziemi,
Albowiem ci synami zwani są bożemi,
Podrzutek zaś w dziedzictwo królestwa nie bierze,
Ani mu bram ojcowscy pokażą żołnierze.
Palmy, psalmy
Modłami;
Siebie oto rozpalmy,
Siebie sami!
Potem balsam pokoju
Między Mądrość a Wiarę
Niech wycieka ze słoju —
I pomiędzy nowe dni a stare,
I pomiędzy mądre a władnące,
Jako strumień po lace,
I gdzie serce z głową ma granice,
Jak łzy czyste, kobiéce.
I gdzie starych — wczoraj, jutro — młodzi,
Jako promień niech wchodzi!
Niedość zrównać bo smugi,
By się zjawił plan nowy,
Ani plan mieć gotowy.
By wraz powstał gmach drugi.
Ci, co w duchu ubodzy.
Już kosztują królestwa.
Lecz na stepach nicestwa
Tacy rzadko są mnodzy.
Ludzie pokój czyniący! Weźcie się za dłonie.
Fala niechaj obrzuci łańcuch wasz i schłonie,
Ale ów, co przepaściom zatoczył granice,
I globów ma u siebie przedziwną kotwicę,
I, bezforemny, w ludzkie zamknął się maleństwo,
I, niedotkliwy, ludzkie wycierpiał męczeństwo —
Ten przyrzekł...
Owóż czasy niźli się rozwcześnią,
Ku wam, czyniącym pokój, zatęskniłem pieśnią...
W Rzymie 1848 lata.
Z którego dziejów czytać się uczyłem,
Rycerzu, piosnkę zaśpiewam i tobie[108],
Wysoki, włośnie obrócony tyłem
Do słońca, które złoci się na żłobie
I, po pancerzu przebiegłszy promieniem,
Z osieroconem bawi się strzemieniem...
Liców twych — wyznam — opiewać nie mogę,
Bowiem rozlałeś profil swój na wielu.
Lecz serce? czuję — i podzielam trwogę
O bohaterstwo... stary przyjacielu!
Podzielam, mówię, gorącość i zapał,
Których-em z dziejów twych usty nałapał.
Dziecina — pomnę — nad ciemnawą kartą
(Bo nawet odcień pamiętam papieru)
Schylony — z głową oburącz podpartą,
O! ileż, ileż ciągnąłem eteru
Z czytania, z księgi, z możności czytania!
I jak smutnawo było mi dokoła,
Kiedy już świeca gasła (rzecz tak tania!...),
Albo, gdy z starszych kto nagle zawoła,
Albo, gdy widzę już, że kilka tylko
Arkuszy — tak, że końca dotkniesz śpilką!...
Czylim cię kochał i czy prawdę piszę,
To wiedz ze wspomnień, które tu skreśliłem,
Bom niepiśmienny ja i mało grzészę
Twórczością; piszę, śpiewam tak, jak żyłem...
To tak!... Więc stajesz mi znów przed oczyma,
Jak ongi, rdzawa osłonięty zbroja,
I smutek budzisz, co się wężem zżyma,
Bo i ja miałem Dulcyneę moją![109]
To tak!... A śmiechu niema w tem, oj, niema,
Dla widzów chyba i dla czytelników,
Lecz dla nas, mówię, dla nas, co obiema
Rękami nikłych walczy ni rozbójników,
Oswobodzając księżniczkę zaklętą, —
Ból, spieka, gorycz i marsz drogą krętą.
A śmiech? To potem w dziejach — to potomni
Niech się uśmieją, że my tacy mali,
A oni szczęśni tacy, i ogromni,
I czyści, i tak zewsząd okazali...
A oni — że tak zniskąd niezdradzani
Po paradyzie[110] latają w promieniach
Z Beatryksami swemi — rozkochani —
W purpurze, w wieńcach i w drogich kamieniach,
Co odśmiechują się niebieskim ciałom
I oczom — i otwartym w strop aż nawskroś chwałom!
Szczęść-że im, Panie!...
...A my — kawalery[111] błędne,
Bez giermków, z wstęga nu piersi czerwoną,
Przez mokre lasy, przez lasy żołędne,
Ciągniemy przędzę, zdala zaczepioną
U przekreślonych szyb żelazną kratą,
U najeżonych bram wściekłą armatą...
Raz smoków stado, grzejące się cicho
Na wygorzałej od jadu darninie,
Drugi raz psotny gnom[112] brzozową wiéchą
Około nozdrza koniowi zawinie.
A indziej panna z wieży wola chustką,
A indziej szary wąż z żółtą wypustką...
Przez jakie ścieżek bo chadzałem krocie
Z ogromną dzidą, co gałęzie kruszy,
Ty jeden, wielki znasz to Don Kichocie,
Jednego ciebie to wspomnienie wzruszy.
Ho gawiedź śmiać się będzie wielolica,
Niewarta ostróg z la Manczy szlachcica!
A Dulcynea moja — o przechrobry
Rycerzu — wiedz, że w swojej ona
Osobie nigdy mi nieodsłoniona —
Chyba, że wietrzyk jaki, wietrzyk dobry
Uchyli czasem kwefu[113] i nad włosem
Rumianych grono gwiazd pokaże zdala,
Albo rączkę tęczową z opala,
Albo obuwia, co się bawi z wrzosem
Kwitnącym, rąbek mały, taki mały,
Jak najdrobniejsza koncha[114] perłowana...
To wszystko!... Ptaki często mi śpiewały,
Że już zbudzona i odczarowana
Pomiędzy smoki wychodzi z wieżyce.
Że lampę trzyma w ręku, a potwory,
Nie mogąc światła znieść, w ziemię się ryją,
Skrzydłami w ciasne łopoczą piwnice.
I klną, i gardła rozdzierają, wyją...
Ale cóż? Ptaki, co im się przywidzi,
To wyśpiewują, przysiadłszy na tarczy,
Albo na hełmie moim — a duch widzi,
£e kłamią — prawda jedynie wystarczy
Nam, co za prawdą go nim, Don Kichotom,
Przeciwko smokom, jadom, kulom, grotom!...
1848.
Kiedy się ludów obłok za obłokiem
Zsuwał po biodrach gór, a tajemnica
Była ich wiedzą, i sercem, i okiem,
Uragan władzą, z groźnym knutem swym,
Dzieje, jak szczenna na zlężeniu lwica:
Któż się czuł jeden? Rzym.
Moce zagarnął wszystkie i chytrości,
Ludy jak dzika oblizał wilczyca,
Lecz zato pierwszy nie znal wyłączności,
Pierwszy, jak orzeł, ponad światem tym,
Na wszechpodniebiu dał naród-szlachcica:
On tylko, tylko Rzym!
Immolujący[115], jak pontifex dziejów,
Immolowany, jak dziejów ofiara,
Sam przywilejem stał się przywilejów,
Bo wszystko jego jest, gdy on nie swym: —
Na fundamentach wyryte miał: Wiara —
Pierw, nim był Rzymem Rzym!
Dlatego burze te marne przewieją
I same tchnieniem zniosą się powtórnem,
A lampy gorzeć będą, jak gorzeją,
U grobu, który światłość dawa im;
Bo cóż Chrystusa byłoby koturnem
Ziemskim, jeśli nie Rzym!
A ciebie, któryś jest Pańskim obłokiem,
Nim patryjotyzm chrześcijański wzrośnie,
Wilczęta niźli pełnem spojrzą okiem,
Nim gołębięta skrzydłem wioną mdłém —
Serc milijony ugoszczą radośnie,
Jak zmartwychwstały Rzym!
— Czasy skończone! — Historji już niema,
Tworzenie tylko w bezbrzeżnej otchłani.
Wiwat!... Lecz czemuż to ogromne tema
Ludzie, kształtami ras napiętnowani,
I usta, mową zaprawne rozliczną,
I serca głoszą, w kraj cieknące styczną?
— O, nieskończona dziejów jeszcze praca,
Jak bryły w górę ciągniecie ramieniem:
Umknij, a już ci znów na piersi wraca —
Przysiądź, a głowę zetrze ci brzemieniem...
O, nieskończona dziejów jeszcze praca,
Nieprzepalony jeszcze glob sumieniem...
O, ciernie deptać znośniej i z ochotą
Na dzid iść kły,
Niż błoto deptać, ile z łez to błoto,
A z westchnień mgły.
Tęczami pierwej niechże w niebo spłyną
Po złotszy świt,
Niech chorągwiami wrócą, a z nowiną
Na całokwit.
Bo ciernie deptać słodziej i z ochotą
Na dzid iść kły,
Niż błoto deptać, ile z łez to błoto,
A z westchnień mgły...
Paryż, 1849.
To mówi anioł, który prosi za nią
I wie, co płynie, pierwej, niźli spłynie:
— O, niechaj wklęśnie pokory otchłanią
Jako wybrane ziemia ta naczynie!...
To mówi anioł w zarannej godzinie,
Niźli się niebios obsuną zasłony,
Jakoby namiot wgórze rozpuszczony.
O, niech i serca wielkie się położą,
Jak drobnych pereł ziarna w oceanie,
O, niech i myśli wielkie się nie trwożą,
Czy jeszcze laurów im zielonych stanie!
O, niechże pogan nie wyzwą poganie!
Widziałem — mówi — płacz wielkoludowy,
Jako na niebo chmurą ciągnął długą
I jak w otwarty bok wszedł Chrystusowy,
Niby że w kościół — i jak stroną drugą
Prześwieca... Psalmów, hymnów sploty całe
Wszystka niebieska czeladź rozpościera,
I wszystek obłok runo składa białe,
I jedna drugiej coś podaje sfera,
Przedziwny łańcuch czyniąc, albo drogę,
Albo drabiny światłej stopniowanie,
Albo zastępów szlak w przepaści błogie,
Gdzie nieskończone słychać: «Niech się stanie!...»
Potem widziałem ziemi spodziewanie —
Ale niewiele kwiatów tam rzucono;
I rzadkie palmy na drodze krzyżowéj,
I rzadko ludu z głową pochyloną,
I rzadziej z myślą pochyloną głowy...
O, nie tak, nie tak dni oczekiwania
Po smutnym świecie wiwnnyby rozwiośnić!
I nie tak wolność a bratnie kochania,
I nie tak równość — innych musisz dośnić...
Ale się połóż w ciszy i spopieléj,
Jeżelić przyszłe drogiem zmartwychwstanie,
Bo nie zaniecha On, skoro wyceli,
I będzie łaskaw mimo urąganie,
I czasu swego da — ani go wstrzyma
Najdumniejszego chorągiew olbrzyma.
Tylko osądzi w łasce taką rzeczą,
Która robakom wątku ujmie nagle —
Bo, albo sławy sobie wręcz zaprzecza,
I każdy równą wydmie pychą żagle,
I obrzydliwem będzie wieniec piętnem,
I przepaliwszy się, wynamiejętniem...
Albo z kamyka kędyś podle drogi,
Albo z ostatniej wezwie moc marności,
I wzuje sandał — i przed ziemskie bogi
O całą przestrzeń posunie litości,
I każe nosić chorągiew przymierza
Ani z mądrości ni z głupstwa nadętym,
Ni z dóbr, ni z nędzy, ni z siły pacierza,
Ani z niczego... który niepojętym
Jest i pokuszeń nie zna ani granic,
I wszystko za nic ma, a nie ma za nic.
Marzec 1849.
Cień Juljusza, w złotawej klamidzie[117],
Jakoby chmura popod księżyc idzie,
By śmiertelnemu, co pogląda z ziemi,
Wydał się światła szyby rozlanemi
I, u kolumny zawisnąwszy szczytu,
Z obywatelem cichego błękitu
A panem miasta podumał gwarnego,
Z Cezarem drugim świata porzymskiego.
Obadwaj smutni — ów dawny, co, dłonie
Załamywając wtył, piersi podawał,
I ten, co ku nim duże zwieszał skronie,
A obojętność rękami udawał —
Obadwaj jakby już porozumieni
Lotnością duchów, i bronzu ciężarem,
I kształtowanych tysiącem kamieni
(Co w sztuce z życiem wciąż obcują starem),
Obadwaj w błękit jeden obwinieni
Nieśmiertelności ogromnym sztandarem,
O dawnych mieczach, i o praw wędzidle,
I o złamanem orła marzą skrzydle,
«Alea jacta est»[118] — stało się znowu
Powszednim drobnych chlebem milijonów,
I do każdego się Rubikon rowu
Strugami przelał — i każdy z zagonów
Na oną wyspę zmienił się olbrzyma,
Co dziś małości nawet wielkiej nie ma!...
Pół wieku pierwej, niż Bóg był na globie,
Ja byłem — wiek mój, świat mój, lud mój znałem,
Bo trzy te siły spokrewniłem w sobie.
Bo wiek mój, lud mój, świat w ręku trzymałem,
I twoją Galje, i przedświt tiary,
Która-ć promieni świętych odmówiła,
I wyspę dębów, co swemi konary
Wszystkie dziś portów szczeliny obwiła...
Lecz dość... wspomnienia gorzkie są cykuty[119].
Życia i myśli wątek twój dosnuty
Dnia ostatniego, na ostatnim schodzie
Kapitolińskim[120] widziałeś, o cieniu.
Godziny jednej nie przeżyłeś w głodzie,
Ani jednego dnia w ducha pragnieniu.
Zaprawdę — w Marku[121] ukochałem człeka,
Co o swej dobie szatę z ramion zwleka,
Do łaźni służąc — ha, do ostatecznej...
Pół wieku starszy, niźli sam przedwieczny,
Lecz młodszy czasów i miarą, i mocą,
Nie czułeś mieczy, gdy się krwią wilgocą.
Poważny cieniu... moc — znam ja to słowo,
Na stal, i fortel, i na śpiż przekute —
A dziś? — A jeśli moc znów piorunową,
I strach, i niebo wróci Bóg poprute,
I jeden z Pańskich, znany wam, przymiotów,
Gniewliwość sądu, ozwie się wśród grzmotów?...
— Ach, moc, o cieniu!... A nieba odbicie
W sumieniu?!... Człowiek coraz więcej dziécię,
Aż uniemowli się w apoteozie[122]
Na tryumfalnym do królestwa wozie.
Widziałżeś, męże jak kończą dojrzali,
Kiedy je z ambrą[123] lud na stosie spali,
A sztukmistrz, dalsze przewidując loty,
W rzeźbionej togi upowija sploty
I uniemawla tem rozłagodzeniem,
Co nie jest blaskiem i nie jest promieniem,
Lecz jakby życia drugiego poczęciem,
Gdy olbrzym ziemi — nieba już dziecięciem?...
Otóż i z mocą stawa się tak samo,
Jako z mężami, z bronzy i z marmury,
A tryumfalną kto raz przeszedł bramą
I słodki poczuł cień architektury,
Ten.. ale komuż kazać mam o sile,
Tryumfalnemi mierzonej kolumny?...
— Mów... bowiem pragnę!...
Oto w świata pyle,
Różnemi krwiami napisano: «dumny!»
A lubo cierpię, ile ze mnie w świecie
I z ciebie (ile twe ja byłem dziecię),
Nieprzeto czasów, co się niżej wleką,
Widzenia ku mnie wieją — treści różnej...
Patrz! Owo każdy lud nad swoją rzeką
Jako spragniony wstrzymał się podróżny,
I one mocy tak się rozmocniły,
Że jedno dodać możesz «swą» do danych.
I już człowieczej nie szukam wszechsiły
Na głowę ludzi, przez ludzi nazwanych,
Bo wiem, co może człek i jego imię,
I wiem, gdzie mocy kończą się olbrzymie...
Jest czas dawania i czas odbierania,
I wypocznienia i odpoczywania,
A gdzie, o cieniu, orły twe spadały,
Tam się ja w skrzydła ubierałem chwały,
By, kędy moje w śnieg się zakopały,
Podobnież dziwne było rozstrzygniecie,
I znowu ptak się on wyśnieżył biały,
I jeszcze krwawe prysły raz pieczęcie...
Z pobojowiska na pobojowisko
Coraz to lżejszym ludzkość suwa krokiem,
Odpóki «widno» — znaczy także «blisko»,
Odpóki prędszym jest, kto z czulszem okiem,
Odpóki z człeka się wywalcza człowiek.
Z przestrzeni noga, a widzenie z powiek.
Więc i od luku bliżej dziś do łuku,
Aż się wypełnia sny przetryumfalne.
I ze wszechłuków rozpękłego bruku
Podrzuci ręce glob niezamykalne,
Najokropniejszą rozpadłe tęsknotą,
Jako wyrobnik głodny — za robotą...
O Roma, Roma!...
O świata narody!...
............
Tu się chmurami zakrył szczyt kolumny,
A bokiem księżyc występował młody.
Jako atlasu brzeg z zamkniętej trumny.
I była cichość bardzo przepaścista.
Od ziemi lekki tuman mgły powstawał,
Od niebios gwiazda czasem spadła czysta
I, jakby czyn się gdzieś uroczy stawał,
Dobrotliwiało natury oblicze. —
∗ ∗
∗ |
Więc nikło jedno, drugie się nieciło,
Bronz stał się bronzem. — Cezara nie było,
Cały się rzeczy rytm przelewał w inny,
Gdzieniegdzie czczością kapiąc na przelewie,
Jak skoro powiew, żaglom dobroczynny,
Ruchome płótno okręca na drzewie,
By raźniej potem dać... przy majtków śpiewie.
Pisałem w kwietniu 1849.
Mogił starych budowa będzie fundamentem,
A sejmu koło pierwszym na planie zakrętem —
Kolumny, jako dęby, wgórę się wyniosą,
A głowy ich, to wieńce, uperlone rosą...
A sklepień sieć gwiazdami nieba się przezłoci,
A każda z gwiazd poziomej odpowie stokroci
Od wschodu gmachu wiara z krzyżem wielkim stanie,
A od zachodu miłość (na puszczy wołanie!),
A od południa Paweł z Piotrem[124] w pojednaniu,
A od północy wolność w gromnem zmartwychwstaniu.
I będzie to jakoby świątynia przymierza,
Gdzie mąż kapłana uczci, a kapłan rycerza —
Gdzie głosy będą chórem latać po sklepieniach,
Co legend tęcze noszą w pendzla przedstawieniach;
A niżej — poszczerbione mieczem, cierniem, troską,
Poważnych twarze mężów, z cichością półboską.
Marmurowemi będą patrzeć się oczyma...
A jeszcze niżej — zwierzę, roślin kształt i klima
W upstrzonym arabeski[125] mądrej hieroglifie
Wyszlaczą się, jak tkackim jedwabiem po cyfie...[126]
1849 lata w Paryżu.
Na stole leżał nowy ksiąg katalog,
Porozrywany kościanym nożykiem,
A wyżej stołu taki trwał dialog
O dziejach...
Dobrym u mnie historykiem
Jest mąż, co przyszedł pod koniec epoki,
I widzi rozkład z głuchym serca ściskiem.
I, proste fakta pisząc, jest głęboki —
I żadną pasją, ani się nazwiskiem
Promiennem uwieść nie dał jednostronnie,
Lecz prawdę samą kreśli, jak pozgonnie.
Takiego aby naród miał, wpierw musi
Albo epoka skonać, albo misja.
Wszelki zaś inny ku swojemu kusi.
A nie?... to pisze, co można komisją,
Posłaną na grunt, zebrać, jak inwentarz,
Którego cel jest: śmierć, życie: komentarz.
Więc to z przyczyny tej może tak mało
Albo zupełnie historji nie mamy,
Prócz kilku kronik, tego, co zostało
Gdzieś w pamiętnikach, i tego, co znamy
Tradycja, tudzież świetnych Lelewela
W «Konsideracjach»[127] kilku kart, i onych
Maurycego fragmentów natchnionych...[128]
Historja nawet jako się podziela,
Nie wiemy — Jerzy rzekł — bo cóż to uczy,
Że tu, naprzykład, Polska bajki prawi,
A tam, za Sasów, Polska znów się tuczy,
A ówdzie Polska nareszcie się dławi?...
Cóż stąd?... Jeżeli owoc tej cytryny,
Co tu na stole leży, kto rozbierze,
Toć przecie znajdzie pod złotem łupiny
Promienie włókien; dlatego nie wierzę,
Ażeby całość, naprzykład, narodu
Nie miała innej w sobie konstelacji[129]
Nad kilka dachów stołecznego grodu
I kilka armat — tej ultima-racji!...[130]
Nam, jako Grekom, zda się, że pod koniec
Dopiero zstąpi historyk, jak goniec
Nieupragnionej jakiej wielkiej zmiany...
Choć zresztą nie wiem, czy jesteśmy niżéj
Od innych. — Tacyt[131] byłże już zrównany
Przez chrześcijańskie pióro?...
Z naszych krzyży
Zda się układać historja odmienna,
Mniej literacka może, lecz promienna!...
No, przecież — Jerzy na to — jużci piszą
Znakami krzyża pisma nieznający,
A zato, jedne ledwo się uciszą
Pragnienia, drugich szereg wzrastający
O coraz szybsze szermierzy solucje[132],
I nowy mamy stad styl: rewolucje!
Co zaś do dziejów Polski — jak się dzielą.
To bardzo łatwo skreślić — heroiczne,
Które się z ducha narodu kościelą,
Tak, że na końcu ich są polityczne
Wypadki, jakby gips zewnętrzny gmachu —
Następnie, w odwet tamtym, dzieci strachu,
To jest, gdy brakło cywilnej odwagi,
I polityczne się otwarły szranki,
I zawieszono miecz na ścianie nagi,
I narodowie zajęli krużganki,
Na odrodzenia patrząc aparata[133].
I... koniec... z wielkiem zadziwieniem świata!
Tak więc na dziecię o twórczym rozumie,
I na bezsensu dzieci, a następnie
Na ekspiację[134], którą naród umie —
Martyrologję[135] też, brzmiącą posępnie,
Co kilku ledwo znana oszczędzonym
Współuczestnikom, «głowom przewróconym».
No, no — toć każdy wie o którymś przecie
Zasłanym w Sybir, w francuskiej gazecie
Pisują, wprawdzie przekręciwszy miana...
Tu Edgar: Bardzo przepraszam wacana.
My jak pierwotni czynim chrześcijanie,
U których codzień padał trup po trupie,
I nie pytano, co po nich zostanie,
Ale co w ciele było, tej skorupie —
Co odlatało na tęczowem skrzydle,
Wśród mąk, w zbliżonem niebios malowidle...
Więc wszyscy: «Brawo@ Brawo! Tak, mój panie,
My jak pierwotni czynim chrześcijanie».
Być może — Jerzy nato — radbym jeno,
Ażeby fakcik mały poparł słowo,
Bo chrześcijanie zgasłe pod hieną,
Wyssane, mówię, ciała z zdartą głową
Nocami kradli i psalmy śpiewali,
Zapisowali rylcem naznaczali,
I stąd to ja się dzisiaj zowię Jerzy,
A panu imię Stefana należy,
I stąd to onem skąpstwem krwi urosło
To ciało wieczne, ciało nieśmiertelne,
Które nad czasów moc bardzo się wzniosło,
Prze które żyjem co słońce niedzielne!
A, to tam inna rzecz! To przecie znowu
Nie będzie — inne już nastały czasy!
Trzeba się wyzuć z przeszłości narowu!
Dziś polityka, dzieje!...
Tu hałasy
Stłumiły koniec rzeczy — bo, jeżeli
Przedyskutować trudno, to najlepiéj
Z dwururki strzelić, albo, «że wiedzieli
Już o tem wszyscy», rzec, jakgdyby wiedza
Nie potępiała — albo, kto zaczepi
O co innego, czekać — albo, co najlepiéj,
Podsunąć, aby pisano, a potem,
Gdy zamrze pisarz, rękopismów śledzić
I wołać z wielkim na trzy wiatry grzmotem:
«Gdzież są? Ba! żeby tylko można wiedziéć!...»
Dla harfiarzy dwóch wieniec jedyny,
Jedyny był laur dla dwóch śpiewaków.
Lud się z całej zgromadził krainy
Polot pieśni sądzić, jak dwóch ptaków.
Starcy, męże, i hoże dziewczyny,
I książęta w cieniach swych szyszaków,
Ucichnęli — a była treść wierszy:
Piękność Polki. — Tak śpiewak wszczął pierwszy:
«Nie! Ty się próżno wysilasz, przyrodo,
Na tworów wdzięki, na wdzięków koronę;
Fijołki, wzrosłszy nad błękitną wodą,
Przy jej źrenicach bledną zamyślone.
Gwiazdy jasnością zrównałyby może,
Lecz niższe barwą i łzom niedostępne;
Bławatki z wstydem ukryły się w zboże,
Nieznane woląc być, niźli występne!
Maliny z mlekiem tej nie dają krasy,
Którą dziewicze jej lica się zdobią;
Nad księżycowy blask łona atłasy,
A sploty same wdzięcznemi się robią.
Pereł sznur w czystej oprawie z korali
Do jej się równać ust gdyby poważył,
Zgasłyby perły, jak mętność opali,
A koral pierwej tchnieniemby się sparzył.
Całego nawet pełnią arcydzieła,
Wszechwdzięków nawet harmonją i zgodą
Próżnobyś jej się wyrównać podjęła,
Ty, najpiękniejsza, lecz po niej, przyrodo!»
Tu — zakończył on, alić wzruszenie,
Rękę mając jako oklask długą,
Podało mu nią laur za natchnienie:
Gdy drugi wszedł śpiewak stroną drugą,
Harfę wlekąc swą — czy zniechęcenie,
Czy może był dnia onego chory? —
Ucichnęli — i tak zaczął wtóry:
Gdzie wnijdzie i gdzie postawi stopę swoją,
Nie oglądają się ludzie zadziwieni,
Lecz, jak stali pierw, stoją.
Potem, niby ocknieni,
Czują więcej światłości wokoło siebie,
I rozpowija się im powoli w oczach,
Jako jutrznia na niebie,
Odbłysk na jej warkoczach.
Ale włos jakiej ma barwy? Zapomniałem;
Ale oko? — Nie wiem doprawdy, czy modre;
Jeśli to gdzie pisałem,
To odszukam i podrę.
Wiem, że od wierzchu jej ramion do sandału
Każda fałda głównemu służy skinieniu,
Jak zdrowie służy ciału,
Co wypoczywa w cieniu.
Ale ile jest białą jej płeć? Ani wiem,
Nawet koral ust, nie pomnę, jak namiętny!
Śmiech, nim żywy słowa tchem,
Pitagorejsko smętny.
Męczennicy nieco w jej skroń nakłonieniu,
Ale w szerokości czoła coś Platona[137],
Wzrok dziecka w osłupieniu
Z iskrą Pigmalijona![138]
Coś matrony, coś wodza w piersi potędze,
Jak ta Marja, co za wielkich dni Mojżesza,
Podobna psalmów księdze,
Szła przodem — za nią rzesza. —
Podobna Wiktorji[139] bosej z laurem w dłoni,
Co wskróś obłoków bystro bywa lecąca,
Jak heroicznych koni
Rżenie, do blasku słońca!
Lecz skoro potocznego znów życia tknie się,
Podobna do ucichłej palmy na stepie,
Nieumyślny cień niesie
I nie powiada: «Krzepię».
Ale jakie ma zębów perły? Nie pomnę,
Ani ile jest w rumieńcach jej korali?
Słowa są wiarołomne.
Skończyłem! Nie wiem daléj.
I tu umilkł. Bowiem śpiewak owy,
Któremu jedyny wieniec dano,
Uniesiony ponad tłumu głowy,
Gdzie swym laurem skinął, wraz klaskano:
Starcy, dziewki, i hufiec bojowy,
I młodzieńcy z tuniką rozwianą,
Jako wielkie morze w słońca blasku,
Szli. Aż przeszli w historji oklasku.
Na greckim rynku ludzie zgromadzeni stali
Pod łagodnego cienia rzucanemi plamy
Od dziadów, którzy w błękit powracali biali,
Od bohaterów, mówię. Niżej lud — ten samy,
Jedno żyw, marmurowej nie mający cery
I mniej osobny, niźli wielkie bohatery.
Był tam i wojak, bosym podparty dzirytem[140],
Z ręką chorą, na resztce perskiej zwisłą szaty,
I mąż uczony z wiadrem, tablicą przykrytem,
Gdzie rękopisma nosił — był tam i bogaty
W wieńcu złotym, i mówca w czerwonej opończy,
I pasterz w kurpiach[141], które wąchał mu pies gończy..
Do ludzi tych różnego mienia i sumienia
Kiedy apostoł Paweł z bożego natchnienia
Mówił słowem, cichości skrzydło ich przykryło:
I jednym wstrząsło dreszczem, jednym zapaliło
Płomieniem: i gorzeli, i ziębli, i bledli
I czerwienieli razem, i razem przysiedli
Jak fala, i uklękli razem w chórze szlochu —
Aż w niebo woń z takiego bożego motłochu
Powietrzem wstała jasnem, Pawła otaczając,
Co w środku stał i kazał wciąż, rąk nie spuszczając.
I stało się, że fala ta nagle zagrzmiała:
«Ów jest Merkurjusz. Przyszedł tu w sukmanie z ciała,
Lecz Bogiem on! Pasterze woły niech podadzą!
Niech o kolumnę topór młodzieńcy wygładzą,
A panny, tańcząc, pieśni niech ofiarne wzniosą!»
Tu się apostoł Paweł przeżegnał i, płowy
Płaszcz rozdarłszy, odepchnął go precz nogą bosą:
«Poganie!» krzycząc — «człowiek jestem i jako wy
Proch prochów i na ziemi tej błędny viator[142];
A dla Chrystusa jeśli też poczynam dziwy,
To są z Świętego Ducha, więc Veni creator[143]
Śpiewajcie, bo nie kwiaty mnie — prędzej pokrzywy!»
I odszedł.
W mieście jednem cesarstwa rzymskiego,
Gdy o Chrystusie Paweł apostoł nauczał,
Wzięto go, prowadzono potem przed sędziego;
A biegli też kupcowie: będzież mu dokuczał,
Gadając — bo szalony jest ten chrześcijanin
I prawi tu, aż drogich potem nie chcą tkanin
Kupować. Więc i z legjów krzykną urlopnicy:
Ten jest, co pokój ludom każe! — męże dzicy,
Z twarzami afrykańskim miedzianemi skwarem,
Prędcy do krwi wylania. Więc i tuczne swarem
Prawniki, co na forum, gadając do ludu,
Lubią być czczeni — żaden z nich nie zrobił cudu —
Ci przeto, na Pawłową zażarci wymowę,
Dalej radzić: «ubiczuj, albo zrąb mu głowę!»
I stali i sędziego krzesło marmurowe,
Niby teatrum, kręgiem objęli w połowę.
— A przodem siedział sędzia, obie wsparłszy dłonie
Na kolanach, albowiem cesarz tak w koronie
Zwykł siadać; dalej rotmistrz, patrząc na upięcie
Szaty zwierzchniej, albowiem carskie tam pieczęcie,
Z onyksu[144] wyrzezane, nosi[145]; indziej mowcy
I urzędnicy — jedni drugich naśladowcy!
Do ludzi tych, na jedno zaklętych sumienie,
Gdy się pytano: «Ktoś jest?», «Jam Paweł», powiada,
«Rzymianin-em — i moje nie tu jest sądzenie;
Więc chcę, niech cesarz ze mną, jak z człowiekiem, gada
I jak z obywatelem rzymskim czyni rada».
To mówiąc, płaszcz na ramię gęstym rzucił zwojem
I trwał pośrodku izby, jak czynim, gdy stojem
Na swych śmieciach; a cichość stała się, a sędzia
Wyglądał jak rzemieślnik, zgubiwszy narzędzia.
Więc przed cesarzem Paweł sławion był i jasno
Gadał mu prawdę w oczy mocą Chrystusową,
Na chwałę swą nie krzesząc z tego nic, bo gasną
Słowa takie, wymową będąc, nie wysłową;
I, jako odkupienie przyszło przez męczeństwo
Chrystusa Pana, uczył, radząc cesarzowi,
By nie omieszkał własne czynić nawróceństwo;
I jak jest wolność wszelka Świętemu Duchowi
Posłuszną, który w Trójcę zwolon, acz stanowi
Osobę trzecią; rzeczy one nie samem wiedzeniem,
Ale miłością prawdy każąc, więc natchnieniem,
Więc dobrą wolą. Tej zaś Święty Duch zwysoka
Błogosławił. Aż cesarz rzekł: «Treść jest głęboka,
I mało, że nie stawam się jak dziecko nowe».
I kazał Pawła więzić — potem ściął mu głowę.
Więc był apostoł Paweł pętany, jak zwierzę,
I jako Bóg obwołan, a wytrwał przy wierze,
Że człekiem był. Albowiem stało się wiadomo,
Że człowiek zwierząt bogiem, gdy Bóg: ecce homo[146].
1850 w styczniu.
— Tam, gdzie ostatnia świeci szubienica,
Tam jest mój środek dziś, tam ma stolica,
Tam jest mój gród.
Od wschodu mądrość kłamstwa i ciemnota,
Karności harap lub samotrzask z złota,
Trąd, jad i brud.
Na zachód kłamstwo wiedzy i błyskotność,
Formalizm prawdy, wnętrzna bezistotność,
A pycha pych!
Na północ zachód z wschodem w zespoleniu,
A na południe, nadzieja w zwątpieniu
O złości złych!
Więc — mamże oczy zakryć i paść twarzą,
Wołając: «Kopyt niech mię grady zmażą,
Jak pierwotraw!»
Lub mamże barki wyrzucać do góry
Za lada gwiazdką ze złotemi pióry,
Za sny nieść jaw?
Więc mamże nie czuć, jaką na wulkanie
Stałem się wyspą, gdzie łez winobranie
I czarnej krwi!...
Lub znać, co ogień z łona mi wypali?
Gdzie spełznie? odkąd nie postąpi daléj?
I zmarszczyć brwi?...
Gdy ducha z mózgu nie wywikłasz tkanin,
Wtedy cię czekam, ja, głupi Słowianin,
Zachodzie — ty!...
A tobie, Wschodzie, znaczę dzień widzenia,
Gdy już jednego nie będzie sumienia
W ogromni twéj.
Południe! Klaśniesz mi, bo klaszczesz mocy,
A ciebie minę, o głucha Północy,
I wstanę sam.
Braterstwo ludom dam, gdy łzy osuszę,
Bo wiem, co własność ma, co ścierpieć muszę:
Bo już się znam.
Psalm LXXXIX.
Żaden król polski nie stał na szafocie,
A więc nam Francuz powie: «buntowniki!»
Żaden mnich polski nie bluźnił wszechcnocie,
Więc nam heretyk powie: «heretyki!»
Żaden pług polski cudzej nie pruł ziemi,
Więc poczytani będziem, jak złodzieje;
Żaden duch polski nie zerwał z swojemi,
A więc nas uczyć będą, czem są dzieje.
Ale czas idzie szlachty chrystusowej,
Sumienia głosu i wiedzy bezmowej —
Ale czas idzie — i prości się droga...
Strach tym, co dzisiaj bać się uczą Boga.
Czemu mi smutno i czemu najsmutniéj,
Mamże ci śpiewać ja, czy świat i czas?...
Oh, bo mi widnym strój tej wielkiej lutni,
W którą wplątany duch każdego z nas.
I wiem, że każda radość tu ma drugę,
Poniżej siebie, przeciwradą łzę,
I wiem, że każdy byt ma swego sługę,
I wiem, że nieraz, błogosławiąc, klnę.
Czemu mi smutno? — Bo nieradbym smucić,
Ani przed sobą kłamstwa rzucać cień,
By skryć, jak czego nie można odrzucić,
By uczcić, czego wyciąć trudno w pień.
Więc to mi smutno, aż do kości smutno,
I to, że nie wiem, czy ten ludzi stek
Ma już tak zostać komedją okrutną,
I spać, i nucić, śpiąc: «To taki wiek!»
Więc to mi smutno, i tak coraz gorzéj,
Aż odczłowiecza się i pierś i byt,
I nie wiem, czy już w akord się ułoży,
I nie wiem, czy już kiedy będę syt!...
I nie wiem, czy już będę mógł nie wiedzieć,
Że coraz żywot mniej uczczony tu,
Że coraz łatwiej przychodzi powiedzieć,
Ze snu się budząc: «Wróćmyż znów do snu!»
1850.
Przez wszystko do mnie przemawiałeś, Panie:
Przez ciemność burzy, grom i przez świtanie,
Przez przyjacielską dłoń w zapasach z światem,
Pochwałą wreszcie — ach, nie Twoim kwiatem...
I przez tę rozkosz, którą urąganie
Siódmego nieba tchnąć się zdaje latem,
I przez najsłodszy z darów twych na ziemi,
Przez czule oko, gdy je łza ociemi,
Przez cała dobroć Twą, w tem jednem oku,
Jak całe niebo, odjaśnione w stoku...
Przez cała ludzkość z jej staremi gmachy,
Łukami, które o kolumnach trwają,
A zapomniane w proch włamując dachy,
Bujnemi znowu liśćmi zakwitają.
Przez wszystko!...
Panie! Ja nie miałem głosu
Do odpowiedzi godnej i — milczałem;
Błogosławionym zazdrościłem stosu
I do boleści, jak do matki, drżałem —
I jak z bliźnięciem zrósł) wpół z zapałem,
Na cztery strony świata mając ramię,
Gdy doskonałość Twą obejmowałem.
To jedno słowo wyjąknąwszy: «kłamię».
Do niemowlęctwa wracam...
Jestem znamię!...
Sam głosu nie mam, Panie, dałeś słowo.
Lecz wypowiedzieć któż ustami zdoła?
Przez Ciebie prochów stałem się Jehową,
Twojego w piersiach mam i czczę anioła.
To rozwiąż jeszcze głos — bo anioł wola!
— Od rezultatów mylnego zamętu
Z kagańcem w ręku do przyczyn zstępuje.
Jak smutny żeglarz po schodach okrętu,
Kiedy kotwicy szuka, burzę czuje.
O, tak! Wcielonym skoro pogardzili,
Wcielenie wszelkie, więc praca wszelaka.
Rwie się — a jeśli przędzie się, omyli!...
Wodę-by lepiej czerpać do przetaka.
Danajdom[149] lepiej byłoby na dobie
Zakasanemi uwijać rękoma,
Bo chociaż mogły pośpiewywać sobie:
«Toć już zostaniem tak... nie wrócim doma!»
Psalm.
Już tych, co w lochu morzą Ugolina[150]»
Pan, jako wicher, rozmiatać zaczyna.
Bagnetów kupy między sobą szczwając,
Rzeziami pysznych słabe nawracając.
Ty, co Chrystusa Urosłeś przekupstwem,
Rozumem (ten jest konsekwentnem głupstwem),
Pod krzepszych w zbrodni upadniesz taranem[151],
A wszakże proch twój znów zawalczy z Panem...
Na German skrzydły nie świśniesz orlemi,
Bo nie ze strachu wielka myśl na ziemi,
Ni uczonością więzy się rozcina:
Kupi ją można ludów Katarzyna.
I wypełnionym będzie ogrom grzechu
Starorzymskiego... Rusie! — Czechu! — Lechu!
Katakumb wtedy słuchaj, krwią pisanych,
A krzyżów pytaj o dawno wieszanych...
I znajdziesz logo, który nie istnieje,
Którego sztandar tylko w słońcu wieje,
I znajdziesz tego, ku któremu idzie
Niechętna przeszłość o kryjomym wstydzie.
I znajdziesz żywoł w śmierci, a potęgę
W słabości, w słowie latającem księgę,
W ciemności jasność, a w jasności cienie.
To wiedz — i z plewy szczere czyść nasienie.
Napisz nam książkę!
Cóż? Niźli napiszę,
To pierwej powiem, co potem usłyszę:
Że drukujący mało jej rozumie,
Więc cala Polska, i wiek, i epoka
Nie zrozumieją także!... To w ich dumie
Usłyszę... przytem, że rzecz jest głęboka,
Że znam wybornie język lub, przeciwnie,
Że go zupełnie prawie zapomniałem...
Statuę postaw!...
O, jak to naiwnie
Powiedzieć! Czemże ją postawię? Ciałem?
I gdzie?...
...Więc prawdę powiedz!
Toć gadałem,
Toć gadam. Prawda dziś przeklętym szałem!...
Ale bo gadasz ostro — do języka
Nie przyuczyłeś sobie publiczności
Oj, tak!... A czemu zdarliście na łyka
Te rękopisma, dane wam w ufności,
Których zaledwo promyczek promyka
Powystrzeliwał samem prawdy parciem?
Dość jest — Jonasza[153] znam: gardzę pożarciem.
I tę wam tylko powieść dam: — Przed wieki
Trzy piramidy na puszczy sławiono,
Przedłótowano spód ogromnej rzeki
I na powietrzu ogród zawieszono —
Dziś — tam jest cegieł kilka popalonych
I kilka zawias, rdzą poczerwienionych,
A ówdzie stoją trzy one postacie
Piramidalne w zachodnim obłoku.
Lecz ani tamtych budownika znacie,
Ni tych — bo sławę miały na widoku!
Lat temu tysiąc ośmset i pół wieku,
Schylona postać przy Bogu Człowieku
Alabastrowe rozbiła naczynie.
Kto? Kiedy?... O tem niema wątpliwości.
Z czerepy onéj maść po dziś dzień płynie,
A archeolog milczy... O, miłości!
I — — bądźcie zdrowi — po tem będę wiedział,
Czy chcecie, abym prawdę wam powiedział...
Zarazy wszystkie przez tę Polskę wchodzą
Do Słowiańszczyzny naszej prawosławnéj.
Francuzi siebie, a potem ją zwodzą.
Siad konwulsyjny ruch — i tak już dawny!
Gdyby skończyli tę dziecinną kłótnię,
To ten lub przyszły może imperator,
Jak drugi Nero, nastroiwszy lutnię,
W Warszawie bawiłby się, jak amator.
Któż-bo rad rządzić krwawo i okrutnie,
Ilekroć boża tego nie chce sprawa,
Złamanie przysiąg lub herezje nowe,
Co chrześcijaństwa obrażają głowę,
Albo ustawny dzieci bunt — Warszawa!
∗ ∗
∗ |
Element Polski nie jest elementem,
Ale kończącym się czasów odmętem,
A Słowiańszczyzna to Geist[155] jeszcze młody.
Co za obrębem wielkiej konwersacji
Duchowej leży, jak cedrowe kłody,
Geologicznej godne dysertacji[156].
Gdyby Polacy zamiast tej rozsypki.
Co nawiązuje rwany wciąż rynsztunek
I na dziecinne niszczy się zaczépki,
Czas obrócili swój na sztudirunek[157],
To — z ministerstwa zmianą — a następnie
Z ideą, jasno skreśloną przedwstępnie,
Możeby zczasem zyskali epitet[158]
Narodu, mając swój uniwersytet!
Polacy dawno stradali pozycję
I polityczną sprawę opuścili,
Nie wchodzą szczerze w państwa kompozycję,
Mogliby wiele robić — ale czyli
Pojmują, jakie we wszechgrawitacji[159]
Konstytucyjnej jest ich stanowisko?
Stąd lud nie słucha swej arystokracji
I już na drogę wszedł niezmiernie śliską,
I jedno rządu ojcostwo jest w sianie
Podtrzymać ciągłe zdołu podrywanie.
∗ ∗
∗ |
Polacy wprawdzie króla nie zabili
I mają kilku niezłych męczenników,
Ale kacerstwa sobie potworzyli,
Coś od Kabalah[160] i od Platończyków.
W ojczyznę duszę całą utopili,
Skąd niedość czynnych mają zakonników,
Do Chin na misję żaden się nie kwapi;
Kobiety ledwo że pojmują sprawę.
Tylko odporny duch je czasem trapi,
I niedość mężów biorą w rękę prawę.
By w pojednaniu z świętą polityką
Poznali, ile świat ten jest ateusz[161],
I zatrudnili się cichą praktyką,
Czekając, nowy co da jubileusz...
Pisałem w Europie 1850.
Nawykli do czytania druku (tak, jak wszyscy, niestety, mniej lub więcej bywamy) ze stanowiska sztuki pisania wierszy prawdy one, w braterstwie przyjaciołom przesłane, uważyli. Dziś dalszy ich ciąg z mniej konieczną lakonicznością rozwinąwszy, Tobie, Szanowny Mężu i Bracie ten dzisiejszy Psalmów-psalm przypisuję, a tak zamknięta jest pieśń moja, której «Wigilja» jest prologiem, a która «Pieśni społecznej cztery stron», «Trzy pytania» i ten «Psalmów-psalm» składa.
Wiadomość tę dodaję, bo czytelnik uważny znajdzie myśli całoksztalt w tych wyrywanych mi z pod ręki nieznanemi mi wichrami pisma liściach. Dawniej, w ojczyźnie tam, kiedy nie pisać i drukować (co poecie jest smutno) ale mowić mogłem głosem żywym, nie raczyłeś pogardzać pieśnią znanego Ci młodzieńca — chciej i teraz przyjąć tę oznakę urosłego w prawdę poważania, z jakiem się sługą Twoim pisze
1850 lata.
20) Do zakonu i do świadectwa; ale, jeżeli nie chcą,
Niechże mówią według słowa tego, w którem niemasz żadnej zorzy.
VIII. Izajasz.
W ton pozaprzeszłych prac, pieśń bezśpiewacza a żywa
Dlugo o, długo nam tęcz ukrywała przędziwa.
Długo o, długo myśl po narodowym obszarze
W imię latyńskich muz nawoływała żniwiarze.
Starego świata pan, kiedy, jak słońca oblicze,
Do oceanu wpadł, blaski wyplusnął zwodnicze,
Co, jakby rosa skier, w źrenic tak wciekły zwierciadło,
Że weszedł księżyc już, a jeszcze im słońce nie zbladło!...
Więc, było smutno nam — smutno i tamtym przed nami,
Że pozachodni blask bezwłasnowolnie tu mami[165].
Więc nieraz upiór Grek z lachczisowej[166] zapory
«A! mówcież» wołał «im, że my tu sami, upiory.
«A głoś-że!» krzyczał cień rzymskiego mówcy do Kloto[166],
Że, póki żyłem tam, nienawidziłem retory.
«A klnijże, mówię ci!» (wykrzykał Cezar z sromotą)
«Koronowańców tych, z którymi działu nie miałem,
«Z którymi nie mam nic... nie sam się «Cezar» nazwałem»
Ale na świecie tym — czyjaż to wina, ach, czyja,
Że nieraz cieniów cień żyjące tłumy zabija? —
Ale na świecie tym mów widzącemu, że widzi.
To może zślepnie wraz, tak zawstydzenia się wstydzi.
Więc Ten o, dobry, tam, gdzie miłosierdzia źródlisko
Śpiewaki swoje nam sprawił i przysłał tu blisko —
By każdy, każdy z nich, coraz to skonem łatwiejszym
Oj, przekonywać mógł, że i tu rodzą się ludzie,
Że i ten naród nasz od onych mało podlejszym,
Że, i dziś cudy są, byleś się poznał na cudzie.
Malczewski naprzód zgasł i ani znaku, gdzie leży[167]
On, który zaczął pieśń, sam niewidzialny, jak z wieży
Pieśń, jak Aldony pieśń do przyszłych słowa rycerzy,
On, który dotąd sam Polki nakreślił oblicze,
Wziąłże, choć jeden kwiat od was, o mary zwodnicze,
Francuskich sylfy[168] strun albo kwiateczki pod krzyżem,
Ale bez dziejów tu, choć w niebogłośne paciérzem...[169]
«Kobieta, marny puch!» Gustaw aż zawył litewski
I gdzie miljony zszedł, i przez trumienne znów deski
Z pierwszego grobu w grób ciemnego wszedłszy więzienia
O, jakżeż musiał kląć serca i mózgi z kamienia!
Tu za Konradem w chór śpiewaków tłumy powstały
I każda z polskich ziem już prześpiewiona w chórały,
I każdy oddźwięk słów, i każde barwy poczucie,
I każda głosu łza... Na jednej brakło nam nucie:
Na nucie struny tej, co jest cięciwą łucznika,
Tej, co zamyka pieśń, a rzeczywistość odmyka,
Na nucie struny tej, której harfiarzem Maurycy...
Więc przyszedł i mąż ów, lecz tłum go przeklął stolicy,
A prawdy, które niósł, wonczas dopiero uznane,
Gdy z umarłego zwłok serce wyjęto spękane![170]
Więc znowu, znowu ból i katakomby wygnania,
I katakomby tam, gdzie nawet niema śpiewania,
I znowu, znowu ból: aż do katakomb zaświtał
Irydjonowy hełm i co «w nieboskich» snach czytał,
I to, co z boskich wie, czem się w zajutro «przedświtał...»
— O smutny, piękny mój, i ty już z tarczy Gorgonę,
I ty już z hełmu laur w cierniu przerzucasz koronę,
Co kwiatów białych śnieg ze skroni strząsa na ramie:
I ty już nieraz tu plunąłeś światu, że kłamie!...
———————————
A teraz, bracia, cóż, gdy każda z ziem już opiana
W szabelny Pola dźwięk, w gwiazd harmonijkę Bohdana,
W Juljusza pryzmat barw, każdego kryształ wyrazu,
Gdy każdy wiersza tok, jak struna, dobrze ograna,
Gdy prozy nawet grunt ogniem zrumienion podziemnym
I każdy słowa pąk odśniwa zdaniem promienném?
A teraz, bracia, cóż, gdy wiosna pieśni przekwita?
Czy «nad pieśniami pieśń» salomonowa nie wita?
Czyż nie omyli znów ludzkość, gdy z łoża powstanie,
Za oblubieńcem swym wołając: «Tęskno mi, Panie!...»
...Pieśń śpiewała — przez wieki
Tę pieśń śpiewała[171]: Miły,
Miły mój, wina ścieki,
Rubinowe ścieki mię karmiły
Rubinowe, słoneczne;
Przekroplone ze krwi twojej — wieczne[172].
Wszakże piersi twoje, usta twe,
Wszakże miłość ust twych, gdzie się rwę,
Słodsza miłość, o, słodsza,
Niż słoneczność najzłotsza,
Niż krwie rubin, niźli chleby mleczne!
Ależ, Panie, miłość, znamże ja,
Która miłość ust twych, która twa?
Pociagnijże ty zgóry,
Samże porwij, sam pociągnij pierwej
Miasta wiecznego mury,
Ducha ludów, dusze, serca, nerwy...
Bom jest czarna, ach, zaprawdę, czarna
Kadzielnica ofiarna,
Opalona zwierzchu, mdła i marna.
Bom winnice mojej strzec nie miała,
Ale winnice onej,
Onej mi poleconej,
Tom się jako namiot gruby stała.
Teraz, wieków gdzie południe, powiedz!
Gdzie masz wczasy dla owiec,
Bo dokoła obcy i manowiec!
A was zasię, was, niewieście duchy
Poprzysięgam — dajcież mu spocznienie,
Aż sam wstanie, sam otrzęsie włosy,
Sam aż pocznie zbudzenie.
Liszki male pierwej niech poginą,
Te, co psują nam wino,
Co trą listki, niźli się rozwiną.
To śpiewała przez wieki
Tę pieśń śpiewała: Miły!
Miły mój, niechby wieki,
Niechby powiek cienie się rozwiły
I dzień nastał, ach, całodzień owy
Bezsłoneczny dzień i bezcieniowy.
———————————
Więc głos do niej. Tyś zamkniętym sadem,
Siostro moja, tyś jest winogradem
Ocieniona — i ty jesteś niby
Pod pieczęcią, jasne źródła szyby.
Od północy, wietrze, powiej chrobry,
Od południa drugi wietrze dobry!
Wiejcie dobrze, chrobrze, wiejcie w sadzie,
Niech woń płynie, owoc niech się kładzie!
———————————
A teraz, wiedźcież, dalej rzecz opowiem sama,
Że białym snem widzenia spałam. Ściany, brama
Zawora bramy, rzeczy między mną a onym
Jakoby więc kryształem były przeniknionym
I jakby trąb mówiących gardłem, które niosło:
«Otwórz mi, siostro moja, przyjaciółko pewna,
«Gołąbko moja, bowiem włos mój jest, jak wiosło,
«W brylanciech ros kąpany i twarz moja rzewna».
— A ja, zawolam: «Gwiazdy mych odpięłam sukien
«Tudzież iglice — nie wiem, którą oblec szatę,
«Albo pas, i z jakowych ma być dziany włókien,
«I jakie wonie, maści, zali dość bogate» —
I porwę się, aż pomost dokoła cedrowy
Zadrżał, albowiem biegłam ku bramie, gdzie owy,
A z palców mi kapała myrra na zaworę,
Gdy otworzyłam: próżno — próżno — ach, nie wporę!
Omdlałam — i rękoma szukałam blademi,
I szłam, i mdlałam, śladów patrząca po ziemi,
Wołałam, a nie odrzekł — szukałam, nie było.
Nareszcie stróży nocnych wojsko przechodziło:
Ci mię ubili, piersi zranili, płaszcz wzięli;
Stróżowie murów... ci mię srodze nagabnęli...
Poprzysięgam przeto was, o dziewy
Jerozalemskie, że, jeżeli
Miły mój jest tam, gdzie wy
To, donieścież jemu, jak anieli,
To, gdziekolwiekbądź gości,
Wyłóżcie, jak się ta rzecz stała!
Powiedzcież jemu, żem z miłości
Zachorzała...
A toć już mówią języki ludzkiemi
I anielskiemi zdarza się im nucić
Proroctwo także — te, co rytmem ziemi,
I te, co z ducha, gdy się począł cucić;
Proroctwo także nieraz bywa z niemi...
Są nawet wiary niezłomni rycerze
I coby oddać radzi majętności
Na przenajświętsze ubóstwa grabieże —
A jednak, bracia, mamyż dość miłości?
Tej, co to póty, póty jest cierpliwa,
Aż boże sądy z nią, kiedy się zrywa,
Aż świętą prawie w swem zniecierpliwieniu
I budującą nieledwie w zniszczeniu...
Tej, co nie zajrzy, ani się nadyma,
Bo dość ma tego, że dość nigdy niema...
Bo rzeczy swoich nie szuka, a przecie
Cudzego nie chce-wie, że bożem trzecie...
Tej, co surowa jest i dobrotliwa
Nie myśląc złego, sama się nie gniewa...
Tej, co to z prawdy tylko się uciesza,
Wszystkiemu wierzy i wszystko rozgrzesza,
Bo wszystko cierpi... tej, co się spodziewa
Wszystkiego—czasem krzyżowego drzewa!
Oh, bo, acz gniewać się nie chce, iluż gniewa!?
Miłości, w tobie jednej odpocznienie,
I moc i bytu oś — w tobie sumienie.
Języki? Zwiną się, jak książek karty,
Gdy je piorunów widelec rozdarty
Na sąd ostatni wyzwie. Nasza wiedza?
Upiorem życia. Proroctwo cóż?... Miedza,
Próg, czasów nowej widzenie granicy.
A więc to wszystko proch, proch na ulicy
Do Boga!... Miłość tylko pozostanie,
Jak w zapalonym stosie hełm bronzowy
Z napisem: «Jesteś!»
...różne miałem mowy
I różne o tem było me śpiewanie,
Od pacholęcia świegocąc pieśniami;
Te, gdy zmężnieje czas, wspomnicie sami[173].
———————————
———————————
Bo zasłaniałem wzrok, śpiewając słowo,
Ani mi lauru liść szumiał nad głową,
Bom ja ostatni tu w poetów świecie,
Który-m nie przyszedł wczas i... Zresztą wiecie!
Wpierw, niźli Ojcze nasz w duchu i w prawdzie wyrzeczem,
Niech kością bytu nam, niech pierwej stanie się mieczem
Te błogosławieństw siedm i ósme, walki początek[174],
Gdy trudów przyjdzie trud, gdy piątków nastanie piątek.
O, dobrze, dobrze, wam, którzyście w duchu ubozi,
Nie wiedząc, wyszliście z bram i korzystacie już z żniwa
I, jak ptaszęta, wy, kiedy do gumien się zwozi,
Skowronkujecie tym, które pot trawy oblewa.
Lecz i ci tęskni, oh, którzy o czasie się biedzą
I nie są, jako wy, i ponad czasem nie siedzą,
Ale wciąż smętni tu, choć im tu wszego nie stawa;
O, i was czeka dar stamtąd, skąd wszystko się dawa.
Toż ciszy[176], którzy są bezmownej ziemi obrazem,
Pracując, jako ta, i w głuchym rytmie z nią razem,
Tak ziemię w sobie pierw prac tych posiędą ćwiczeniem,
Że dana będzie im i ta, której są sklepieniem.
A owi, którzy rozsprawiedliwości spragnieni,
Co marny znają los, króle, a siedzą w przedsieni —
I owym zczasem dzban do ust się spiekłych nachyli,
Jeżeli, pragnąc wciąż, nie sami dzbanu kusili.
Wam słodziej — o, i jak! — co miłosierdzie czynicie,
Bo ten, co miłość jest, odpomni przeszłe wam życie,
Bo każdy dobroczyn wpierw zmartwychwstanie już wami;
Nie sami czując tu, i tam staniecie nie sami.
Czystego serca mąż pociech i teraz nie próżny,
Widzi on bowiem cel, lubo do celu podróżny.
I dobrze, pewno, mu — ani go tuman błyskawic,
Ani go błędna skra w samotrzask zwiedzie trzęsawisk.
Lecz z wszystkich pono ten rzecz ma najlepszą w udziale,
Kto czyni pokój tu pomiędzy ale a ale —
I nie sam pokój słów, który jest śmierci pokojem,
Lecz pokój w słowie słów, pokój pokojem i bojem.
...Ach, gdy te siedem słów ciałem się stanie w ojczyźnie,
O, ileż będzie znów blizn i przy każdej klątw bliźnie,
O, ileż słodkich łez w onej to walce wesołej[177]
Gdy już w anioła człek, a w ludzie zlecą anioły,
Gdy z ziemi w niebo chór, a z nieba odśpiew na ziemię,
Gdy od słodyczy piór słodkiem aż stanie się brzemię,
Gdy w starcu młodość aż, w młodzieńcu celu powaga.
Dziewiczy w mężu wstyd, męska w dziewicy odwaga,
Bezgrzeszność w samej płci, ostatni tryumf społeczny,
I samej śmierci zgon...[178]
I amen — amen przedwieczny.
Ale teraz jakież z nas poczęcie
Tych to wielmożnych dni?
Nim przepękną pieczęcie,
Teraz, bracia, zakon łez, nie krwi!
Teraz, bracia, od stóp aż nad lica
Włosiennica...
Włosiennica, kiedy mówią ci:
«Głupstwo czynisz»,
A tyś nie chciał się chełpić, żeś niezrozumiany,
A ty dla prawdy twojej innych też nie winisz,
A ty wiesz, że najcichszym był Ukrzyżowany...
Włosiennica, jeśli ci przedwcześnie
W oczy pluną,
Bo może nie wiesz jeszcze, jak te zmienić pleśnie
W złote runo!
Włosiennica, kiedy cię zapomną,
Bo znasz wagę żywota
I kiedy cię pamięcią uzacnią ogromną,
Bo znasz, względną jak cnota.
Włosiennica, gdy ci kazać będą,
Co przerosłeś żywotem,
I kiedy cię ominą, a zdala usiędą
I rzekną: «Zacny», jakby mówili: «Nie potem».
I zamiast mówić: «Ciemno pojmujemy», rzekną:
«Niejasne się tłumaczy!»
I kiedy użytecznem zabić zechcą piękno,
Lub piękno wznieść, bo łatwiej się w zło przeinaczy.
Włosiennica, jeśli sam postrzeżesz,
Że w wolności duchowej
Słabość za boleść bierzesz,
Że łudzisz się, żeś w sobie faryzeuszowy —
I stąd nieswój, że prawisz,
Czegoś nie zrobił w sobie,
Lub, coś zrobił, nie jawisz:
Że w tobie grób, a tęsknoć, że ty jesteś w grobie!
Włosiennica, jeźlić będą gadać,
Że przez ciebie własność naruszona,
Bo ty się radzisz Polsce z Boga nieposiadać,
Nie nieposiadać się z Prudona!![179]
Włosiennica, jeźlić kto zarzuci,
Że przekręcasz wyrazy,
Bo każdy z nich powrócić winien i powróci
Do twórczości pierwszej, do bezzmazy,
Bo w tem słowo polskie i słowiańskie
Niedrukowane, chrześcijańskie![180]
Włosiennica, jeżli-ć kto ogłasza
Za beznarodowego,
Bo nasza rzecz jest wieczność w Polsce, a rzecz wasza
Polska w dziejach wiecznego[181].
(1850 r.).
Prócz ciemnych piekieł, czyścca półciemności
I blasku niebios — ah, ziemia jest jeszcze!
Wirgili w pierwszych znajdzie dość grzeczności,
Między siarczyste z tobą chadzać deszcze.
Kochanka dawna w drugiem cię popieści...
Ale na ziemi tu, ziemi boleści,
Któż jeśli prawdy zimne miniesz dłonie
I za czemkolwiekbądź pobieżysz innem
Weselszem, w bardziej ponętnej koronie,
Za czemś mniej winnem?...
Nikt — bo przyjaciel z tobą być przestanie,
Gdy smutnym będziesz, to jest niepojętym —
A mówię «smutnym» nie w Ofelji stanie,
Lecz nieszczęśliwym prosto i rozpiętym
Na jakim krzyżu nieciosanym z drzewa,
Którego okiem nie tknąć ani dłonią,
Nad którym karta z pismem nie powiewa,
Pod którym jeźdźca z krwawą niema bronią.
Nikt — bo dziewiczy duch nie będzie z tobą,
Odpókiś wnętrzną pokalan żałobą,
Odpóki staniesz się, co bardzo dziwna,
Dwuświetnym duchem, a jedną osobą,
Odpóki gałąź nad tobą oliwna,
Przed tobą kosa chadzać będzie wszędzie,
A śmiechem pieśni dodzwaniać łabędzie...
Za siwemi wołami,
Za rogatemi,
Po mokrym lesie, z psami,
Z psami chadzam żółtemi.
Jeden zowie się Brysio,
A drugi, bury, Mysio,
A jest i suka w łaty,
Co po rżysku, po złotem,
Szuka myszy kosmatéj,
Kretów szuka pod płotem.
Tak ja chadzam od zorzy,
Kiedy koguty pieją
Na dzień, na dzionek boży,
Wierzby we mgle bieleją
Jakby szare chmureczki,
I rosy drobne pacioreczki,
I niknące gwiazdeczki...
Bo nie jestem parobek,
Ale chłopiec dorobek,
Woły pasać wiem jako,
I grabić ladajako,
Grabić siano w kopy.
Znosić snopy!...
Sierpem jasnym w ząbeczki,
Ani gładkiemi cepy
Nie potrafię; bez sprzeczki
Łeb rozbiłbym w czerepy,
Albo zaciął się w palec,
I spadłby, jak padalec.
Umiem kopać motyką,
I wykręcać fujary,
I lipowe drzeć łyko,
I spać w cieniu, jak stary,
I ogień robić w lesie
W nocy, w nocy!
Aż sowa dziwuje się
I wiatrowie głębocy,
Co dym niosą do góry
I składają na chmury.
Uczę się też czytania
I wiem, że O jak bania
Lub jak koło uu woza,
Że A jak szczyt u chaty,
Że I jak gibka łoza,
Że E jak dziad szczerbaty,
Że U jak wół rogaty
Albo jak przewrócona
Dua[183], gdy wyprzężona...
Wiem, że Bóg jest na niebie,
Co gospodarzy światem
I zna wszystko u siebie,
I to, co drzewem, i co kwiatem,
I co dniem, i co nocą,
I jak gwiazdy się złocą...
I że myśli o chlebie
Dla wszystkiego na świecie,
A nie myśli dla siebie!
I że urodził się, jak dziecię
Najbiedniejsze w stajence.
Choć jest świata dziedzicem,
Że umarł za nas w męce
Na krzyżu z bladem licem
I w koronie cierniowej.
Ach, włożyli go, płacząc,
Do czeluści grobowej,
Zamykając i znacząc,
Bo się bali, jak zbóje,
Czy kto ich nie szpieguje.
I tak trzy dni przeżyli
Ludzie źli, dawni żydzi,
Myśląc, że się pozbyli
Tego, co wszystko widzi,
I że Boga zabili,
I że słońce zgasili,
I że nikt ich nie słyszy,
Że krew od nich nie cuchnie,
I że się to uciszy,
Że ta powieść nie gruchnie!
Aż na trzeci dzień rano
Zadrżał kamień na grobie,
I grzmot wielki słyszano,
I Bóg w żywej osobie
Wstał z chorągwią rozwianą.
Wstał w jasności słonecznéj,
Od wszystkiego bezpieczny,
I przebite wzniósł dłonie,
I podarte wzniósł skronie,
I bok, dzidą przeszyty.
I szedł wgórę, w błękity,
Żeby ludzie widzieli,
Że nikt nie jest zabity,
Tylko ziemia go dzieli,
Tak, jak ziarno zasiane
W bruzdy, w groby orane,
Co odrasta znów kłosem,
Aż kłos zwolna mężnieje,
I obrasta aż włosem,
I siwieje, bieleje.
I człek taki kłos ścina,
I cepem go biczuje,
Bo to boża spuścina,
I to Bóg nam sprawuje,
Bo on myśli o chlebie
Dla wszystkiego, prócz siebie.
O mój Boże, mój Boże.
Co nasiałeś tu duszek!
Kiedyś leżał w oborze,
Chwalił Ciebie pastuszek
I, jak dzisiaj w niedzielę,
Kiedy ludzie w kościele,
Tak nie myślał o wołach,
Tylko odbiegł wszystkiego,
Rozkochał się w aniołach,
I już nie chciał niczego!
I wesoło mu było!
Jakby napił się nieba,
Jakby mu się nakryło
Stół i dało się chleba
Z przenajzłotszej pszenicy,
W najpiękniejszej kaplicy!
Wedle krzyża jak biegę,
Albo świętej figury,
Co wystaje na chmury,
To coś więcej postrzegę,
To coś we mnie się modli,
To coś dysze: O Boże!
Tobie ręce przebodli,
A dosiewasz wciąż zboże...
I znów mówię: o Boże!
Bo, jak człowiek zasieje,
To ma ino nadzieję,
Ale nie wie, co w roli
Ziarna one rozwija,
I dlaczego z fasoli
Nie wyrasta lilija,
Albo owies z pszenicy,
Albo róża z bylicy.
Tylko w swoim porządku,
Jak sobota po piątku,
Po sobocie niedziela,
Wszystko się tam skościela.
A to człowiek nie robi,
Tylko k’temu sposobi.
A czy wiecie, gdzie byłem,
Gdzie się tego uczyłem?
A czy wiecie?... nie wiecie:
Częstochowskie ja dziecię,
Stamtąd idę piechotą,
Choć daleko, z ochotą!
Tam na desce zleconej
Jest bo obraz święcony
Matki Boskiej cudownéj,
Gdzie lud płacze wędrowny.
A ta deska skąd, wiecie?
Oj, ze stołu, gdzie jadał
Nasz Pan Jezus, i siadał
Za tym stołem, tu, w świecie.
I to polskie ją króle,
Przez armaty i kule,
Przez pogańskie pałasze
Tam przynieśli, jak nasze.
Tam też cuda się dzieją,
Tam też modlą się księża
I na modłach siwieją.
Tam jest wiele oręża,
Najostrzejszych pałaszy,
I chorągwi tak wiele,
Że się wszystko przestraszy,
Co nie klęknie w kościele.
Tam są jakby tysiące
Wojska, które jest śpiące
Pod kościołem głęboko.
Gdzie nikt dostać nie może,
Ani żadne ich oko
Nie dopatrzy, prócz boże.
Tam zasiane są kule
I mosiężne armaty,
I bogactwa w szkatule;
Ale nikt z nich bogaty,
Nikt Wielmożny nie będzie.
Tylko taki, któremu
Nic się z nieba uprzędzie,
A nie spyta się: «Czemu?»
Tylko pójdzie za nicią,
Ułowiony, jak siécią,
I nie zerwie przędziwa,
I nie spląta ogniwa.
Taki w skałę przecieknie,
Gdzie złocisto i pięknie,
Gdzie jest dużo mieszkania
I śpiącego żołnierza
W żelazności ubrania,
Gdzie się jeden przymierza,
Jakby już miał wycelić,
Drugi jakby wystrzelić,
Trzeci jakby z pochewki
Szablę ciągnął, a czwarty
Jakby zdmuchał z panewki,
Piąty jakby strzegł warty.
To jest wszystko tam w głębi,
Aż czuć, chodząc po ziemi,
Aż cię zgrucha, zgołębi
Skrucha łzami żywemi.
Aż upadniesz kolanem
Jakby drzewem złamanem,
I zanucisz: «O, Matko
Zbawiciela naszego!»
Toć jest modlić się czego,
A modlim się tak rzadko!
A to wszystko rycerstwo,
A to wszystko żołnierstwo,
Co śpi w głębi, to owe,
Co krew lało dla wiary,
Całe w sobie krzyżowe.
Jak zwinięte sztandary,
Każdy cicho leżący,
Każdy w sobie myślący...
Cyprjan z Głuchów pod Warszawą.
Druk, gocka litera,
Litera umiera...
Tyś rzekł, o Panie.
Jehowo, Jechowo.
Wracamy w Twe słowo,
My bo Słowianie.
To słowo w bezmowie,
Choć z niego przysłowie
I zmartwychwstanie!...
Lecz wznowią nowiny
Czyn z wszego Przyczyny,
My nie poganie...
Dwie głowy się zgłowi
Jednemu orłowi,
Co krzyżem stanie.
I tylko z tej strony,
Gdzie nienawrócony.
Lamentowanie!...
Chcesz czynu ze słowa,
To uważ, co chowa
To zaśpiewanie:
Nie stołków dwóch trzeba,
Lecz skrzydeł i nieba,
Stąd wykonanie...
Druk, gocka litera,
Litera umiera!
My nie poganie!
Geometrycznej nieświadom nauki,
Widziałem prosty lud, kładący bruki,
I, jako kamień jedna się z kamieniem,
Baczyłem, stojąc pod filarów cieniem.
Aż żal mi było bezwiedności gminu,
Mimo, że wieczną on jest wagą czynu,
Więc geometrji myślane promienie
(Rzeknę) gdy z głazem złączę i ożenię,
Sferyczność w drzewie wykłuwszy toporem,
Siłami ramion pchnę bronzowe walce,
Promienne jeśli kołom natknę palce,
To — któż wie...
Boskie zmysłowiąc obrysy,
Archito, koturn rzucisz za kulisy,
Języka lotność niebieskiego zgrubisz[185],
Więc filozofję, Grecję może zgubisz...
O Plato! Padam przed prawdy bezkońcem.
I nieraz, myśli z drzewa ciosząc, płaczę,
Tak wielce wszystko przesiąkłe jest słońcem,
Któremu nie ty, ni ja biegów znaczę;
Dlatego świętych nie zniżę arkanów,
Ani ojczyzny krągłą tarcz wyszczerbię,
Owszem: z tych, które rażą cię dziś, planów,
Z kres tych na Grecji idealnym herbie,
Z liczebnych równań, w sił zmienionych dźwignie
(Lubo promienność uroku w nich stygnie),
Któż wie, powtarzam, czy lud, w sobie drobny,
Bezsilny ciałem, jak wyspa osobny,
Sykulów, mówię naprzykład, siedziba[186],
Tą siły ramion zmnożywszy nauką,
Nie zdoła bronić się, jak morska ryba?...
Przyjdzie i tobie dzień zwycięstwa, sztuko!...
Bądź wola Twoja, nie tak, jak na ziemi
(Więc nie wygodniej jak... lecz jak jest godnie).
Bądź wola Twoja, jak jest między temi,
Którym już wolno i całoswobodnie.
Bądź wola Twoja tak, jak jest w niebiosach,
Bądź w nieboczynach, jak jest w niebogłosach!
A wpierw na ziemi bądź mojego ciała
Póty, aż chucią nie zawoła: «Chwała!»
Potem na ziemi ciała społecznego,
Póki harmonją nie zaśpiewa: «Ego!»
Potem na ziemi człowieczej mądrości
(Dla której Twoja, Panie, mądrość pości...).
Potem na wszystkiej ziemi ziem, jak w niebie,
Gdzie Polską, Rusią, Litwą, Ukrainą,
Całosłowiaństwem wracają do Ciebie,
Jako sztandary kiedy się rozwiną,
Sny, czucia, pieśni, i myśli, i czyny,
Do Ciebie, pieśni i czynów przyczyny!...
Moskale bracia! Co w was jest szatanem,
Tegośmy na chrzcie polskim się wyrzekli,
Tego już wasza moc w nas nie rozwściekli;
Dał Bóg, że widnem to i odpoznanem,
Dał Bóg, i poto w świat my się rozwlekli...
Ale co pychą jego, to nas trzyma,
Jak zabitego kolano olbrzyma,
W miedź rudą zbroi zakowane trwałéj,
Jak wielki odłam w drzwi zwalonej skały
Trzęsieniem ziemi o dobie północnéj,
Jak grzech co — póki niewyjawion — mocny!
Ale da Pan Bóg, że i to poznamy!
Wtedy...
A czemu przerywasz? — Czekamy...
Ostatnie słowo powiedz, jak mąż szczery!
Ostatnie słowo... to nie są litery!...
Żebym ja pisać umiał, mój kochany,
Tobym napisał książkę w sześciu tomach,
I dałbym brzeg jej grubo wyzłacany
(Jak te oblaski żółte, co na słomach).
I posadziłbym ducha mego w bieli
Na onych bryłach ksiąg, jak nad grobowcem
Pozasmucani siadają anieli
Z cyprysem, palmą w ręku, lub jałowcem.
Ale cóż? Piszże tu, o śmiertelniku,
Kiedy, co chmury rozstęp, to łyskanie,
Kiedy, co człowiek, to nowin bez liku,
I Evènement[187]-bóg, w wielkiej sutanie
Przechadzający się dziś, z bibułami
Pod pachą, w których przestrachowie sami!
O, Evènement-bóg, ten Paryżowi
I Europie dziś zastąpił Pana.
Tak, jak gdy wieśniak się nie zastanowi,
Że dał się w sztuczkę uwikłać cygana,
Tak on dziś zedrze świat, bursę[188] obłowi.
O, Evènement-bóg, ten nas narowi,
Tak, że już, Boże, gdzie ewenementa
W ludzkości?... Rzadki człowiek to pamięta.
«Jeśli ma Polska pójść nie drogą mléczną
W całoludzkości gromnym huraganie,
Jeżeli ma być nie demokratyczną,
To niech pod carem na wieki zostanie!»
«Jeśli mi Polska ma być anarchiczną,
Lub socjalizmu rozwinąć pytanie,
To już ja wolę tę panslawistyczną,
Co pod Moskalem na wieki zostanie!»
Tu oba dłońmi uderzą w kolana,
Aż się poruszył stół, za stołem ściana,
Aż się oberwał z gwoździem krzyż gipsowy
I padł, jak śniegu garść...
...Koniec rozmowy.
— Broń lepiej Syksta, Klemensa, Pijusa,
Człowieka, mówię, w papieża osobie,
Lecz nie broń władzy, co jest od Chrystusa
Najwszechmocniejszą potęgą na globie!
Bo cóż ty jesteś, albo czemże ona
Wszechmocność władzy, gdy taka obrona?...
Stąd, uczą dzieje wieków dziewiętnastu,
Że z tych, co władzy papieskiej bronili,
Wątpię, czy wiernym był choć jeden na stu.
A dziś?...
Dziś — może już się nawrócili!!...
O katolicy szanowni!... Ta wasza
O chrystusową potęgę obawa,
To jeszcze resztki wnętrzności Judasza,
Co się po świecie rozwlekły, jak lawa —
To piotrowego odłamek pałasza,
Co przed zaparciem się z pochew dostawa!
Gdybyście wiarę mieli, to już dawno
Widzielibyście, że glob jest kościołem,
Który ma ona bazylikę sławną
Piotrowa niby ołtarzem i stołem...
Ale wam trzeba kościół w ołtarz wcisnąć
I zamknąć — i straż postawić przy grobie,
Żeby za prędko nie mógł Bóg wybłysnąć...
— Czekajcie, wstanie On w całoosobie!
Wstanie On — i już świtają promienie
Przez rozsadzane grobowca kamienie,
I już chorągwi rąbek się wybiela
Ze szpar... i ranek bliski Zbawiciela...
............
Zapytaj niewiast, gdy same na drodze,
Gdy rozrzewnione gubią się w płakaniu...
Zapytaj mędrców, albo na podłodze
Leżących prochów, bo skorsze w uznaniu!
Albo zapytaj siebie, ale w chwili,
Gdy pod stopami glob ci się zakręci,
I cudza w tobie waga się przesili,
I w swojej staniesz mierze, bez pamięci:
Zapytaj — —
Pokąd będziem się zwodzili?
Dewocja krzyczy: «Michelet[190] wychodzi z kościoła!»
Prawda; dewocja tylko tego nie postrzegła,
Że za kościołem człowiek o ratunek woła,
Że kona, że, aby krew go nie ubiegła,
To ornat drze się w pasy i związuje rany...
A faryzeusz mimo idzie zadumany...
1851.
Choć z niego przysłowie».
C. K. N.
Pojechał do Berlina panicz na naukę,
Gdzie uczą z grubych książek produkować sztukę,
I siedział w domu, postęp jaźniojaźniąc z wiekiem,
A miał człowieka z sobą (kmieć zowie się «człekiem»).
Aż raz, bywało, książka ginie w książek tłumie.
«Jędrzeju!» panicz «szkoda, że aść nie rozumie,
Jaka jest mądrość, której szukam tu na stole,
Jest to filozofija dziejów, tom szarawy,
Pierwsza rzecz, którą-m kupił, jadąc tu z Warszawy,
Niewielka, brudno-żółta, tak, jak ucho wole».
— Tu Jędrzej, postaciowym sposobem schwycony
(Bo o tem uczą w ludu myśl Promethidiony),
Jak weźmie szukać, wszystko oglądając wkoło,
Pod stołem, i na stole, i w szparach fotelu,
Jak krzyknie wreszcie, ręką zacierając czoło — —
«Cóż jest? cóż to się stało tobie, przyjacielu?»
«Co się stało?» podchwyci Jędrzej w głośnym śmiechu,
«A toż w śmiertelnym chyba że jesteśmy grzechu,
Bo panicz ma pod pachą tę filozofiję...»
Więc panicz: — «Prawda — ludu myśl koncepty żyje,
Trywjalna[192] — jakby progres[193] grzech miał za granicę,
A brednie ludu, wiecznej prawdy błyskawice,
Jakby się miały tułać w rozwianym systemie
Po brudnych chatach!...» Potem, pomuskując ciemię,
Poszepnął: «Wprawdzie Goethe i Mickiewicz Adam
Wiele im winni — — wszakże na bok to odkładam».
I zasiadł — a z swej strony Jędrzej zatarł dłonie
I zszedł na dół popatrzyć, jak kulbaczą konie.
1851.
Z ogromnej sali wyniesiono śmiecie
I kurz otarto z krzeseł. — Weszli męże
I siedli z szmerem, jak w pochwy oręże,
I ogłosili... cóż?... że są w komplecie!!
— I siedzą... siedzą... aż tam gdzieś na świecie
Warjat wynajdzie parę, a artysta
Podrzędny — promień słoneczny utrwali,
A nieuczony jakiś tam dentysta
Od wszech boleści człowieka ocali...
A akademje milczą... lecz w komplecie.
— Ogromne wojska, bitne generały,
Policje tajne, widne i dwupłciowe
Przeciwko komuż tak się pojednały? —
Przeciwko kilku myślom, co nie nowe!...
Bogdajto prawdy nasze pozytywne,
Że jeden z jednym dają dwa przedziwne.
To tylko szkoda, że życie dodaje,
Iż jeden z jednym trzema się wciąż staje.
Stąd też historje o rozsądnych czynach
Nigdy lub mało bardzo wspominają:
Zdawałoby się, że, jak na wyżynach
Powietrze rzednie, tak się rozrzedzają
I te rozsądki nasze — w wyższych płynach!...
— Przepraszam państwo, lecz przyszła wiadomość,
Że się Uranus[194] wstrząsa...
— Mniejsza o to —
Co tam po niebie gdzieś patrzysz jegomość,
To astronomów rzecz, niech sobie plotą...
— Przepraszam państwo — ale panna Klara
Na pannę Różę powiedziała: «stara»
I ten pod wachlarz bilecik schowała...
— Gdzie!? Jaki!? Dawaj!... To rzecz doskonała!
Gdy szukasz nieprzyjaciół twoich nieprzyjaciół,
To szukasz tylko ostrza, żebyś w ranę zaciął,
I nie jesteś z miłości ogólnego ducha,
Lecz z ducha partji, który, co pochlebne, słucha.
Szukaj swoich przyjaciół, dla innych miej męstwo!
Miłość nie bitwą żyje, życiem jej zwycięstwo.
Gdzie miłości tak mało, że się nie jednoczą,
Tam trzeba w nienawiści trzeciego człowieka
Połączyć się — tam w krwi się jednej pierwej broczą,
Tam choć w ciosaniu krzyża i wbijaniu ćwieka
W całość się zlać fatalnie kłótnie muszą wole.
Stąd jest ofiara ciągła i pascha na stole...
Krasicki.
— Przeszłość ciągnie do siebie, a przyszłość do siebie,
Ta o sumieniu dziejów, ta prawi o niebie,
I szarpią, i w dwie strony porywają życie,
Aż ich obecność spyta: «Kogo to męczycie?!»
............
O biedne pokolenie moje, pojrz dokoła
I nie miej dzieci, ale Michała Anioła
Z ogromnym mieczem, smoki trzaskącym, wywołaj,
Niech tnie, gdziekolwiek jaki przebłyśnie Mikołaj,
Wokoło siebie, w sobie, nad sobą, pod sobą —
Niech tnie, aż atłas sukni weselnej zaśnieży
Pod chmurną i pleśniami strzępioną żałobą —
Niech tnie a kocha, kocha, a jednakże wierzy!
Oj, zasługuje na wielką naganę,
Kto kala gniazdo własne — ale taki,
Co widzi, ile gniazdo jest skalane,
To mi dopiero łotr, to ladajaki!...
Taki jest cynik lub niezrozumiały,
Porządek nawet może popsuć wieczny;
Takiego wartoby z Tarpejskiej skały[196]
Potrącić... człek to bardzo niebezpieczny.
Niech się podniesie na Zachodzie głowa,
To zaraz wstęga na nią orderowa
Z nad Newy leci, jak meteor złoty;
Niech na północy serca gdzie połowa,
Kruszyna serca, ciągłe wytrwa grzmoty,
To nad Sekwanę wraz skieruje loty...
Tak długoż, długoż Przedwiecznego wiosły
Będą się nawy te ku sobie niosły
Z wyszczerzonemi paszczękami śpiżu?
Tak długoż kośćmi będziesz grać ludzkiemi
O chrystusowy płaszcz, żołdaku ziemi,
Na opuszczonych odłogach — przy krzyżu?
Cicero, «De natura deorum», lib. pr.
...Jeden z nich, co się ręką opierał o głazy
Ogromne, Kapitolu nowego dziś bazy[198],
I zdał się słuchać wody, cieknącej w porfiry,
Wycięte jako wanna wielka, tak powiadał:
«Ponura rzecz jest stylus[199] dziejów. Jakem szczéry
Republikanin, wyznam, że, kiedym upadał
Pod zawieruchą mieczów waszych i pod twojém
Szerokiém pchnięciem, byłem, jak dziś, gdy tu siadam,
Spokojny, ciebie bliski, jak dziś, gdy tu stoim.
Owóż klnę przez Wenery profil ten w pierścieniu
(Do twojej matki wielce podobny)[200], że ani
Przez wieniec mi przeszumiał pomysł o tyranji!...»
— Tak skończył i o ramię Tybru kolosalne,
Z marmuru ryte, oparł łokcie dwa, jak człowiek,
Co się wyrzuca piersią w sfery idealne,
A blask mu gwiazd przecedzał włókna swe do powiek
I zdał się go (wiadomym duchów obyczajem)
Porywać.
Brutus na to: — «Przestań! Nic nie tajem,
A więc poprzestań!» — Tutaj ręką zdjął promienie
Od Cezarowych oczu i mówił: — «Nocami
Siadując z filozofy i z gramatykami
I sam o republice myśląc, byłbym śmiele
W materji tej (o ile bogom miła) pisał;
I byłaby to książka krzepka[201], jakich wiele,
Zwłaszcza, żem po lakońsku zwracał i zawisał
I znowu ciągnął, w stylu nie będąc pośledni —
— Gdy jednak słowo liche brzęczeć mi poczęło:
Odrodek... Brutusowie cóż powiedzą miedni[202],
Co w Kapitolu niszach stoją?!... Wielkie dzieło
Ogromnych dziadów woła!... śpi potomek!... —
Pojmujesz i prawemu mnie patrycjuszowi
Wybaczasz dziś, że miecza starego odłomek
Porwałem — a gdy człowiek się nie zastanowi,
I czyste piersi twórczość, wielkość cudza zdraźni,
Nawoływania ojców, co głoszą przyjaźni...»
— Tu Cezar wstał, «Nieprawdaż, że noc lazurowa
I cicha?» mówiąc «Jedno, co Rzym jeszcze chowa!»
P. S. — Przyjm fraszkę tę, Henryku, jak jest, przy ostatku
Dziennika, na ojczystej odbitą bibule,
Bo nie mam zacniejszego na pamiątki statku,
Anim klasyczny pisarz... Dośpiewa ci czule
Niejedną z długich, bogdaj nieprzerwanych, rozmów;
A nie smuć się i prędko też widzenie odnów!
Tu, w Rzymie tym[203] — oh, w Rzymie,
Gdzie przebronzowana
Na Napoleona wielkie imię,
Kolumna Trajana[204] —
Tu — Irydjona krótki miecz
I pancerz grecki,
I katakumb tu łzawa, ciemna rzecz,
I prawników język zdradziecki...
Tu, w Rzymie tym, w Rzymie tym,
Białowłosy Słowianie,
Koturn[205] jaki kładziesz? Witasz czém?
«Że zwyciężyłeś, Panie...»
Oh, Irydjona, Irydjona
O potęgi drugiej, wyższej skrzydle,
Bo Masynissa dziejów kona
I samo sidło w sidle...
Straże, mieczów pewne, pretorjańskie[206]
Rozum, siebie pewny, zakończony —
Błędne oczy słowiańskie
I Galilejczyk gdzieś męczony...
I moc druga, moc druga, młodzieńcza,
Co Atyli znaki, smocze garła[207],
Wzięła, jak nić pajęcza,
I złamała w kręgach i odparła...
Szlachectwo jest to równość — bo, jeżeli
Się na szlachetnych i więcej szlachetnych
I niezupełnie szlachetnych podzieli,
To wszyscy podli... synowie bezdzietnych!
Bo bez szlachectwa równość nie istnieje,
Ani szlachectwa bez równości niema;
Duch wieczny w mrokach staropolskich dnieje
I rozpromienia się skrzydły obiema.
I czasy przyjdą takie, że Europa,
Co tu i owdzie o foremki wola,
Będzie jak koło kruszwickiego chłopa,
A ramię boże jak oś tego koła!
Na każdą iskrę rzucam się, jak osa,
Bo nie ukaja mię żaden uczynek —
Nie potrafiłbym narysować nosa,
Ale mam szlafrok i ciepły kominek.
Będę więc sobie szerokim frazesem
Na każdą pracę napadał obcesem
I te lub owe radził ulepszenia
W krainie natchnień, krytyką z natchnienia!
— Czemu, cieniu, odjeżdżasz, ręce złamawszy na pancerz,
Przy pochodniach, co skrami grają około twych kolan?
Miecz wawrzynem zielony, gromnic płakaniem dziś polan,
Rwie się sokół i koń twój podrywa stopę, jak tancerz.
Wieją, wieją proporce i zawiewają na siebie,
Jak namioty ruchome wojsk, koczujących po niebie.
Trąby długie we łkaniu aż się zanoszą i znaki
Pokłaniają się zgóry opuszczonemi skrzydłami,
Jak włóczniami przebite smoki, jaszczury i ptaki,
Jako wiele pomysłów, któreś dościgał włóczniami...
— Idą panny żałobne, jedne, podnosząc ramiona
Ze snopami wonnemi, które wiatr wgórze rozrywa,
Drugie, w konchy zbierając łzę, co się z twarzy odrywa,
Inne, drogi szukając, choć przed wiekami zrobiona...
Inne, tłukąc o ziemię wielkie gliniane naczynia,
Czego klekot w pękaniu jeszcze smętności przyczynia.
Chłopcy biją w topory, pobłękitniałe od nieba,
W tarcze, rude od świateł, biją pachołki służebne,
Przeogromna chorągiew, co się wśród dymów koleba,
Włóczni ostrzem o łuki, rzekłbyś, oparta podniebne...
Wchodzą w wąwóz i toną... wychodzą w światło księżyca
I czernieją na niebie, a blask ich zimny omusnął
I po ostrzach, jak gwiazda, spaść nie mogąca, przeświéca.
Chorał ucichł był nagle i znów, jak fala, wyplusnął...
Dalej — dalej — aż kiedy stoczyć się przyjdzie do grobu
I czeluście zobaczym czarne, co czyha za drogą,
Które aby przesadzić, ludzkość nie znajdzie sposobu,
Włócznią twego rumaka zeprzem, jak starą ostrogą...
I powleczem korowód, smęcąc ujęte snem grody,
W bramy bijąc urnami, gwizdając w szczerby toporów,
Aż się mury Jerycha porozwalają jak kłody,
Serca zmdlałe ocucą, pleśń z oczu zgarną narody.
............
Dalej — dalej...
Złotostruny! Albo ja wiem,
Jak pisać do ciebie?
Choćbym pisał piórem pawiem
Umaczanem w niebie,
I to mało!
Jedwabniejsze piór powianie,
Błękitniejsze znasz otchłanie
Z gwiazdą białą...
To napiszę ja bogaciéj
Posłem dobrym,
Jednym z młodszych twoich braci,
Kornie chrobrym...
Gdzieś go znałeś za tém znaniem
Lub nad znaniem tém,
Za tem czasów urąganiem,
Co nie dzwoni w rym —
Za tym dzikim zgrzytem dłuta,
Co odpryska w pył,
Ale zato postać kuta
Staje — tyłeś żył —
Za tym jawem, który nocą,
Blizną, co jest znak,
Za nieznaną tą wszechmocą,
Którą kocham tak —
Za tym jadem a miłością,
Poplątaną w szlak,
Za tą, mówię, realnością,
Którą gardzę tak!
............
Lepiej, że on w Fonteneblo,
Niż ja, dzikie ptaszę,
Bo strzeliściej się zeszczeblą
Pogadanki wasze.
Jak orzechu strojną perłą
Z wiatrem igra leszcz[213],
Takie pieśni jego berło,
Taki to on wieszcz.
A tak śpiewny, że aż śpiewam,
Dobry, że aż żal,
Czysty, że aż się spodziewam,
Szczery, że choć chwal!
............
Niech Marjanka on uściśnie,
Pannie kwiat zaniesie
I czerwone z wami wiśnie
Je i chodzi w lesie!
Teleskopowa, oj, kometo[214],
Przelatująca w dzień słoneczny,
Gmin cię nie witał niestateczny,
Astronom ledwo z baszt lunetą!
Ty na padół nie trzęsiesz złotem,
Ni groźbami — cóż ludziom po tem?
Ciche zasługi są tak samo,
Bez wczesnego gdy schodzą żalu;
Dziecię woła za piersią: «Mamo!»
Lecz ona w mieście jest na balu,
Pierś zapiętą wsparłszy o ramię
Tanecznika, co uśmiech kłamie.
O, z jakimże wołałem żalem
Na cmentarzach twoich, narodzie:
«Jeruzalem! o Jeruzalem!
Bez strażników i wieżyc grodzie,
Zawsze nie wczas, lub zawsze nie ty
Teleskopowe znasz komety».
Wiesz, kto jest wielkim? Posłuchaj mię chwilę,
Nauczę ciebie
Poznawać wielkość nietylko w mogile,
W dziejach, lub w niebie.
Wielkim jest człowiek, któremu wystarczy
Pochylić czoła,
Żeby bez włóczni w ręku i bez tarczy
Zwyciężył zgoła.
Niższym się stawszy, on zawiść poniża,
A zawiść w czwały
Leci i czepia mu znamiona krzyża,
Wołając: «Mały!»
I kłamie sobie, jak kłamała pierwej,
Gdy on, z westchnieniem,
Przyjmuje sławę i niesławę nerwy[215],
Prawdę sumieniem.
Ludzie więc chlubią się, że wielkich znali,
K’temu jedynie,
Iż nie poznają się na wielkim mali
Pierwej, aż zginie.
Podobnież niedźwiedź: pierw trupa zakopie,
By dobył z trumny;
———————————
Lecz to w Syberji, nie zaś w Europie
Bywa rozumnéj.
Pani — mam mówić z nią o rytmie sił,
Które sprawują planet korowody.
Każże mi podać wina, abym pił,
Cukru i wody —
I siądź, na ramię zarzuciwszy szał,
Nieumiejętnie, jak nimfy szal kładą:
Błękitną niechaj on harmonją fal,
Jak z skały, spada kaskadą!
Firankę sługa niech odrzuci z szyb,
Księżyc potrzebny jest k’temu;
Naczynie szklane, złotych pełne ryb.
Podamy jemu.
Owszem, lecz śpiesz się, właśnie bowiem czas,
Gdy fryzjer, Pinettim zwany,
Przyjdzie, a za nim służebnice wraz
Mnogie przyniosą falbany[216].
Pani — mam mówić z nią o głosce: A,
Ile przyniosła ludzkości,
Wspomnę, co mądrość, a co znaczy łza,
Nadmienię też o miłości.
Siądżże i włosy swe grzebieniem zbierz,
Gdy ja przylegnę na progu
I będę, jak do feodalnych wież,
Śpiewał: nieznanej i Bogu.
Owszem, lecz śpiesz się, oto bowiem kwiat,
Nie będąc na czas zrobiony,
Odmieniać muszę włosów tok i szat,
Wieczór mój prawie stracony!
Pani — ołówek pozwól mi wziąć ostry
I ten mój album podręczny;
Z natury zrobię szkic dla mojej siostry.
Będę ci wdzięczny.
Że już rachunek z swego zdawam słowa
(A nie każdemu ta nadeszła doba),
Czas jest, ażeby wstała pieśń orłowa...
Świat niechaj zrobi z nią, co się podoba.
Ja wiem, że z pieśni mej odleci wiele,
Że odleciało i codzień odlata,
Ale wiem także, że nieprzyjaciele
Sami, i wsteczne siły tego świata,
I ci, co na miast siadują popiele,
I ci, co w wieczność swego wierzą rodu,
Powtórzą pewny dźwięk mego rapsodu.
Są jedne słowa, co, jak liście, lecą,
Są drugie słowa, co, jak gwiazdy, świecą;
Te duch, a tamte czas nawiewa — lutnia
Strunami pada, jak deszcz gwiazd, złotemi
Pomiędzy śmiercią, co żywot osmutnia,
A nadżywotem z drugiej strony ziemi.
To też bolesne są śpiewaka drogi
I prawie niema takiego w historji,
Któremu światby złote wzuł ostrogi,
Lamowy podał płaszcz jakiego Dorji[219],
Choć każdy falę poszlubował zdradną
I rzucił pierścień młodości swej na dno.
To wiem, i nie dziś mówię... — Mniejsza o to...
— A teraz przyszedł czas, bym śpiewał tobie,
Ojcze — i arfę radbym stawił złotą
Na onym wielkim, gdzie siadujesz, grobie —
I radbym póty strun motał promieniem,
Ażby się tęcze na niebo wywiały,
Ażby się echa podziemnem sklepieniem
W chór niewidzialny zlały, zmartwychwstały!
Niejeden stroił tak i dośpiewywał
I odepchnięty poszedł, gdzie miljony,
A śmiech i rozum rytm jego rozrywał,
I pruł, i na krzyż parł rozramieniony.
Niejeden płytkim sądem podejrzywał,
Albo nie widział pieśni, już wcielonéj.
Albo jej grubo klął... wszelako stawy,
Które się w imię boże skościeliły,
Przetrwały wrzawę sławy i niesławy,
I są — i w muskuł i w drgające żyły
I w rękawicę skóry rosnąć muszą,
Aż się to ramię kędyś spotka z duszą,
Całożywotem rozśmieje człowieczem,
Krzyżem podeprze i wymachnie mieczem!
Ta rzecz, to cięcie, czy to dobrodziejstwo,
Z błogosławieniem zeźródlone twojem,
Całego wieku łagodne pokojem,
To będzie twoje, książę, kołodziejstwo...
Sieroty, ani, co ojcostwo, wiemy,
Ani wysnować z siebie to możemy.
By w rzeczywistość dziejów zrosnąć całą.
Aerolitom[220] podobni płomiennym,
Na konstelację[221] zarobkujem stałą
Po jednem polu przyszłości — bezdenném.
Ile jest buntu co historji karta,
Tyle chorągwi i pancerza tyle,
Tyle Meduzy[222] głowa rozpostarta
Na piersiach — to też często żyjem chwilę!...
I chwilę — bez łzy po niej... Wszakże, ile
Jest co historji karta współuścisku,
Tego nie znamy my, dzieci ucisku,
Tego nie znamy my, mgły na mogile...
Błąd, duch czy mocarz, co narody gniecie,
Gdyby opatrzył raz, ku czemu ma się,
I że, gdy zdoła pokolenie trzecie
Oderwać z dziejów, rzucić o swym czasie,
To ono całość przyjąć musi na się —
Nie już współudział, nie współodradzanie,
Lecz, jak węgielny kamień odrzucony,
Nowego gmachu wręcz odbudowanie
W kość nową, nowe wymiary i człony.
Tak człek, na wyspę pustą zaniesiony,
Z dnia na dzień walcząc o zdobycze nowe,
Ani spostrzega, jak zmienia osnowę,
Obyczaj, myśli kierunek, wspomnienia...
Na siłach własnych we wszystkiem oparty,
Do węgielnego podobny kamienia,
Dwie tylko dziejów z sobą nosi karty:
Ramię — i niebios szerokie sklepienia!...
Wtedy powraca duch do swej krynicy,
Do chrystowego w historji zwycięstwa —
I wstają jacyś świeccy pustelnicy,
Pojęcia nowe godności i męstwa —
Czas taki, niby Janus[223] jest dwulicy,
Sam zdradzający siebie, czas agoniji[224],
Któremu imion dwa na chrzcie ironji
Nadano: przeszli i przyszli stoicy![225]
O, ileż wtedy miłości potrzeba,
Żeby nie otruć się chlebem — dla chleba...
Ileż mądrości, by pokus uniknąć,
I męstwa ile, by siebie odwyknąć...
............
— Czas ten koniecznie jest antychrystowy,
Bo przez konieczność czas powraca w ducha,
Bezhistoryczny i w kolorach płowy,
Bo nie dotyka, nie widzi, lecz słucha...
Ze sztuk muzyka jedna kwitnąć może,
Z literatury — nowiniarstwo dzienne,
Z życia — zmiękczałość w udanej pokorze,
Z myśli — widzenia myśli, lecz półsenne...
Czas ten jest onym, w którym zgotowano
Ucztę i postów wyprawiono rano
Do najprzedniejszych w mieście potentatów.
Wszakże jednemu z nich znać o tem dano,
Gdy pielęgnował swoje okna kwiatów,
Drugiemu, gdy się właśnie syn narodził,
Trzeciemu — kiedy najemniki godził...
Wraz one posły wyszli za opłotki
I na rozstajnych dróg poprzeczne szlaki
I zaprosili pielgrzymie sierotki,
Kaleki, dziady chrome, nieboraki...
Ci więc łakomie jedzą w głodzie swoim
I popijają, jak przystało to im.
To zaś dopóty trwa, aż powieść druga
Na końcu onej uczty nie zaświeci,
Powieść, co uczy: że był pewny sługa,
Któremu w zarząd pan zostawił dzieci
I czeladź, w podróż sam jadąc daleką.
I było dobrze w domu od dnia do dnia,
Choć pan za siódmą gdzieś przestawał rzeką,
Aż nieobecność ta błysła, jak zbrodnia.
— I rzekł on sługa w duchu: «Pan nie wróci».
I przestał na czas wydawać czeladzi,
Ale wytoczył wszystko wino z kadzi
I pił, i czeladź bił. Tu, czas się króci...
Pan wraca — —
...Dziejów mądre są ekwacje[226];
Na dnie ich leży Chrystusowe słowo,
Na szczycie On sam z niewidzialną głową,
Pośrodku czasów krążą konstelacje
I harmonjami swemi w epok kręgi
Niby tańczące wiążą się potęgi...
Co rzeczywistość, to świata skończenie,
Co nieużycie, to puste zwątpienie,
Co nadużycie, to niedokończenie...
— Dziś, teraz również koniec świata bliski.
Nie on ostatni koniec wszechkonieczny,
O którym żaden wyrosły z kołyski,
I żaden anioł nie wie, i Syn wieczny,
Jedno ogromny sam jeden Jehowa,
Lecz ten, o którym jest osobna mowa,
Że się z postaci czasów poznać daje,
Jak deszcz i burzy woń, lub jasne maje...
Bo świat już kończył się po wiele razy,
Przemazywając skończone obrazy
Tej albo onej znów rzeczywistości,
Co wciąż toż samo wyraża, wciąż prościej...
Któż ma to ciało, co przed lat dziesiątek?
A przecież każdy wita go znajomy
I mówi: «Tyś jest» — bo wieczny początek
Trwa w nim, choć wcale zmienion gmach widomy.
Taki to koniec świata w Europie,
Zdawałoby się, że jest niedaleki;
Każdy już naród stanął na okopie,
I kruchem szczudłem podparł się kaleki,
I patrzy sobie na żórawie loty,
Nadziei cichej pełen i tęsknoty.
Synów ma wielu, wielu niewolnica.
Ale i Sarze błysła obietnica —
Izmael kona na puszczy z pragnienia.
Alić Pan źródło daje mu chłodzące —
Izaak miecz już czuje u ramienia,
Alić hamuje Pan ostrze błyszczące...[227]
............
Niccolo Macchiavelli.
— Gdybym miał rylec ów Resurrecluris[230],
Niedopełniony dokreśliłbym tu rys,
Na tych tablicach waszych, w Kapitolu...
Skreśliłbym, mówię, jeźdźca w czystem polu,
Pochylonego z konia, w snopie blasku,
Płaszcz mającego z purpury sydońskiej[231]
I konsularne na nogach zawiązki,
I rzekłbym: «Owo droga do Damasku’»
Tak szlachcie całej, a z nią dziejom świata,
Stało się właśnie teraz, pod te lata...
Ciemność obiegła przywodźce pochodu.
Apokalipskie[232] spięły się rumaki,
A od narodu lecą do narodu
Spłoszone stadem legendy i znaki...
Wszakże ta ciemność właśnie i zmącenie
Tłem są, na którem palec Chrystusowy
Z obłoku wstawa i kreśli widzenie.
Rycerz raz jeszcze płaszcz oblecze nowy.
Narodów wiele miłością obejmie,
Przed tron bezwstydnie poniesie okowy,
Bogu i ludziom zasłużon uprzejmie.
Sieroty, ludzie służebne i wdowy
Ukocha, słowem mieczów złamie wiele
Mieczem z bestjami potka się w pustyni,
I będą kochać go nieprzyjaciele,
Ani powini kto — sam się powini!
Tak szlachty całej przyszłość jeszcze widzę
Z rycerską Pawła[233] postacią na czele
I wiem, że słów się moich nie powstydzę,
Jakkolwiek dziwnie brzmią i lecą śmiele.
Mąż ów, co w samej sprawie chrystusowéj
Szlachectwem rzymskiem raczył się zasłonić,
Świat znając, ludzi i tron agrypowy.
Pół bóstwa swego w Grecji umiał stronić,
Mąż ów powiedzie legjon dziejów nowy...
— A tobie, panie, kreślę to widzenie,
Jak mi je czasów zjawiska podały,
Boć nec utroque Caesar[234] — i cierpienie
Wieków — i orły, co się rozdzierały
Nad modrzewiową zagrodą szlachcica,
Czynią, że trud ci zorał kość i lica.
Nam — gdyby Pan Bóg dał twoje wytrwanie
(O czem, zaprawdę, wątpię — i szeroko!),
Możeby rychlej wstało to śpiewanie,
Możebyś rychlej rozradował oko...
Salomonis.
Są, którzy chodzą za tobą — są inni,
Którzy nie chodzą, acz w twe każą imię —
Są wreszcie, prościej zetchnione i gminniéj,
Duchy, koniecznie ku tobie pielgrzymie...[236]
Tych się, Adamie, pożal wprzód, niż innych,
Tych, co oblicza twego nie zaznały;
Najniewinniejsze są bowiem z niewinnych,
A schną, choć wiele, wiele ukochały.
Z ogromnych lasów na słońce zachodu,
Jak płowe ptaków stada, wyglądają
I dostrajają cichy świegot głodu
I ręki, ziarnem promiennej, szukają...
Rzuć jeszcze ponad południkiem globu
Perłowych tęczę ziarn, o siewco jary,
Bo wciąż są syny starego sposobu:
Czas żniw i siejby, miłości i wiary!
Z cieniu, co pada w przysionek kościoła,
Znany, kto jesteś, nie pytam się ciebie.
Acz nieraz naród zawiśnięty woła:
«Chcę wiedzieć, kędy niesiesz mię po niebie?!»
Ja wiem, że takie są potęgi stanu,
Co, przechadzając się za kolumnadą
Gwarnego forum, usługują radą
I schodzą, resztę zostawując Panu.
Ja wiem, że czasy są, w których milczenie
Niezwykłej piętnem mocy; lecz wiem o tem,
Że już przemilka jedno pokolenie
W bezjawie, prute w pierś zamkniętym grzmotem.
Kto jest silniejszy ode mnie, niech zgani
Że rad z bezdennej wyzieram otchłani
I że cię rymy dotykam mojemi;
Ale nie mogę poglądać na życie
Z skrzydłami, w węzeł wgórze związanemi,
I trza mi słońca złotego... obficie!
A to nie mówię jeden ja, maluczki,
Lecz wielu z onych, na wędrówce różnéj
Odprawujących tu i owdzie kuczki...[239]
A to nie mówię jeden ja, podróżny,
Lecz wielu z onych, co w czasy wstępują
I schną, a wołać nie śmią — albo czują,
Ale nie widzą — albo się pasują
We śnie z cherubem wieku — albo sami,
Pojedynkując, giną zwycięzcami
I upadają, jak ogromne cienie
Na bezechowe narodu sumienie.
Dlaczego Sokrat nie uszedł z więzienia?
My ujść winniśmy... Duch, krew, każe to nam.
Tak wierzę. Jeślim krzyw, rozedrzej pienia
I orzecz słowo twe! Przekonaj, skonam!
1852.
Złe od dobra odłącz nożem,
Potem obie części zważ,
A zobaczysz stąd, co bożem.
Oto całą prawdę masz.
Smutno! Jeśli prawda to,
Czemuż jeszcze nie da sił,
Bym rozłączył z dobrem zło...?
Niźli-m wiedział, pierwy-m śnił
I moc miałem czynić sobą,
Jedną czułem się osobą
W przedgrzechowem zachwyceniu,
Starszy od tej wiadomości
Zła i dobra... Jaśniej, prościéj
Zawisałem na promieniu,
Co podrywał mię od ziemi
I przenosił nad przepaścią...
Czemuż kłócisz mię z onemi
Sny, co jedną mi tu właścią?...
Teraz nawet, w dniach żałoby,
Cóż mi wszystko to wiedzenie
Węża?... Wszystko, czem byłoby
Zła i dobra zrozumienie,
Rozdzielenie, odważenie,
Gdyby nad tą chemją ducha
Od kolebki niewidzialnej
Nie zsunęła się pielucha
W nadgrzechowy tkana blask,
Nieskończona taśma łask...?
— O, nie nożem, o, nie nożem
Ty rozdzielaj ciało z duszą.
Ale słowo ciałem bożem
Wznoś, niech skruchą się pokruszą,
Niech nie wiemy zła, niech możem
Dobro!
...W górze słowo-ciało,
Niżej czyste już anioły,
Co jednakże skrzydła mają,
Co się jednak zasłaniają,
Co, jak nasze tu kościoły,
Symboliczną ciężkie chwalą,
Jeszcze nie są bezskrzydlate,
Ale patrzą w blasku łono
Przez zasłonę uchyloną,
Przez rozpiętych skrzydeł kratę...
Niżej, niżej duch i kał,
Człek, wcielona sprzeczność, dział...
Z rana śmierci, co go dwoi,
Z blizną grzechu, rozłamany,
Ledwo stoi... Nad nim, droga...
Krzyż, jak waga... przewidziany
Od wszechsumień wstęp do Boga...
Niżej, niżej rozdwojenie
Coraz, coraz rozpaczniejsze,
Tak, że jęk-by tam, cierpienie
Tam weselsze i jaśniejsze
Od niemego było stanu,
Pożądańsze... jako burza
Na bezmiarach oceanu,
Co choć perły z dna wynurza!
O, perłowe w piekłach dusze,
Jak wam tęskno wrócić w życie,
Jak się do nas nieraz śnicie,
Lepiej ucząc żyć po skrusze —
Jak wam śpieszno się przepalić,
Lżejszym zerwać się płomykiem,
Wyswobodzić, zjąć, ocalić
I nie zetknąć w drodze z nikiem,
Strzelistością lecąc nową
W słowo-ciało najprzeczystsze,
We wszechistność chrystusową,
Coraz skorzej, więcej bystrze
Promieniącą w świata noc,
Jak wszechprawda, jak wszechmoc!
Mistrzu, Królu, Boże Synu,
Wielkie Twoje jest zwycięstwo,
Takie wielkie, że wawrzynu
Niema — takie, że męczeństwo
Już wytrzymać nie umiało
I zmieniło się aż w radość —
Takie wielkie, że aż ciało
Zmartwychwstałe, głód i bladość
Zamieniły się w wesele
I w rumieniec... I zostało
Wiele...
Chociaż wszystko tam —
———————————
Mistrzu, Królu, sprawuj nam!
Gdy człowiek zwątpił o pisanych dziejach,
Że satelitem[241]są w wiecznych nadziejach —
Z Hellady prochów powstał Feniks nowy: —
Konsul, co profil miał aleksandrowy...
Kiedy klasycznej rozwinięcie sztuki
Obwinął papier i osiadły druki,
Przyszła kobieta, oczytana mało,
Lecz śnieg marmurów zmienia w krew i ciało...
1852.
Próżno się będziesz przeklinał i zwodził
I wiarołomił zawzięciu własnemu —
Powrócisz do niej, będziesz w progi wchodził
I drżał, że może nie zastaniesz... Czemu?
Sam sobie będziesz lada słówkiem szkodził,
Niezrozumialnem prócz tobie jednemu.
Będziesz się bez niej z nią kłócił i godził
I wrócisz, wątpiąc, czy zastaniesz. Czemu?...
Szczęśliwi przyjdą, jak nadomiar złemu,
Kołem osiędą ją — chwilki nie będzie,
By westchnąć szczerze... — Ah, czemu i czemu?
Przyszli szczęśliwi, rozparli się wszędzie.
Wszędzie usiedli z czołem rozjaśnionem,
Dom napełnili, stali się legjonem!
Przeczekasz wszystkich, to dwóch ci zostanie,
A trzeci jeszcze ma w progu pytanie
I choć, na zegar pojrzawszy, się sroży,
Ty nawyknąłeś już nie ufać jemu...
Wróci i znowu kapelusz położy
I rękawiczki jeszcze zdejmie... Czemu?
Aż chwila przyjdzie, gdy wyjść lepiej znaczy,
Niżeli zostać po obojętnemu;
Wstaniesz i pójdziesz, kamienny z rozpaczy,
I nie zatrzymasz się, precz idąc... Czemu?
A księżyc będzie, jak od wieków, niemy,
Gwiazda się żadna z miejsca nie poruszy,
I patrzeć będą oczyma szklistemi,
Jakby nie było w niebie żywej duszy.
Jakby nie mówił nikt Niewidzialnemu.
Że trochę niżej tak wiele katuszy
I nikt się jego nie zapytał: «Czemu?»
Duch ginie w Tobie, ja niemocen stoję,
Lecz, jako szata, bliska zawleczenia
Podnoszę z siebie, co wcale nie moje,
I zawięzuję u Twego promienia,
I spadające czuję na kolana
To ciało, dusza im bliżej u Pana...
Aż, zewleczone nadół, nadół gnie się,
A duch gołębiem wystrzela do góry,
Anioł go potem, mój stróż anioł, niesie,
Przezroczystemi obejmując pióry.
Anioł mój dobry, co zawsze jest ze mną.
Choć mu godzina każda nieprzyjemną,
Choć, jak nieczuły mąż cnotliwą żonę,
Męczą go moje cielesne narowy;
Anioł milczący i patrzący w stronę,
Kiedy mię zamęt porywa światowy,
Anioł, co znika nawet przed spojrzeniem,
Żeby mi wolność zostawić żywota,
I żebym jego nie truł się cierpieniem...
O, mój przyjaciel, brat, o moja złota
Siostrzyczka, drużka moja bezimienna,
Duch, co każdemu dany współżywotnie
Przez dobroć Marji, jak łaska codzienna,
Żeby tu całkiem nie było samotnie...
Bo Ojciec dawa chleb, a Matka bierze
Z orszaku swego którego anioła,
I tym aniołem najzazdrośniej strzeże.
Aż do górnego wprowadzi kościoła.
Więc z tym aniołem, ponad szatą ciała,
Co na kolana zgięła się i padła,
Ja, duch, stanąłem, jak fontanna biała,
Odrywająca się z swego zwierciadła —
I nucę: Kyrje Elejson i Chryste
Elejson... niby krople przezroczyste...
............
Chryste, usłysz nas, głos daj, który może
Przeniknąć skoro i stanąć u celu,
Chryste, wysłuchaj — Ojcze z nieba Boże,
Zmiłuj się, Synu nasz Odkupicielu,
Zmiłuj się, Duchu święty — Trójco cała,
Zmiłuj się, zmiłuj! Chwała, chwała, chwała!
∗ ∗
∗ |
O, jakże życia niemowlęctwo długie,
Gdzie udział Matki zerwany;
O, czemże uczuć niemowlęctwo drugie
Bez dobrej rady siostrzanéj!
Czem przepaść czasu bez epoki działu,
Myśl, skończonemu niedostępna ciału,
Zegar bez godzin, co do serca bija,
Jakoby nucąc: «Nie jesteście sami»,
Czem ja bez nie ja...? O święta Maryjo,
Módl się za nami!
∗ ∗
∗ |
On, który jeden jest taki szeroki.
Taki bezdenny naokoło człeka,
Taki straszliwy i tak wszystkooki.
Że, gdyby lekka przynajmniej powieka
Tę przesłoniła nam światłości przepaść,
Byłoby łacniej stać, podobniej nie paść,
Serdeczniej westchnąć, prosić mniej straszliwie.
Więc aż rozrzewnił się miłością wielką,
I pośrednictwa cud między cudami
Stał się. O święta Boża Rodzicielko,
Módl się za nami!
∗ ∗
∗ |
Jako więc lilji panieństwo strzeliste
Podziwia potem Syn i błogosławi.
Że takie proste i ładne i czyste,
Tak pierwej Ojciec swym aniołem jawi
Błogosławieństwo panience ubogiej
I proroczemi nawiane skrzydłami
Uiszcza ziarno, aż czasów odłogi
Westchnęły kwiatem. Panno nad pannami,
Módl się za nami!
∗ ∗
∗ |
Z królewskiem prawem, bez miejsca w ojczyźnie
Syn Boży między zwierzęety się rodzi,
O, jakże rola uprawiona żyźnie
Pokorą! Przeszłość właśnie z pola schodzi
I już obejma się popisem świata,
Jak gdy ma umrzeć matrona bogata,
Co, liczac wszystkie swoje niewolniki.
Gdzie skarb, tam serce obumarłe chowa,
Najuroczystszej niepomna praktyki,
Niepomna Boga, co tuż za wrotami
Nieobrachowan, Matko Chrystusowa,
Módl się za nami!
∗ ∗
∗ |
A przeszłość jadem upita grzechowym.
A przyszłość pusta, a pomiędzy niemi
Rozpaczby chyba przegonem jałowym,
Jako Lewjatan obwiła kłęb ziemi.
I coby było? Myśl się sama trwoży!...
Jam bez objawu, głucha noc bezsnami,
Śmierci pustkowie... Matko łaski bożéj,
Módl się za nami!
∗ ∗
∗ |
Ale zbawiło czyste jedno łono,
Gdy macierzyństwem objęło treść bożą,
I owo ołtarz w jedności z zasłoną,
Z którego na świat łaski się rozmnożą.
Z którego nowy powstanie zadatek
Na jutro, wczora i na dziś, co mami!
Na całą wieczność... O! Najczystsza z matek,
Módl się za nami!
∗ ∗
∗ |
Cóż wdzięczniejszego, jako wdzięczność matki,
Nadobniejszego co od panieneczki,
Wyrumienionej ledwo, jako kwiatki.
Z dzieciństwa — alić w łono kolebeczki
Zazierającej z szczególnem zdziwieniem,
Czy prawda, że się Prawda urodziła
I że Stworzyciel stawa się stworzeniem?...
Cóż wdzięczniejszego? Albo jaka siła
Szczycić się może tem wynalezieniem?
Albo gdzie miłość czystsza i wznioślejsza
Między wszystkiemi wszech serc miłościami
Prócz tej miłości?... Matko Najśliczniejsza,
Módl się za nami!
∗ ∗
∗ |
On tylko, jako sam nieuczyniony,
Bez niewdzięczności kończy i zaczyna —
On tylko, jako sam niezadłużony
Czasowi, tylko On, prawa nowina...
Gdy człowieczeństwa zeszedł cichą drogą,
Jak do owczarni pasterz, a nie złodziéj,
Natura Jego nie witała z trwogą,
Kto wchodzi, wiedząc, iże mocen wchodzi:
W pokorze jeno pierwej się zrównała
Tak, że zniknęła osobistość ciała...
Więc Tobie, Matko, przyszło wydać Pana,
Tobie świętemi niańczyć ramionami
I Tobie pogrześć... Ot Niepokalana,
Módl się za nami!
∗ ∗
∗ |
A która dziwnie od rzeczy początku
Już w zamyśleniu Jehowy poczęta,
Jak miłosierdzia zaród w samym wątku,
Jak wielki okres, jak tęcza wygięta
Przez całoprzestrzeń, która potem znowu
Jako naczynie łaski jaśniejąca,
I teraz, wszego przyczyna odnowu,
Ilekroć w siebie się zapatrzym sami.
Wciąż wyglądana na sierpie miesiąca
Ku zagładzeniu pierworodnej zmazy —
Przedziwna Matko, przoeziwna trzy razy.
Módl się za nami!
∗ ∗
∗ |
Modlitwom bliska przez swą osobistość
Niewieścią — bliska pobłażaniom prawie
Przez macierzyństwo, i bliska przez czystość
Wszelkiej tęsknocie ludzkiej, wszelkiej sprawie
Udatna, niby dobra białogłowa,
Zgóry, a jednak patrzająca łzawie,
Można, a jednak w prostocie zupełnej
Przędąca wiele z barankowej wełny,
I bardzo cicha, a przeto niemniejsza.
Współpracująca wszystkiemi cnotami,
Kończąca wszystko... Matko Najmilejsza.
Módl się za nami!
∗ ∗
∗ |
Która odeszłaś od własnego Syna,
Kiedy już sprawę ojcową zaczyna.
I chociaż matką Ciebie nie nazywa,
Odeszłaś czuła i niemniej szczęśliwa...
Lub, kiedy, kończąc, Syn Twój zdejma ciało,
I mówi Tobie (jak Bogu przystało):
«Niewiasto!...» O Ty, najwybrańsza z wiela,
Błogosławiona między niewiastami,
Matko, a widzę, Matko Stworzyciela,
Módl się za nami!
∗ ∗
∗ |
Więc Ty pod krzyża stojąca boleścią
Między klątwami rzeszy krwią plugawéj,
Z ofiarą w sercu wszechmocnie niewieścią,
Najogromniejszej Połowico sprawy:
Podejmująca wzrokiem czoło Syna,
Gdy się ku gąbce zatrutej nagina
Lub, przełamawszy moc nieprzyjaciela,
Spowiada wgórę testament ustami —
Matko, a widzę, że Odkupiciela,
Módl się za nami!
∗ ∗
∗ |
Która ból każdy czułaś tem okropniéj,
Że bez ucieczki krwią, ból suchy, cichy,
Opodal krzyża skrzypiącego stopni,
Ból, co, powiązan, jak kwiatów kielichy,
Z gasnącem słońcem promieńmi krwawemi,
Brał Cię i prawie że podnosił z ziemi,
Jakbyś już wnętrznej męki potęgami
Stanęła wyżej śmierci — nadcielesna!
Półboska!... Matko, O! Matko Bolesna,
Módl się za nami!
∗ ∗
∗ |
W istocie swojej, od pierwszego tchnienia,
Z udziałem łaski najzupełniej zgodna,
Jako latorośl ze złotem promienia
Uprzędzająca się swemi włóknami,
Panno Chwalebna, Wierna i Czcigodna,
Módl się za nami!
∗ ∗
∗ |
Od rana prawdy stawszy się kołyską,
Gdy, męką Syna nad śmierć wyniesiona,
Wężowi głowę Ty potarłaś śliską,
Współwszechmoc bierzesz tam, w niebo niesiona,
I wciąż rozrzewniasz się nad planetami...
Można, Łaskawa i Błogosławiona,
Módl się za nami!
∗ ∗
∗ |
Przyczyno źródła czynów, objawienia
I odpoczynku samej wszechmocności,
Ty, co istocie, nie mającej cienia,
Zwierciadłem stałaś się sprawiedliwości
I odpromieniasz ją swemi gwiazdami,
Módl się za nami!
∗ ∗
∗ |
Z dokonań wszystkich najpełniejsze Twoje,
Owo istotnej prawdy całolico,
Z którego jasne wciąż pryskają zdroje,
Odradzające wszech żywot wiosnami,
Wiosnami cudu: Mądrości stolico,
Módl się za nami!
∗ ∗
∗ |
Temu, co w sobie się rozpacza dwoi,
Rozdziera końca nie mająca winą,
Krzyż jako jedno ukojenie stoi
I woła: — «Równaj co z temi gwoździami!...»
O! Ty więc, pewnej Radości Przyczyno,
Módl się za nami!
∗ ∗
∗ |
Zrazu w pokorze ścieląca się sobą
Pod zawołaniem zgóry niewymownem,
Ty, co nieledwie zniknęłaś osobą,
Ale Naczyniem stałaś się Duchownem,
Gdy nam z naszemi ciasno próżnościami,
Módl się za nami!
∗ ∗
∗ |
Więc Ty, co, żywą nosząc tajemnicę,
Ani już mogłaś zaprzątać się sobą,
Lecz, jak kościoły nasze i kaplice,
Na nowo własną niknęłaś osobą
We spodziewaniach o przyszłej godzinie
Czasu, co nie był, choć był nad czasami,
O! Ty, zaprawdę Poważne Naczynie,
Módl się za nami!
∗ ∗
∗ |
Duch każdy w Twoje prorokował łono,
Niby że chórem, co przez wieki płynie
W gwiazdami litą kopułę przestroną,
Rozścielającą się nad wszechludami,
O Nabożeństwa Dziwnego Naczynie,
Módl się za nami!
∗ ∗
∗ |
Tchnień najwonniejszych, najczystszych zapałów
Tobie się stała całość jednosłowna,
I pąk, i górny kwiat wszechideałów,
Promieniejący jasnemi zorzami
W koronie Cierni, o Różo Duchowna,
Módl się za nami!
∗ ∗
∗ |
Z najczystszej kości przez rody królewskie
Wybudowana w strop, jak Babel nowa,
Żeby sojusze powrócić niebieskie
I zespołecznić padół z otchłaniami.
O Wieżo biała, Wieżo Dawidowa,
Módl się za nami!
∗ ∗
∗ |
Więc Domie Złoty, więc Arko Przymierza,
Niebieska Bramo, od której zawiasów
Czuwającego odjął Pan żołnierza
I wrócił dawnych uczestnictwo czasów,
Jako z pierwszymi bliski rodzicami —
Módl się za nami!
∗ ∗
∗ |
Pomiędzy nocy pierzchającym cieniem
A różowemi jutrzni przebłyskami,
Między literą prawa a sumieniem,
Między zakonu snem a objawieniem,
Zaranna Gwiazdo, o, módl się za nami!
∗ ∗
∗ |
Stąd i cudowne Chorych Uzdrowienie,
Ucieczka Grzesznych, bo winią się sami —
Stąd Utrapionym zlane Pocieszenie
Przez nowy zakon czynów miłosiernych-
Stąd najdzielniejsze Wspomożenie Wiernych,
Módl się za nami!
∗ ∗
∗ |
Że Ten, co zstąpił do swego podnóża
I z koron wybrał koronę cierniową,
W Tobie jednego miał anioła stróża,
Choć mógł zasłonić się ich tysiącami,
O przeanielska Aniołów Królowo,
Módl się za nami!
∗ ∗
∗ |
Więc w Patryjarchów jaśniejąca kole,
Przyświecająca Proroków chórowi,
I z Apostoły przy tym samym stole
Siedząca, gdzie się dziwili Mistrzowi —
Więc współwydana na poszturch oprawców
Krwią spluskanemi trzciny i łokciami,
O Męczenników Pani i Wyznawców,
Módl się za nami!
∗ ∗
∗ |
Od lilji polnej do tych ze skrzydłami
Białemi w niebie jaśniejących gości,
Królowo wszelkiej tworów Dziewiczości,
Módl się za nami!
∗ ∗
∗ |
Od patryjarchów aż do niewinności,
Co dziś z kolebek modli się rączkami,
Królowo Wszystkich Świętych i Świętości,
Módl się za nami!
∗ ∗
∗ |
— Kraju, co, jako Syna Twego szata,
Porozrywany, na wiatrach ulata,
Ludu, co rodzi się z łez wyczerpnięciem,
Co rozpoczyna mękę niemowlęciem,
A kona wieki i skonać nie może,
«Czemuś opuścił mię (wołając), Boże!»
Ludu, co świata rozrządzał połową
I nie ma grobu ze swemi orłami...
O Matko dobra Ty, Polska Królowo,
Módl się za nami!
— Baranku boży, który gładzisz grzechy świata,
Przepuść nam, Panie.
Baranku boży, który gładzisz grzechy świata,
Wysłuchaj nas, Panie.
Baranku boży, który gładzisz grzechy świata,
Zmiłuj się nad nami, Panie.
Chryste, usłysz nas! Chryste, wysłuchaj nas!
Kyrie — elejson,
Chryste — elejson,
Kyrie — elejson!
Amen.
Codzień woda w okręt ciecze,
Nogą z łóżka ani stąp!
Co wieczora, o człowiecze,
Wgórę rękaw — i do pomp!
Pożegnałem, co kochałem;
Upominek złączy nas:
Ręką jedną przestrzeń dałem,
Drugą ręką dałem czas.
Codzień woda w okręt ciecze,
Nogą z łoża ani stąp!
Co wieczora, o człowiecze,
Rękaw wgórę — i do pomp!
godzina 10 rano.
Cokolwiek słońca w żaglach się prześwieca,
Omuska maszty lub na fale spryska:
Mgły nikną, niby zasłona kobieca,
Obłoki widać za nią, jak zwaliska!...
«Czemu zwaliska i czemu zasłona?
«Czemu niewieścia...?” Krytyk niech już pyta
I niech oskarża muzę, że zmącona
W harmonji pojęć swoich ta kobiéta —
— Ja nie wiem... Widzę i rzecz kreślę smutno,
Jakbym był jednym z ciągnących żórawi,
Co cień swój wiodą przez masztowe płótno,
Nie myśląc, czy stąd obraz się zostawi...
Ja nie wiem... końca nigdy nie wiem może,
Lecz... (tu mi przerwał sternik)
«...Szczęść wam, Boże!...»
...Ale Ty, Jeden dobry i Jedyny,
Nie dasz modlitwy oderwać z powietrza,
Niźli doleci cię, jak płacz dzieciny,
I nie dasz, aby przeto była wietsza,
Iż świat odziera zeń swe dziesięciny,
Lecz przyjmiesz, jako w tem ona jest słowie,
Którego nie zna nikt i nikt nie powie.
Amen.
Pisałem w New-Yorku.
Pierwszy list, co mnie doszedł z Europy,
Jest ten od ciebie, Pani[244]. — Piszę miarą,
Jak człowiek w wielkiej samotności, który
Muzyką sobie nieuczoną wtórzy,
I to mu zamiast towarzystwa służy.
Musiałem rzucić się na ten ocean,
Nie abym szukał Ameryki — ale
Ażebym nie był tam... O, wierz mi, Pani,
Że dla zabawki nie szuka się grobu
Na półokręgu przeciwległym globu.
I... dotąd, dotąd skorzystałem tylko
Z tego, co podróż daje dwumiesięczna
Przez te obszary, zaprawdę, straszliwe.
Straszliwe, mówię, dla płynących w sposób,
Jaki dla takich, jak ja, przystał osób.
Dnie były głodu, pragnienia i inne,
Dnie moru, dzieci konały niewinne
Dla mleka matek, które niewczas psowa.
Widziałem także okręty rozbite
I twarze majtków, wątpiące o naszym,
Widziałem marność ludzką tak, jak nigdy,
Ale bez kłamstwa — ale w prawdzie nagiej,
Ale widziałem ludzi, choć tak marnych,
Ale widziałem naiwność nicości
Bez dekoracji cnót, wiary, mądrości.
Kto na tej lichej łupinie dał komu
Lepszego chleba ziarnek, lub «jak się masz»,
To był odłamek chleba lub «jak się masz».
Zaiste, warto zbiec trzecią część świata,
Aby się taką uraczyć rzadkością.
Jeśli przyjemnie Pani pisać czasem,
To proszę; dotąd nikt nie pisał do mnie,
Okrom tych kilku słów, co mam od Pani.
Proszę mi pisać o bracie i sobie,
O rzeczach, które Pani są najbliżej,
O jakich drobnych rzeczach, albo o tem,
Co się podoba Pani — wszystko dobrze,
Cokolwiek piszesz, Pani. Pani jesteś
Dobra, a owoc jest tak, jako drzewo.
Co do mnie, rzecz jest inna; ja to jestem
Na świecie jako w trupie doskonałej
Nadkompletowy aktor — jeśli kiedy
Czyje mi zrobi miejsce zaziębienie,
To dobrze — albo jeśli kochanek się spóźni,
Lub duch nie na czas włos sobie rozwieje,
Lub piorun winien uderzyć przechodnia...
To już są moje w dramie specjalności.
Są to zabawne historje... dla gości.
A nie myśl, Pani, abym żółcią pisał!
O, nie... żałuję tylko, że być może,
Iż nawet grobu mego mieć nie będę,
Tak, jak prosiłem o to mych przyjaciół.
Lecz cóż? — Cóż kiedy brakło mi na świecie
W słowach...? Na wszystko czekałem dopóty,
Aż pękło serce, jak organ zepsuty.
To — któż wie?... również będzie z grobem moim...
O, Boże!... jeden, który jesteś, Boże,
Ja także jestem...
choć jestem przez Ciebie.
∗ ∗
∗ |
A wy? O moi wy nieprzyjaciele,
Którzy, począwszy od pełności serca,
Aż do ziarn piasku pod stopami memi,
Wszystko mi wzięliście, mówiąc: «Nie słyszy —
Nie wie — nie widzi — nie zna...» wam ja, z góry
Samego siebie ruin, mówię tylko,
Że z głębi serca błogosławić chciałbym.
Chciałbym... to tyle mogę... resztę nie ja,
Bo ja tam kończę się, gdzie możność moja.
New-York, 10 kwietnia 1853.
Smutną zaśpiewam pieśń — nie w odpowiedzi.
Bo odpowiedzi nie chcesz — pieśń, tak sobie...
Że mi położysz słowa trzy na grobie[246],
Które cię dojdą kiedyś od gawiedzi,
Jeśli od ludzi nie dojdą poczciwych —
Łacińskie — mową pisane nieżywych!...
A ty położysz je, bo wątpię, czyli
Kto inny...
Ludzie kiedy mię mylili,
Było mi zawsze tem rzeźwiej do Boga,
I rozpiórzały się ramiona moje,
Patrzyłem w zawrót gwiazd, w wieczne spokoje,
Gdzie do harmonji już pewność i trwoga
Dobiegły, jako bliźniąt dziwnych dwoje...
Tam mię wypierał, wgórę, fałsz i więcéj
Niż fałsz, owoców jego sto tysięcy...
Aż pogardziłem... może nie wczas — nie wiem,
Czy jest pogardy jaki jubileusz?
Czyli dość trafnie gardzę? Już, czy nie już
Czarnym się godzi osłonić modrzewiem,
I pod darninę prochów kilka zrzucić,
I pójść i wrócić, ale w swój czas wrócić!...
Więc tylko o tem nie wiem...
...Lat dziesiątek
Czekałem, tyle lat wierzyłem — lat człowieka,
Któremu chwila każda taka droga,
Jak zgłodniałemu dziecku kropla mleka,
Jak nieszczęśliwych łza w obliczu Boga...
Lat takich dziesięć, drugich dziesięć nie mam,
Bo i ja jestem śmiertelny — tak mniemam!...
Bo coraz bliższe mi ostatnie rzeczy.
Bo coraz więcej wzgardy mi potrzeba,
Bo coraz mniej mnie na świecie kaleczy,
Bo nie mam nawet łez, ostatków chleba...
Aż po dziesięciu latach takie słowa
Zdobyłem, które pamięć Twa zachowa;
Choćby je nawet odrzuciła codzień,
Wrócą — natrętny zbierze je przechodzień
I, jak zgubioną rzecz, na stole złoży.
A choćby porwał kto, treść się rozmnoży...
Te zaś są słowa takie:
Straciłem wielką rzecz — uszanowanie
Dla płci, jak dawni czynili poganie,
I do dna onej zstąpiłem bezwiary,
I wiem, że cała różnica kobiety
Przedchrześcijańskiej na tem tylko leży,
Że tamte (mamże tu dodawać: nie Ty)
Że tamte tylko z wysokości wieży
Na dzień tryumfu kwiat miotały wonny,
Gdy spodem huczał wóz dwunastokonny,
A te na pasji[247] dzień...
Te są różnice...
Stąd towarzyszki są — i niewolnice...
A Tobie dzięki i błogosławienie,
Tylko pamiętaj, żebym miał grobowiec,
Bo chcę posiadać coś, zostawić mienie,
Bo człowiek jestem, jakkolwiek wędrowiec,
I wiem, że duch mój lubi te murawy,
Co, gdy grobowiec obejmą bladawy,
Zdają się więcej przez sprzeczność złotemi,
I kokieterja stąd korzysta — ziemi!...
Do kraju tego, gdzie kruszynę chleba
Podnoszą z ziemi przez uszanowanie
Dla darów nieba,
Tęskno mi, Panie.
Do kraju tego, gdzie winą jest dużą
Popsować gniazda na gruszy bocianie,
Bo wszystkim służą,
Tęskno mi, Panie.
Do kraju tego, gdzie pierwsze ukłony
Są jak odwieczne Chrystusa wyznanie:
«Bądź pochwalony!»
Tęskno mi, Panie.
Tęskno mi jeszcze i do rzeczy innej,
Której, już nie wiem, gdzie leży mieszkanie,
Równie niewinnej...
Tęskno mi, Panie.
Do beztęsknoty i do bezmyślenia,
Do tych, co mają tak za tak, nie za nie —
Bez światłocienia,
Tęskno mi, Panie.
Tęskno mi ówdzie, gdzie któż o mnie stoi?
I tak być musi, choć się tak nie stanie
Przyjaźni mojéj!
Tęskno mi, Panie.
Tej, co się dzisiaj dotknąć strun ośmiela[248],
Nie powiem «przestań», jako niegdyś owi
Odpychający od stóp Zbawiciela
Dzieciątka, bardzo przyjemne Mistrzowi,
Ale jej powiem: w trzeźwej trwaj mierności
I chroń się mistrzów wielkich, co dziś nucą,
Bo oni klątwę swej wybujałości
Na twoje młode ramiona zarzucą
I, zamiast tobie dać błogosławieństwo,
Przytulić słowem i ogrzać wyznaniem,
Oni ci laurów swych dadzą przekleństwo.
Strzeż się ich — ciesz się lepiej urąganiem
I módl się za te szkielety ogromne,
Białe, jak papier, jak spróchniałość, skromne.
Ja może umrę tu — od was daleko
(A ludzie ciało sprzedadzą praktyczni
Na eksperyment[249], wiadomości mleko),
Przeto, co mówię, nie mówię jak liczni,
Lecz może mówię już, jak dzisiaj rzadki
Ptak, i sprzedany, i wsadzon do klatki,
I z wykłutemi dlatego oczyma,
By śpiewał wiosnę, gdy dokoła zima.
O, strzeż się przeto mistrzów tego wieku,
Bo pacholęta bose sto tysięcy
Razy więcej, niż oni, wiedzą o człowieku,
I milszy Bogu ich błąd niemowlęcy.
I bogdaj wejrzał na to Sprawiedliwy,
On, krzyżowany wciąż — on, wgórze, Żywy...
I bogdaj wejrzał, nim na wszystko świeże
I czyste, wszystko, co zna jeszcze «wierzę»,
Pandory[250] nocna się rozleje czara,
By na pięć minut zawył smok... «Gdzież wiara?!»
Ale ci powiem zawczasu to słowo,
Które nie czytaj, jak gadkę rymową,
Które pamiętaj na dni one ciemne,
Bolesne — dobrze zapamiętaj sobie
To słowo, z wielu przyjemnych przyjemne,
Że, skoro wróci On o swojej dobie,
Nie da jeść sługom wpierw, aż obiad sprawią,
A potem misy i oni postawią.
Więc, choćby takie się podniosły męty,
Co na szczyt masztów miecą ślinę burzy
I szerokiemi miotają okręty,
Jak wiotkim listkiem szamoce wiatr duży,
Ty zasłoń oczy na rozpaczne głębie,
I ciągle sercem w chmury patrz gołębie,
I ciągle śpiewaj: «Pokój boskiej głowie,
Co tam z rybackich sieci ma wezgłowie
I ot, na morskiej zasnęła przestrzeni,
Bo lis ma jamę pod każdym z kamieni,
Bo wąż ma piersi, co go grzeją skrycie,
Bo każde inne ma przytułek życie!...»
Więc, choćby gromy ci spaliły włosy,
A piana w usta miotała bluźnierstwo,
Ty pozwól spocząć Bogu, jak niebiosy,
Co swoje przy Nim spełniaja żołnierstwo,
A On ocuci się i, choćby z ciebie
Została resztka, jak owcy zjedzonéj,
On weźmie nową ciała garstkę w niebie
I odetworzy cię, lirę i strony,
I serce — wszystko na nowo ocali
I burzom zstąpić każe na dno fali.
A ja tu umrę może jeszcze pierwéj
(Bom ja bezstronnie służył i za wielu,
Więc mi nie wolno już rzec «przyjacielu»)
— Zresztą, kto ciało ma, ciałem — kto nerwy,
Nerwami — myśl kto ma, to myśli kwotą
Musi opłacać czynsz lub kopać złoto...
— Bogdajby duszy wkońcu nie żądano...
Przeto dla nowej śpiewaczki to czynię,
Czego mnie pierwej na drogę nie dano,
Mnie, stu laurowych ojców mdłej dziecinie...
(1854).
Nie bluźń, żem zranił cię[251] lub jeszcze ranię,
Bom ci ustąpił na mil sześć tysięcy
I pochowałem łzy me w oceanie
Na pereł więcej.
I nie myśl, jak cię nauczyli w świecie
Świątecznych uczuć świąteczni czciciele,
I nie mów, ziemskie iż są marne cele,
Lecz żyj raz przecie!
I myśl, gdy nawet o mnie mówić zaczną,
Że grób to tylko, co umarłe, chowa,
A mów, że gwiazda ma była rozpaczną
I — bywaj zdrowa!
1854.
Ale postrzegł oblicza ludzi znajomych i mijających go bardzo odmienione, i ścieżki inne, i wejrzenie wszystkiego bardzo różne. Brat rodzony zaledwie poznał go, a posiwiał był przez czas, kiedy Epimenides za oną owcą poszedł.
A rzecz ta znaną była i bardzo brzmiącą w Grecji za dni Solona, około sześćset lat przed przyjściem w ciele człowieczem Osoby Bożej na ten świat. Kretensowie zwali Epimenidesa kuretem[254] i cześć mu pośmiertną wyrządzali, a Lacedemończykowie, według słów wyroczni postępując, przechowywali ciało jego. Osoba moralna tego męża ma coś nieledwie ewangelicznego we wszystkiem, cokolwiek o nim wie się dzisiaj.
Około południowych brzegów tejto Krety, której obywatelem był Epimenides, zdarzyło się znowu w sześćset lat po śmierci jego, iż przepływał okręt, niosący na sobie Ś-go Pawła apostoła do Miletu, Syrakuzy, Regium i do Rzymu.
Przyszła mi myśl, kiedy sam w tych okolicach byłem, że apostoł-jeniec, przepływając owdzie, wspomniał był Epimenidesa i że wtedy zamieścił one dwa wiersze Kurety, w liście swym do Tytusa XII, które, wiadomo, że są wierszami Epimenidesa i które w tłumaczeniu polskiem biblji, jakkolwiek wierszami rymowanemi przełożone będąc, tak brzmią:
«Zawsze są kłamliwymi sprośni Kretensowie,
Nakształt bestii żyjący, leniwi brzuchowie».
1854.
Był czas, kiedy o Grecji rzecz w następny sposób
Wzmiankowały gazety, wszystkiego świadome:
«Wiemy, to jest nie wiemy, lecz od pewnych osób
Słychać, że kraj, gdzie góry nad morzem są strome,
Południowy, przeszłością bogaty niemałą,
Kraj, który dzisiaj plemię ujarzmia bezbożne,
Może mieć «szansę»[255] — jak to wyżej się wspomniało».
Na co więc inny dziennik: «Wieści nieostrożne
O Grecji, pod tureckim jęczącej obuchem,
Pytam się redaktora, skąd wzięły swe źródło?
Klnę przez Leonidasów, jakim rzecz ta duchem
Ożyła? Rzecz kulawa! Usuwam jej szczudło,
I w piasek prę, jak twardych Homera rycerzy».
Podpisano: «Philwrzaskos[256] — pisze tak, jak wierzy!»
Na ten głos wiele innych zrywa się dzienników
I chrzęszczą pióra, sprawie poświęcone onéj,
A Grek w kawiarni czyta lub u uliczników
Kupuje i uważnie czyta zamyślony;
Oczy trze, czasem wstaje i usiada znowu,
Częściej się marszczy, nowin niepewny połowu.
Nie przeto i wśród tego gwarnego mamidła
Była prawda, ta dzisiaj znana jest wybornie;
Zwłaszcza, iż się wykluwa nawierzch kształtem szydła,
Tem bystrzej, im ją pierwej tłoczono upornie.
Znana więc treść gdy minę, powiem raczej rzeczy,
Mniejszą mające wartość i za nic podziane,
Których wówczas nie można było mieć na pieczy,
Ani są gdzie w poważnej kronice spisane,
Rzeczy błahe — te nowin patetycznych kordon
Przeciął, gdy sztandar grecki wiał ku Europie
Sławą nową, a śpiewał i działał lord Gordon[257]:
Mąż umiejący zgadnąć bohatera w chłopie;
Śpiewak, co, brzeg rodzinny odepchnąwszy nogą,
Pył z obuwia na pokład otrząsnął okrętu
I stało mu się odtąd rozpaczliwie błogo! —
Syn wierny niewiernego historji zamętu,
Syn wierny społeczeństwa, co nie było warto
Wierności — ta już bowiem stawała się zdradą —
Syn wierny Anglji. Dzieje gdy ostatnią kartę
Księgi czasów przed takim charakterem kładą
I mówią mu: «Zapisuj swoją epopeję»,
Rzuca się im w zamianę karta wizytowa
Z napisem: «Tom następny zawiera nadzieję»,
I jeśli jest do kogo, mówi się: «Bądź zdrowa!»
Tak zeszedł on; a będąc do ojców podobny,
Rzekł w duchu: «Zbójców wolę nad faryzeusze,
I wyklnę ich nad onych, i stworzę osobny
Zakon, i wyszlachetnię, i martwość poruszę —
Bo dość mi płazem dotknąć dzikiego zbrodniarza,
By z nim jako z rycerzem usiąść u ogniska,
Jestżem albowiem lorda syn — czy arendarza,
Co dzieje wziął na wyszynk i patrzy, jak zyska?»
A mówiąc to, i pieśnią tak idąc, i czynem,
Bardzo niecierpiał Anglji. — Był wiernym jej synem.
Kiedy tak pięknie mylił się szlachetny człowiek,
Któremu wraz szaleńca przyznano epitet[258],
Baczni o dzień, a mężni troskali się o wiek.
Uczeni zaś, jak zwykle, złożyli komitet.
Ten miał na celu, osłów ujuczywszy sporo,
Scjentyficzną[259] uczynić po wyspach wycieczkę,
idąc za czasu duchem i z przyjazną porą
I z poświęceniem, także z zapałem troszeczkę.
Siedmiu ich było: każdy nazwisko miał nowe
I osła swego; kilku albańskich hajduków[260]
Za nimi szło i namiot i łóżka polowe
I nieodstępne chłopcy od osłów i juków,
Których się razem z zwierzem najmuje w gospodach,
Nie dba w drodze i mało wspomina w rapsodach.
A celny mąż nazwisko miał: Amphipapyron.
Miał on systemat — wszystkim to było nietajne —
I miał przysłowie swoje, bardzo mu zwyczajne.
Które tak brzmiało: «Mało poprawny, jak Byron».
I wydał ksiąg, oprawnych dobrze, liczbę dużą,
Bajkę napisał jedną przeciw systemowi
Lumbagjusa, gdzie żaby, skrzeczące przed burzą,
Znaczą przeciwne zdania, które bocian łowi,
Ten zaś bocian, nie «mało poprawny, jak Byron»,
Nie jest bocian, lecz autor, sam Amphipapyron.
Ktoby jednakże myślał, że mędrzec takowy,
Jadący przeszłość ludu wykopywać z grobu,
Helladę marzy i jej biedny byt a nowy
Próbuje, i tradycji pyta jak sposobu,
Sposobu jak tradycji, i puls haczy żywy
I popiół i cmentarne w ruinach pokrzywy,
I smutny jest, szukając, czy to smutek wieczny,
I wciąż bada się, ile łzę ma już dziejową,
A ile jest to zachwyt tylko niestateczny,
A ile wiedza, samą otrzymana głową;
I ktoby, pracy takiej, ze Sfinksem łamania,
Widzem będąc, pozdrowił Amphipapyrona,
Nie widziałby, że własnej godności się kłania,
Albo jest kwiatem, który trącił o strzemiona
Jadącego na ośle! Mędrzec ów ma plany,
Plany wyższe: on myśli, sprawozdaniem jakiem
Zagaić ów komitet, zpowrotem zebrany
I jako przeciwnika okaże być żakiem,
Jak cały system jego powali, i które
Płody jego zniesławi, jak szczenięta bure.
Tymczasem laur czerwony tak zamyślonemu
I orzech, i podobne coś winu dzikiemu,
Cieniami swemi chłody wiały w dzień upału;
Osły szły, chłopcy jukom wtórzyli pomału.
Był też i historjograf w onej ekspedycji[261],
Człek pracowity bardzo, pilny tak dalece,
Że tylko myślał naprzód o dziejów edycji[262],
Lecz, nim gdzie dojechali, miał już wszystko w tece.
Tak rachmistrz dobry, który nie czeka godziny,
O wiele pierwej robiąc to, co się należy,
Słuszny jest, szkoda tylko, że cyfry nie czyny;
Lecz mniejsza, on napisał pierw, przybył i leży.
Nareszcie i graf Ponej, amator szanowny,
Naraził się na podróż tę przez poświęcenie:
Dedykowano jemu manuskrypt kosztowny
O kształcie monet. Miał on monet doświadczenie
I kucharza, niekiedy piękny styl listowny;
Tudzież to go przed wszystkiem zalecało silnie,
Że, bywało, jak powie, klaskają niemylnie.
Trzech przynajmniej za zdaniem swem porywał w sporze:
Trzech też miał sekretarzy. Znano go na dworze.
Był też i siódmy: mędrców zdawna siedem bywa,
I liczba to, jeżeli szczęśni są, szczęśliwa —
Ten siódmy wszakże był to pisarz narodowy,
Flamand z rodu, tęskniący do dżdżystego nieba,
Do włosów blond, do znanej wódki jałowcowéj.
Napojów, potraw pewnych i pewnego chleba.
Słowem, ktokolwiek zdala, na kiju oparty
Stojąc, patrzył na mężów onych karawanę,
Cóż widział? — Tło... Tło było, jako oko Marty,
Siostry Łazarza: modre, łzą poosrebrzane,
Łzą morza. Ruin wiele jak grobów sterczało,
Kolumn wiele, panieńskie mających kibicie,
Zbłąkanych kolumn wiele, gmachu gdzieś szukało
I czczo było: czas mijał, pył padał — cóż życie?
Wcale nie powiem, z Aten jaka wieś została,
Z Koryntu jakie sioło. Przemilczę, gdzie skała,
Na której mech, choć dawniej był tu Areopag[263].
Partenon[264] minę, wcale postąpię naopak,
I to, co opisane jest, co w sprawozdaniu
Niejednem brzmiało, o czem więc pióra poprawne
Kreśliły, i co w wieków spoczęło podaniu:
Niech, lekką ziemię mając, nie będzie mniej sławne! —
Owszem, na Kretę płynąc z mędrców karawaną,
Pójdę, gdzie oni pójdą, gdzie staną.
Pójdę, albowiem Muzy mojej jest przydomek
Sieroctwo; więc podniosę rzecz zapamiętaną,
Jako wieszcz poniewierki, i ostatnich ziomek
I pisarz treści, co jest krzyżem przemazaną;
Jako ziomek na ziemi krańcu, brzegu morza
Miedzy, na grób starczącej, na szerokość łoża.
A kto me pieśni, kiedyś rzucane z za świata,
I pobite, jak starych urn dzika mogiła,
Złoży duchem: jedna z nich będzie, i skrzydlata,
Co nazywa się popiół, lecz zwie się i siła.
I to zowie się życia toast. Dalej w drogę,
Dopóki stać na skrzydeł parę, lub ostrogę!
Ileż papieru za mną zostało, a ile
Poczernił go atrament przez lat gorzkich tyle?
Tak myślałem, gdy Muzy mej szedłem polotem
Po górach, za siedmiorga onych karawaną,
Marząc, że, jeśli piękną spotkam rzecz nieznaną,
Sam do pióra się wezmę, napiszę jej o tem,
Nieba jej poszlę szmatkę, gdy na Olimp wnijdę
A grom zatrzęsie wielkim lazuru namiotem —
Albo jej gwiazdę poszlę, jak Eumenidę[265]
Złotowłosą, lub łzę jej włożę w list, a ona
Odbierze łzę, gdy będzie bardzo roztargniona.
Na Kretę gdy przybyli, gdzie ziemia jest wzdętą
I płyt marmuru sterczy, kopać rozpoczęto.
Ufni, że żaden garnek zbity, ani jaka
Fibula[266] rdza zielona, ni złamek kołpaka,
Ni stilus[267] krzywy wymknąć się im niepotrafi,
Lecz wszystko się popisze i uparagrafi.
Kopią więc dzień, deszcz upadł, z czego graf korzysta,
I siedli przy dwóch stołach, i — zagrali w wista.
Zaś historjograf kończył naprzód sprawozdanie,
Styl gładząc. Weszło słońce. Dalej znów kopanie:
A było zbrojnych w rydle dwunastu Maniotów,
Którzy są ludem silnym, mówiącym niepłynnie,
W śmiechu jeno podobnym do dalekich grzmotów;
Lecz chłop ateński przy nich wygląda dziecinnie,
Tak, że raz wraz, gdy patrzysz na one postacie,
To ci się zda, że Herkul, zeszedłszy zwysoka,
Przebrał się i zamieszkał w pochylonej chacie
I milczy, aby ustrzec się ludzkiego oka —
Do dni, o których pierwej cisza jest głęboka.
Manioty kopią. Nasi podróżni zdaleka
Siedli, symbola w ręku mając naukowe,
Gdy piasek, popiół, gruzy płynęły jak rzeka
Czasu. Urn kilka, medal, ogniwa bronzowe,
Tu, tam, prysnęły w tydzień po otwarciu ziemi,
A w dwa tygodnie izba z drzwiami ogromnemi
I gmach podziemny wyjrzał stawiony na skale,
Groty, mające w sobie krużganki i sale.
I nieznanego wielkie powietrza wyziewy
Buchnęły i dni cztery szły jako kolumny
Białe dymu, nie mając powonienia trumny,
Lecz jako wiatr cichemi trzęsąc białodrzewy.
O czem Manioty swoje przypowieści rzekli,
Wyziewom onym dając lakoński epitet;
Podróżni zaś do domów na czas się uciekli
I w wista grali, przyczem złożyli komitet.
I koniec. Resztę znajdziesz w sprawozdaniu onych,
Którzy wrócili do dom, księgi uczyniwszy;
Są zaś portretowani w kształtach zamyślonych
Wszyscy siedm, każdy z wszystkich razem — najszczęśliwszy.
Tymczasem nad otwartej ziemi wywrotami
Księżyc wypłynął biały na niebo bezchmurne
I, w gmach wyglądając, krzywo zaparty wrotami,
Czaszek wysrebrzał resztki, przelewał się w urnę,
Bruk stary blachą niby z ołowiu powlekał:
Lis wchodził tam i pasterz przed burzą uciekał.
Gdzie przeto nawskróś wszystko było już zbadane,
Objęte inwentarzem, stylem okrzesane,
Lubiłem chadzać w pustkę tę po kaligrafji,
Pewny, że nic nie spotkam z onego łańcucha
Dziejów, co porządkuje się i paragrafi
W muzeach, że nie znajdę już nic — oprócz ducha.
Jakoż bywało: pójdę między te zwaliska,
O Filhellenach[268] marząc, przez Grecję zdradzanych,
I myślę, czy nie skradli im drzew do ogniska,
By odprzedać napowrót po cenach zwiększanych[269]:
I myślę, czy w tej Ziemi dłuta i marmuru
Z kilku desek postawią im pomnik u muru[270].
I myślę: że zmartwychwstać jest bolesnym trudem,
Pracą człowieka, z Bożem dokonaniem — cudem!
A kiedy tak myślałem raz, w ciemnym obszarze
Kształt dostrzegłem leżący w księżyca promieniu,
I, ów zoczywszy, jako zmarłego na marze,
Kląkłem i przeszła chwila. W modłach, czy w milczeniu,
Czy w trwodze? Nie wiem...
...On zaś podniósł się, jakoby
Zgony snami, a łożem stały się już groby,
Człowiek zaś jakby zawsze był i będzie zawsze,
Tylko odmieniał miejsce na coraz łaskawsze.
Więc, wstawszy tak, nie dziwił, ni był zadziwiony —
Jedno mi rzekł akcentem greckich Eumenid:
«Spocząłem i powracam, bądź mi pozdrowiony
I pożegnany — mówi ci to Epimenid» —
I poszedł. — A jam myślał: więc już z tej ruiny,
Miary, napisy, garnki, i otrzaski ćwieka
Starego, i pogniłe zebrawszy wawrzyny,
Nic — nic nie zaniedbano — nic... — —
— — — — — — ...oprócz człowieka! —
Gdy już poczułem, że z pod mojej stopy
Usuwała się ziemia Europy —
I albo morza zostawały głębie,
Albo azjackiej łaska ambasady,
Ja odleciałem, jak czynią gołębie,
Wężom i płazom zostawując zdrady.
Więc nie pytajcie mię, czyli powrócę,
Więc nie pytajcie mnie, gdzie się podzieję!
Jam z tych poetów, co nie słówka nucę,
Ja to, co śpiewam, żyję i boleję...
I każdy wiersz ten miałem w mojej dłoni,
Jak okrętową linę w czasie burzy,
Kiedym się do was uśmiechał z nad toni —
A wy mnie nęcić chcecie listkiem róży?
Schowajcież sobie te niewczesne kwiaty
I skarżcie raczej, żem zły, żem się zaciął,
Że nie chcę współczuć własnej i was straty,
Bo jam nie zdradził... nawet nieprzyjaciół.
1855, Paryż.
Ty mnie do pieśni pokornej nie wołaj,
Bo ta już we mnie bez głosu,
A jeśli milczę, nie przeto mnie połaj,
Kwiatów ty nie chciej od kłosu!
Bo ja z przeklętych jestem tego świata,
Ja bywam dumny i hardy,
A miłość moja, bracie, dwuskrzydlata,
Od uwielbienia do wzgardy.
Gdy w głębi serca purpurę okrutną
Wyrabia prządka cierpienia,
Smutni — lecz smutni, że aż Bogu smutno —
Królewskie mają milczenia.
Oto ten samy, którego bezdumna
W kościoła wnętrzu czerniła się trumna,
Zmartwychwstał w Słowo —
I «Kochajmy się!» wyrzekłszy przy zgonie,
Po zgonie jeszcze w swem ukrywa łonie
Hańbę domową[274].
Więc pokazał się naprzód Magdalenie[275],
Podobny Panu, jak swym wzorom ciernie
Podobne wiernie —
I na Emaus[276] idącym powiada,
Jak się to pismo niejasno wykłada,
Że laur, to ciernie.
Pisałem po powrocie z pogrzebu Adama
Mickiewicza 1856 w Paryżu.
Coś ty Atenom zrobił, Sokratesie[277],
Że ci ze złota statuę lud niesie,
Otruwszy pierwej?
Coś ty Italji zrobił, Alighieri,
Że ci dwa groby[278] stawi lud nieszczery,
Wygnawszy pierwej?
Coś ty, Kolumbie, zrobił Europie,
Że ci trzy groby we trzech miejscach[279]
kopie,
Okuwszy pierwej?
Coś ty uczynił swoim, Camoensie,
Że po raz drugi[280] grób twój grabarz trzęsie,
Zgłodziwszy pierwej?
Coś ty, Kościuszko, zawinił na świecie,
Że dwa cię głazy we dwu stronach gniecie[281]
Bez miejsca pierwej?
Coś ty uczynił światu, Napoljonie,
Że cię w dwa groby[282] zamknięto po zgonie,
Zamknąwszy pierwej?
Coś ty uczynił ludziom Mickiewiczu?
.......
............
Więc mniejsza o to, w jakiej spoczniesz urnie,
Gdzie, kiedy, w jakim sensie i obliczu,
Bo grób twój jeszcze odemkną powtórnie,
Inaczej będą głosić twe zasługi
I łez, wylanych dziś, będą się wstydzić,
A lać ci będą łzy potęgi drugiéj
Ci, co człowiekiem nie mogli cię widziéć.
Każdego z takich, jak ty, świat nie może
Odrazu przyjąć na spokojne łoże,
I nie przyjmował nigdy, jak wiek wiekiem.
Bo glina w glinę wtapia się bez przerwy,
Gdy sprzeczne ciała zbija się aż ćwiekiem
Później... lub pierwéj...
Pisałem w Paryżu 1856 w styczniu.
Na jakie stać mię, bracie, takie-ć piszę listy:
Brata w mistrzu[283], włóczęgi, kolegi, artysty...
Bo czas nasz tak jest mało nasz (wiesz z siebie)...
Co lepiej!... Świat albowiem, będąc, jak się zdaje,
Onego czasu panem, wyklucza mnie, ciebie,
I zda się nam, że dojrzeć swobodnie nie daje,
Gdy sam jest może gorszy... a choćby był równy,
To gorszy przez to samo, że gorszy człowieka,
I że go rozkrysztala, gwałci, że nie czeka.
Kiedy więc listy moje nie mogą być równe
I z godłem ciągu spokój mające za godło,
Jakąż on świat dopiero jest zlepianką podlą,
Który tak na rozmowy działa te listowne?...
Wszelako, pókąd zewsząd obejrzeć się dawa,
Jak i gdzie jest regiment nieprzyjaznej siły,
To jeszcze nie przegrana. Najgorsza jest sprawa
Dopiero, gdy nie wiemy, że zabrane tyły.
Jedna jest rzecz w twym liście, którą po skończeniu
Czytania pamiętałem i teraz znów pomnę:
Że zdajesz mi się boleć w odżyłem wspomnieniu
Rzeczy, które są zawsze, ciągle wiarołomne,
To jest, stałe, stałością człowieczych kreacyj;
Że więc bolejesz, ból jest realność bez racji.
A że nikt tu realnym nie jest absolutnie,
Będąc za Jerozalem i na emigracji,
Więc są i bole tyle bezsensne, co lutnie!
Dalej lub niżej... Słuchaj!... Cóż człowieka boli?
Zaojczystość? Lecz, jeśli użyłeś wszechwoli,
I czasy, silne męże twardego ramienia,
Bliżej są, odepchnąwszy twoje utęsknienia,
To ty, jak każdy stoik[284] (że już nie policzę,
Jak chrześcijanin), w takiej ty właśnie że porze
Królem jesteś!... Dowodów, ile chcesz, naliczę.
Więc cóż człowieka boli? Że rodzime groby
Daleko gdzieś? Jeżeli tak już są daleko,
Że serca się poczciwość zawiera jak wieko,
To czas jest, iż nierównie bliżej są osoby...
Więc jeszcze cóż?[285] Kochanki może zapomnienie?
Tu powiem ci, mój drogi, z niejaką praktyką,
A bez ogródek: miłość dwojga jest krytyką
Ogółu... To i widzisz i trzymasz cierpienie...
Idzie więc tylko o to, by, żaglem kto mierzy,
W takt wiatrowi dotrzymał i sznurów i drabin.
Kochasz się, dajmy na to, osoba ci wierzy
Lub kocha cię — cóż z tego?... Nie tobie należy,
Jeżeli ogół rzeczy kabali, jak rabin,
Albo śpi, albo ledwo miłość zna ofiarnę,
To jest pokutnę, i tę drugą, elektryczne,
Bczwyłączną, konieczną, tę elementarnę,
Jeśli zna tę, która jest już nadosobista,
I tę, co jeszcze... nią jest, a z obu korzysta!
Czy mam słuszność, czy nie mam? Nie próżno, mój drogi,
Gdy kamienować chciano tę jawnogrzesznicę,
Co może jedna Panu otarłaby nogi,
Azali ją potępił i patrzył jej w lice?
Albo też patrzyć kazał zasobna każdemu,
Jaki jest ogół cnoty i co warte jemu?...
Kochanki chcesz i żony? O, nie od tej rzeczy-
Pospolitej, gdzie ogół takiej jest wartości,
Iż jedno tylko o tem wie: że temu przeczy.
A miłość jest to może kwiat poufałości,
Lub deus ex machina[286] stosunków sąsiedzkich,
Konieczny pretekst zjazdów bez szabli szlacheckich.
Dlatego to, kto w Polsce dziś kochał kobiétę,
Widziałeś go lub widzieć będziesz na mogile
Barykad, ulic, życia, myśli, w pyle
Prochu, dróg, wzgard, obłąkań... ręce ma przybite
Do taczek, co z boleścią serca i sumienia
Znoszą, byś na kamieniu nie widział kamienia,
Jak te leżały pierwej, gdy w basztę haniebną
Zapadł dom, co błękitne pierwej miał sklepienia,
A niewolnicy nogą starli rzecz podniebną...
Nie, bracie, ja nie mogę patrzeć na suchoty,
Tu, tam trapiące żywot pobłażaniem... cnoty!
Cnota jest zdrową siłą, buduje, nie traci,
Pobłażań też nie czeka i wspaniale płaci,
Królewski mając akcent i kmiecą rzewliwość
I moc — a ta jest w sobie oliwna, jak tkliwość.
Przyjm słowo, nie pisane doktryn aromatem,
Wyssane z ran na polach dalekich za światem,
Gdzie jeden nieba lazur świadczyć mógł i cieszyć,
A przez otchłanie nikt stąd nie odważył śpieszyć!
— Tak jest — cóż robić?...
... Właśnie że czytałem w «Czasie»
Wspomnienie o Tivoli (Kulczyckiego). Mało
Ogląda rzeźb — nierównej stąd jędrności ciało —
Ale wybornie srebrzy fałdy na atłasie,
Przy którym wieszczbę często jak rzuci daleką,
Trudno van Eycka[287] zgodzić tak z Michał-Aniołem,
By się czytelnik nie czuł bez mostu — za rzeką.
Ale to nie... to zato... tęskniej za kościołem.
(1856).
Kiedym spróbował prawa na planecie
I wagi zmierzchu, co się zowie jawém,
Widziałem dobrze, bo wzrokiem nadłzawym,
Że tyś mnie jeden nie opuścił w świecie.
Niechże cię miłość boża zato czeka,
Nie, żeś pamiętał mnie, lecz, że człowieka!
1856 marca w Paryżu.
I Mojżesz nawet (a taki wielmożny!)
Na jednem fiat przestać był ostrożny,
W zwierciadeł dziesięć złamawszy promienie,
By jako włócznie nie spadły febowe[289],
Świadom, że lilja polna ma korzenie
I że wyścigać nie przyszedł Jehowę.
A cóż już mówić i o kim?
Skonanie,
Skończenie, najmniej nie będąc ukazem
W «amen» swem przecież dwójznaczy zarazem,
Bezosobistem czyniąc: «Niech się stanie!»
1856 kwietnia.
Miałem sen, nie wiem, o ile bezsenny?
— Na placu bitwy dwóch ludzi leżało,
Każdy w postawie martwej, lecz odmiennej.
Ten, co od wschodu, w ziemię wpoił ciało,
Lecz twarz ku niebu mając obróconą;
Kiedyś nań patrzył, wciąż ci się zdawało,
Że żyła... tylko była wyprzedzoną
Przez siebie samą... I tak wciąż był bladszy
On mąż, obliczem całem w niebo wryty,
Jak gdy się człowiek zakocha, zapatrzy
I zaprzepaści się w coś... w twarz kobiéty,
W myśl, w niedościgłość jaką, w koniec wieczny,
W rzecz, co gwiazd tyle ma, co łuk mleczny.
Ten mąż plecami w ziemię się zapadał,
Gdy pierś i czoło w niebo promieniły;
I zdało ci się, że niebo spowiadał,
Albo rozgrzeszyć ziemi nie miał siły,
Albo z obiema przestworami temi
Walczył... aż, rękę wzniósłszy do drugiego,
Ku zachodowi placu leżącego,
Ostatnim głosu tchem zawołał: «Ziemi!»
Człek od zachodu w innej legł postawie:
On skroń zwróconą miał ku młodej trawie,
Co rozścielała się pod jego rany,
Jakoby księga, w aksamit oprawna,
I był jak człowiek, w pismo zaczytany
Treści, co nawskroś wielka lub zabawna,
W sposób, iż, atom śledząc po atomie,
Coraz mniej jego widziałeś oblicze.
Jeśli to Dante był, to niebo w tomie
Książki, a w mózgu swym miał Beatricze,
Zaprzepaszczając się coraz to głębiej,
Tak, że aż zadrżał on, czy pod nim gleba,
I tchnieniem, które śmierć na ustach ziębi,
Krzyknął ku temu, co na wschodzie: «Nieba!»
Po tych dwóch krzykach cisza była wielka,
Ale poległych mężów nie widziałem
I nie wiem, czy się zbudziłem, czy wstałem...
W usta mi tylko zaciekła kropelka
Słona, jak słone łzy bywają człeka,
Co płakać może.. lub na pewno czeka...
............
Więc to nie była łza...
1856 kwietnia.
Te rzeczy mędrzec niechaj w lesie czyta[290]:
Indjanin pisał na pewnych tablicach,
A święty Bernard mówi, że jest skryta
Treść, której w puszczach więcej, niż w książnicach;
Wszakże już nieraz i w ludnych ulicach
Napotkasz puszczy, jeśli chcesz, dosyta!...
............
...Bóg widzi wszystko.
«Jakże to być może,
By tyle brzydot zniosło oko boże...?»
Chcesz poznać, jak to w drobnem przybliżeniu?
Spojrzyj artysty okiem na ruinę,
Na pajęczyny przy słońca promieniu,
Na mierzw na polach, na garncarską glinę —
Wszystko nam dał On, nawet ślad, jak widzi
Sam, nie zazdrości nic, nic się nie wstydził
Jest wszakże pycha, co złoci się słońcem,
Dufając, że jej słońce nie przenika;
Ta kontemplacji i wzroku jej końcem,
Ta zatrzymaniem boskiego promyka,
By zgasłą jasność i noc czuł u powiek
Najniewdzięczniejszy twór na świecie: człowiek.
— W każdej z sztuk niechże wszystkie lśnią, prócz onej,
Przez którą utwór będzie wyrażony.
Gdy Pan zmartwychwstał i jak w dni czterdzieści
Dotykał swoich pod różnemi miary,
Stosownie do ich powołań i wiary,
W osobie, w duchu, w znaku, albo w wieści,
Tym macać ran swych, tym głos dając słyszéć
I zrozumiewać, pismo jak się czyta,
Albo się w głębi sumienia uciszyć —
Do apostołów przystał neofita[291]
Łukasz[292] (co znaczy «światły»), Syryjanin,
Że z Antyjochji rodem, wpierw poganin.
Ten uczniem Pawła, Barnaby i Sili.
Pisarz koronny, w niczem się nie myli,
Acz często kornie dodać się ośmiela,
Co słyszał z mowy Matki Zbawiciela»[293]
I akta pisząc, których każda głoska
Jest jako winnej maci latoroska,
Pierwszy jął pendzel, by na desce stołu
Skreślić Najświętszej Panny wizerunek:
— Czemuż przyrównam sztukę i rysunek?
Pismu, literze... pracę zaś ich wołu,
Co wpierw pogańskim długo był bałwanem[294],
Nim w Betlejemie, zgiąwszy się przed Panem,
Nozdrzy swych parą członki grzał dziecięce,
A ów mu siana podawał na ręce...
Konstantynopol, jako kameleon.
Mienił się w łuny wszechżądz i wszechbłędów;
W koronę cięty imperator Leon
Spada przez całą drabinę urzędów,
Które potworzył... i przepadł... i gdzie on?...
Tento, płaszcz nosząc Najświętszej Dziewicy[295]
I sam się czyniąc chodzącym bałwanem,
Obrazy wyklął, bez cieniu chciał świécy,
Bez tęczy arki nad wód oceanem.
Kto dotknął pendzla lub dłóta, wygnany.
Teofil również pojmował pogany,
I Michał Trzeci, Nerona kopista,
Co chóry nagich satyrów[296] wyprawiał,
Kiedy procesja szła gdzie uroczysta,
Albo w kucharską sztukę rad się wprawiał;
Mąż popularny, z woźnicami świstał...
I Michał owy tym samym sposobem
Oczyszczał sztukę wygnaniem lub grobem.
Był więc mnich Łazarz, któremu Pan zasię
Dał dar treść wieczną wyobrażać w czasie
Przez sposób pendzla; tego ją wszy rota
Chrześcijan powlekła za klasztoru wrota
I w czarnej kuźni ręce mnicha obie
Upalonemi w czerwoność obcęgi
Po łokcie skwarzy i szarpie, jak wstęgi,
I, pośmiewając w twarz, pyta: «Co tobie?»
«Co mnie? Nowy wam powie kontemplator[297],
I lilji polnej wdzięk, co ku mnie spływa,
I Łukasz święty, co owdzie przyzywa...»
Tu dym go okrył, i znikł. — Sta, viator![298]
Bułgarski naród, bez prawdy żywiącej,
Powietrzem także przewiany morowem,
Jest jako Łazarz, czy w grób się kładący,
Czy powstający?... Nie zgadniesz przed słowem...
Pogański książę smutki te rozprasza,
Stanowiąc nowe osady i miasta,
A k’temu mnicha do siebie zaprasza,
By ginach, co świeżym ukazem wyrasta
I puścił kolumn szpalery z korzenia,
Ubrał w malowne tęcze a złocenia.
Mnich był Metodus (posłan może cudem,
Pisarz, a przy tem pingendi non rudem[299].
Ten, w świeże gmachu zaszedłszy obszary,
Kolory swoje rozcierał tęczowe,
A płakał ludu bez Boga i wiary;
I tak malował to rękę, to głowę.
Gdy słońce gasło, zamykając sienie,
Że nikt nie wiedział, jak będzie sklepienie.
— Aż raz go książę zawoła i pyta:
«Kiedy rzecz będzie na światło odkryta?»
«Książę!...» — odrzecze mu święty Metody —
«Dano mi sądu zrobić przedstawienie
Zacnych i niecnych — niebo i płomienie —
Gdy więc odkryję rzecz, każ przynieść wody...»
Jakoż w dzień wtóry rzecz była odkryta,
1 książę przyszedł z całą służbą swoją,
I rzesza wielka stanęła, jak wryta.
Patrząc na wrytych, co przed Panem stoją.
Płacz wielki wzmógł się, gdy mnich chwycił słowo,
Opowiadając, ile to jest cieniem
Rzeczy, dziejących się nad naszą głową,
Skrytych, a widnych jeno objawieniem —
Tak, iż rybackich płócien złożył sidło
Na bok, i pendzel zamienił w kropidło,
I żegnał cienie... a światłem darował,
I chrzcił — i całą Bułgarję uchował!
...Wiem ja, że miłość, gdy prawo obrania
Wczas, widząc, co się ścierpieć już nie godzi,
Obowiązuje, współczyni i rodzi —
Lecz nic wiem, co jest krytyk z powołania,
Który wyłącznie to rzemiosło czyni,
Jak nic wiem, co jest odźwierny w pustyni!...
Chcesz znać, o ile ważną twoja praca?
Zważ, jak z niej prędko myśl do Boga wraca...
Ku rusztowaniu skoczył akrobata.
Patrz, jak mu w stawach kość się z kością strzyże,
Aż brzękły... Zadrżał... stanął... i nie zlata!
Cierpiał, co któryś z ciągniętych na krzyże,
Lecz dla zdziwienia, nie zbawienia świata!...
Po jednej stronie rzymskiego obszaru
Scypjon w namiocie nad gruzem Kartagi
Stanął młodzieńczyk, a pełen powagi,
I patrzył zimno na dymy towaru,
Przemysłu dumę w popiół ścierające.
Po drugiej stronie rzymskiego obszaru
Miary, w liście się rozścielające,
Jak marmurowy las z pni swych padały,
Piorunem cięte — te Korynt się zwały.
— Mummius, opodal rozbiwszy namioty,
Wedle ukazów, z Kapitolu wziętych,
Pakować kazał wazy i klejnoty
1 bogów, dobrze słoma obwiniętych;
A rocie, która przy bigach[303] ładownych
Stała, w tych prawi wyrazach wymownych:
«Baczcie, by żaden Apollin, ni który
Jowisz, i Wenus gdzie była popsutą!
Co gdyby zaszło, tej samej natury
Rzeczy zrobicie... marmur dam i dłuto...»
inicjacja (łac.) — wtajemniczenie w..., zapoznanie z...
Ekspozycja (łac.) — wystawa.
2. Symboliczne tłumaczenie powołania Łukasza ś-go i szczegóły żywota wzięte są z dzieła pod dozorem arcybiskupa Mellon Jolly wydanego.
3. Męczeństwo ś-go Łazarza Mnicha, malarza, za wolą Teofila imperatora dokonane, przez wszystkich dziejopisów na kartach ikonoklastów dotyczących, zapisane jest.
Ikonoklasta (gr.) — obrazoburca, wróg, burzyciel obrazów.
4. Nawrócenie Bułgarów i chrzest tychże opowiada Cedrenus, edit. reg. pag. 540. Lebeau. Hist. de Bas-Emp. tom XV pag. 39 — i inni, wzmiankując to o Metodusie, iż był pisarzem uczonym, pingendi non rudem.
Vellejus Paterculus lib. I cup. 13.
Chcesz emigrację czytać?... Popatrz raczej,
Jak się rozkłada naród od rozpaczy —
Do «Odyssei» jak się ma «Iljada»,
Wejrzyj... i jak się rozłożone składa.
Ze wszech społeczeństw najzgodliwsze ciało,
Patrz, jak się, różnić nie umiejąc, bija,
Jako kielichem je, popija skałą.
Zwinięte porze, jak zszyte rozwija,
Szklankami kraje, a widelcem pija.
Jak przy tem wszystkiem przeto właśnie kocha
Więcej, niż który z narodów na świecie,
I jak zabija, jak nad groby szlocha,
Do czystych śniegów jak utęsknia w lecie:
Nie sądząc, Boga mija, wraca w Boha!...
Wtedy zobaczysz, że jest do roboty
Więcej, niż śni się filozofji o tem:
Przekopać rowy, powygradzać płoty.
Poruszyć niwę tu i ówdzie grzmotem,
Parę świń wgonić do ciepłego lochu,
Uciszyć kaczki, gołębiom dać grochu,
Nie chcieć od ziomka, co pod piramidą
Duma, jak woły gdzieś na pola idą.
Aby rodaka rozumiał powinność —
Nie chcieć, by rodak w obuwiu styranym,
Marzący, jaka, gdzie ma być gościnność
I jak kto ma być w rody popisanym.
Czuł zbiorowego wyrobnika boleść,
Znał, jak z niej wyleźć i jak świętszej doleźć
Nie chcieć nareszcie, aby patryjota,
Pilnując granic, nie pilnował plota,
Lub, nie wart nazwy Kościuszków potomka.
Żył, od rodaka niekłuty i ziomka!!?...
1856, w Paryżu.
Czy ten ptak kala gniazdo, co je kala,
Czy ten, co mówić o tem nie pozwala?
Czy ten żył za mnie, co nie zna mej winy,
Czy on, co nawet zna onej przyczyny?
Jaka różnica między oskarżeniem.
Zniesieniem, klątwą, albo przemienieniem?
I jak te rzeczy do siebie się mają.
I czy sądzący, ucząc się jej, zna ją?
I czy sumienie może jąć się za nic,
Bezorganicznem będąc, bo bez granic.
Czemś, co, jak magnes, odpycha lub styka?...
A cnoty treść co? Galwanoplastyka...[306]
A jaw co wtedy będzie? A praktyka
Czem?...
...Tu odpowiedź — w pukaniu stolika!
17 lipca 1856.
Otóż i koniec. W ręce twoje, Żelisławie,
Ostatnią kroplę wina — co gdyby stało się
W Podzamczu jakiem, że już nie powiem w Warszawie,
Mniejbym, zaiste, o twym rozwodził się losie,
Kielichu próżny...!
...Wstęp jest godny Cycerona.
Przerwałeś.
...Owszem, równie szczerze jak wymownie
Przedstawić jeszcze chciałem...
...Mowa nieskończona...
Przedstawić chciałem wiedzy szanownego grona,
Iż pierwej, aż zawezwan kupiec mój listownie
Stawi się ze szlachetnym płynem,będę niby
Wódz, który jedną ręką buławę już składa.
Gdy druga wstręt jej czyni — ergo[307], patrząc w szyby,
że nie jedzie człowiek, słucham, co się gada...
Cycero...
...żył za czasów, gdy tak nie goszczono...
Owszem...
...Rzymianie pili i bili.
Wszelako
Mówić nie mogę, czy gdzie dobrze wyłuszczono
O Cyceronie, kiedy, co pijał i jako?
A jednak...
Gdybym chociaż teatr miał tu jaki,
Albo muzykę...
...Jednak... pomnę, że to było,
Kiedy z nad Eufratu przywieziono znaki
Wojsk Mitrydala, które Pompejusz zbił wielki.
Wszystko, co żyło w Rzymie i za Rzymem, piło.
Wtedy Cicero także, gdy aż do kropelki
Wychylił puhar, leżąc za Krassusa stołem,
Myślił o czemś (o przyszłym może konsulacie)
I bawił się z zgasłego kadzidła popiołem...
A był to czas szczególny...
— Otóż teatr macie!
Bawił się, mówię, kreśląc po etruskiej misie,
Na której tle czerwonem mirra dogasała.
Twarz w twarz mu Klodjusz siedział, dalej postać stała
Bosa, w bez fałdowanym płaszczu, jak w kirysie[308],
A był to Katon. Krassus mówił coś na ucho
Pierwszemu z domowników i było tak głucho...
Kwirytów kilku weszło, a z nimi mniej znani
Męże. Naonczas Klodjusz, pawie wziąwszy pióro,
Dotknął się Cycerona, jak promień gra z chmurą,
I rzekł: «Co też ojcowie wyznaczy spisani[309]
Pompejuszowi w formie tryumfu?...»
«...Zaiste,
Pompejusz sam dotychczas może ani marzy,
Jakie obchody, w jakim stopniu uroczyste
Byłyby w smak Rzymowi i jemu do twarzy;
Człowiek bowiem, nie mniemam, aby, zwłaszcza w chwili
Zwycięstwa, znał, co zato powinni mu byli».
To rzekł i roztarł biała popiołu kruszynę.
Więc Klodjusz, swego pióra pawiego promieniem
Powietrze gładząc, rzecze: «Pompejusz z sumieniem?
Zagadki dwie — prędzejbym odgadł Katylinę!»
Nieskończone — to miało przedstawiać teatr bez teatru.
DRUGA DEWIZA: Jak te «Echa, usłyszysz, to będzie Polska — ale pierwej nie będzie Polski».
Pielę zagon, zagon czarny,
Dzień cały
I, nie mówiąc, gadam z ziarny,
Co wstały,
Aż zabłyśnie mi przed okiem,
W sercu zabłyśnie
Coś, jak tęcza nad obłokiem
Nienaumyślnie,
Aż zaśpiewam: «Lasy, góry,
Oj, weselcie się!»
Aż zaśpiewam: «Strzałopióry
Orzeł śnił mi się!»
Księgę mi podaj, tę, oprawna w skórę,
Jeżeli widzieć możesz...
Widzę półkę —
I książki, tylko trudno poznać, którę...
U szyb czarniutką widzę też jaskółkę,
Co przylatuje tu z czeremchą w dziobie...
Pójdź spać! Co zrobić miałeś, to sam zrobię.
Ot, ewangelja dziś: «Błogosławieni
Ci, co są sercem czyści...» jak zbawieni,
Już oglądają Boga...
Wół mi siwy,
Wielmożny panie, upadł, wół poczciwy.
Pracował, i do chaty zimnym węszył nosem,
I dzieci go lubiły drażnić złotym kłosem —
A upadł, a stąd bieda — a co będzie ze mną?
Mój bracie, ognia trzeba za krzesać, jak ciemno,
Skałkami dwoma, albo krzemieniem i stalą,
Żeby zapalić drzazgę. Jak się drzazgi palą.
Pójść, szukać zguby... Jeśli widno na kominie,
To igłę w izbie znajdziesz. Tak samo i w czynie:
Przyjdziesz, pomówisz ze mną — zobaczym, co możem,
Gadając, co jest, jak jest, powoli ułożeni;
I wól się znajdzie, jeśli igłę znaleźć można...
Niech będzie pochwalony Bóg! Wy i wielmożna
Pani, zdrowi bądźcie i sędziwi...
Jak pan nieboszczyk, tylko więcej też szczęśliwi!
Moja złota, ty kochasz. Jeżeli... jeżeli
Kochasz i gwiazdę, która mię ze światem dzieli,
Ze światem tym, którego ranić nieraz trzeba
Dla tamtych światów, powiedz, nachylisz mi nieba
Do piersi, i za pokój dadzą ci anieli
Pokój, i żyć będziemy, i będziem się śmieli
Łagodnie na tych cierniach, okwitniętych biało,
Jakby, jakby już wszystko pozmartwychwstawało...
Ale, jeżeli — pomyśl! — jeżeli walczący
W przyłbicy zapuszczonej sam nie będzie tobie
Powabnym towarzyszem, to mów... ile drżący,
Tyle i mocny... Prawdę pisz, jakby na grobie,
Bo wieczna!
Nie wiem, co powiem, co zrobię.
Nie wiem, ale spoglądam w niebo okiem całem
I czystem i wiem, że cię kocham sercem całem...
Kiedym się lulał zato, że od niemowlęcia
Kochałem tę ojczyznę, i kiedy dla chleba
U ludów obcych w dumie poniżon orlęcia,
Spotkałem cię, ty miałeś wszystko, coć potrzeba,
Prócz czci dla przeczuć, nieraz opłacanych męką...!
Francuz i Niemiec ciebie chowali od młodu.
Nie znałeś, skąd jest sztandar zasiany piosenką.
Ni kościół skąd duchowy powstaje narodu!
— Patrzyłem na cię gorzko, synu trzech kanclerzy
I dwóch hetmanów, jakbym stał na mojej wieży
Z łucznikiem i poborcą — a tobie kobiety
Śmiały się, u paryskiej szepcąc toalety...
Patrzyłem na cię, milcząc i myśląc o Bogu.
I widzę cię, że wstałeś... i stajesz na progu
Godności wielu, czyny zacnemi zdobytych.
Żyj długo, szczerzę-ć życzę! Módl się za zużytych...!
1856.
Lamp deszcz ognisty światu opowiada,
Że pokój nastał, że wzięta Grenada,
Że Maur ostatni, szablę zgiąwszy krzywą,
W gotowe kajdan zamienia ogniwo;
Że ludzkość cala (bo Hiszpanja cała),
Co była winna pragnąć, doczekała.
Lamp deszcz ognisty trwał i śmiechy trwały.
A zapał owy tyle był namiętny
W ludzkości całej (bo w Hiszpanji całéj),
Że jeden tylko człowiek obojętny,
Za dworem idąc, nie dzielił tej furji.
Był to niejaki Kolumb... człek z Ligurji...
Pisałem 1856 r. 2 marca w Paryżu.
W Warszawie***
Żeby to zamiast szyb, co tak okwicie[313]
Pozamrażane u nas brylantami,
Posagów kilka stało na błękicie
I perystylu[314] wybłąk z kolumnami...
Żeby to słońca blask, tak, jak w Sorento,
Przez liście lauru się prześlizgnął kręto!
Bah... ale wszystko tu owiane mgłami...
W Rzymie***
Żeby to zamiast cudnych tych cyprysów
I słoneczności tej, co razi oczy,
I Colosseum (rudych gniazda lisów),
Płaczącej brzozy dopatrzeć warkoczy,
A zamiast ziemi popiołów i gruzów
I połamanych waz etruskich, żeby
Popodlewanych zagony arbuzów,
I choćby trochę polskiej dotknąć gleby!
Bah!...
Wyobraźnio, pani Penelopo!
Znam cię i lekką jak pomykasz stopą
Po spopielałych sercach twych amantów...
Znam cię, i wachlarz twój przerozmaity
I gest, i słodkich za śpiewy dyszkantów,
I moc, i prawdę twą, i jestem syty.
Błogosławione pieśni malinowe.
Błogosławione pieśni kalinowe.
Błogosławione otchłanne niebiosy,
Obłoki, wiatrem gnane jako stada,
I kołysane wiatrem ciężkie kłosy —
Duch się w harmonję mękę nie układa;
By w pieśni stanąć, dość stanąć pod progiem,
Odetchnąć dosyć, by odetchnąć Bogiem!
Błogosławiona jest gorycz wiośniana.
Wśród pękających drzew rozpowietrzana,
Drzew, co od ziemi jak kolumny rosną,
Gdy w niebie miękkich gałęzi obręcze
Podobne mają do harf, strojnych wiosną
I psalmem: «Święty!», tak, że, patrząc, klęczę.
Błogosławione jest i obce daléj
Powietrze, które się, jak mirra[315] pali.
Rozpustujące z dzikiej lauru woni.
Pomarańcz zlotem kapiące i niebem,
Pod którem każdy głaz, jak Memnona[316], dzwoni,
Każdy lazaron[317], gdy zechce, jest Febem[318].
Błogosławiony i step ów bez końca
Oceanowej przestrzeni, na któréj
Nie mają spocząć gdzie promienie słońca,
Szmaragdowemi odpychane góry,
Z dumą żywiołu, co, jak chaos stary,
Mało się komu dał deptać — bez wiary!
Błogosławione są islandzkie mroki
I cichość morska, taka, że umarli,
Nie mając w grobach zarówno głębokiej,
Możeby śmierci swoich się zaparli.
Otchłanie morza i niebios otchłanie
Dnami tam w siebie patrzają, poza nie
I fal jakoby nie było:
Cisza, co, słowu nakazując ciszę,
Zda się układać z samem Słowem słowa,
że swoich prac nie skończyło...
Ocean taflą jedną się kołysze,
Jakby go właśnie osadzano znowa,
Jakby się globu kończyła budowa,
Jakby tej było chwili odpomnienie,
Co końcem dzieła wzbudza zadziwienie,
Nie będąc jednem ni drugiem,
Tylko coś, jakby koniec i początek,
Przedpotopowej tajemnicy szczątek,
Ducha wyorany pługiem.
Błogosławione jest próżniactwo człeka,
Co szuka, aby mu było wygodnie;
Poezja w usta by szła zdrojem mleka,
Wiek się nikczemnie nie kłopotał o dnie,
Natura z piersią czekała otwartą
I z swoim miękkim bogactwa welonem;
By każda twoja łza była otartą,
Każde uczucie było podzielonem,
A ty, bezkrwawą promienny zaletą.
Dobranych ludzi otoczony chórem,
Żebyś był harfą, rzec chciałem: poetą,
Lecz mi to słowo przychodzi z oporem.
Błogosławione wszystko to, i nie to —
Ale czy będę błogosławić tobie.
O miasto wielkie, serc i kwiatów grobie?
Gdzie, oddychając, cudze chłoniesz tchnienia,
Kroku niemocnyś zrobić pierworodnie.
Myślisz, żeś wesół — to nic twe wrażenia,
Cnoty nie twoje i nie twoje zbrodnie:
«Nie jesteś!» — z bruku wołają kamienie —
«Przechodź!»
Dopiero wśród tego miljona,
Dopiero w takim obozie ludzkości.
Dopiero tutaj, jeżeli nie skona
Pieśń twa, nic skona z niedokończoności —
Jeśli anielstwo jej wyżywić zdołasz
Na każdą dobę, co jest przypadkowe,
Rzucając na bok — jeśli nie zawołasz:
«Ojcze! i niebo już nudzi mię płowe,
Jako wytartej szaty wielka poła» —
O, wtedy będę wierzył muzie twojéj,
Że bezwidnego filarem kościoła
Na szafirowem utwierdzeniu stoi!
Błogosławione są i w myśli sferze
Złudzenia, którym, niestety, nic wierzę —
Bałwany różnych szkół i różnej doby,
Nie istniejące, a możne i nieraz
Wiekiem rządzące, jak wielkie osoby,
Wyrazem jednym, jednem słowem: «teraz»,
Jakoby berła żelaznego siłą,
Bijące tłumy, aż się im pokłonią,
Aż się przed ciosem zastawią mogiła,
Aż się zastawia krzyżem — nigdy dłonią!
Błogosławione są te wszystkie mary,
Ko, kto im szyję podesłał, szczęśliwy!
Miłości bole i cierpienia wiary
Nieznane jemu — on zna tylko: wpływy,
Mody, mniemania i czasów ukazy;
Lecz ty szaleniec — on mędrcem sio razy!
Jeśli więc w lunach tych ciebie zobaczę
Nieodmienionym i z gwiazdą na czole,
Której ci z włosem nie wydrą rozpacze;
Jeśli usłyszę cię mówiącym: «wolę»,
Mówiącym: «kocham — chcę — jestem człowiekiem,
Dłoń mą wyciągam, chociażby rozdartą
Z czystego złota wykowanym ćwiekiem.
Wyciągam moją dłoń, szczerze otwartą
Wszystkiemu, co jest zacne i godziwe» —
O, wtedy powiem, że pieśni twe — żywe!
Lecz nic tu koniec prób — ja wyznam — oni
Poczekać zechcą na harfy rozpadek.
Na spopielenie tej, co grała, dłoni,
By tylko kamień i Bóg był ci świadek;
Miłości otchłań i twardość granitu,
By tobie były, od szczytu do szczytu.
Jako monument, utwierdzony w wieczność,
Że kochać śmiałeś, wierzyć, konać — i tu
Nie była twoją poezją — konieczność! —
Jan 12. 21.
Paweł do Koryntian XV.
Powieść tę w chacie kmiecej nad Bugiem słyszałem:
Był dziad, którego Dziwem zwano osowiałem;
Po wioskach chodził, pacierz mruczał, straszył dzieci,
Pod kruchtą nucąc, kędy grzyb, kość, próchno świeci.
Kij wielki nosił, starą urzeźbiony brzytwą
W skrzydlaty potwór, wężów ciekący gonitwą
Ku dolnym sękom owej gruszkowej maczugi.
Pod pachą inny kij zwykł naszać, drugi —
Ten do przechadzek służył codziennych, a owy
W niedzielny czas i święta. «Stryjem» zwał gruszkowy,
A. «chłopcem» drugi, który przeto był olszowy.
Gdy do wrót wchodził: «Dziwo wlecze się» wołano,
I jedno więcej w komin leciało polano,
Bo lubił grzać się, płomień w palce biorąc grube,
Jak lnianą kiść. Ten starzec razu więc jednego
Gdy do nieczułych pukał wrót, zrobiono próbę,
Czy pójdzie precz... A czas był mrozu gromnicznego,
Trzaskące zimno: starzec głową się pochylił.
Jakby przez szparę patrząc, czy się nie omylił,
I ostał tak, a czeladź śmiała się w domostwie,
Tudzież podróżni w oknach, także na probostwie.
Więc słowo rzekł, a słowo na śnieg wraz upadło
I zmarzło. I tak Dziw on zasnął... Na pogrzebie
Były dwa kije, także ksiądz, co abecadło
Powiada dzieciom, także dziad, co trupy grzebie.
Gdy zima przeszła, wiosny nastąpiło tchnienie,
Bo wiosna jest po zimie, nawet gdzie cierpienie
I gdzie niewola... boża równo idzie wola
W naturze... lecz w naturze ludzkiej... (rytmie, hola!
Nie unoś) — wiosny nastąpiło tchnienie,
Co wyprowadza z ziemi półsenne nasienie
Za rękę, jak półsenne dziecko do pacierza.
Listkami i pączkami w strop, gdzie z krzyżem wieża.
Wychodzą ludzie... przebóg! Cóż to w progu wschodzi?
Co aż na wrota pnie się? Gdzie jest ksiądz dobrodziéj?
I czeladź i podróżni stają przed wrotami:
Cóż jest? Kto one słowo posiał? Precz z czarami!
A słowo rośnie, liściem szepcąc, pąka dziobem
Czerwonym piejąc, wszystko szczególnym sposobem!
Tak było — i to w chacie słyszałem nad Bugiem.
Za ciemność was przepraszam, owszem, rzecz jest pewna,
Że wszystko, co oświeca, ciemnem, nudnem, długiem;
Skąd druga powieść:
Pewna usnęła królewna
Od mnóstwa kwiatów, których nasłał jej królewic.
Śpi dzień i tydzień; któraś ze służebnych dziewic
Zawoła: «Z gromnicami wejdźmy do sypialnie,
Czy śpi, obaczmy! Może tylko idealnie
A nie realnie...?» Na to przyjaciel domowy:
«Przestańcie już procesyj tych i tej rozmowy,
Bo, gdy się przecknie, przestrach objąć ją gotowy!»
I szedł, palcami gwiazdę objąwszy świecznika,
Co biła z rąk złotemi na sufit smugami,
A palmą cieniu na twarz, sypialnię odmyka
I widzi żywą (właśnie była u klęcznika).
Więc zamknął drzwi... Tu panny weszły z gromnicami,
Z wieńcami i z swojemi doń winszowaniami.
1856.
Śpiewaków trzech, różnego wieku i postawy,
Do koczujących przyszło mężów przy ognisku;
Pierwszy o chwale śpiewał, lubo głos miał łzawy,
Także o zemście, w oka potwierdzonej błysku,
O sile też, z wnętrzności ducha wydobytej,
Zdruzgotać broń mogącej, a cichej i skrytej...
Pieśń jego zrazu była wzięta obojętnie,
Ciekawiej potem — potem wszystkiemi zmysłami,
Z zapałem takim, chciwie tak i tak namiętnie,
Że śpiewak znikł słuchaczom — myśleli, że, sami
Z lirą obcując, mogą pominąć człowieka,
Gdy spostrzegł ktoś, że drugi jest i że nie czeka.
Drugi wraz śpiewać począł; lecz pierwszego jeszcze
Echa w powietrzu trwały, we krwi wzruszeń dreszcze.
Rwanemi więc strofami śpiewając, zobaczył,
Że mu to pozostało po pierwszym w podziele,
Czego się tamten dotknąć nie mógł lub nie raczył;
Począł więc człeka śpiewać powinność i cele...
Człowiek?... Powinność?... Treści tak z życiem zbliżone,
Że słuchacz poczuł drżącą mu zbyt blisko stronę
I cofnął się: wraz śpiewak kwiatem to zarzuci,
Na głuchszy ton nastroi, ale jeszcze nuci,
Raz wraz kwiatami sypiąc między swe rapsody,
Aż ścichła pieśń i śpiewak skrył się za ogrody!...
Pozostał trzeci, losu poprzedników świadom:
Ten — zwolna strojąc lirę — położył się na niéj
I porwań jest ku złotym na niebie plejadom[319],
Gdzie wolność... i już może nie wróci z otchłani.
Pisałem 1856-o września w jedenastym roku emigracji mojej.
Jest ci to on, tam, gdzie nie kłamią twarze,
Gdzie czujny dziejów styl, nikomu nie u włóczy?
Jest ci to on, kiedy, słuchając, każe?
Za wzroku patrząc kres, milczy i, milcząc, uczy?
Ten samy włosa snop, co z hełmu zda się grzywą,
Pogoda ruchów w takt heroicznemu śpiewowi;
Sybirskie futro wziął i ręką waży leniwą,
Acz mu należy się, więzień i wygnań królowi![321]
Chorągwi za nim krew? Czy łuny szyba czerwona?
Przeszłości jakiejś tło, co się rozdziera i kona...
Granitu przy nim slup, ręką budzony z uśpienia
Przedpotopowy tom dziejów i rysów stworzenia...
............
Pisałem — powracając z pracowni,
gdzie portret — 1856, wrzesień.
W tej powszedniości o, jakże tu wiele
Mistycznych rzeczy i nieodgadnionych,
Maleńkich, jako światełka w kościele
Na dzień, za dusze święcon pogrzebionych,
Czerwoną iskrą drżących chwilkę jedną
Przez to, że za dnia świeci nad powszedną...
Ale to, że jest duchom i popiołom
Zwyczajną rzeczą, innym skryj to lepiéj
I nie mów (bliskim chyba przyjaciołom),
By nie zwątliło sił, co siły krzepi,
Jednotliwości radząc tam ogniwa.
Gdzie jednomyślność tylko jest godziwa...
Ta zaś nie tam jest, ani tam być może,
Gdzie będą ciała dwa o jednej duszy,
Lecz gdzie dwie dusze o tej samej porze[322].
Co niechaj, kto ma ku słuchaniu uszy,
Słyszy — i ze swej postrzega uboczy
Taki, który ma ku widzeniu oczy.
30, w wigilję dnia Zadusznego 1856.
Do której z tych trzech rzeczy wracać pozwolono?
Do ojczyzny, do kraju, czy do społeczeństwa?
Do pierwszej równie trudno którąkolwiek stroną —
Drugi jest ziemią, i to bez błogosławieństwa.
Pozostaje społeczność... Ta w trzy karnawały
Tem prędzej zapomina, im kto więcej stały...
1857.
W marmurów kraju Buonarotti, dziecię,
Pierś mamki etruskiej[324] ssące,
Ruszać się ucząc, chodzi już po świecie;
Gdzie stąpi — to lat tysiące...
Medyceuszów książęca zażyłość
Ku młodzieńcowi pośpieszy,
Krzesło w senacie[325] zajmie on przez miłość,
Papież go z sławy rozgrzeszy!
Wałów strzec będzie jak Archanioł Michał,
Mojżesza kształcąc w dział dymie[326],
I nie napróżno nawet będzie wzdychał
Do boskie[327] mającej imię.
Lecz na północy nie etruska mowa!
Marmur się kończy, gdzie lody —
I młot Odyna[328] nie dłóto, w nich kowa
Ku innym światom przechody![329]
To, jeśli po mnie co zostawić zdołam
Trzech sztuk bolesną potęgą,
To, jeśli postać jakową wywołam,
Nie będzie formą, ni księgą...
A dziś co kreślę, albo z bronzu leję,
To tylko jak w murze ćwiekiem
Więzień — kto inny ma laur i nadzieję,
Ja — jeden zaszczyt: być człekiem.
...A ty skąd wziąłeś na te skrzypce deski,
Jeżeli nie z lipy bogdaj czarnoleskiéj,
I smyk twój jest-że czarodziejstwem żywy
Z białego konia arabskiego grzywy?...
I struny twoje czy ty ręką lewą
Z pod serca wsnułeś na skrzypców twych drzewo?
Czy posłannikiem idziesz od świtania,
Gdzie zmrok jest z światłem, z uśmiechami łkania?
Powiem, iż wieszczów rzecz jest poznać wieszcze:
Oto, zaklęta dała ci królewna
Klucze od echa, i ten złamek drewna,
I łzę, i poszept w ucho, i grom jeszcze!...
I powiedziała, wstążką wiejąc czarną:
«Idź w świat, przez uczuć zwarjowaną dramę,
Napatrz się w zorzę, łunę zwiedź pożarną,
Wschodnich się dowiedz tęcz, blasków zachodnich,
Co kłamać wolno, to lepiej skłam od nich,
Żywy — wybladłą porusz dioramę![331]
Lecz, skoro kłamstwo zdradzisz kłamstwem sztuki,
Bądź wpierw pod lauru szerokiego cieniem,
Gdzie donieść krzywe nie potrafią łuki
Urągowiskiem albo zapomnieniem...
Aż inny ówdzie, gdzie upadną strzały,
Przyjdzie je zebrać, jak ty zbierasz cudze,
I wspomni ciebie łatwiej — doskonały.
I powiesz: «Prawda» — — a ja się obudzę...
Paryż 1857.
Oto zrodzonyś, maleńka dziecino.
I w dni niewiele taki jesteś luby,
Skoro cię z długich osłonięć wywiną,
Do wanny niosą lub na dywan gruby,
Niby małego nad Nilem Mojżesza.
Tylko, co ówdzie bolało, pociesza.
Rodziców miłość, jak trzecia istota,
Z dwóch serc ku niebu powstająca kwiatem,
Coś niby gwiazda, niby lilja złota
Niby światłością, niby aromatem
Powietrza próżnię napełnia dokoła,
W kolebkę roniąc sakrament kościoła.
Matki-dziewicy obraz patrzy na cię
Ze swoją ręką na niebieskiej szacie —
Ten i ów dziadek z ram starych wyziera,
Jak z okien domu, kędy gość się zbliża —
Mamka za ciebie bierze znamię krzyża:
Snowa się pasmo, które nie umiera.
O mamko Polko, tyś istota święta,
Którąbym równał córce Faraona,
Przyciskającej sierotkę do łona,
Tyle nie o swem dziecięciu pamięta
Matczyność twoja, bynajmniej wrodzona.
Ty nieraz, gdy już roków wiele minie,
A dziecie ssące mężem lub kobiétą:
Zapamiętana w oddalonym mainie,
Kłonisz się głową fartuchem okrytą
Do nóg, co, stopki będąc maleńkiemi,
Pytały ciebie, jak dotykać ziemi?
Ty, skoro syn twój (nie twój), twoja córa
(Nie twoja) blade z łoża niosą skronie
Ku krewnym swoim, patrzysz w twarz doktora
I w malowaną twarz w cierniów koronie —
Współcierpiąc krzepisz, jak siła cudowna,
A, współbolejąc, nic nie bierzesz sobie,
Jako cherubin, bezinteresowna,
Pastuszkom bliska przy Chrystusa żłobie.
Więc oto, człowiek, takie jeszcze ziarno,
Spotkał już miłość czystą i ofiarną,
Która mu stopki dziecięce obmywa,
Z weselem służy i o Bogu śpiéwa.
Znać, że pan z panów, służbą uprzedzony,
Skinieniem rządzi, świeci bez korony.
Znać, że i kapłan, bo ileżto razy
Domowe swary godzi bez obrazy!
Znać, że i władca, bo zwierz mu domowy
Pod ciosy piąstki nachyla rad głowy,
Pies, straszny innym, kły podawa białe
Jako zabawkę paluszkom różowym,
Ruszenia kłamie senne i niedbałe,
W powinnym hołdzie prawom nadzmysłowym.
A dziecię-człowiek najmniej się nie dziwi,
Jakby do domu pan wrócił z podróży,
Uśmiechem samym darzy i szczęśliwi,
Samem rumieńca pobladnięciem trwoży.
I, jeśli nawet obejściem takowem
Zaciąga długi, to jako wielmożny,
W potrzebach swoich słusznie nieostrożny,
Ufny, że jednem nagrodzi je słowem.
I jakże? — Taką widząc cię istotą,
Będęż się ciebie zapytywał, dziecię,
Czy idziesz posiąść na tym starym świecie
Boleść i nędzę, czy bisior[332] i złoto?
Czy idziesz wrzucić na ramiona młode
Sokole skrzydła poezji wiosennej
I hardo począć wielką życia odę,
Przy grzmocie letnim, przy lirze promiennej?
Czy gdzie z niekrewnych najbliższe ci łono
Jaśminne pąki otrząśnie na ciebie
I będziesz tobie współ niedoścignioną
Bliźnięcą gwiazdą na pogodnem niebie?
Czy gdzie gościńce zawezwą cię mléczne
Na bohaterów stepy historyczne,
A sława, w zbrojnych zawierusze prawic,
Poda ci szpadę z laurem, wśród błyskawic?! —
— Czy będziesz jako mędrzec, wódz, generał,
Bogacz, lub szczęsny patrycjusz umierał?
———————————
O nie, nie o te spytam cię litery
Słów, ciebie, ziarno chrześcijańskiej ery!
Ani zapomnę, z dziewiętnastym wiekiem,
Że jesteś w większem postawiony prawie,
Że cię egipskie przyniosły żórawie[333].
Że Boga jesteś sąsiadem — człowiekiem.
Więc bądź ty sobie dla tej wielkiej sprawy,
W zastępy której wszedłeś na planetę,
Choć po lewicy, a wszelako prawy —
I szczęścia inne miej, chociażby nie te,
Co tyle dają radości i sławy.
I pogardź więcej, niż swem powodzeniem,
Bo pogardź miłych ci o szczęściu marą,
Przyjaciół twoich o celu marzeniem
I oficjalną twej epoki wiarą![334]
Wyżej, bo niżej, stanąwszy tej rzeszy,
«Wśród nieprzyjaciół swych panuj wielmożnie»[335],
Acz będzie chwila, że cię nie pocieszy
Nikt i nikt z tobą nie pocznie ostrożnie —
I stu przyjaciół stanie przeciw tobie,
Zmiennikiem zowiąc, iż są nieruchomi!
Poczujesz swary pod nogami — w grobie —
Usłyszysz, jak cię szarpią niewidomi,
Śmiać się nauczysz, płakać będziesz lepiej,
Ziemia-ć przemieni się, niebo przesklepi.
Świat, radujący się różą miesięczną
Lub zamykanym co wieczór powojem,
Dolę ci twoją obwoła niewdzięczną,
Jałowym trudy twe obwoła znojem.
Dziewice piękne i bardzo rzewliwe,
Z których nie była żadna na Golgocie,
Wymówki będą ci posyłać tkliwe,
Kabalistyczne rzucać w twarz stokrocie.
Nogi ci włosem obetrze — kto? — strumień?
Kto ci obetrze pot z bladego czoła,
Jeśli nie prawda, Weronika sumień,
Stojąca z chustą swą w progach kościoła?
Sakrament, poznasz, że jest jeden stały,
I samą wzgardą pogardzisz na świecie,
Piękny, jak świeżo narodzone dziecię,
Ten sam, co dawniej, niby Mojżesz mały,
Nilowej lilji trzymający kwiecie.
I to ja ciebie, zrodzonego k’temu,
Mamże zawodną łudzić pomyślnością?
Byś nieświadomość swą zwał cudzą złością,
Targał się ówdzie, gdzie klaskać masz w dłonie,
A gdzie masz piorun cisnąć, skłaniał skronie?
———————————
Nie! Ty bądź raczej niebardzo szczęśliwy!
Pierwszym nie będziesz ni ostatnim, przeto
Bądź niezwodzonym — umarły, czy żywy?
Cykutą[336] karmion, czy miodem i mlekiem? —
Bądź niemowlęciem, mężczyzną, kobietą —
Ale przedwszystkiem bądź bożym człowiekiem.
1857.
Byś kolorowym pyłem cień mój cichy
Do kraju przewiał, przyjść miałem do ciebie
I przyjdę (da Bóg), gdy mniej będę lichy,
A chmur nie będzie, lub mało, na niebie,
Za model przyjdę służyć ci cierpliwie;
Siędę i będę trwał — ani się skrzywię...
Tylko mi rzucisz co na lewe ramię,
By zakryć serce od blasków zachodnich,
Od wschodu także, gdzie się promień łamie,
I od północnych zórz, bo łuna od nich!
A chcę, by jaka piękność się urzekła
Tym wizerunkiem, spotkanym przypadkiem,
I z ojców domu na koniu uciekła,
Włos przetykany mając polnym kwiatkiem;
I jako owa, co Grek ją niósł z piekła[338],
Chcę, by mi ramię rzuciła na głowę...
A jabym szedł z nią w długiej limbów[339] bramie
I widzieć nie mógł więcej nad to ramię,
Rzecz nieodjętę i alabastrowę...
Tymczasem szczerych mych słuchaj wymówek
I, oczekując, temperuj ołówek!
1857 lutego.
Za drugą, trzecią skonów metą
Gladjator rękę podniósł swą:
«To nie to», krzycząc, «siła nie to,
To nie to mądrość, co dziś zwą...
Sam Jowisz mi nie groźny więcéj,
Minerwa sama z siebie drwi:
Wam, widzów dwakroć sto tysięcy,
Codzień już trzeba łez i krwi...
Przyszliście, drżąc i wątpiąc razem,
Gdzie dusza, wietrzyć i, gdzie moc?...
A my wam księgą i obrazem,
A głos nasz ku wam, pocisk z proc.
Przyszliście, drżąc i wątpiąc razem,
Cała już światłość wasza — noc!»
Za drugą, trzecią skonów metą
Gladjator rękę podniósł swą:
«To nie to», krzycząc, «miłość nie to,
To nie to przyjaźń, co dziś zwą...
Z Kastorem Polluks[342], druhy dawne,
W całusach sobie wierność klną;
A Wenus włosy ma przyprawne,
Rumieńce z potem w maść jej lgną...
Siedliście głazy w głazów kole,
Aż mchu porośnie na was sierć
I duszą waszą — nasze bole
I ciałem waszem — naszych ćwierć.
Siedliście głazy w głazów kole —
Całe już życie wasze: śmierć!!”
Pisałem 1857.
Zawziętość greckie dwie rzeczpospolite
Przeciwko sobie zbroiła kryjomo.
Dzień w dzień od bramy wieści rozmaite
Leciały w miasto przed rzeszą ruchomą,
Niewiastom strasznie szeptały do ucha,
Mężom poważnie mówiły do ducha,
Młodzieńców brały za ramiona twarde
I potrącały w biodra przepasane.
Jak gdy kto budzi śpiącego, lub wzgardę,
Lub nowej zbroi chrzęsty mu nieznane.
Że jednak wszelki, kto tylko mógł w mieście.
Broń musiał imać, zaś obywateli
Nie było więcej z tej strony nad dwieście,
I skąpić mężów, ile można, chcieli;
Więc, by przedwstępnie zbadać przeciwnika,
Żal było kogo wysyłać z falangi[343].
A starcy, wszedłszy w Fortuny krużganki,
Zawotowali, że nie trza języka.
Że pierwszy lirnik, wchodzący przez bramę,
Usługę odda niepodłej tęż samę.
Słowo zaś takie z świątyni Fortuny
Gdy obwołane jest, tedy spokojnie
Spać możesz. Choćby w łoże twe pioruny
Biły, tarcz z mieczem prawiła o wojnie, —
Białemi jagniąt okrywszy się runy,
Ty śpij, ani się zrywaj nieprzystojnie.
Powagę przeto z bogów wziąwszy słowa,
Czekano w bramie, która jest wschodowa,
A Dedal[344] jeszcze, starego zakonu
Mistrz, wyrył nad nią lwa z Pentelikonu[345]
Tam dobę jedną lirnika czekano,
Tam dobę drugą czekano o świcie,
W dzień trzeci rapsod zdala usłyszano.
A ciemny lirnik szedł, wiodło go dziécię.
Mianoż się spytać, co widział po drodze
I męża ile nieprzyjaciel liczy?...
Spytano — senat nakazywał srodze —
Spytano... «Lud jest», odrzekł, «niewolniczy,
Mężów — dziesiątek» i, rzekłszy te słowa,
Rapsodu w myśli narządzał zerwanie.
A dwieście Greków tak prędko, jak mowa,
Przeciwnikowi biegło na spotkanie.
I dnia owego, nim zapadło słońce,
Tysiąc na placu trupem położono,
I miasto wzięto, i wysłano gońce
Za starcem, aż go wreszcie znaleziono.
Tego więc pytać poczęto na nowo,
Ile się zmylił w nieprzyjaciół cenie.
«Wcale!» — rzekł — «bowiem śpiewałem im słowo
Wielkie, i wielkie miałem był natchnienie.
Słyszeli wszyscy siłę, głos, rym, wątek,
Dałem im wreszcie chwilę na milczenie,
I wziąłem za to oklasków dziesiątek...
Wy, co wzrok macie, w tem zawsze błądzicie,
Że nic stąd tylko na świecie otucha,
Niepomni o tem, że to wy widzicie.
Zrachujcie trupy — ja zliczyłem ducha».
W komnacie, gdzie Stanisław święty zasnął w Bogu,
Na miejscu łoża jego stoi grób z marmuru[346],
Taki, że widz niechcący wstrzymuje się w progu,
Myśląc, iż święty we śnie zwrócił twarz od muru,
I rannych dzwonów echa w powietrzu dochodzi,
I wstać chce, i po pierwszy raz człowieka zwodzi.
Nad łożem tem i grobem świeci wizerunek
Królowej nieba, która z świętych chórem schodzi
I tron opuszcza, nędzy śpiesząc na ratunek.
Palm wiele, kwiatów wiele aniołowie niosą,
Skrzydłami z ram lub nogą występując bosą.
Gdzie zaś od dołu obraz kończy się, ku stronie,
W którą Stanisław Kostka blacie zwracał skronie,
Jeszcze na ram złoceniu róża jedna świeci:
Niby że, po obrazu stoczywszy się płótnie,
Upaść ma, jak ostatni dźwięk, gdy składasz lutnię.
I nie zleciała dotąd na ziemię — i leci...
1857.
A pani cóż ja powiem?... Oto, że w tem życiu
Nic straconego niema na jawie, ni w skryciu,
I wszystko jest zmieniane tylko na toż samo,
Wyższe lub niższe, bliższe albo oddalone,
A co zginęło, myślisz, zakryte jest bramą
Lub cieniem jej i zczasem będzie wyświecone.
I żadna łza, i żadna myśl, i chwila, i rok
Nie przeszły, nie przepadły, ale idą wiecznie,
Ulotną myśl z czasami zamieniając w wyrok,
A wyrok w treść, istniącą bardzo niestatecznie.
I niema grobów — oprócz w sercu lub w sumieniu,
I niema krzyżów — oprócz na zimnym kamieniu,
Albowiem krzyż jest życie. Już wiek dziewiętnasty:
Nowina, którą przecie z najweselszym żalem
Maryje i Salome, trzy święte niewiasty,
Przyniosły były jeszcze — tam, do Jerozalem!...
1857.
............
Nim znów ucieknę, nic nie mając zgoła.
W podartym płaszczu, o porze zawiei,
Od zmienionego w salonik kościoła,
Od zamienionej w karczmę epopei,
Lub i płaszcz może zostawię — acz bywa,
Że, kto zostawia i płaszcz, na sąd wzywa.
16 czerwca 1857.
Esse velim, nie dbam dworskam lizare polewkam;
Est fatuus quisquis regum pochlebiał in aures,
Est miser obłudna qui se zabawiat in aula».
J. Kochanowski[347].
«Księgi, w złoconych na grzbiecie ornatach,
Pozamykane na srebrne paznokcie,
Biusta z marmuru w wawrzynach i kwiatach,
Gwiazdy, i wstążek orderowych łokcie,
Strusich piór obłok, haftu błyskawica,
Biczów pioruny, kół złoconych grzmoty,
Powozów druga w ulicy ulica,
Zwroty, zawroty, powroty, wywroty...
«Laury! — Z róż wieńce, gałązki oliwne,
Dębowe liście... Czy to nad otchłanią,
W której się chóry wasze roją sztywne,
Otchłani drugiej niema?... Planet za nią?...
Praw wśród nich?...
«....Onej ćmy zielonej atom,
Co wleciał oknem, ledwo dostrzeżony,
I, diamentom i we włosach kwiatom
Szepcąc coś, znika... myślicież: «stracony!?»
— I gwar, myślicie, że jest gromem dziejów?
A sławy puzon[348], że to róg na knieje,
I że już cichych niema kaznodziejów
W obliczu niebios, co przez szyby dnieje...
— Pyły, z posadzki podniesione noga,
Że mogą nie mieć w sobie zwłok człowieka?...
I że te zlepki, co marzą, to mogą,
Że doszły... (a ich tylko nikt nie czeka!)
«Że nieśmiertelność jest komą[349] niedzielną,
Co siedm dni prozę by przerwać bezczelną —
I że poezja jest to nerwów drżenie
W takt namiętnościom — i że piór sumienie
W eunuka[350] wachlarz składa się, by zwiewać
Z nadobnych liców skwar, lub łatwiej ziewać?...
«O nie! — Skarg wiele minie i przeleci,
Lub obojętnie wam się zjawią one,
Jak polityczny dziennik w ręku dzieci,
Obwijający łakotki cukrzone:
Ten — nieraz przyszłość rączek tych opiewa,
Które zeń jedzą, jak owoce z drzewa...»
Słowa te myśląc słuszne i niegrzeczne,
Szedłem przez salon pośredni i długi;
Światła przede mną, jako drogi mleczne,
Stoma zwierciadły w setne biegły strugi...
Głębokie cienie tu i owdzie z łomów
Fałd aksamitnych czyniły wezgłowia
Dla nimf z marmuru, z alabastru gnomów,
Dryjad, co konchy noszą i sitowia. —
Niejeden profil, zdało mi się nieraz,
Że coś przez ramię szepnął, gdym nadchodził,
I znikł — i kiedy patrzę nań, to teraz
Kłamie, jakby się marmurem urodził...
— Aż, tam i ówdzie krocząc, była chwila,
Że odetchnąłem powietrzem odmiennem,
Jak gdy gorąco letnie się przesila:
Gwar zdało mi się uchem łowić sennem,
W świetle coś jawu dostrzegały oczy.
Jako gdy z sceny ktoś w korytarz zboczy.
— Posągi nawet i biusty z marmuru,
Rzednąc, obliczą miały rzeczywistsze,
Głowy ich białe u nagiego muru
Bledsze zdawały się i przezroczystsze.
— Przeciwieństw blasku zmniejszony nie pokój
Dawał im postać nie larw, ale larów,
Co dumać lubią u znanych filarów —
I zrozumiałem rzecz... Był to przedpokój!...
I oto patrzę, a kołnierz z galonem
Obima szyję śpiącego człowieka;
Był to służący; siedział pod Neronem —
Trajan opodal niemniej cicho czeka.
Biust inny z czarnych skrzydeł kapelusza
Patrzy. Poglądam, co za rex czy vates[351],
Zelżenie cierpiąc, najmniej się nie rusza —
Krok zbliżam i wraz poznaję... Sokrates!
Więc, myślą k’niemu podążywszy, rzeknę:
«Imię twe, mężu, czy przeto dotrwało,
Żeś senatorem był? (co głoszą mało!)
Posągi z głazu że wykułeś piękne?...
(Co głoszą mało!) Czy, że wśród porażki
Sam pozostałeś z krótkim mieczem w dłoni?
Czy, że rannego doniosłeś do koni?
Czy, żeś to wszystko miał — i miał za fraszki,
Do coraz wyższych dążąc ideałów?
Czy, że lud lobie właśnie był łaskawszy?
Czy, żeś dziewięciu sądził generałów?
Czy, żeś literat, nic nie napisawszy?»
— I, rzecz tak ciemną myśląc i tak długą,
Patrzyłem na biust za drzemiącym sługą.
Przed starych sprzętów sklepem stał biust Apollina
W grubej półmasce z kurzu, a stołowa noga
Ramię mu ocierała, nie wiedząc, że boga;
I było cicho... szara upiorów godzina,
Czas, w którym nieme rzeczy zamieniają słowa:
Miotła sznuruje kibić wstęgi brzozowemi,
Kij czeka jej, acz łysy, jak gałka słoniowa,
Płaszcz się z rozpaczy wiesza, nie tykając ziemi,
Księgi, co grubszym łomem, naśladują cmentarz.
Smutno jest i mistycznie, komar nucić wszczyna,
Lecz świerszcz znienacka szepnął mu swoje: «Pamiętasz?»
I znów milczenie... Alić, sąsiad Apollina,
Zwichnięty dagerotyp[352], z lornetą w źrenicy,
Tak pocznie do lichtarza starego bez świécy:
«Nudne jest towarzystwo bez ładu i składu,
Jakkolwiek mnie pierwszeństwo da kupiec dzisiejszy».
— «Wątpim», stołowe nogi parskną nie bez jadu,
A z niemi garnek: «Jam jest» gruchnie «potrzebniejszy».
«Jak komu» miotła doda, co kij poparł miną,
W kąt się chowając za jej wielką krynoliną[353]
Sztylet drżał, ale czekał, aż krwawiej się zadrą, —
Gdy sprzęty gminne, to jest: kocioł osmalony,
Buraków pełen, tudzież wody czystej wiadro,
Milczały w sieni zdala rozprawy uczonej.
Wszelako rzeczy drobnej, zapałki chemicznéj,
Milczenie kryło w sobie sens dyplomatyczny;
Szarej godziny bowiem chwile są niedługie
I już, już z świecą w ręku wyglądano sługę.
Gdy spór ów między sprzęty trwał o lepszość losu,
Komu człek da pierwszeństwo wśród tego chaosu,
Ku czemu ręka jego naprzód się przybliży
W stanie rzeczy, o których rzekło się powyżéj...
Nagle stąpanie słychać. Chwila... znów stąpanie
I gwar niezwykły, przyczem dymu kłąb z iskrami,
Jako machina skoro parowa ustanie,
Dysząc, a ludzie z szmerem wysiadają sami,
Ten i ów, niosąc przed się coś, wtedy wybiega.
Takito więc gwar powstał, acz z innej przyczyny:
Kiedy wśród dymu, który ciężko się rozlega,
Wśród skier, co jako złote wiją się gadziny.
Zabrzmiały krzyki: «Pożar!» Wraz mąż jeden, drugi,
Z rozwianym włosem, ręką silną, mąż barczysty.
Przebiegli sklep, na sprzętów niebaczni zasługi,
W objęcia biorąc ciche wiadro wody czystéj...
I oto ciekawości niejeden amator
Antykwarjusza sklep ów mijał, gdy z okrzyki
Na rzeszy barkach wiadro, jako tryumfator,
Poważnie milcząc, swoje sprawowało szyki.
Ludu duch, jak gdy dziejów świat przeczuwa erę,
Służył mu, na wylanie oczekiwał szczere...
O wodo czysta, cóż stąd, że poeci tacy
Dzisiejsi, co od głowy do stóp brną w nadziei
(Ale ich życiem rzadko spotkasz w epopei),
Dzisiejsi, mówię, jako taki pan Horacy...
Cóż stąd, że oni, którym umywałaś nogi,
O wodo czysta, bardzo zapomnieli ciebie,
Służebnej, cichej, prostej, szczególnie ubogiéj.
W której jest błękit niebios i która jest w niebie.
Azali bowiem przeto, za tysiącem, za stem
Tysięcy mil, na morzu, wśród drogi zmylonej
Gdy wody szklankę żeglarz znajduje niesłonej,
Jest mu ta mniej smakownym, pełnym mniej toastem?
I który Falern[354] albo Cypr swemi jagody
Z macicyby na wino mienił się bez wody?...
Ileż to razy, dobry mój Antoni,
Z mężem poważnym chodziłem pod ramię
W mieście, którego lew i lilja broni,
A Danta szukasz, czy nie spotkasz w bramie:
Sztuka tam, pomnisz, od religji idzie,
Jako posłane na przechadzkę dziecko,
A pospolita rzecz — o! czasów wstydzie —
Z murów wygląda święcie i szlachecko!
Ileż to razy więc, w Florencji onej,
Pamiętasz, szliśmy, rzeczy mówiąc pewne,
Które nie mają treści naznaczonej,
A jednak całe są i długo rzewne.
Nie zapodziewa ich wola człowieka,
Ni czas — lecz owszem odpomnień są skłonne,
I myśl dosnuwa je lub dosnuć czeka,
I brzmią w powietrzu, jak znane podzwonne.
Takim to treściom na pamiątkę szlę ci
Dziewiętnastego wieku tę legedę[356];
Starszych niech zbudzi, ukołysze dzieci,
A szczęśliw będę ———————
Do uczty gdy z gwarem siadano za stół,
Niestety, mnie miejsca zabrakło jednemu —
Lecz stary obyczaj pod rękę mnie wziął
I zaraz na dobre wyłożył — i czemu?
A kielich gdym podniósł, dziękując onemu,
Zaledwo, zaledwo wystarczał już płyn —
Lecz prawi obyczaj: «Nie wieszczbij stąd złemu,
«Na dobre, na dobre tłumaczy to gmin».
«Ha! rzekłem, to może już taki mój los!»
I szedłem dalekiej zaufać podróży;
I przyszła wieść: «Umarł», a płonny był głos,
I znowu obyczaj na dobre stąd wróży.
Więc teraz mi jedno, cokolwiek kto powie,
I prawie mi uśmiech to samo, co ból,
Bo, jak cię pogrzebią, to właśnie na zdrowie,
A jak cię zapomną, to jakbyś był król!
Więc teraz doprawdy, w co zechcesz, mi graj,
Zło świata, czy dobro, na karb nie policzaj;
Ja mówię, a mówię, że ziemia to raj
Dopóki... taki obyczaj.
(1858).
Długo patrzyli ludzie prostej wiary
Na dziwowiska oświaty zachodniej
I myśleć śmieli, że to do pochodni
Skradziony ogień Bogu — bez ofiary!
Myśleć i szemrać, że Lucifer stary
Podchwyci święte wzajemności ludów,
Nie heroizmu i miłości cudów
Używszy, ale wyzysku i pary...
Lecz Temu, który jest wszystko, jest wszędzie,
Nim wszystkiem wszędzie oprzeć się poważą,
Boga pierw zranią i krzyż znowu będzie,
Drugi a tenże sam, bo z ludzką twarzą.
Tak, epopeję gdy machina zgniotła,
Zgorzałych mózgów i serc objął krater,
Potrzebaż było, by nie jak bohater
Zacny Gajewski Jan zginął od kotła!...
Lecz nie! Śmierć jego nie była dla zysku!
Ciał różnych ciało z jednem legło licem
Na ziemi obcej, wyrobnik z szlachcicem,
Z ofiary synem synowie ucisku...
Braterstwa sztandar i tu jeszcze buja,
Żywot ze skonań tu jeszcze korzysta,
Jak gdy wygnaniec[357] Jan Ewangelista
Śpiewał z wrzącego kotła: «Alleluja!.»
Pisałem w Paryżu 1858 lipca.
Że pani mnie raczyłaś wspomnieć, mnie, człowieka,
Pył marny i rzecz bożą, to, chociaż zdaleka
I chociaż z mej ojczyzny, wcale mię nie dziwi...
Owszem, nieczęsto raczę cieszyć się widocznie
I wprawiam się w obyczaj, co mają szczęśliwi,
Trafy rzadkie przyjmując łatwo i potocznie.
— Myślę, że, sprzecznie biorąc przykład Mitrydata,
Toż samo dopiąć można z powodzeniem świata,
Które, gdy się wzwyczai widzieć nas martwemi,
Uwłaszczy, jak legalnych spadkobierców ziemi,
I powie: «Tak przyjęto» — «Tak jest» wreszcie doda,
I będzie tak, a resztę zwyczaj niech dorabia
Głosem, jakim się mówi o wodzie: «To woda»,
O nałogu: «To nałóg», o hrabi: «To hrabia».
To nie, to rzecz najprostsza! Żaden z tego zamęt
Nie wyniknie, czas tylko zdłuży się stosownie
I legalności forma zyska co wymownie,
Jako angielski czyni od wieków parlament.
— Ale, że, mało bacząc właśnie na to prawo
Chórów opery czasu, śmiesz wspominać pani
Poetę i sztukmistrza? Drżę o cię, Warszawo!
I jeśli dziryt jaki nieśmiertelnych rani.
Drżę i o ciebie, Sapho! Któż słyszał albowiem
Wawrzynu liściem, żywych pot ocierać z czoła?
Kto słyszał równać (tego nigdy nie dopowiem)
Do Salvatora[358], albo Michała Anioła !...
Przebóg, proroki tylko (chwilami wolnemi
Kamieniowane) z pompą oddawane ziemi,
Ludzie, dla których żywe obowiązki znikły,
Ci, co innego! Takim laury kwitnąć zwykły.
............
Pani! Zamolksys, dobry przyjaciel Solona,
Zato, że mądrość grecką w własne przeniósł bory,
Brat mu rodzony strzałę posyła do łona.
I szczęsny jest on mędrzec swoim pierwowzory,
Gdy kona... dąb mu żaden przynajmniej nie rzecze:
«Czyś chory?» ani sosna mówi mu: «Człowiecze!
Zapłaczę ci do ran twych żywicy bursztynem»,
Ani go orzeł, lecąc, odpomina synem!...
............
Pani, prorokom zmarłym groby staw a sute,
Słabych rań, współczesnego lwa gładząc po szyje,
Wachlarzem baw się, zwłaszcza na najświeższą nutę,
I szczerość miej, lecz ową, która prawdę kryje,
— I nie wierz mnie...
1858. Paryż.
Tym, którzy, z wielką historji zniewagą,
U słupa prawdę rozebrawszy nago,
Już, już świstali,
Jako dziewicy obuwie wężowi,
Spadnie na czoło lada kwiat i powié:
«Dotąd, nie daléj!...»
Tym zaś, co, serca jeszcze mając szczątek,
Nie powstydzili się wielkich pamiątek
Myślą czcić wielką,
Palmy się schylą od wołań anioła
I, pognębione okrążywszy czoła,
Łzę otrą wszelką...
Hieroglif nieraz weszedł ze mną w sprzeczkę,
Bazaltowemi wykrzywiając wargi,
I polubiłem z ciemnościami targi
O gwiazdkę światła, o tęczy wstążeczkę.
Owszem, przyjemnie jest zstępować w głębie
Egipskich studni i wspominać sobie,
Że ci, co wyżej, są jako gołębie
Biali i górni, i chodzą po tobie —
Owszem — i mroków zamieć bezgwiaździsta,
Na oceanu legająca fali,
Miewa swój urok, gdy smutek-artysta
Kreśli coś, patrząc, jak się serce pali,
I, jeśli blaskiem miga już wątpliwym,
Wznosi je, gwoździem zakręcając krzywym.
Owszem — ciemności ni świata, ni stylu
Jam się nie uląkł, złoty mój motylu;
Ależ, kto z twego co wyczyta listu,
Zaprawdę, mędrszy ode mnie...
...do trzystu!
Czy już nie wróci czas siły zupełnéj,
Ani ma jeszcze zasłynąć
Wiek, gdy po runo ważono się płynąć[361]
Ze złotej uwite wełny?...
Lec na kolchidzkiej tkaniny kobierce
Niktże już więcej nie pragnie?
Lub bohaterów czulsi spadkobiercę
Woląż się ująć za jagnię...?
Smoka czy wielki łeb dziś wyzwie kogo,
Bykiem otrębując turniej?
Lub jestże, ktoby rad go potrzeć nogą
I wynieść się nadeń górniej?...
Czy ramion marmur, czy muskułów granie
I całostrojność budowy
Nie ma już więcej nic za powołanie
Nad strawność dobrą, byt zdrowy
Bohaterowie wszak od wieków w wieki
Kraj zdobywają zaklęty
I od Achilla mniej bywa kaleki[362],
Kto nie wyzuł z ostróg pięty!...
Miałażby słodycz chrześcijańska nowa
Zawistnym być męstwa druhem?
Gdy ona raczej, jako białogłowa
Wierna, współzwycięża duchem!
Miałażby włosów srebrność księżycowa
Wyzwalać z dziejów zaciągu?
Lecz starość, w czas swój, bywa więcej zdrowa
Od bark greckiego posągu.
Mojżesz, wiek blisko przeżywszy, powstawa
Wyswobodzicielem ludu;
Heroizm czysty wcześnie nie dostawa,
I nie dostawa bez cudu!
Owszem, śmierć sama i jej piekieł krater
Cóż są?... Rzecz wielka, lub licha:
W miarę do tego, jak, jaki bohater
Dopełnił swego kielicha.
Niechże więc Kolchów wiek sobie nie wraca,
Współczesność w równej mam cenie:
Heroizm będzie trwał, dopóki praca,
Praca, dopóki stworzenie!...
Wędrowny sztukmistrz szedł sobie po świecie
I witał kwiatki, co przy drogach rosną,
I witał pracą zatrudnione kmiecie,
Dzieci, co idą w las cieszyć się wiosną,
Strażniki w bramach miejskie — ludzie różne
Tu, tam, siedzące w oknach i podróżne.
A skoro wyszedł za rodzinną bramę,
Młody i całym sobą wyprzedzony,
Napotkał naprzód dwie niewiasty same,
Uplatające dwie z chabru korony,
Jakoby wieńce z błękitnych płomieni
Gwiazd, co wytrysły nad sferę zieleni,
Ale nie weszły w złotą lub czerwoną,
I lazurowe są, jak niebios łono.
Więc, te dziewice widząc, tak skłonione
Nad lazurową robotą oczyma
Lazurowemi, wraz odgadł, że one
Jeszcze pogoda na swych skrzydłach trzyma,
I począł mówić z niemi o pogodzie
I o tem wszystkiem, co jest lazurowe:
O niebie czystem, czczem, o czystej wodzie,
O płaszczu, którym Matki Boskiej głowę
Ocienia sztukmistrz, o niebieskiem oku
Bezłzawem jeszcze, o niebie, lecz niebie,
Na którem niema żadnego obłoku,
O myśli, myśli nie znającej siebie...
Kiedy rozmowa tak się rozpływała,
Jak z niebieskiego szkła dzban gdzieś w jeziorze
Czystem, o bardzo ciepłej roku porze,
Skoro upada modry cień na ciała,
Jedna z dwóch kobiet zmilkła, mniej rozmówna,
Więc druga słowem jej zajęła pole,
A część obojga była już nierówna
I rozwinięcie się we wspólnem kole.
I rozmowniejsza się rozpromieniła
Blaskiem pełnego słowa, jak kometa,
Tak, że on czysty lazur w tło zmieniła,
Choć najmilejsza była to kobieta,
Choć obie były siostry nierozdzielne.
I weszła żółtość, acz żółtość promieni,
Co przecie czyste są i nieśmiertelne,
Wszelako żółtość bezwiednej zazdrości.
I przebłysł nowy kolor zieloności,
Który z lazuru i złota powstawa,
A jest pocieszny, jak wiośniana trawa.
I tak się tęcza tkała — a te panie
I ów wędrowny sztukmistrz nie wiedzieli,
Że się nad niemi stawa malowanie,
Gdy rozmawiali oto i siedzieli.
Tylko milcząca wciąż wiła koronę,
W lazur ów oczy mając obrócone,
A rozmowniejsza pracę przerywała,
Mówiąc (co wszystko jest tak naturalne) —
Aż, skoro myśl jej już wybłysła cała
I rozjaśniło się tło idealne,
Chciała coś zasię wziąć, i z miejsca wstała,
I mak czerwony, rosnący na boku.
Uszczknęła — potem, siostrę widząc lubą,
Jak cichy błękit za blaskiem obłoku,
Wciąż zatrudnioną lazurową próbą
I wciąż milczącą, zwróciła się do niéj,
Czerwony mak jej wplatając u skroni
I pocałunek na czoło schylone
Kładąc, jak drugie kwiecie rozwinione.
Ten ruch, czerwona maku błyskawica
Poniesionego do skroni, te kwiaty
Chabru, te k’sobie pochylone lica —
Zniepokoiły chwilowo bławaty,
I stał się wonny powiew fijołkowy,
Który z purpury a niebios powstawa.
I powróciły na swe miejsca głowy,
Błękitniał chaber, zieleniała trawa
I mak czerwieniał, on perjod rozmowy!
I przeszło jedno życia malowanie
W światłości otchłań, gdzieś na chór kościoła
Wiecznego — i tam przylegnie na ścianie,
Albo odleci napowrót do sioła,
Gdy się z rozmowy tej co więcej stanie,
Albo się więcej zupełnem przesłoni,
Wydoskonali, wzmocni i wykona,
Albo się w jakie przedwstępne uroni,
Albo napowrót, jak zerwana struna,
Odpryśnie w sferę ziemi, zniepokoi
Sumienie jakiemś dawnem przypomnieniem
I ciężyć będzie, aż się nie dostroi
W tęczę — a ciężkość ta życia cierpieniem...
Te rzeczy widząc, sztukmistrz myślił sobie
O kolorycie modlitw, co wciąż lecą
W światłości przestrzeń i nieraz, na grobie
Zacnym, powietrzem jakiemś dziwnem świecą,
Tak, że, w sklepienia wchodząc, stąpasz ciszéj,
Jakobyś myślił, że posąg usłyszy...
I poszedł sobie dalej przez ulicę,
Którą sędziwe ocieniały drzewa,
środkiem, woźnica wymija woźnicę,
Albo pędzący wolu chłopiec śpiewa,
Albo przesunie cwałem jeździec skory —
Stronami piesi idą pod lipami —
Wieczór — w powietrzu brzęczą mdłe komory
I osiadają między gałęziami.
Przy drodze żebrak siedział na kamieniu,
Z pokrzywionemi nogami, podobny
Do drzewa, które zwichnięto w korzeniu,
Tak, że spaczyło się w wyród osobny —
A człowiek drzewa tego szuka w lesie
I robi z niego koło, które niesie.
Więc żebrakowi mówił, jako ludzie,
Co tu i owdzie przebiegają skoro,
Ci w zysku, owi dla rozrywki w nudzie,
Chcąc, nie chcąc czynią dlań i udział biorą:
Pierwsi, to skarbiąc, z czego grosz się dawa,
Drudzy, że radość, kończąc się, ustawa —
A wracający z przechadzki wesołéj,
Kiedy mu lekka stopa się ocięży,
Wspomni, że oto kulawy i goły
Tam westchnie, tutaj, westchnienie spienięży.
Więc żebrak, słysząc to, złagodniał w duchu
I rozweselił się ku twarzom ludzi.
I widać było w spojrzeniu a ruchu,
Że znosi, nie zaś gwałtem litość budzi.
Co już przechodnie widząc, więcej tkliwi,
Albo myślący głębiej o naturze,
Albo subtelniej na świecie szczęśliwi,
Nie ominęli kaleki przy murze.
I wielu do dom weselszych wróciło,
Myśląc, że chodzić i zdrowo i miło,
I żebrak zawlókł się do domu krzywy,
Dziękując Bogu za wieczór szczęśliwy!
Te rzeczy widząc, sztukmistrz myślił sobie
O starożytnej rzeźbie idealnéj,
Która człowieka stawia duch na grobie,
Skompletowany śmiercią i realny —
Spokojny, biały, cichy, w kształcie onym,
Który za życia był mu zakreślonym,
Kiedy najwyżej stanął prawdą bytu
I już poczynał się mieć do przekwitu.
Więc o posągu myślił wszechczłowieka,
I poznał, że ten śmierć musi mieć w sobie,
I odgadł, czem jest przydrożny kaleka,
I ci, co dają grosz, myśląc o grobie,
I ci, co uczą się leczyć naturę,
Te rany gojąc, spotykając wtóre,
Aż litość będzie wiadomości równą
I wszyscy pojrzą na rzecz jedną, główną.
I weszedł sztukmistrz do miasta, napoły
Przedzielonego ulicą szeroką,
Gdzie najpiękniejsze gmachy i kościoły,
Gdzie obrócone na się miasto oko
Czuwa i czyni z mnogości kryształów
Zwierciadło dziennych swoich ideałów.
Tej części niskie przedmieścia są cieniem,
Gdzie coraz rzadziej miasto oświecone,
Mniej silnie kamień złączony z kamieniem,
Aż wreszcie głazy tylko rozrzucone
I ciemność głuchych za miastem cmentarzy —
Pustka — a jeśli przejść się kto pożąda,
To składa ręce na oczach i twarzy,
Jakgdyby mówił: «Tu się w siebie wgląda».
I widział gmachy królów i trofea,
Które powoli mienią je w muzea,
Więzienia mściwe jakiejś inkwizycji
Poprzemieniane na biura policji,
Na rękodzielnie albo na fabryki,
Ważne — na polu nawet polityki...
I widział place, a wkoło arkady
Ludne, i różne dokoła siedzenia,
I źródło w sztuczne zmienione kaskady,
Tak, że napoju nie płacisz i cienia,
Jakobyś w bożym spoczywał salonie,
Patrząc na twarze mężów wielkich, którzy
Pogodnie stoją po przebytej burzy.
Więc — myślił sztukmistrz o architekturze.
Litwo! Dlaczegóż ty, a nie Warszawa,
Pieśń mą, podartą, jak chorągiew starą,
Składasz? Czyż wszystka wieszczów tobie sława,
Nawet i taka, co sławy jest marą,
Dana jest zgóry?
Klucze lir tobież zostawił ten, który
Odszedł, a ty mnie wołasz po imieniu
Z kąta... i cieniu...
Smutno!... Widziałem: ledwo nie poganin,
Z raną pod sercem leżący przy drodze,
Konał, a przyszedł doń samarytanin
Rycerz i brata poznał po ostrodze,
Zwisłej w strzemieniu...
Powieść przez wieki stara, przez dnie nowa.
Więc cóż ci powiem, nieznajoma pani?
Powiem, że obcy — swoi, swoi — nieznani...
— Witaj — bądź zdrowa!
Strzeż się zamiarów, przepisanych szczelnie,
Nawet do nieba gdybyś kreślił drogę,
A wszakże nie żyj i chwili bezcelnie:
Kończ... lecz, jak van-Eyck, podpisuj: «Jak mogę»,
Pomnąc na wrąbek płaszcza Matki Boskiéj,
Gdzie jest «pingebat», nie: «pinxit mistrz włoski...»[364]
Dziś właśnie przeto nic nie jest dostałe
W życiu i w sztuce i w dziejów osnowie,
Że, co się robi, w myśli pierw jest całe,
Czyli ułomne, bo dopiero w głowie.
I nikt nie waży się, czy on dokona
(Przykładem męża, co ma stawić wieżę),
Lecz, zali wieża może być stawiona,
Roztropnym będąc bardzo i nieszczerze.
Stąd w dziele swojem żaden nie jest cały,
Im więcej dzieło skończeńsze i calsze,
A postęp stał się igrzyskiem kabały,
Gdzie życia w życiu niema, bo wciąż dalsze...
Gdzie nawet dalsze tej samej jest treści,
Tylko, że w większej loterji się mieści...
Strzeż się brać na się zbiorową ułomność
I tę wyrzucać sobie w monologu.
Strzeż się rozpaczy: ta jest nieprzytomność
Albo niepamięć o najbliższym... Bogu!
Pomnij, żeś właśnie tej epoki dożył,
W której tak rzadko mówi kto na świecie
Z serca: «Dziękujęć, Panie, żeś mię stworzył...»
I nie posiada się z radości... dziecię.
Strzeż się tych modlitw, co są jak zaklęcia
Przeto, iż słudzy nie wniebowstąpienia
Oczekiwają, ale wniebowzięcia!
A wszakże strzeż się lampy opuszczenia.
Drugim jej blasku udzielając, skoro
Wigilje własne niby się przebiorą.
Olej ten bowiem w całokształcie pływa
Po wód powierzchni tego oceanu,
Acz rozezłaca się w mnogie ogniwa
Do pierwotnego wciąż dążące stanu —
I raz przez drugich czuwasz tem stateczniéj,
Drugi raz przez cię inni są bezpieczni.
Strzeż się o życia troskać całowstęgę,
A wszakże co dnia mierz do pierwowzoru,
I nie myśl bardzo, przez którą potęgę
Siebie samego zajedziesz do dworu!
Ten bowiem krótką udarowan chwilką,
A tamten długich lat harmonją całą,
Ten prac szeregiem, a ów jedną tylko,
Ten sławą, owy właśnie że niechwałą.
Strzeż się nie ludzi złych, ale nieludzi!
Bo któż jest dobry? Strzeż się zła na świecie,
Które tem bielsze, im więcej ubrudzi,
Mówiąc: «Mniej będzie, skoro rozbierzecie...»
I stawiać przeto większości zasadę
I niby w kościół ustawując zdradę.
Strzeż się kuszących i pokus! Wszelako
Wiedz, iż twych zmysłów zmysłu, duszy ducha
Bliższy jest Twórca, niż pojęcie «jako?»
I że już daje, gdy, co słyszał, słucha,
I że przewrotnych niema tak subtelni,
Ani kryjówek, ni kto tak podszyty,
Żeby go właśnie nie baczył tem dzielniéj,
Sam będąc arcysubtelny i skryty.
Przez oceanu ruchome płaszczyzny
Pieśń ci, jak mewę, posyłam, o Janie.
Ta lecieć długo będzie do ojczyzny
Wolnych, bo wątpi już, czy ją zastanie,
Czy też, jak promień twej zacnej siwizny,
Biała, na puste zleci rusztowanie,
By kata twego syn rączką dziecinną
Kamienie ciskał na mewę gościnną!
Więc, niźli szyję twoją obnażoną
Spróbują sznury, jak jest nieugiętą —
Więc, niźli ziemi szukać poczniesz piętą,
By precz odkopnąć planetę spodloną,
A ziemia z pod stóp twych, jak płaz zlękniony
Pierzchnie —
więc, niźli rzekną: «Powieszony...»
Rzekną i pojrzą po sobie, czy kłamią —
Więc, nim kapelusz na twarz ci załamią,
By Ameryka, odpoznawszy syna,
Nie zakrzyknęła na gwiazd swych dwanaście:
«Korony mojej sztuczne ognie zgaście,
Noc idzie, czarna noc z twarzą murzyna!» —
Więc, nim Kościuszki cień i Waszyngtona
Zadrży — początek pieśni przyjm, o Janie!
Bo pieśń nim dojrzy, człowiek nieraz skona,
A, niźli skona pieśń, naród pierw wstanie.
Jak orły, w klatce zamknięte drucianéj,
Siadują przez dzień, niewoli pamiętne,
Lecz z świtem, oczy przetwierając smętne,
Do lotu skrzydłem biją w twarde ściany,
Aż, uderzywszy tak, co świt, o kraty,
Pierze im z ramion obite wiatr niesie,
I każdy pierzom swym dziwuje się,
Na skrzydłach krwawe oglądając łaty,
I wraca głowę, ze skrońmi płaskiemi,
Odpoznawając się w klatce, na ziemi —
Tak wy, szlachetni, różnego narodu
Wolności świtów zamknięci orłowie,
Przed czasem zgaśli konspiratorowie,
Młodzieńcy w grobach lub starcy zamłodu,
Zdawałoby się, że, czasów zakony
Własnemi łamiąc muskuły i nerwy,
Co potem w dziejach, to czynicie pierwéj
Na samych sobie, jak święty szalony,
Wracając co wiek z oczyma błędnemi
Do odpoznania się — w klatce — na ziemi!
Lecz oto właśnie tam, gdzie wolność sama
Całą się stawa tradycją narodu,
Nawskroś otwartą, z wschodu do zachodu —
Gdzie dzieje nie są jak gmach, lecz jak brama —
Właśnie że owdzie, w Ameryce młodéj,
Starzec, wiekowi swoim równy wiekiem,
Iż człowieczeństwem dzielił się z człowiekiem,
Krętszy mającym włos, czarne jagody,
Starzec szlachetny i Mojżesz murzynów,
Głowę swą idzie nieść z głowami synów!
O, ten, a trumnie mu przygotowanéj
Siadłszy, z więziennym gdy rozmawia sługą,
Słuchajcie, ludy, bo ubiegnie długo,
Nim się buntownik tak umiarkowany
Narodzi światu — nim wódz tak ogromny,
I szubienicznik tak arcyszlachetny,
Tak dzielny starzec, ojciec tak bezdzietny —
Aż się narodzi taki bezpotomny,
Że wasze wszystkie wystawy arcydzieł
Niewarte jego szubienicy i dzieł!
Wkrótce już sędzie sami sobie skłamią,
By gwiazd dwanaście Ameryki zbladło;
Sprawiedliwości przepęknie zwierciadło —
Na czoło starca kapelusz załamią,
Deskę usuną z pod stopy zdradzonéj —
On rzeknie: «Amen» i nogi skinieniem,
Jak jeździec konia swego ze strzemieniem,
Odepchnie cały świat zezwierzęcony!
I będzie plamą na słońcu czerwonem,
I plamą będzie na oku strwożonem.
Ah, Waszyngtonów i Kościuszków cienie,
Mężów, co z kończyn obcego narodu
Niańczyć ci przyszli, Ameryko, zmłodu,
By nie zwać cudzem cudze wyzwolenie,
Czy, patrząc z szczytów, gdzie jest źródło wzroku,
Cienie te zczasem nie zmylą się raczéj
I wołającym o pomoc, w rozpaczy,
Czarny pokażą sztandar na obłoku —
A ludzie bladzi, stłumieni i cisi,
Rzekną, iż w Brownie Ameryka wisi.
Sztuka nie ma za cel przedstawiania rzeczy, jak natura je tworzy, ale raczej, jak ona je tworzyćby powinna.
Słowa Rafaela Sanzio.
Ja cię znam — bo, gdy jeszcze żyłem na planecie,
Niejedno twe na płótnie spotykałem dziecię,
A myślałem o mojej złotowłosej Adzie,
Że, jak w skrzydła, w pieluszki się bieluchne kładzie,
I w snu obłok lekkiego wyobraźnię skrywa,
I lata w niebie, Nasza wyobraźnia męska
W sporze jest z jawem, ich zaś, lubo przedprawdziwa
I przedtryumfująca, zgoła przedzwycięska,
Lecz jedność ma: albowiem jaw dla niemowlątka,
Myślę, że tyle tylko od snu jest odmienny,
Ile prątek, na którym w klatce słowik senny
Spoczął, różnić się może od tej klatki prątka.
To mówiąc, ostrzec muszę ciebie, Rafaelu,
Że mam dumania nałóg, nałóg monologu,
I bywało, coś zacznę, i znowu bez celu
Puszczam myśl.
Po takowym poznaję nałogu,
Czem byłeś, a kto byłeś, pytać rzecz nie moja.
Tassa znasz?
Danta niemniej.
Lecz nie znałeś splinu![369] —
Włoch jestem.
Co Helena, wiesz — i wiesz, co Troja
I co miłość — z Homera ty plastykę czynu
Musiałeś czuć, jam widział na freskach[370] twych ludzi:
Znoszą się sami — widza żaden nie utrudzi —
Ruszają się.
Grek jest-żeś?
O, jestem — i jestem
Poeta grecki, jakich więcej już nie będzie:
Bo nic nie napisałem, tylko wszystko gestem,
Życiem, duchem...
Kochałeś! —
A jako łabędzie
Śpiewają raz na życiu, tak i mnie się stało
W Missolunghi. Ojczyźnie mej za chwałę chwałą
Oddałem — inna z Grecją ma była umowa:
Kochałem dwie — dla jednej zabrakło mi słowa.
Miłość!
A cóż powiedzą o nas? Spytam lepiéj,
Co o mnie? — Ty bo jesteś przeszłości serafiéj[371],
Ciebie pominą — kto się do ciebie uczepi?
Strzelec mylny, czy można zgadnąć, w co utrafi?
Świat jest gorzkość.
Bóg — miłość, a miłość to czyni,
Że się niewinny często za winnego wini —
I oto wzajem noszą brzemiona niewłasne,
Zwłaszcza, że są szerokie drogi, są i ciasne.
Któż za mną westchnąć może! Kto ze mną podzieli
To, co na twarzy mojej — patrz! — ot, tak widzieli
Oko w oko, a potem bluźnili na boku,
I wracali, i mego znieść nie mogli wzroku —
Iż widziałem, że przyszła umarłych godzina
I że, kto prawdę mówi, ten niepokój wszczyna,
Kto zrozumiałym chce być, graniczy z oszczerstwem.
Boć trzeba zwiększać rzeczy, by rzeczy postrzegli;
Tak bo zarozumiali, a tak mało biegli! —
Kłamstwo zaś grzecznem w skutkach stało się morderstwem.
Morderstwo? — Tu przerazisz się mego sumienia,
I ja także — — upadkiem na kamień kamienia!
——————————
A ty mówisz mi — miłość? —
Czemże ci dowiodę? —
Znasz mnie z mych dzieł; czy myślisz, że jestem poznany?
Spójrz ku ziemi, gdzie lata spożywałem młode,
Świat otwierając świętej czystych form hozanny![372]
Patrzeć ucząc ponad wzrok, który, jak kałuża,
Słońce gotówby odbić i oka nie zmruża,
Ale jest w sobie brudny i wiernie bezczelny,
Szczerze plaski, jak pamflet[373], tak zły, jak czytelny.
Patrz, mówię, ku tej ziemi, której me źrenice
Oddałem, ja, Rafael, — której w Pańskie imię
Podbiłem Olimp stary — muzy zalotnice,
Nimfy, gracje zebrałem w przedchrześćjańskim Rzymie —
I przeszedłem, a zbożnej piękności zenitem
Przeszedłem, i nie żadną klątwą inkwizycji,
Zwycięstwem tylko, tylko swobodnym przekwitem,
Jak Kolumb, świat odkryłem, ufając tradycji.
Herkula moc w ramieniu, Apolla moc w wdzięku
Zwyciężywszy, jak dziecię pogańskie na ręku
Zaniosłem k’źródlu, które prawdy jest zwierciadłem,
I pochrzciłem — i Sfinksa z uśmiechem odgadłem.
Patrzże, mówię, ku ziemi! Oh, czy mnie poznali?
Patrz — oto, naprzód głowę przyznawszy mi cudzą[374],
Szukaja potem, głów gdzie dobierałem... Mali!
I dziewcząt rzymskich popiół po grobowcach budzą.
Mali!! Zaprawdę mali! Oniby gotowi
Za całą wartość piętę dać Achillesowi —
Ale, jak piersi jego stawiły się grotom,
Zwierzyć to objaśnieniom, przypiskom i notom.
Lecz błąd mój, ani wiedzą, co w nich uwydatni:
Wielcy w prywatnych rzeczach, w publicznych prywatni!
Zapomniałeś na chwilę, żeś jest Rafaelem:
Mówisz, jak Byron.
Powiedz, że mówim i dzielem
Przez miłość, a to cel mój był i jest ostatni.
Czemuż więc miłość ludziom tak błoga i sprzeczna,
Że, niż do ciebie doszli, ty wychodzisz z siebie
Dla mnie? — A oni — oni...
Nie bywają w niebie.
Miłość zaś byważ u nich?
Bywa — lecz jest wieczna!
Wstęp wpierw uczynię, by mnie lekkie słowo
Nie pomówiło gdzie o profanację
Mowy, że polską ja konchę perłową
Zdrabniam na fraszki, na improwizację,
W kramarne cacka łamiąc ją i liche,
Zamiast pielgrzymiej tuniki upięciem
Zdobić i w ślady pójść za wieszczów księciem,
Majestatyczne, a nikłe i ciche.
Nie! Kochanowski Jan, co nam kołyskę
Dawidowemi psalmy ośpiewywał,
Adam, którego dni nam były bliskie,
I Zygmunt, który mnie, jak wy, widywał,
Ni ty, Anhelli, sybirski poeto,
Dziś, w niewidzialnym sejmie wziąwszy krzesła,
Swego mi tutaj nie rzucicie «veto!»
Za pieśń, że wyszła z ksiąg, z trumn się wyniesła
I, bacząc mało, ile koturn splami,
Weszła tu w żywych świat, że weszła drzwiami.
Owszem, traf nawet, kto inny nie bardzo,
Ale pieśń może objąć skrzydłem krzywém,
I jako rzeczą, którą słusznie wzgardzą,
Cisnąć o ziemię tym lwem uporczywym,
Co, jeśli będzie skłaniał się pomału,
Stopy jej grzywą poociera z kału.
A cóż dopiero, gdy traf pieśń zaręcza,
Rymy gdy z myślą jednym brzmieją spadkiem
I przedmiot ślepym nie padnie przypadkiem...,
Przedmiot ten na dziś — tu — jest słowo «tęcza».
Gdziekolwiek ludy czoło podnosiły,
Ku firmamentu sklęsłościom ogromnym,
Duch czuł, że wyżej głów szukano siły,
W pierwoocknięciu już bywając skromnym,
I, choć zmysłami po niebiosach macał,
Zgadywał prawdę, gdy w serce powracał.
Chaldejski mędrzec, co gwiazd pyta nocą,
Perski, egipski i greccy mistrzowie,
I kmieć słowiański, gdy przelicza nowie,
W niebo się zwykle odnaszają — poco?
Poco najbystrzej szybują orłowie,
Gwiazdy się w sztucznych teleskopach złocą,
Planety poco błyszczą coraz nowe?
Ha, człowiek skłania głowę, wznosząc głowę!
Lecz z wszechtradycji i wszechwiadomości,
Jakie mistrzowie podają i prości,
Mąż, co przez mamkę ssał egipskie mleko,
A Izraelem był przez krew i Boga,
Na trumny świata oparłszy się wieko,
Mojżesz wysłyszał Pańską tajemnicę,
I pióro Słowu zdawszy Przedwiecznemu
Potopów wielką opisał źródlicę,
Tak, że nikt po dziś — ni wpierw — równym jemu.
Tam, ileż razy wśród żagli pękania,
Albo na falach światowej zamieci
Szukałem kart tych i opowiadania,
Skąd tęczy okręg ponad arką świeci:
A łza słoneczny promień mi w powiece
Siedmiła barwą — i zdawało mi się,
Że w tęczę lecę...
Takie to prawo praw On na Irysie[375]
Zakreślił, który miłość jest, że oto
Nawet gniew Jego woła na człowieka:
«Sieroto!... Ojciec ojców ciebie czeka».
A ludzie? Ludzi legenda jest inną;
Tę w ziemi laurów, za Werony bramą
Słyszałem; ówdzie stała się już gminną,
Gdy indziej Szekspir swą rozniósł ją dramą,
I każdy dzisiaj wie ze słów poety,
Kto Montekowie są, kto Kapulety[376].
Zamków dwóch gruzy powyłamywanych
Po obu stronach sterczały przede mną,
Jako jędz dwojga kły nieprzejednanych;
W powietrzu ciężko było, w górze ciemno,
Burzy, zdawało się, że spadnie nawał
Kląć pychę rodów i waśni domowe,
I piorun, wyznam, że mi nie dostawał,
I obracałem ku niebiosom głowę,
Wietrząc siarczanych tchnień żółtawe światło,
Co dwom ruinom tym służyło za tło.
Lecz w chwili właśnie, gdy już, już, mniemałem,
Że burza wielkim uderzy nawałem,
Że góry echa gromowe rozjęczą,
Ironji jakaś siła niezgadniona
Zamków dwóch szczyty uwieńczyła — tęczą!
A jam pomyślał: tu kłamie i ona!
Czyż łatwiej, łatwiej planetę zwaśnioną
Zeswoić z tęczą Twórcy rozjaśnioną,
Lub upiąć w niebie gwiazdy nowej klamrą,
Niż serca ludzi — wpierw, nim ludzie zamrą?
1860.
«Najlepsza rzecz żyć w zgodzie, bez twierdzeń, bez sprzeczki.
Pocóż bo gwar ustawny dla kropki lub linji
I urabianie ciągle publicznej opinji?»
Siennik dziurawy mówił tak do torby sieczki,
Tymczasem osły, najmniej nie myśląc o szkodzie,
Siano i sieczkę w cichej pożywały zgodzie.
A stąd zdaje się prawda ta być oczywistą,
Że i człowiek zyskałby, będąc legumistą[377].
(1861).
W DAMASZKU[378].
Współczesnym zacnym oddać cześć
To jakby cześć bożej prawicy,
I sercem dobrą przyjąć wieść,
To jakby duch — łonem dziewicy.
Więc hołd, emirze, przyjm daleki,
Któryś jak puklerz boży jest,
Niech łzy sieroty, łzy kaleki
Zabłysną tobie, jakby chrzest.
Bóg jeden rządzi z wieków w wieki,
Nikt nie pomierzył Jego łask:
Chce, to wyrzuci z ran swych ćwieki,
A gwiazdy w ostróg zmieni blask
I nogą w tęczy wstąpi strzemię.
Na walny sądów jadąc dzień,
Bo kto Mu niebo dał? Kto ziemię?
Kto Jemu światłość dał lub cień?
A jeśli w łzach gnębionych ludzi,
A jeśli w dziewic krwi niewinnéj,
A jeśli w dziecku, co się budzi,
Ten sam jest Bóg, nie żaden inny.
To namiot twój niech będzie szerszy,
Niż dawidowych cedrów las!
Bo, z Królów Magów trzech tyś pierwszy,
Co konia swego dosiadł wczas.
1860.
Był taki, co dziecięciem zjawił się na świecie
W porę kwiatów, lub, mówiąc prozaiczniej, w lecie,
Lecz nie mógł z wałów miasta zrywać róż, z przyczyny,
Iż grad je kul rozorał, posiawszy wawrzyny!
Był taki, co młodzieńcem zjawił się na świecie
W epoce, gdy się serca nie dawa kobiecie
Bez złotych ram, a praca bierze czas — i bywa,
Że nawet palce zbrudzi (co się nie odmywa!) —
Posrebrzy włos przedwcześnie lub zmarszczek dołoży,
Których Apollin nie miał, ani Parys hoży —
Słowem, Apolla z Delfów nie błyszcząc pociągiem
(Mówię z Delfów, bo ten był ze złota posągiem),
Wyszło na to, iż, prawdę określiwszy prościéj,
Dzieciństwo miał bez kwiatów, młodość bez młodości!
Ten, gdy z przeznaczeń rytmem na planety progu
Minął się, tak już nabrał mijania nałogu,
Że, gdy go na ostatnią na świecie pociechę
— Czyli... herbatę dobrą — zaprosisz pod strzechę
(Tu strzecha jest dla rymu), to on zaproszenie
Odbierze o dwunastej w nocy...
...Przeznaczenie!!...
1860.
Żeby był Biskup Warmiński[381] to śpiewał,
Co pani śpiewa,
Toby się naród już dziś nie spodziewał,
Jak się spodziewa...
Bo istnie widzę, że panna bez sromu
Koturn przywdziéwa;
Ależ to tylko, kiedy wąż jest w domu,
Wtedy to bywa!
Gdy czoło jakie trza rozetrzeć w pyły
(W czas pełnej miarki!) —
I tak się świata Sybille jawiły
Z męskiemi barki.
Dlatego smutno, dlatego wesoło
Życzę ci zdrowia,
Bo jeszcze przeszłość twoje młode czoło
Umarmurowia.
Posągi jeszcze fałdami na ciebie
Z grobowców wieją —
Stanęłaś z wiarą na dziadów pogrzebie
Wrócisz z nadzieją.
Rycerskie słowo za tobą zostanie,
Jak szal czerwony:
Choć będzie twoje, lecz — ile się stanie
Przez milijony.
A ty swój koturn postawisz u progu,
Gdzie owce strzygą,
I będziesz trzodzie, czem dziś jesteś Bogu,
Panno Jadwigo!
Na żeńskiej cała oparłszy się lirze,
Z słonecznem licem,
Pojrzysz ku Polkom, co gdzieś śpią w jassyrze[382]
Pod półksiężycem...
A orły, lubo szybują po niebie,
Cię nie dościgą,
Bo będziesz wtedy tem, czem nikt za ciebie,
— Pani... Jadwigo!
W Paryżu, 22 decembra 1860 —
o godzinie 11 w nocy.
Oh, smutna to jest i mało znajoma
Głuchota,
Gdy słowo słyszysz, ale ginie koma
I jota...
Bo anioł woła... A oni ci rzeką:
«Zagrzmiało!»
Więc trumny na twarz załamujesz wieko
Pod skałą.
I nie chcesz krzyknąć: «Eli... Eli...» — czemu?
Ach, Boże!...
Żagle się wiatru liżą północnemu,
Wre morze.
W uszach mi szumi (a nie znam z teorji,
Co burza?),
Więc śnię i czuję, jak się tom historji
Zmarmurza...
27 Décembre 1860.
Pytasz, co mówię, gdy warszawskie dziecię
Wstawa, oparte na cudzie?
Bogu dziękuję, że jeszcze na świecie
Są oryginalni ludzie!
Bo już myśliłem, że dzieje od trafów,
Trafy zależą od tronów;
Że ludzkość składa się już z kaligrafów,
A narodowość... z zagonów!
I że przepadła rasa dawidowa,
Co, kamień wznosząc do góry,
Nie dba, czy za nią armata gwintowa,
Nie dba, czy przed nią broszury.
Dlatego, być tam nie mogąc, gdzie łkanie,
Ni w pierś przyjmować zaczepki,
Milczę przynajmniej... mam uszanowanie
Dla Achillesa kolebki!
Paryż, 1861.
Mówią dziś ludzie, że to wieść zmyślona,
Że tego nigdy nie było na świecie,
By głaz wtórował lutni Amfijona[384];
Mówią tak ludzie dziś... (a ludzie przecie
Umiarkowani, jak serce, gdy kona
Według prawideł medycznej nauki...!)
Ci wiedzą wszystko... aż zgania ich wnuki!
Dlatego niechże będzie to zmyśleniem,
Że, gdy Amfjon strunę z struną przędzie,
To w takt mu kamień wtóruje z kamieniem[385] —
Niech sobie bajką to piastunek będzie,
Niech sobie będzie to nianiek gawędką...
———————————
Sprzeczać się nie chcę, bo, stepów odłogi
Puste gdy spotkam, omijam je prędko —
Gdzie niema oaz, oazą ostrogi,
A wiatr gdzie palmy poruszyć nie może,
Bo palmy niema, tam, oczy zwróciwszy
Do gwiazd, wystarczy raz zawołać: «Boże!»
I wiedzieć, że jest w niebie step szczęśliwszy...
———————————
Ja wiem, że Amfjon żył, więc się spodziewał
I bolał; któż mi powie, że nie śpiewał
O pani!... Pieśń jest jedna, nieustanna,
Co każda wiosna lutnię swą strojąca,
Ta cicho pada tam i tam, jak manna,
Naturę śpiącą w długie rzęsy trąca.
Zielonych włosów jej podejmą sploty
I szepce: «Powstań, pani wszechsłużąca,
Podnieś się, wieków Marto[386], do roboty.
Ogarnij kibić darnią szmaragdową!
Diadem z ptasząt lata ci nad głową,
Lipy wzdychają, i wierzbowe fletnie,
Rozmiłowane w rosach, grają zdala — —
Woły, jak bogi egipskie, szlachetnie
Idą — za niemi ziemia się przewala...»
Pani, to jedna tylko pieśń. Jest druga,
O której dumał w namiotach Gedeon[387],
I wiecznie duma on, wszechdziejów sługa,
Gdy mówią jemu współcześni: «To nie on...»
Gdy, kamienując proroków, go wietrzą,
Ciekawi, który z nich ma rękę letszą.
Lecz ufa owy mąż, aż sto tysięcy
Miedzianych naraz trąb uderzy w mury,
I jęki wielkie, jako ryk bydlęcy,
Uderzą w czarne czarnych turm marmury,
Bronzy się stopią i bronie się zleją
Na instrumenta muzyckie bez miary —
A ludzie rzekną, że nieba szaleją,
A nieba rzekną, że przyszedł dzień wiary!
Pani! Ja tobie dziękuję uprzejmie,
Że między dwoma stanęłaś pieśniami;
Jak muzyk, dobry obywatel w sejmie,
Dziękuję tobie sercem ——————
———————— i wierszami.
1861.
Nietylko przyszłość wieczna jest, nietylko,
I przeszłość, owszem, wieczności jest dobą;
Co stało się już, nie odstanie chwilką,
Wróci ideą, nie powróci sobą.
Przeszłość ma wieczność w wieczystej połowie:
Zamknąć, odemknąć zarówno się uczem!
Tylko wy dzisiaj, klasyczni mistrzowie,
Wiecie też, którym, gdzie poczynać kluczem.
Z tragedji całej klasycznego świata
Podziały znacie, a z wymowy style;
To, jakby poszedł kto na grobie brata
Herboryzować, zioła rwać... to tyle!...
Kartki łacińskie przyczepiać do krzewów,
Rozpłakujących się nad ruinami...
Nie! Wolę mętne szumy białodrzewów
Z bezimiennemi w gwarze ruinami
I wolę z bladym srebrnej łzy świecznikiem
W podziemia schodzić, niż z waszym słownikiem.
Jak się nie nudzić, gdy oto nad globem
Miljon gwiazd cichych się świeci,
A każda innym jaśnieje sposobem,
A wszystko stoi — i leci.
I ziemia stoi, i wieków otchłanie,
I wszyscy żywi w tej chwili,
Z których i jednej kostki nie zostanie,
Choć będą ludzie, jak byli.
Jak się nie nudzić na scenie tak małej,
Tak niemistrzowsko zrobionéj,
Gdzie wszystkie wszystkich ideały grały
A teatr życiem płacony?
Doprawdy nie wiem, jak tu chwilę dobić;
Nudy mię biorą najszczersze.
Coby tu nato, proszę pani, zrobić?
Czy pisać prozę, czy wiersze?
Ty jesteś w Europie, poważny narodzie
Żydowski, jak pomnik, strzaskany na Wschodzie,
Swojemi gdy złamki wszędzie się rozniesie,
Na każdym hieroglif unosząc odwieczny —
A człowiek północny, w sosnowym gdy lesie
Napotka cię, odbłysk zgaduje słoneczny
Ojczyzny, co kędyś w niebieskim lazurze,
Jak Mojżesz, się w wodzie pławiła nilowéj,
I mówi: «Jest wielkim, kto bywał tak wgórze,
I upadł tak nisko, i milczy, jako wy». —
Północne my syny z włosami płowemi,
Wschodowej historji my śnieżne obłoki —
Za kabał granicą, odrazu, wprost z ziemi
Patrzący na niebios przybytek wysoki;
Jak Agar synowie, przez kraju istotę,
Jak Sary synowie, przez ojców robotę, —
My pierwej niż inni, my wcale inaczéj
Pojrzeliśmy ku wam, bynajmniej z rozpaczy:
Boć herbem gdy z wami szlachetny się łamał,
Krzyż bywał w przełomie tym — i on nie kłamał!
Aż oto, że dzieje pozornie są zamęt,
Gdy w gruncie są siła i ładność szeroka!
Aż oto, że dzieje są jako testament,
Którego cherubin dogląda zwysoka,
Więc znowu Machabej[388] na bruku w Warszawie
Nie stanął w dwuznacznej z Polakiem obawie.
I kiedy mu ludy bogatsze na świecie
Dawały nie krzyże, za które się kona,
Lecz z których się błyszczy — cóż? Przeniósł on przecie
Bezbronne, jak Dawid, wyciągnąć ramiona!
Poważny narodzie, cześć tobie w tych, którzy
Mongolsko-czerkieskiej nie zlękli się burzy[389]
I Boga Mojżeszów bronili wraz z nami
Spojrzeniem rycerskiem, nagiemi piersiami,
Jak starsi w historji, co, ręką na dzicze
Kiwnąwszy zwysoka, wołają: «Dotrwałem!
Chorągwi się badam, nie chłopy twe liczę,
Bo, kiedyś był nicość, ja mleko już ssałem —
Naturę znam dawniej! — Więc przeklnę wędzidła,
I staniesz na koniu jak pastuch — bez bydła».
Kończy się era starego oręża,
Czas jej ucieka;
Nie człowiek dziś już kuty dla oręża,
Oręż dla człeka.
Zato i rycerz nielada gwałtownik,
Lecz ów, co czeka,
I niekoniecznie atletą pułkownik,
Prędzej kaleka.
Amarantową włożyłem na skronie
Konfederatkę,
Bo jest to czapka, którą Piast w koronie
Miał za podkładkę.
I nie dbam wcale, że już zapomniano,
Skąd ona idzie,
Ani dlaczego spospolitowano
Tę rzecz, o wstydzie!
A jednak widać, że znam klejnot wielki
Rzeczpospolitéj,
Skoro przenoszę, ponad wieniec wszelki,
Z baranka wity.
1862.
Gdzie ton i miara równe są przedmiotowi,
Gdzie przedmiot się harmonją dostraja;
Tam jest i pieśń, i rym — jak, kto je powié
Tam zsiedmia się brzmienie i tam się ztraja
I spadkuje się samo ku końcowi...
Umiej słowom wrócić ich wygłos pierwszy!
To jest całą wrażeń tajemnicą;
Rym?... We wnętrzu leży, nie w końcach wierszy,
Jak i gwiazdy nie tam są, gdzie świécą![390]
Podobnież i pieśń gminna, to nie jest to,
Co wy dziś zrobiliście z niéj.
Płynność słów? To oko, błysłe łzą,
To ciepły dech, nie zawołanie: «Tchnij!...»
Tak wywęźla się kwiatu pąk i tak ptaszę
Coraz bystrzej i pełniej widzi dzień,
Nim nad rozpękłą wzięci czaszę,
Wrażenia pierw mając przez swój rdzeń!
Stądto nie są nasze — pieśni nasze —
Lecz boskiego coś bierą w się:
Stąd, choć ja śpię, nie ja to śnię, co śnię:
Ludzkości pół na globie współśni ze mną;
Dopomaga mnie, i cicho, i głęboko,
I uroczyście, i ciemno:
Jak wszechoko!...
Tam to wszczęła się pieśń gminna, jakby z dna
Uspokojonej naskróś głębi
Czerpiąc tok swój i jęk gołębi,
A Bóg ją sam zna...!
Czy też o jedną rzecz zapytaliście,
O jedną tylko, jakkolwiek nie nowa,
To jest: gdzie papier przepada, jak liście,
Pozostawując same wielkie słowa...?
Gdzie tych słów wielkich jest wspólna kraina,
Jedna dla ludzi wszystkich i taż sama,
Która nie kończy się, lecz wciąż zaczyna —
Dla nas ojczyzna dziś, jak dla Adama!
Sfera słów wielkich, jakich nieraz parę
Przez zgasły wieków przelata dziesiątek
I wpierw uderza cię, niż dajesz wiarę,
Godząc, jak strzały ordzewionej szczątek.
Ktoś je lat temu wypowiedział tysiąc,
Lecz one dzisiaj grzmią — i ty, za stosem
Ksiąg drukowanych, gotów byłbyś przysiąc,
Że bliższe ciebie są myślą i głosem!
Czy wy spytaliście tylko o tyle,
Tylko o jedną tę ksiąg tajemnicę —
Z trupiemi głowy na skrzydłach motyle,
Którym w ruiny stawię żółtą świécę?...
Czy zapytaliście, czemu Cicero,
Paweł lub Sokrat, tych słów rzekłszy parę,
Żyją, do dzisiaj cię za piersi bierą,
A ty, choćbyś im nierad, dawasz wiarę?
Księgi zaś twoje, mimo złote wargi
Kart z pargaminu, i twoje dzienniczki
Z elektrycznemi okrzyki lub skargi
Gasną, jak ckliwe o południu świéczki?
I wrzeszczysz „Dzisiaj!» ty, gdy twa korona
Dzisiaj jest w rękach, co zdawna umarły;
Jak gałęź, włosy wziąwszy Absalona.
Skrzypiąca jemu i hufcowi — «Karły!»
Panibo jesteś z takiego klasztoru,
Gdzie ścianę z ścianą
Gdy połączono, to cięcie toporu
Za zbrodnię miano.
Podwalin niema, bo deptać je trzeba,
Ni schodów wyżéj;
Ale poręcze sięgają do nieba,
Poręcze z krzyży!
A okna z łez są, łzy z koronek rosy
Trójbarwnie szklistych;
A zamiast dzwonu powietrzne rozgłosy
Aktów strzelistych.
A łuki z skrzydeł są serafinowych,
W węzły związanych;
I stoją, lecąc, lub czekają nowych,
Światu nieznanych.
I słońca niema tam ani księżyca,
Tylko już świeci
W obłokach cichych hostja bladolica:
Świeci i leci.
Więc ja, na sądny dzień, pod waszej rąbek
Szaty się schronię...
———————————
A teraz, patrząc, gdzie siada gołąbek,
Kulbaczę konie!
Jest sztuka jedna, co jak słońce w niebie
Świeci nad wiekiem:
Mieć moc pocieszać, moc zasmucać siebie,
A być człowiekiem!
Trudna, bo mistrzem jest tylko ten, który
Odszedł daleko:
By kiedyś wrócił na obłokach, zgóry,
Światłości rzeką.
Uczeń podrzędny, i ja w tej trudności
Udział mój wziąłem,
I nieraz w marmur tnę rzeczywistości
Z Michał-Aniołem.
I oto — cieszę się — że, jedną ręką
Dotknąwszy tronu,
Czułem, jak wielką trzy korony męką
Zacnemu łonu!
Gdy drugą ręką nieraz gnany wiatrem
Łachman mię witał —
Skąd w życiu wszystko, co już teatrem,
Jakbym przeczytał!
Dlatego panię, innemi drogami
Tamże zabiegła,
Spostrzegło serce me, prawie ze łzami
Oko spostrzegło.
Bo suknia pani jest z tegoż zakonu
Domowej przędzy;
Bogactwo dało ci znać nędzę tronu,
Serce tron nędzy.
I stoi klasztor nasz na podwalinach
Po ludzku boskich,
Które po bosku są ludzkiemi w czynach
Tradycyj włoskich.
Bo z starej Padwy i z Bolonji małéj,
Z Rzymu ogromów,
Przenieśli ojce wiecznej odłam skały
W posadę domów.
I zbudowali ten gmach, gdzie kolumny
Są charaktery,
A każdy sam jest i, że sam, to dumny
Król swojej sfery.
I nie tak szczęsny on, jak serafowie,
Lecz pobłażliwy;
I święty nie jest, bo hełm ma na głowie,
Miecz w ręku krzywy.
I każdy filar tylko jest lennikiem
Bogu praktycznym,
Pilaster[393] każdy jest tylko setnikiem
Ewangelicznym.
Niewiasta każda do Saby[394] podobna
Lub do Debory:[395]
Stopa jej mocna, i ręka mniej drobna —
Umysł nie chory.
Lecz klasztor taki w obłoki nie wzięci,
Bo, ledwo wstanie,
Wraz go rączkami zatrzymają dzieci,
Jak znaną panię. —
Ta rąbek sukni tam i owdzie zszarga
Nędznych barłogiem,
A czasu swego powie o niej Skarga,
Że żyła z Bogiem.
Nad stanami jest i stanów stan,
Jako wieża, nad płaskie domy
Stercząca w chmury.
Wy myślicie, że i ja nie pan,
Dlatego, że dom mój ruchomy
Z wielbłądziej skóry.
Przecież ja aż w nieba łonie trwam,
Gdy ono duszę mą porywa,
Jak piramidę!
Przecież i ja ziemi tyle mam,
Ile jej stopa ma pokrywa,
Dopokąd idę!...
Gdy płyną łzy, chustką je ocierają,
Gdy krew płynie, z gąbkami pośpieszają,
Ale gdy duch sączy się pod uciskiem,
Nie nadbiegną pierwej z ręką szczerą,
Aż Bóg to otrze sam piorunów błyskiem;
— Wtenczas dopiero!...
O ulico, ulico
Miast, nad któremi krzyż!
Szyby twoje skrzą się i świécą,
Jak źrenice kota, łowiąc mysz.
Przechodniów tłum, ożałobionych czarno[396]
(W barwie stoików)[397],
Ale wydąża każdy, że aż parno
Wśród omijań i krzyków.
Ruchy dwa i gesty dwa tylko:
Fabrykantów, ścigających coś z rozpaczą,
I pokwitowanych z prac przed chwilką,
Co tryumfem się raczą...
Konwulsje dwie i dwa obrazy:
Zakupionego zgóry nieba,
Lub fabrycznej ekstazy
O kęs chleba.
— Idzie Arab z kapłańskiem ruszeniem głowy,
Wśród chmurnego promieniejąc tłoku,
Biały, jak statua z kości słoniowéj;
Pojrzę nań... wytchnę oku.
Idzie pogrzeb, w ulice spływa boczne
Niepogwałconym krokiem;
W ślad mu pójdę, gestem wypocznę,
Wypocznę okiem.
Lub, nie patrząc na niedobliźnionych bliźnich lica,
Utonę myślą wzwyż:
Na lazurze balon się rozświéca,
W obłokach krzyż.
Powiadają — że piękne były owe wieki
Gdy ogień święty wznosił się złotym filarem,
A Rzym od białych dziewic wyglądał opieki,
Dziewic, zasiadających, jak senat z Cezarem.
Wtedy i druid, i horda Litwy tajemnicza
Klęła kozła swojego pod grzechów ciężarem[398],
A czoła jej ozłacał żywy płomień znicza.
Lecz z świętym ogniem stało się, jak z niebios darem:
Po legendowych wiekach przyszły historyczne,
Ogień boski zaprzestał być dziejów wskazówką...
(Natomiast tanie mamy zapałki chemiczne,
Które gdy zręcznie ujmiesz, obrócisz wdół główką
I o obuwie potrzesz, płomyk wraz wybucha;
A Turki palą fajkę z długiego cybucha...)
Czułość bywa, jak pełny wojen krzyk,
I jak szemrzących źródeł prąd,
I jako wtór pogrzebny...
I jak plecionka długa z włosów blond,
Na której wdowiec nosić zwykł
Zegarek srebrny.
Zastąpił mi raz Sfinks u ciemnej skały,
Gdzie, jak zbójca, celnik, lub człowiek biedny,
«Prawd!» wołając, wciąż prawd zgłodniały,
Nie dawa gościom tchu.
«Człowiek?... Jest to kapłan bezwiedny
I niedojrzały...»
Odpowiedziałem mu.
Alić — o dziwy! —
Sfinks się cofnął grzbietem do skały...
Przemknąłem żywy!
Narcyz, w siebie patrząc przyjemnie:
«Zważ», wyzywał, «obcy człowiecze:
Cóż nad Grecję. — Bo cóż nade mnie?»
Alić echo jemu odrzecze:
«Te zwierciadła wód, to jezioro
I szafirowych głębie stoków,
Niekoniecznie z Grecji się biorą,
Lecz ze światła, chmur i obłoków.
Twoja postać, zważ, ile drżąca,
Lubo pozierasz w wody czyste.
Zwierciadlaność pochodzi z słońca
I jedynie dno ma — ojczyste».
Byłem wczora w miejscu, gdzie mrą z głodu,
Trumienne izb oglądałem wnętrze;
Noga powinęła mi się u schodu
Na nieobrachowanem piętrze.
Musiał to być cud — cud to był,
Że chwyciłem się belki spróchniałej...
(A gwóźdź w niej tkwił.
Jak w ramionach krzyża!...) — uszedłem cały!
Lecz uniosłem pół serca, nie więcej,
Wesołości — zaledwo ślad!
Pominąłem tłum, jak targ bydlęcy,
Obmierzł mi świat.
Muszę dziś pójść do pani baronowej,
Która przyjmuje bardzo pięknie,
Siedząc na kanapce atłasowej.
Cóż powiem jej?
...Zwierciadło pęknie,
Kandelabry się skrzywią na realizm,
I wymalowane papugi
Na plafonie[400], jak długi,
Z dzioba w dziób zawołają: «Socjalizm».
Dlatego usiądę z kapeluszem
W ręku, a potem go postawię
I wrócę milczącym faryzeuszem
Po zabawie.
Treści cudne smakiem, a ciemne czasy
I ciągłe postępu zdobycze,
Uczyniły, że są dziś Mecenasy...
Ależ są i mecenasowicze!...
Gdzie na pięćset umie czytać pięciu,
Gdzie na pięciu czterech zapał kłamie,
Dedykować tam konieczna księciu,
Kanclerzowi, lub dowcipnej damie...
Horacego misterny, acz drobny, rym
Gdyby się nie perlił w złotym sygnecie,
Minąłby go Cezar, z Cezarem Rzym,
Z Rzymem wiek... i pokolenie trzecie!
Lecz są formy, co nad falą czasów
Jeśli same, jak słońce, nie jaśnieją.
Nie wyzłoci ich pierścień mecenasów...
............
Tak — z dziennikiem, tak — z epopeją!
Oni myśleli, że już na okopach
Historji nogą tratują po chłopach
I że jednego zabrakło szlachcica
W ojczyźnie całej —
Amarantowa że zdmuchniona świéca,
Że nie zostało nic, tylko lewica.
A wiatr od Azji tętni i pośwista:
«Gdzie ideały?»
Ale Sybilla dziejów jest przeczysta.
Duch niepoprawny wciąż idealista
Więc dość mu nieraz jednego człowieka,
Co prawd nie kryje.
I wybrał ciebie on, od wieków wieka
Słynny Sarjuszu!... Ciebie, bez korony
Królującego, nazwał duch: «Miljony...»
A wiatr, od Azji poświstując, szczeka:
«Historja żyje!...»
1862.
STRONNICTWO WYWROTU».
Oni nie przyszli lu po łup bojowy,
Niemowlęta biorąc na piki,
Ożałobione tłukąc kolbą wdowy:
To — buntowniki!
Oni sprawują rząd, bezosobiście
Miastem nieraz władną młodziki —
A tłum, groźny, ich słucha uroczyście:
To — buntowniki!...
Na cherubinach Bóg już zbliża — zbliża
Ezechjelowej tór kwadryki[402];
Tam i owdzie grzmi, wielkie znamię krzyża;
To — buntowniki!
Czemuż raczej nie wierzą kancelarji
Ojczyznę woląc, niż rubryki,
A ufać śmią w Jezusa moc i Marji
Te buntowniki!?
1863.
Ty, prawd promienie wziąwszy za sztylety,
Śmiesz jeszcze mniemać, żeś wódz, żeś generał!
O niewolniku, stój, cofaj bagnety!
Dopókiż będę za ciebie umierał?...
Czyż myśli każdej, każdej myśli prawie
Uczyć cię trzeba ciągłemi ofiary:
Patryjotyzmu — na bruku w Warszawie,
A chrześcijaństwa — u krwawych wrót fary?!...[403]
Czyż nigdy z siebie ty nic własną siłą
Nie poczniesz nigdy, boś wszystko zabierał?
Cofnij się! — wołam — głucha lodu bryło!
Dopókiż będę pod tobą umierał?...
Toć groszem twoim tuczne pułkowniki
Własnych cię uczą mordować proroków;
A wy nas zwodzić śmiecie, niewolniki,
Nie widząc Boga ręki u obłoków.
Niechże wam szron raz roztaje u powiek,
Niech rozniewoli się ta ciemna góra!
Wrogi, do nogi broń, kto jeszcze człowiek,
A bryłę lodu na kosy... i hurra!...
Varsovie, 1863.
Jeszcze tylko kilka ciężkich chmur
Nieporozpychanych nozdrzem konia,
Jeszcze tylko kilka stromych gór,
A potem już słońce i harmonja...
Jeszcze tylko z hełmu kilka piór
W wiatru odrzuconych próżnię —
Jeszcze tylko jeden pękły grot,
Błyskawica jedna — jeden grzmot —
A potem już nie!...
Tak samo i w życiu — czasów wir
Jezdnego na hipogryfie[404] ima,
Gruby mu rozrywać każe kir,
Trumny przeskakiwać, których niéma.
Za czarnością trumien świta mir[405],
Wynagradzający słusznie;
I wciąż tylko jeden jeszcze trud,
Wysilenie jedno — jeden cud,
A potem już nie!...
1863.
Co chce Boissy? — Męczę się pytaniem,
Jak w izbach lewa i jak prawa strona,
Śmiech jest konwulsją, konwulsje — skonaniem;
Marquiz Boissy — to przeszłość, co kona!
Każda myśl jego podobna do bogów,
Które zawrócił w ziemię Egipcjanin,
Jako przedwczesnych owoce połogów,
A wywiał z piasku wiatr, drugi poganin.
Stopy bałwanków tych wzgardziły ruchem,
Od kolan będąc zrosłe, jak kolumna;
Głowy ich ptasie, lecz złączone z brzuchem,
Coś, niby pisklę, i coś, niby trumna.
Gdzie to poleci? I czy to poleci?...
Nie wiesz — i znowu męczysz się pytaniem:
Czy Markiz lubi czasem straszyć dzieci?
Czy jest wcielonem epok urąganiem?...
Tak ci rubaszni grabarze w «Hamlecie»,
Co w rzecz tragedji bynajmniej nie wchodzą:
Wszystko im jedno, czy koście, czy śmiecie,
Czy zaprzeczają sobie, czy się godzą...
Gdyż scen następstwo, nie Szekspir, ich wzywa
Do zasłonięcia zmiany dekoracji...
Tak twój, Markizie, genjusz się odzywa
Między aktami łez... dla rekreacji[407]
1863, grudzień.
Dziś autorowie są jak Bóg:
Dość jest, że tchną, wnet arcydzieło wstawa,
W skrzydlany lot posuwa ciężki pług,
Trud jest jakoby zabawa.
Nie samo już słońce rzuca cień.
Wawrzynów, skłania je i wiatr życzliwy,
Dwadzieścia lat sławy za jeden dzień
Dając, za jeden dzień szczęśliwy!
I od Wirgiljusza[408] kształtnych pień
Zalatują jeszcze ludzkie natchnienia.
On dwadzieścia lat pracy dał za dzień,
Za jeden dzień stworzenia!
Jak dziki zwierz, przyszło nieszczęście do człowieka
I zatopiło weń fatalne oczy...
Czeka,
Czy człowiek zboczy.
Lecz on odejrzał mu, jak gdy artysta
Mierzy swojego kształt modelu;
I spostrzegło, że on patrzy, co skorzysta
Na swym nieprzyjacielu —
I zachwiało się całą postaci wagą
I niema go!
Mistyk[409] jest błędnym? — Pewno!
Więc i mistycyzm nie istnieje,
Tylko jest próżnią rzewną,
Snem — nim rozdnieje?...
Góral, na Alpów szczycie
Jeżeli się zabłąka w chmurę,
Czy wątpi o jej bycie,
Błądząc — powtóre?
Czynowników, o, czynowników[410]
Naspotykalem w życiu dużo;
Nie pomnę liczby ich guzików,
Ani ku czemu wszystkie służą —
To wiem tylko, że świat się zmienia,
Wojen bronie i natarć szyki,
Chorągwie ludów i natchnienia —
A oni zawsze czynowniki!
Zrywa się morze, jak slup solny,
I huragan niem miota dziki,
I sądnych trąb zabrzmiał hymn wolny,
A oni?... Jeszcze czynowniki!
Zielenią strojne dawniej góry
Zmienia nawałność w step Afryki,
Warownie nikną... i mundury...
— Oni?... Z dymisją czynowniki.
Żeby to można arcydzieło
Dłótem wyprowadzić z grubych brył
I żeby dłóto nie zgrzytnęło,
Ni młot je ustawnie bił a bił!...
Żeby to tchem samym harmonji
Można było kręcić wozów oś,
I bez skrzypnięcia wstecz ironji
Żeby się udało zrobić coś...
Oh, jakże spałby sobie człowiek,
Wyższy nad skargi ustawiczne!
Lecz cóż, gdy jeszcze i u powiek
Rozsiędą się sny ironiczne!...
Uczucie zwiedza bez ironji
Szlaki, bite cudzem cierpieniem;
Lecz, kto był pierwej tam, wie o niéj,
Że jest koniecznym bytu cieniem.
Ty myślisz może, że wiek złoty,
Bez walk, sam przyjdzie do ludzkości?
A gdzież powiodą pierw te cnoty,
Od których cofa strach śmieszności!...
Podbiegunowi, na dziejów odłogu,
Gdzie całe dnie
Niebo się zdaje przypominać Bogu:
«Zimno i mnie!...»
— Wrócicież kiedy? i którzy? i jacy?
Z śmiertelnych prób
W drugą Syberję pieniędzy i pracy,
Gdzie wolnym grób?
Lub pierw czy obie takowe Syberje
Niewoli dwóch
Odepchnie nogą, jak stare liberje,
Wielki pan... duch?
Opiszę naprzód mego bohatera,
Jak wchodzi do szkół i chłostę pobiera,
Z zadowoleniem wielkiem czytelników,
Przeczuwających powieść narodową,
Pełną wybuchów, facecyj i krzyków,
Niedokończoną wciąż, więc zawsze nową!
Gdzieniegdzie farsę dwuznaczną francuską
Przebiorę w kontusz — indziej przypowiastkę
Gburną osłonię wełnianą krakuską,
Rozegżę starców i spłonę niewiastkę —
Tymczasem heros wnijdzie w armję ruską
I już dobiegnie rangi oficera...
(Gdy młodszy jego brat chłostę pobiera!...)
Tu zrobię małe, lecz rzewne zboczenie,
Wracając na wieś mego bohatera;
Opiszę kuchnię, sosy i korzenie,
I jak się złoty hydromel[411] podbiera;
Pannę ośpiewam, gdy swe łzy ociera,
Potem znów ucztę i znów rozrzewnienie!
Końca takowej nie dam Odyssei,
Przeprowadzonej krwią przez pokolenia;
Wiersz każdy z wierszem, jak krańce alei,
W perspektywiczne zwieją się odcienia,
Lipowym zgóry osypując kwiatem
Przechadzające tam i sam istnienia —
Cichość... gdzieniegdzie śmiech lub groźba batem.
I jako w Danta piekle narodowém
(Więcej toskańskiem, niż stara Florencja),
Tak w mojej pieśni zamiotem wirowym
Zbierze się cała poezji esencja —
Czytelnik kichnie?... Niechże będzie zdrowym!
Z tego jest morał, respekt bo, atencja...[412]
Lecz — pod stopami drżą mi sarkofagi,
Wzdryga się niebo, piorun się rozlega —
Że pióro więcej miałoby powagi,
Bielejąc martwo gdzieś u stawu brzega!
Tam — podjąłby je dziki chłopiec nagi,
Nie ukształcony autor... kolega!...
Nietylko, pierw się najadłszy mandragor[413],
Błądziły w limbach szalone kobiety,
Nietylko Dante i trzeźwy Pythagor[414],
Byłem i ja tam... pamiętam, niestety!
Że byłem, tomów dwunastu na dowód
Pisać... sił nie mam, bo myśl mię udławia.
Jestem zmęczony! Wolę jechać «do wód» —
Nie na wyjezdnem się o piekle mawia!
Wolę gdzieś jechać, w pilnym interesie,
Patrząc przed siebie z obłędu wyrazem,
Wieki potrącać, jako grzyby w lesie,
Ludzi, epoki, mieszać wszystko razem —
Być tam i owdzie, wonczas, dziś i potem,
Jako się wyżej albo niżej rzekło,
A nie równiejszym wracać kołowrotem,
A nie odpomnić, że zwiedziłem piekło!...
Lecz pytasz: «Owdzie, co tak wielce trudzi,
I które z bliskich spotkałem postaci?»
Tam braci niema, ni bliźnich, ni ludzi,
Tam tylko studja nad sercami braci!
Tam uczuć niema, tylko ich sprężyny,
Zdające z siebie wzajemny rachunek,
Do nieużytej podobne machiny,
Puszczonej w obieg przez pęd lub trafunek.
Tam celów niema, lecz same rutyny
Pozardzewiałe — i niema tam wieków,
Dni, nocy, epok — tam tylko godziny
Biją, jak tępych utwierdzanie ćwieków.
Nieokreślone pierwej cyfrą stałą,
Lecz fatalności pchnięte raz ostrogą.
Nie znaczą wcale, co, kiedy się działo —
W godzinę wybić liczby jej nie mogą!
Rzekłbyś, w tytańskim z wiecznością zapasie,
Mniejsza czy biją minuty czy lala.
Iż każda wątpi o sobie i czasie,
Każda dogania się, lecz nie ulata...
Jakby wcielonej ciągle puls ironji
Słysząc, wiesz naprzód i wiesz ostatecznie,
Że z godzin żadna siebie nie dogoni,
Że nie wydzwoni siebie,dzwoniąc wiecznie.
A ten systemat sprężyn bez ich celu,
Jakby tragedja bez słów i aktorów,
Jak wielu nudów i rozpaczy wielu
Muzyka, gwałtem szukająca chórów
Raz wraz porywa spazmem za wnętrzności,
Jak niezwykłego do morza człowieka;
Tylko nie spazmem nudy, lecz wściekłości,
Który, sam nie wiesz, skąd i poco wścieka.
Wtedy to próba jest, wtedy jest waga,
Ile nad sobą wziąłeś panowania;
Wartość się twoja ci odsłania naga —
I oto widzisz, ktoś ty, bez pytania.
I ileś zwał się tym lub owym w czasie,
Lub byłeś zwany imieniem twych dziadów,
Widzisz — i ile nabrałeś sam na się
Z tradycji, tonu, stylu, lub przykładów.
Coraz to z ciebie, jako z drzazgi smolnéj,
Wokoło lecą szmaty zapalone;
Gorejąc, nie wiesz, czy stawasz się wolny,
Czy to, co twoje, ma być zatracone.
Czy popiół tylko zostanie i zamęt,
Co idzie w przepaść z burzą? Czy zostanie
Na dnie popiołu gwiaździsty dyjament,
Wiekuistego zwycięstwa zaranie?...
Lecz prawić o tem i prawić na dowód,
Że byłem owdzie — myśl sama udławia!
Jestem zmęczony... wolę jechać «do wód»,
Nie na wyjezdnem o piekle się mawia.
Wolę wsiąść na koń z jakim drabem, który,
Prócz ze swoimi, nierad bywać z nikiem,
Historji nie zna, ni architektury,
Milczy, jak pomnik, będąc sam pomnikiem.
Na dwukrańcowe wolę ruszyć szlaki
Krajów i wieków, gdzie przestrzeń granicą,
Granica czasem... i gdzie, z nad kulbaki
Patrząc, firmament cały... okolicą!
Przedwieczny, którego nam odkrył Syn
I o którym więc możemy mówić bezpiecznie,
Chociaż nigdy Go nie widzieliśmy,
Przedwieczny nie pragnie boleści tej,
Która osłupia serce ludzkie,
W wytrwały je zamieniając głaz.
Przenosi On ową raczej, która zwycięża
Siebie samą — i z pociechami graniczy.
Ucho Jego pełne jest miłosierdzia,
Ani rade słuchać jęków człowieczych,
Lecz, skoro się gdzie nadłamie trawa polna,
Upuszcza On na nią kroplę rosy,
Która z tak ogromnego nieba
Utrafia na drobne miejsca swoje.
— Dlatego to w epoce, w której jest więcej
Rozłamań, niźli dokończeń —
Dlatego to w czasie tym, gdy więcej
Jest roztrzaskań, niźli zamknięć —
Dlatego to na teraz, gdy więcej jest daleko
Śmierci, niżeli zgonów,
Twoja śmierć, szanowny mężu Józefie,
Doprawdy, że ma podobieństwo
Błogosławionego jakby uczynku!
— Możebyśmy już na śmierć zapomnieli
O chrześcijańskim skonu pogodnego tonie
I o całości żywota dojrzałego —
Możebyśmy już zapomnieli doprawdy,
Widząc, jak wszystko nagle rozbiega się
I jak zatrzaskuje drzwiami przeraźliwie —
Lecz mało kto je zamknął z tym królewskim wczasem i pogodą,
Z jakiemi kapłan zamyka hostję w ołtarzu.
Gdy z wiosną życia duch artysta
Poi się jej tchem, jak motyle,
Wolno mu mówić tylko tyle:
«Ziemia jest krągła — jest kulista!»
Lecz, gdy późniejszych chłodów dreszcze
Drzewa wzruszą i kwiatki zlecą,
Wtedy dodawać trzeba jeszcze:
«U biegunów spłaszczona nieco...»
Ponad wszystkie wasze uroki,
Ty, poezjo, i ty, wymowo,
Jeden — wiecznie będzie wysoki:
Odpowiednie dać rzeczy słowo!
Nie Bóg stworzył przeszłość, i śmierć, i cierpienia,
Lecz ów, co prawa rwie;
Więc nieznośne mu dnie,
Więc, czując złe, chciał odepchnąć spomnienia.
Acz nie byłże, jak dziecko, co wozem leci,
Powiadając: «O, dąb
Ucieka w lasu głąb!»
Gdy dąb stoi, wóz z sobą unosi dzieci.
Przeszłość jest to dziś, tylko cokolwiek daléj:
Za kołami to wieś,
Nie jakieś tam coś, gdzieś,
Gdzie nigdy ludzie nie bywali!...
Ateński szewc mówił do rzeźbiarza,
Rozprawiającego, jakby Plato:
«Myślenie nic przez się nie utwarza,
Zabija czas!» Rzeźbiarz jemu na to:
«O wieczności ja dlatego mówię,
Że pod dłótem zwieczniają się chwile;
Posąg zwykle trwa lat dwakroć tyle,
Ile godzin trwa twoje obuwie».
I nerwów gra, i współzachwycenie,
I tożsamość humoru
Łączą ludzi bez sporu,
Lecz bez walki nie łączy sumienie!
Trudne z łatwem w przeciwne dwie strony
Rozerwą wprzód człowieka.
Nim harmonji doczeka —
Odepchną wprzód, gdzie zmarłych miljony.
W gwiazd harmonję poglądać weseléj
Przez wiele lat samotnych,
Niż w źrenicach błyskotnych
Wyczytać raz, co serca rozdzieli.
Iluż ja świeżych książek widziałem skonanie
W samej wiośnie ich życia! A nie były tanie,
I, kiedy je składano, czekał świat, by wyszły,
Przewidując wzruszenie albo oklask przyszły,
I, kiedy je sznurówką zejmano w poszyty.
Świat szeptał, jak w alkowach przed balem kobiéty.
A gdy wyszły? Zostały porwane — a potem
Chwila cieniu i ciszy, jak bywa przed grzmotem,
Lecz czułeś, że znienacka światło się rozpostrze,
I wiew kart i, jak po nich biegło noża ostrze,
Czułeś — a w dni niewiele słyszałeś co chwila
W rozmowach sąd, i, w którą się stronę przechyla,
I, jak przerwany bywa wniesieniem herbaty,
Na wsi przejażdżką, w mieście kupnem nowej szaty,
A w tydzień już się same okładki tych książek
Odchylają, jak krańce używanych wstążek,
Gdzieniegdzie i pył leci, jak w popielną środę,
Na niebotyczny ustęp, na skrzydlatą odę,
I słychać, że ktoś chyłkiem wzmiankował niechcący
O pewnej innej książce, wyjść wkrótce mającej.
Tak jest dziś tu i ówdzie... Lecz u nas wychodzą
Książki za późno, czyny za wcześnie się rodzą,
Co jeśli potrwa, męże będą mieli siły
Nienarodzonych wnuków, a rozum mogiły!
Towarzystwo uczonych niebawem w tej mierze
Gdzieś kiedyś się zgromadzi, skoro składki zbierze,
I dnia tego feljeton zaświta w Poznaniu.
Poświęcony onemu rzeczy sprawozdaniu,
A który czytać będzie dobry obywatel
Także przez poświęcenie... (nie dla czczych bagatel!)
Wtedy sam Długosz wyjdzie. «Kurjerek» zamieści:
«Z Berlina. Słychać... Krążą niewątpliwe wieści...
Jakkolwiek owym wieściom męże zaufania
Przeczą i rozdzielone są krążące zdania...»
Lecz nie śpi korespondent «Czasu»... Ten wymaca
Grunt prawdy i firmament przekreśli, jak raca,
Po obłokach tłumaczeń pozłoci rzęsisto,
By wszystkiemi orzeknąć języki myśl czystą!
W każdym kraju inaczej prawda się udziela,
Lubo wszędzie jednego ma nieprzyjaciela,
A tym jest kłamstwo, tudzież lenistwo i pycha,
I nerwów wstręt, co, aby mieć spokój, ucicha,
Mało dbając (choć prawie to wiedzy zarodkiem).
Że bywa słowo pierwej celem, niźli środkiem,
I że dziś, język kształcąc, nie zgadujem wcale,
Jakie głosić nim będą wesela lub żale
Za lat sto... że więc radość, że boleść, że modła
Dlatego się w lakonizm zawrzeć nie umieją,
Iż wzdychają za przyszłych, łkając jako źródła,
Do których inni przyjdą, w dzbany swe naleją
I będą pić, ochłodę wyczerpując z dzbana,
Lub, gdy nie znajdą źródeł, pójdzie im z ust piana!
Sukces bożkiem jest dziś — on czarnoksięstwo
Swe rozwinął, jak globu kartę;
Ustąpiło mu nawet i zwycięstwo
Starożytne, wiecznie coś warte!
Aż spostrzeże ten tłum u swej mogiły,
Aż obłędna ta spostrzeże zgraja,
Że zwycięstwo wytrzeźwia ludzkie siły,
Gdy sukces — i owszem — rozpaja!...
Wiele jest, gdy kto pomierzył stary cmentarz,
Albo i genealogiczny dąb —
Wiele, jeśli inwentarz
Skreślił, zajrzał epokom w głąb
I upostaciował opis...
Ale, jeśli on w starca, w męża, w kobietę
Powrócił strach ów, z jakim dziad ich drżał,
Patrząc na pierwszego kometę,
Gdy po piewszy raz nad globem stał:
........ to — dziejopis!
«Jeśli ty mnie szukasz» — Prawda woła —
«To z namiętnościami czasowemi
Węzeł swój roztargnij, synu ziemi,
Bo nie dojrzysz i cieniu mego zgoła!»
Silna na to zakrzyknie Popularność:
«Chodź, z namiętnościami czasowemi
Złącz się, opieszały synu ziemi!
Ja nazywam się «czynność», prawda — «marność!»
Bądźcież zdrowe, obiedwie — dowidzenia!
Mnie wołają sny na mech cmentarny;
Ani widzieć chcę tej prawdy marnéj,
Ni tej popularności bez sumienia.
Ty powiadasz: „śpiewam miłosny rym...»
Myślisz, że mnie oszukasz?
Nie czuję strun, drżących pod palcem twym:
Jesteś poezji drukarz!
Liry nie zwij rzeczą w pieśni wtórą!
Do przygrawekże ona?
Ona, jako żywemu orłu pióro,
Aż z krwią, nierozłączona!
Treść wypowiesz bez liry udziału,
Lecz dać duchowi ducha,
Myśli myśl, to tylko ciało ciału:
Cóż z tego? Martwość głucha!...
Handlarz także odda grosz zwierzony,
Lecz nie odda wesela,
Nie uściśnie ręki zawściągnionéj;
Maszże w nim przyjaciela?
O, żar słowa, i treści rozsądek,
I sumienia niech berło
W muzykalny złączą się porządek
Słowem każdem, jak perłą —
Poznam wtedy przez drżące powietrze,
Pod gestem ręki próżnéj,
Że od widzialnych strun struny letsze
Są, że lir rodzaj różny...
Szczęsny, kto, będąc mężem znakomitym,
Otrzyma order o późnej siwiźnie,
Lecz szczęsny dwakroć, kto ma córki przytém,
Bo nacóż zdadzą się wstążki mężczyźnie?...
Dlatego byłby nad wszystkie zaszczytem
Order «podwiązki» lub «złotej ostrogi»[417].
Gdyby... dawano oba w liczbie mnogiéj[418].
Na śliskim bruku w Londynie,
W mgle podksiężycowej, białej,
Niejedna postać cię minie,
Lecz ty ją wspomnisz struchlały.
Czoło ma w cierniu czy w brudzie
Rozeznać tego nie można;
Poszepty z niebem o cudzie
W wargach, czy piana bezbożna?...
Rzekłbyś, że to Biblji księga,
Zataczająca się w błocie,
Po którą nikt już nie sięga,
Iż nie czas myśleć o cnocie.
Rozpacz i pieniądz — dwa słowa —
Łyskają bielmem jej źrenic.
Skąd idzie?... Sobie to chowa,
Gdzie idzie?... Zapewne, gdzie nic!
Takiejto podobna jędzy
Ludzkość, co plącze dziś i drwi;
Jak historja... wie tylko: «Krwi!...»
Jak społeczność?... tylko: «Pieniędzy!...»
Jeśli ogrodowych roślin życie
Ma sobie właściwą republikę,
To sympatje tam są za krytykę,
Nostalgia za pieśń i lirykę,
A kuchcika nóż lub gradobicie
Całą reformują politykę.
Wszystko się więc dzieje naturalnie,
I chemicznie wszystko się odbywa
I rzeczpospolita jest szczęśliwa,
Ni ościennych w pomoc sił przyzywa.
Radość tam niewielka, lecz i żal nie:
Co dziś dojrzy[421], jutro kuchcik zrywa.
Czemu ten świat nie jako Eden?[422]
Czemu nie ideałem?
Słuchaj, dwóch ludzi znalem:
Ah, z tych dwóch... cóż byłby za jeden!
Bo pierwszy z nich, choć zabił dziecię
Niegodnem wychowaniem,
Pił, klął, żył w kości graniem,
«Najlepsze serce miał na świecie!»
Bo drugi znów dobrego słowa
Nie był wart — lecz, mówiono,
Jak o pierwszym: «To pono
Najlepsza w świecie głowa!»
Więc stądto świat nie jest, jak Eden,
Ale będzie, gdy głowy
Wnijdą na swe tułowy.
Choć niezawsze z dwóch byłby choć jeden!...
Spotykam wodza, pytam, jakie nowiny
I co się dzieje?...
On mi na to: «Epoka zamknęła czyny
W czasów koleje;
Nie robi się nic». To usłyszawszy, zboczę,
Szemrząc nieśmiele,
Że coś, widać, są wodze na dni robocze —
I na niedziele.
Śpiewają wciąż wybrani
U żłobu, gdzie jest Bóg,
Lecz milczą zadyszani,
Wbiegając w próg...
A cóż dopiero owi,
Co ledwo wbiegli w wieś,
Gdzie jeszcze ucho łowi
Niewiniąt rzeź!...
Śpiewajcież, o wybrani,
U żłobu, gdzie jest Bóg!
Mnie jeszcze ucho rani
Pogoni róg...
Śpiewajcież, w chór zebrani!
Ja zmieszać mógłbym śpiew
Tryumfującej litanji:
Jam widział krew!
Jeśliś zdradzony w życiu kilka razy,
Oh, jakiż to wielki ból!
Współczuję skargę twą ponad wyrazy:
Łez moich tyś pan, tyś król!
Lecz, skoro w roku zdradzili cię ludzie
Trzysta sześćdziesiąty raz,
Serca mi nie stać i byłbym w obłudzie,
Nie będąc głuchym, jak głaz.
Im mniej kto zdradzan, tem srożej zdradzony!
Lecz, kto nie doznał, jak zdrad,
Męczeńskich niedość mu palm i korony,
Nad które cóż dawa świat?...
Pokolenia przechodzą,
Mając gdzie stawić nogę;
Jeśli pola ogrodzą,
Zostawują choć drogę!
Przechodzą i epoki,
A czas liczy się na nie,
Lecz moje dni, to odwłoki,
Lata moje — czekanie...
Cóż się już nie wracało,
Odkąd na ten świat patrzę?
Rzeczywistością całą
Jestże entr’acte[423] w teatrze?
Życie — czyż zgonu chwilką?
Młodość — czyż dniem siwizny?...
A ojczyzna — czy tylko Jest
tragedją ojczyzny?...
Malarz, skończywszy Tassa[424] wizerunek,
Owinionego w aksamitnej szubie,
Pyta, co w dziele oceniam i lubię.
«Lubię spłacony rzetelnie rachunek
I delikatność Abrahama sławię,
Że nie tknął szuby, gdy ją miał w zastawie...»[425]
Francuzom minister oświecenia,
Że są najmędrsi, co rok głosi,
Anglik niemniej sam się ocenia,
Choć Włoch porównania nie znosi.
Żydzi, jako wśród sosen cedry,
Celnymi są, ale Niemcowi
Wykłada to doktór z katedry,
Co zwietrzył i Moskal, nim się dowié.
Grek ma więcej świetnych w dziejach kart
Niż łez w mogile,
U Polaka tyle Węgrów wart,
Tyle, co Termopile...
Temu gwoli Chińczyk się być mniema
Za utwierdzonego w środku globu —
I sposobu wyraźnie na to niema,
I wyraźnie niema już sposobu
Rozeznać, co prawdą, co zwyczajem,
Pókąd zdania nie będą nieco szczersze;
I przestaną pomiatać się nawzajem
Wszystkie ludy, nad wszystkie... pierwsze.
Bydło zjada kwiatów pąk młody,
Nie myśląc o owocu stracie;
Uskarżacie się na zawody,
Na bydło się nie uskarżacie.
Zawodów treść w naturze leży;
Serce dotrzymać lubi więcej,
Więcej zawsze, niż się należy,
Niźli przyrzekło najgoręcej.
Uszanujcież ten kwiat sercowy,
Tę szlachetność, co chce być zbytkiem,
Lub obietnic przyjmcie połowy,
A zawód sam będzie nabytkiem!
Tego ja nie zwę ogrodnikiem,
Co w pośpiechu otrząsnął kwiaty,
By z jesienią stał się nędznikiem[427]
I klął ogród, że niebogaty.
Tego zowię ja rozpustnikiem,
Choćby w progu ubogiej chaty
Nie podzielał się ucztą z nikim.
Bo i jabłoń cnót ma swe kwiaty!
Dla cnót, dla zasług, dla czynów powszednich
Niebo ma nagród mnóstwo odpowiednich,
A innym każda dyjademem świeci;
Nawet i cacka różne są dla dzieci!
Lecz pokolenia, na wyspach zdziczałe.
Gdzie umysł twardym skamieniał odłogiem,
Wszystko, co nie jest, jak poziom ich, małe,
Umieją tylko zwać panem, zwać Bogiem.
Różnic tam niema, zaś ludzi się ceni,
Czy doścignieni albo prześcignieni?
Na wysokościach myślenia jest sfera,
Skąd widok stromy —
Mąci się w głowie i na zawrót zbiera,
W chmurach — na gromy.
— Płakałbyś może, lecz łzę wiatr ociera
Pierw, nim błysnęła;
Pocóż się wdzierać, gdzie światy są zera,
Pył — arcydzieła?!...
Zły anioł jednak uniósł «Ecce Homo»[429]
Na opok szczyty,
Gdzie, stojąc jeden i patrzając stromo,
Człek gardzi byty.
— Jakoby wyrwał się z jawu kryjomo
Skrzydły nikłemi,
I mierzyć chciał się sam z swoją widomą
Wagą na ziemi.
I ściągałby go magnetyzm globowy[430]
W sfery dotkliwe,
Gdzie nie doświadcza nic zawrotów głowy,
Nic, co szczęśliwe.
Aż wielki smętek lub kamień grobowy
Z tych sfer bezpiecznych
Wypchnie znów na szczyt myślenia budowy,
W obłęd dróg mlecznych.
Bo wgórze grób jest ideom człowieka,
Wdole — grób ciału,
I nieraz szczytne wczorajszego wieka
Dziś tycze kału...
............
Prawda się razem dochodzi i czeka!
Noszą pióra na głowach dzicy;
Takie też jest i twoje pióro,
Skoro nie wiesz nawet różnicy
Między krytyką a cenzurą.
Drugiej niwa, czy złą, czy żyzną,
Nigdy własną, lecz pierwszej siły
Są jej własne, są jej spuścizną
Po tych, co dzieła ich przeżyły!
Skądże zaś moc twoja się wzięła,
Rajco efemerycznych[431] sporów?
Autorów sądzą ich dzieła,
Nie autorzy autorów.
Bo i różnicaby zginęła,
Co gościnny druh, a co szynkarz;
Pamfletami byłyby dzieła,
Krytykiem byłby pojedynkarz!
Na probierczy kamień dość przeszłości.
Było jej dość, by sprawdzić, co boli,
Więc nie słuchaj, co dziś o wolności
Mówią — co dziś mówią o niewoli!
Kto czyniłby to przez całe życie,
Co sam tylko dla siebie uchwalał,
Nie dopiąłby on nic należycie,
Lecz gryzłby się, jak Neron, i szalał.
Kto zaś nigdy nic po woli własnéj
Nie spełniłby, nic o własnem skrzydle,
W widnokrążek coraz więcej ciasny
Zakląłby się i spętał, jak bydlę!
Lecz ten z wszystkich nieudolny lekarz,
Kto, nie wiedząc, z chorób leczyć którą,
Pomiesza dwie — nie mędrzec, aptekarz!
— Prawda nie jest przeciwieństw miksturą.
Orzeł nie jest pól-żółwiem, pół-gromem.
Słońce nie jest pół-dniem a pół-nocą.
Spokój nie jest pół-trumną, pół-domem.
Łzy nie deszcz są, choć, jak deszcz, wilgocą.
Nie niewola, ni wolność są w stanie
Uszczęśliwić cię... nie! Tyś osobą —
Udziałem twym więcej: panowanie
Nad wszystkiem na świecie i nad sobą.
Z intencji rodzi się wszelki uczynek;
Ty, będąc czynu człowiekiem,
Gardzisz intencją? Uwielb pojedynek
I głoś, żeś narówni z wiekiem!
Mniejsza, czy senat pobłądził, czy rynek,
Bo, czyjakolwiekbądź wina,
Najlepszym sędzią zawsze pojedynek:
Garść prochu, butelka wina.
Ani kłopoczmy się, cedr czy barwinek
Na grobie urośnie;... poco?
Wszelaką trudność kończy pojedynek
(Zwłaszcza nie w dziejach i nocą!)
W Azji częstokroć lichy mandarynek,
Gdy okradł kasę, podpala —
Pożar się szerzy... on wpada na rynek —
Wołają: «Miasto ocala!»
Tak hałas strzałów, tak gorzałki kminek
Kroków odmierzanie żwawsze
Czynią, że, końcem końców, pojedynek
Jest to coś... i o coś zawsze.
Kochający koniecznie bywa artystą,
Choćby nago, jak Herkules, stał;
I moralność nietylko jest osobistą:
Jest i wtóra, moralność zbiorowych ciał.
Dwie było tablic, dwie prawowitego cudu:
Jedna władnie do dziś wszechsumieniem,
Druga całym pękła kamieniem
O twardość ludu.
Z pierwszej mamy zarys i siłę mamy
Od niesienia rąk w dzieło zaczęte,
Ale drugiej odłamy
Między ludów ludami
Jak menhiry[432] sterczą rozpierzchnięte!
Wobec pierwszej każdy a każdy rzeszą,
Lecz by drugą odcalić,
Czoła się nam mojżeszą
I zaczynają się lica blaskiem palić.
Wiatr ogromny, jak na Synai szczycie,
Tętnią echa i gromy z błyskawicami;
Dłonią czujesz, że tknąłeś życie,
Podejmując prawa odłamy.
Aż przyjdzie dzień, gdy gniew, co zbił tablice,
Stanie się zapałem, który tworzy:
Rozniepodziane złoży
I pogodne odkryje lice.
Szkoła stylu kłóciła się z szkołą natchnienia,
Zarzucając jej dziką niepoprawność. Ale
Potomni nie są tylko grobami z kamienia,
Ciosanemi cierpliwem dłótem doskonale —
Są oni pierw współcześni, których przeznaczenia
Od doraźnego w chwili że zależą słowa,
Nie jest dosyć wymowną spóźniona wymowa.
Jedni twierdzą, że Musset[434] mistrza nie ma,
Nowe wniósłszy sztuki prawidło;
Drudzy, że naśladowcą jest Berghema[435]
(Który malował ślicznie... bydło!...).
Skoro usłyszysz, jak czerw gałąź wierci,
Piosenkę zanuć lub zadzwoń w tymbały!!
Nie myśl, że formy gdzieś podojrzewały,
Nie myśl o śmierci!
Przedchrześcijański to i błogi sposób
Tworzenia sobie lekkich rekreacyj,
Lecz ciężkiej wiary, że śmierć tyka osób,
Nie sytuacyj.
A jednak ona, gdziekolwiek dotknęła,
Tło, nie istotę, co na tle, rozdarłszy.
Prócz chwili, w której wzięła, nic nie wzięła;
Człek od niej starszy!
Mówiłeś: «Wspomnij!» gdy żegnałem cię —
Niechże ci będzie lekką ziemia wschodnia,
Ziemia Kaukazu, gdzie lud w błogim śnie,
Gdzie imię «brata», «gościa» lub «przechodnia»
Oznacza jedną myśl, nie trzy, nie dwie!
Wieluż umarło od wspomnianych chwil,
A wielu ciebie i mnie zapomniało,
Gdy między grobem twym a mną świat mil[436]
Legł i umarł głos mój, jak twe ciało,
— Choć ból to równy, jeśli «Człek jest styl»[437].
Lecz ja nuciłem zawdy strojem tym,
Co mało baczyć śmie na ludzkie głosy.
To stać mię jeszcze i dla cię na rym,
Którego w ziemię cień, światłość w niebiosy
Przeszła. Cześć tobie, przebaczenie im!
Pytasz: «Czemu, gdziekolwiek są Amerykanie,
Choćby ich było tylko stu, lub ani tyle,
Mają dziennik, który się rozwinąć jest w stanie?»
Czemu? Bo wyżej złota cenią oni chwile.
Lecz, gdyby mieli zwyczaj przez całe godziny
O polityce gadać, — byłby dziennik wszędzie
I nigdzie — byłoby coś, z czego nic nie będzie.
Skutki to wielkie, lubo niewielkie przyczyny.
Mówisz: «Gdybyśmy byli, jak Amerykanie,
Którym to jest właściwem...»
Przerywam ci, panie,
Bo w żagle dmiesz, a nie chcesz dobywać kotwicy.
Amerykanie któż są?... Europejczycy!
Kmieć mówi, jak mu łatwiej, zaś człowiek uczony,
Jak się w szkole nasłuchał, gdy umysł natchniony,
Mówiąc, tworzy — i wiele pierw przed gramatyką
Jest Homer! Lecz profesor mówi tak, jak pisze,
I porwaćby się gotów na słońce z motyką —
A muzyk mówi, jak mu lgną w palce klawisze.
I gdyby kto zagnańca postawił dzikiego
Przed świątynią w Atenach, na której frontonie
Są te a te zarysy, rzekłby on: „Dlaczego?
Dlaczego plan przeziera z głębi, nie zaś tonie
W posadach gmachu? Czemu te wewnętrzne prawa
Sterczą, jako mamuta grzbiet z wyżyn mogiły,
Gdy linja owa najmniej siły nie dodawa,
A owy rozstęp linji nie spotęża siły?»
Pytania te i takie byłoby zdziwienie
Dzikiego Scyty. Dzikość bowiem stąd pochodzi,
Że się jest jednostronnym, jak kwiatów korzenie,
I że się przeciwwrotnych połowic nie godzi.
Kwiat śpiewa: «Ja do słońca prosto drgam!» — a korzeń,
Że kwiat mu jest korzeniem, że różność z położeń
Idzie, lecz nie z natury, i że on, w ciemności,
Gdzie dąży, czując, kwiatów podeptał próżności!
Lecz mowa piękna zawsze i wszędzie polega
Na wygłoszeniu słowa zarazem ponętnie,
I tak zarazem, że się pisownię postrzega;
Po tejto zgodzie, jak po nieomylnem piętnie,
Poznasz, pojedyńczości obcowanie z prawem,
Ducha z literą, nocnej głębokości z jawem.
Dodam tu, że Chińczykom, skoro nas obaczą,
Najdziwniejszą się rzeczą wydają guziki
Dwa ztyłu! Te, pytają Chińczyki, co znaczą?
K’czemu są? —
Użyteczność ocenia człek dziki,
Lecz harmonji ogólnej pojąć on nie może,
Jak chory wstać i swoje na plecy wziąć łoże;
On ani dostrzec zdolny, że, gdyby, jak groby
Lub jak szlafroki, ludzie zatyli, to może
Guzików dwóch na krzyżu wcale nie byłoby.
«Ojcze Janie! Odmówiłem danin
Bogom rzymskim, jak wy nas uczycie;
Przez słowa twe jestem chrześcijanin,
Choć gladjator przez całe me życie!
«Cóż uczynię, skoro na zabawę
W cyrk mię rzucą?... Życia nie wybieram,
Tylko, ojcze, mam od dziecka wprawę,
Że, bywało, lwy głodne rozdzieram.
«Cóż mi każesz, bym począł, gdy, może
Bezumyślnie, gdy, może z nałogu,
Wcisnę ręce lwu, jak dwie obroże,
I poklasną mnie nieczuli Bogu?»
«Synu, ufaj! Nie na śmierć Pan woła,
Lecz na świadki i gody wieczyste;
Samson nie był wyrzutkiem kościoła...»
............
«Alleluja!... Te salulant, Christe...»[438]
Byłem u ciebie w te dni przedostatnie,
Niedocieczonego wątku
Pełne, jak mit,
Blade, jak świt,
Gdy życia koniec szepce do początku:
«Nie stargam cię ja, nie, ja uwydatnię».
Byłem u ciebie w dni te przedostatnie,
Gdy podobniałeś co chwila, co chwila
Do upuszczonej przez Orfeja[440] liry,
W której się rzutu moc z pieśnią przesila —
I rozmawiają z sobą struny cztéry,
Trącając się
Po dwie, po dwie,
I szemrząc zcicha:
«Zacząłże on
Uderzać w ton?...
Czy taki mistrz, że gra, choć odpycha?»
Byłem u ciebie w te dni, Fryderyku!
Którego ręka dla swojej białości
Alabastrowej, i wzięcia, i szyku,
I chwiejnych dotknięć, jak strusiowe pióro,
Mieszała mi w oczach z klawjaturą
Z słoniowej kości.
I byłeś, jako owa postać, którą
Z marmurów łona,
Niźli je kuto,
Odejma dłóto
Genjuszu, wiecznego Pigmaljona!
A w tem, coś grał i co zmówił ton i co powie,
Choć inaczej się echa ustroją,
Niż, gdy błogosławiłeś sam ręką swoją
Wszelkiemu akordowi —
A w tem, coś grał, taka była prostota
Doskonałości peryklejskiej[441],
Jakby starożytna która cnota,
W dom modrzewiowy wiejski
Wchodząc, rzekła do siebie:
«Odrodziłam się w niebie,
I stały mi się arfą wrota,
Wstęgą ścieżka...
Hostję przez blade widzę zboże...
Emanuel już mieszka
Na Taborze![442]
I była w tem Polska, od zenitu
Wszechdoskonałości dziejów
Wzięta tęczą zachwytu,
Polska przemienionych kołodziejów,
Taż sama zgoła,
Złotopszczoła...
(Poznałciżebym ją na krańcach bytu!...)
I oto pieśń skończyłeś — i już więcéj
Nie oglądam cię — jedno słyszę:
Coś, jakby spór dziecięcy —
A to jeszcze kłócą się klawisze
O niedośpiewaną chęć,
I trącając się zcicha
Po ośm, po pięć —
Szemrzą: «Począłże grać? Czy nas odpycha?...»
O ty, co jesteś miłości profilem,
Któremu na imię «dopełnienie» —
To, co w sztuce mianują stylem,
Iż przenika pieśń, kształci kamienie —
O ty, co się w dziejach zowiesz «erą»,
Gdzie zaś ani historji zenit jest,
Zwiesz się razem «duchem i literą»
I «consummatum est»[443] —
O ty, doskonałe wypełnienie,
Jakikolwiek jest twój i gdzie... znak,
Czy w Fidjaszu, Dawidzie[444], czy w Szopenie, —
Czy w eschylesowej scenie[445].
Zawsze zemści się na tobie brak.
Piętnem globu tego niedostatek:
Dopełnienie go boli,
On rozpoczynać woli
I woli wyrzucać wciąż przed się zadatek.
Kłos, gdy dojrzał, jak złoty kometa,
Ledwo, że go wiew ruszy,
Deszcz pszenicznych ziarn prószy,
Sama go doskonałość rozmieta.
Oto patrz, Fryderyku! To Warszawa:
Pod rozpłomienioną gwiazdą
Dziwnie jaskrawa...
Patrz, organy u fary, patrz, twoje gniazdo!
Ówdzie patrycjalne domy stare
Jak pospolita rzecz,
Bruki placów głuche i szare
I Zygmuntowy w chmurze miecz.
Patrz!... Z zaułków w zaułki
Kaukaskie się konie rwą,
Jak przed burzą jaskółki
Wyśmigając przed pułki
Po sto — po sto...
Gmach zajął się ogniem, przygasł znów[446].
Zapłonął znowu — — i oto pod ścianą
Widzę czoła ożałobionych wdów
Kolbami pchane — —
I znów widzę, acz dymem oślepian,
Jak przez ganku kolumny
Sprzęt podobny do trumny
Wydźwigają... runął... runął... twój fortepian!
Ten, co Polskę głosił, od zenitu
Wszechdoskonałości dziejów
Wziętą hymnem zachwytu,
Polskę przemienionych kołodziejów,
Ten sam... runął... na bruki z granitu!
I oto, jak zacna myśl człowieka,
Poterany jest gniewami ludzi,
Lub, jak od wieka
Wieków wszystko, co zbudzi!
I oto, jak ciało Orfeja,
Tysiąc pasyj rozdziera go w części[447],
A każda wyje: «Nie ja!...»
«Nie ja!» — zębami chrzęści.
Lecz ty, lecz ja? Uderzmy w sądne pienie,
Nawołując: «Ciesz się, późny wnuku!
Jękły głuche kamienie:
Ideał sięgnął bruku».
CHÓR. Czego durzyć szlachcica?...
Jak umysł, chciwy wiedzy wyższej od polemik,
Przechadzał się przez cichy laurów bujnych szpaler
Słynny pisarz (niejakich orderów kawaler,
Portretowany, ile zwykł być akademik)
I dumał: «Skąd pochodzi, że za dni Augusta,
Gdy retoryka kwitła, tak prozą, jak rymem,
Gdy więc szukano prawdy tak rymem, jak prozą,
Nikt nie widział i nie znał niczego za Rzymem? —
Co Judea głosiła światu złotousta,
Co śpiewał Dawid z chwałą, lub Jeremjasz z zgrozą,
Co Ezechjel, było im nieznane tak bardzo,
Tak bezbrzmiące dla uszów, w swej zatyłych dumie...»
— Jak gdy się czyje zmysły umyślnie zatwardzą,
Lub... jak, kiedy się kochać ludzkości nie umie!
Z wszelakich kajdan — czy te są
Powrozowe, złote, czy stalne —
Przesiąkłemi najbardziej krwią i łzą
Niewidzialne!...
............
«Gromem bądźmy pierw, niźli grzmotem,
Oto tętnią i rżą konie stepowe,
Górą czyny!... A słowa? A myśli?... Potem!
Wróg pokalał już i ojców mowę — »
Energumen[448] tak krzyczał do lirnika
I uderzał w tarcz, aż się wygięła.
Lirnik na to:
«Nie miecz, nie tarcz bronią języka,
Lecz — arcydzieła!»
Nikt nie zna dróg do potomności,
Jedno po samodzielnych bojach;
Wszakże w świątyni jej nie gości
W tych, które wybrał sam, pokojach,
Ni swojemi wstępuje drzwiami,
Lecz które jemu odemknięto —
A co w życiu było skrzydłami,
Nieraz w dziejach jest ledwo piętą!
Rozwrzaskliwe czasów przechwałki,
Co, mniemałbyś, że są trąb graniem,
To padające w urnę gałki,
Gdy cisza jest głosów zbieraniem.
«Cóż nowego?» — «Despotyzm runął!...
Wraz opowiem...
Oto depesza...»
«Jakże pan cieszy się zdrowiem?
Niech pan siędzie! Depesza mówi... Spocząć proszę.
Lecz co słyszę! W przysionku chrzęszczą mekintosze[449],
Ktoś nadchodzi! — To baron! Jakże cenne zdrowie?
Niech siędzie! Cóż nowego nam baron opowie?...
Depesza ta co mówi?... Może pomarańczę?...
Lub może wody z cukrem?» — «Upadły szarańcze
W Grecji... Na Cyprze brzeg się w otchłanie usunął...
W «Cyruliku Sewilskim»[450] występuje Pitta...
— Pomarańcza, jak widzę, z Malty — wyśmienita!»
«Może drugą?
I jakże despotyzm ów runął?
Lecz — właśnie anonsują eksszambelanowę
Z synem przybranym... — Cóż pan mówisz na nepotyzm?[451]
Chłopiec starszy od matki o rok i o głowę...
Właśnie nadchodzą...
Jakże? Runął ów despotyzm?»
„Rzeczywistym bądź! Co ci się wciąż o niebie troi,
Podczas gdy grób prądami nieustannemi
Kości twoich, prochów twych pożąda!»
— Oh! tak! — Wszelako, gdziekolwiek człowiek stoi,
O wielekroć więcej niebios ogląda,
Niżeli ziemi.
Pod sobą samym wykopawszy zdradę,
Coś z życia kończę, kończąc «Mecum vade»[452],
Złożone ze stu perełek, nawlekłych
Logicznie w siebie, jak we łzę łza wciekłych.
Wstrzymuję pióro... niżeli... niżeli
Zniecierpliwiony się wstrzyma czytelnik;
Poszyt zamykam cicho, jak drzwi celi.
Tak flory badacz, dopełniwszy zielnik,
Gdy z poziomego mchu najmniejszym liściem
Szeptał o śmierciach tworów, chce nad wnijściem
Księgi podpisać się; piszę: «Śmiertelnik».
VM[453], złożone ze stu rzeczy drobnych,
Wyszło; kolega nasz (niespracowany
Krytyk) źle wróży z utworów podobnych
Takowej wszakże dalecy odmiany,
W niespracowanem czasopismie naszém.
Zapowiedzianą przyszłością nie straszym.
Literatura kwitnie, mamy dużo
Poetów, lubo są umysły pewne,
Które, zboczywszy, zboczenia też wróżą.
Wiersz kwitnie u nas, kwitną rymy śpiewne
Woni rodzimej, jak zielona fletnia,
I czują u nas zdala wiew trucizny.
Satyra wtedy muzę uszlachetnia,
Skoro się głównie rzuca na obczyzny,
Naleciałości chore z krajów owych,
Gdzie naszych wiosen brak konwalijowych!
Od jadu nawiań tych ogół bronimy
I chrześcijańskie oburzenie mamy
Dla sensu, zdradnie odzianego w rymy.
Kwilisz, poeto? Kwilże nad czasami,
Nad fatalnością, nad zbiegiem wypadków,
Łzę nawet kanąć[454] możesz, jak łzę rosy.
Łzę szafirową na szafir bławatków,
Zefirem chyląc ku ziemi niebiosy —
Płacz! Lecz, jeżeli ból jest gorzki, niemniej
W książce on może brzmieć lżej i przyjemniej,
Rytm powodując dla słuchaczów miły,
Skąd nazwy «wieszczów krzyża», lub «mogiły»,
Co w nawałności lśnią nam zwierzchu cyklad.
Tych niechaj autor używa za przykład!...
Jak na Leandra czekająca Hero[455]
Zapala światłość i nuci jej: «Prowadź!»,
Tak my surowość, lecz i światłość szczerą
Zwykliśmy dla piór obłędnych szafować.
Autor nie wie, że jedną literą
Zatracić można i można zachować.
Poeta jeśli poetą prawdziwie,
Żyć pierwej musi w tym samym żywiole,
Który rozlewa potem w swoim śpiewie.
Nie mają tętna wymarzone bole,
Ni burz opisy przy biurowym stole...
............
PS. Chwalić możemy niejedną końcówkę
Zaciętą kształtnie — druk broszury ditto[456].
Można ją nabyć oprawną lub zszytą
Owdzie i owdzie — jedna za złotówkę.
Ignacy Krasicki.
Dlatego, że już wcale zapomnieli,
Że są śmiertelni, nie żadni anieli,
I że nietylko obuwie, odzienie,
Lub drogi bite kształcą się ustawnie,
Lecz, że się przecież kształci i sumienie,
Jak wszystko (chociaż dziś to brzmi zabawnie) —
Dlatego, że myśl nic u nich nie waży,
Że nad pisarzy wolą arendarzy,
A, będąc dobrzy, znieść prawdy nie mogą,
Iż pierw stradali prawdom wyrażenia
I ów miłości głos Rogu dziecięcy,
Co, kwiatem wabiąc, chłodami ocienia
Szczerym nie będąc, jako ryk bydlęcy.
Lecz w przezroczyste owianym półcienia,
Fałd tajemniczych pełnym i osłonek —
Dlatego, że mu mistyczny pierścionek
Zdjęli, jak doży, co zhańbił tiarę[457]
Lub niebieskiemu morzu złamał wiarę —
Dlatego, że ów pierścień sfrunął w łódkę
Szpiega, który go zastawia za wódkę,
A potem z głupią żoną czyta sennik,
Pewny, że prawdy nikt mu w twarz nie rzecze,
Bo Kochanowskich wspomni i uciecze. —
............
Dlatego mają dziś Warszawski Dziennik —
Dlatego żują klątwę, co nie zamrze,
Aż znowu święta księga się odmodli
Jota po jocie i klamra po klamrze...
Podli, bo niemi, i niemi, bo podli!
Na purytanizm[458], jak na rzecz obrzydłą,
Czemu się gniewam, pytasz. Primo: wcale
Że się nie gniewam na najczystsze mydło,
Którego pianę, to jest wartość, chwalę.
Pozwól mi tylko gęsiem skreślić piórem
(Które pluskało się przez żywot cały),
Że mydło nie jest rzeziebnym marmurem,
Dobre na bańki, nie na ideały!
Zaś ideały są wryte, jak czyny,
Cokolwiek o nich trzyma gmin obecny,
Robiąc swych wielkich mężów z stearyny[459].
(Sposób dość tani, ale bardziej niecny).
Słowem — że w mydło wierzę niezachwianie,
Lecz, gdyby kto chciał, abym przez to samo
Wziął się do pracy: stawić z nim mieszkanie
Bogów, gościnne tryumfalną bramą
Z tak niesłychanie przeczystej materji,
Jak purytanizm, — to zrobiłbym może
Nie kościół, ale utrapienie boże,
Alabastrowe, jak śniegi w Syberji!
I byłbym biały, jak owa dziewica
Biała, w szelestnej sukni atłasowéj,
Mająca perły i jaśmin u lica,
Bez przyganienia od stopy do głowy.
Lecz skąd te perły? Dla niej tajemnica
(Bo jest niewinną — i o tem ni mowy!),
Pókąd się perły nie rozpłaczą gradem,
Pozostawując cierniowy dyjadem.
Ergo: uważam za istne prawidło
(W którego kole się zaklętem kręcę),
Że marmur — marmur, zaś mydło jest mydło,
Że robić z mydła, to umywać ręce.
Lubo, gdy wspomnę praczki polskie, które
Ponad stawami coś klepią, jak chmurę,
Ociężałego wilgocią i mrokiem
Aż poprawują fartucha pod bokiem
I amazonne[460] ręce swoje błocą
(Z czego ktoś piękny zrobiłby obrazek,
Ile że stawy te się słońcem złocą).
Dwakroć oceniam mydła wynalazek!
1865 r.
Duchowny gdzież jest o promiennem czole
I nie porywacz dusz intryg kleszczami,
Lecz, na pokory zasłanym popiele,
Z oczyma, rzeczy przyszłych feniksami[462],
A od kochania cały w swym aniele —
Poufnych nawet srogi słów światłością,
Którego moc jest niemoc, niemoc ością, —
Którego cichość jak olejek wonny,
A głośność jako wóz potworokonny
Z świętego Jana patmosowych nocy[463] —
Którego wzrusza nawet kształt i wzięcie —
Którego prostość jest jako obłocy
Na uciszonem niebie o północy.
A drzwi jak świeżo zastygłe pieczęcie.
A okno ptastwu przystępne głodnemu,
Widzeniom dobrym i słońcu wschodniemu?...
Niewiasta gdzież jest, a nie jedna z onych
Gołębic, które w klatkach sprzedawano
W kościele, kiedy Bóg doń weszedł rano
I po srebrnikach gęsto rozrzuconych
Kazał odchodzić kupcom mocą znaną —
Niewiasta silna całem serca biciem,
Nie męczennica, za pierwsze półżycie
Leciuchne, drugiem, kamiennem półżyciem —
Tak, że, gdy złożysz to dni rozpowicie,
To nie zostanie nic, czasami dziécię
Sierota, albo grób gdzie marmurowy
Przedwcześnie zgasłej małżonki herbowéj —
Albo... w narodzie, co wolności wola.
Wspomnienie głuche cichego anioła,
Wspomnienie święte i niedotykalne —
Choć jabym wolał wspomnienie kobiéty
Milijon razy mocniej idealne,
Choć jabym wolał wspomnienie Judyty!
Szlachetny gdzie jest mąż, narodu sługa,
O którym powieść i krwawa, i długa
Nie zastygnęła w hieroglif[464] pieczęci,
Ale się przędzie stalowem wrzecionem,
Które duch jakiś niewidzialny kręci,
Ale się przędzie nad niejednym tronem,
Jak wiersz, w powietrzu czczem dziwnie kreślony
Baltazarowi[465] w wieńcu — bez korony!...
Szlachetny, który do wolności mówi:
«Przyjdź, a, co boli cię, na piersi wylej,
Bom ja spowiednik twój! Powiem orłowi,
Co tam, jak piorun, trzyma mój przywilej,
Gdyż rzecz szlachetną czynić jestem dłużny,
Przez sto pokoleń ku tobie podróżny!...»
Społeczność gdzie jest, co się nie biczuje
Własnemi grzechy co historji piątek.
Bo zmartwychwstawa codzień, codzień czuje,
Bo nie wydaje na rzeź niewiniątek —
Społeczność, w której starzec nie ciężarem,
Ani młodzieniec trzaskącym pożarem —
Której religją nie umiarkowanie,
Ale religja miarą... O poganie!
Lecz dość.
W narodzie, co o wolność woła,
Lepiej gawędy pisać, kłamiąc sobie,
Że wszystko toczy się, jak kute koła,
Że wszystko pięknie... (W gladjatorów grobie,
Pamiętam, kiedyś znalazłem w Pompei
Śpiącego Fauna z lirą — na kamei...)[466]
Tu, gdzie, im krótszy czas, tem lepiej skrywa
Szybkość swą, ważność i miarę,
A człowiek ledwo rzec może, że bywa
Zdrowych lat kilka lub parę —
Ludzie znikomość tę czy mieli siły
Wziąć za coś więcej, niż plagę,
Choć krzyż sam, waląc się na grobie, zgniły,
Razem traci kształt i wagę?
Jakby się nieme rzeczy też siliły
Nieustannemi jękami
Przedłużać nicość swą i zlepiać pyły
Łzą aż i łza się wyplami.
Więc, gdy na chustki ostatniej już brzegu
Łzy ślad spełznie swym ostatkiem, —
Więc, gdy ostatni z przyjaciół szeregu
Wspomni się już, już, przypadkiem —
Wtedy — o, wtedy myśl, i życia wątek,
I ślad dramatyczny bytu
Twego, w swój wtóry wnikłszy odpoczątek,
Zbudzi się tobą do sytu.
Bo teraz wszędzie jeszcze twoje «nie ja»
Obejmać musisz sumieniem
I nie twój jesteś rozum i nadzieja,
I jesteś twojem zwątpieniem.
Lecz i tu ludzi trzy widziałem sfery,
Trzy obcowania ich strony:
Jedni, co znają cię, jak się litery
Zna, pókiś ku nim zwrócony
I póki twarzą w twarz przestajesz z niemi,
Zaś ani chwilę już potem;
Tak kły pszeniczne ruszają się z ziemi,
Wyzieleniając, za grzmotem...
Drudzy, mniej żądni oblicza i gestu,
Mniej osobistej poręki,
Bo życie całe pamiętni, jak chrzęstu,
Tych, których dotknęli ręki.
I trzeci wreszcie, rzadcy niesłychanie,
Co, choćbyś umarł od wieku,
Weszli w poufne z tobą obcowanie,
Jak siedzący człek przy człeku,
A którzy znikną z Elektrą[467] twej siły,
Lub znajdą się w życia składni,
A których czekać u swojej mogiły
Będziesz? —
Ja nie chcę... Sam zgadnij!
Patrz, patrz! Wybiegła, jak jaskółka, skoro
Nad śliskie woskiem teatru jezioro
I trzyma stopę na powietrzu bladem,
Pewna, że niebios nie poplami śladem,
Schylając kibić, jakby miała zbierać
Rosę lub kwiatom łzy sercem ocierać.
Płynniej i słodziej tylko ciekną lale,
Tylko różańców zlatują opale,
Grawitujące do miłości środka.
Co zwie się Chrystus i każdą z nich spotka!
A jednak tobie, która niżej jeszcze
Wejrzałaś w głębie, nie nucą dziś wieszcze —
Lecz ja, syn Polski, rzucam wieńcem z głowy
Pod twoje stopy ruskiej białogłowy
I łzę posyłam, co prawdziwie świeci,
Bo ani znasz jej, ni cię tu doleci!...
Znalazłem się był raz w wielkim chrześcijan natłoku,
Gdzie jest biuro lasek, płaszczów i marek;
Każdy za swój chwytał się zegarek,
Nie ufając bliźniej ręce i oku.
Jeden tylko mąż zwrócił moją uwagę,
Z przezornością albowiem szczególniejszą
Łączył wdzięk, i względność, i powagę,
W niczem od chrześcijańskiej nie zimniejszą.
«Któż jest?» — pytam — «tyle uprzejmy dla gości
Wśród podejrzewających się bliźnich owych? — »
Był to strażnik figur woskowych
Z pobliskiego muzeum ciekawości.
Patrzyłem, jak przez szyb brylanty
Promień słońca wbłysł i zalotnie
Na rzeźbionem czole Atalanty[469],
Drżąc, rozwachlarzył się stokrotnie.
I Potem przez liście bluszczów w wazie
Kroplił, i piasku źdźbła krysztalił,
I aksamit czerwonych kotar
Po łamiących się fałdach palił,
Nim złocony grzbiet książki otarł...
A była książka klamrą spięta,
A była coś śniąca w promieniu,
Jak gdy powstać chce z trumny święta,
Skoro woła jej Pan po imieniu.
I było to wskróś pełne blasku
Maurytańskiej obfitości,
Lub, jak gotyckie tło w obrazku,
Gotyckiej Boga znajomości!...
Wiedząc, że księga spięta klamrą
Mieści poezje, pomyśliłem:
«Niechże w blasku chwały ich zamrą!
Poco mam wzruszać wieko księgi,
Mieszając spokój autora?
Tam też same blaski i wstęgi,
Co na wierzchu .......
....... a prawd — półtora!»
Dlatego, tobie, o Warszawo,
Niosę dziś księgę mniej złoconą;
Dotknij jej swoją ręką krwawą,
Nie dzieweczko ty, nie, matrono!
Syrena herbem twym zwodnicza,
Lecz ja zmierzyłem oceany,
A pamiętałem cię z oblicza,
Jak ty samotny — zapomniany...
Niech dziwowłose Partenopy[470]
Lub rozkoszne niechaj dzieweczki
Pod swoje pląsające stopy
Zgarniają muszle i kwiateczki.
Niechaj cenią rym, ile chwalny,
Ile błogą wiejący wonią...
By odepchnąć grzmot prawdy walnéj,
Niech w dzwoneczki fiołków dzwonią!
Powab jest inny dla matrony,
Wyprostowanej równem czołem,
Ubranem w gęste kłosów plony,
Dla której bardon[471] w rękę wziąłem:
Ona, jak górne Jeruzalem,
Świadoma hymnu i boleści,
Ani się gorzkim wstręci żalem,
Ni temu wdzięczna, co ją pieści.
Przyjm... i chęciami chęci zamień,
O! ty, młodości mej stolico;
Z bruku twego radbym mieć kamień,
Na którym krew i łza nie świécą!
1866.
«Ojcze mój, twa łódź
Wprost na most płynie —
Maszt uderzy!... Wróć!
Lub wszystko zginie.
Patrz, jaki tam krzyż,
Krzyż niebezpieczny!
Maszt się niesie wzwyż,
Most mu poprzeczny».
«Synku, trwogi zbądź!
To znak zbawienia;
Płyńmy, bądź co bądź!
Patrz, jak się zmienia!
Oto wszerz i wzwyż
Wszystko toż samo».
«Gdzież się podział krzyż?»
«Stał się nam bramą!»
1866
Myśliłem ja, że lira i że styl,
Choć fala je nosi, jak łabędzia,
Nieobliczającego dróg i chwil.
Choć cel mają w sobie, są narzędzia.
Myśliłem, że, gdy lud nie ma bytu,
Że słowu jeżeli brak powietrza,
Dotyka wieszcz kluczem u zenitu,
Skąd aura na świat płynie letsza.
Ja myśliłem, że każda ze strun wie,
W jaką porę wydzwonić co i gdzie
I myśliłem, że przez ich balsamy
Upowinowacone różności
Czynią, iż spóźnionych prawd nie mamy,
Spóźnionych dla miękkiej drażliwości.
Myśliłem, że wieszczów było tyle,
Ile jest blizn dotkliwych, a które
Przez form czary, przez stosowną chwilę,
Opatrują się i leczą wporę.
Oh, ja byłem błędny i sam chory!
Ponętniejsze jest lir przeznaczenie:
Są one dla prawd, czem w oknach story,
Na których wstrzymują się promienie,
Wyświecając płótno malowane
Z malachitowemi krajobrazy,
Ze źródłami ametystowemi,
Pasterkami, owianemi w gazy,
Z ziemią tą, co nie dotknęła ziemi!
One śnią, że szyba, to posadzka!
One nucą: «Stąpaj bez poręczy
W objęcia fantazji, co się wdzięczy...
— — — — — — — Cacka — cacka!!
Gdyby ducha prąd lub czar kuglarstwa
Pendzel obracał w grot, sztukę w czyn zmieniał kolejką,
Berezowski[473] byłby politycznym Matejką,
A Matejko byłby Berezowskim malarstwa!...
Ci gît l’artiste religieux
qui s’était bien crotté
à la recherche de l’atelier
dans un lieu athée...[474]
- 1867
Ona jest piękna w dziewiętnastym roku,
On lat ma dwadzieścia cztery —
O głowę wyższy, stojąc przy jej boku,
Oboje różanej cery... (bis).
Więc — on jej godny, ona jego warta,
On pięć miljonów posiada,
Ona około miljonów półczwarta — —
Żenią się... sukcesja spada!... (bis).
I nagle on ma półszósta miljona,
Ona półczwarta, jak pierwéj!...
Istny mezaljans, lecz już ślubna żona —
Oboje cierpią na nerwy. (bis).
Lekarze co tchu do wód ich posłali,
Gdzie się ona wód napiła —
Napił się i on i, gdy powracali,
Harmonja z nimi wróciła, (bis).
I mieli dzieci — a dzieci ich dzieci
Takie mnóstwo dzieci małych,
Że po dwu wiekach już zbliża się trzeci,
A brak jeszcze ludzi dojrzałych.
Z. Krasiński «Wigilia Bożego Narodzenia».
Któż jest ten Polak, kto, co, zrodzon na obcej ziemi
I z obcą w żyłach krwią, dłońmi ku niebu drżącemi
Za Polską modły śle i imię jej wymawia?...
Kto ten monarcha, kto?... co, w oblężonej stolicy,
Gdy mury miasta drżą, sam i pogodnolicy,
Na polską pomni krew i o nią się zastawia?
To ty, o starcze, ty, jeden bez win i trwóg,
To ty, na globie sam, jako w niebiesiech Bóg,
To ty, trzech koron pan, któremu krew i wiek
I szturm, i bunt, i grot, jakkolwiek piersi ucela,
Nie znaczą nic, są jako tępy ćwiek
W dłoni zmartwychwstałego Zbawiciela.
Patrzcież nareszcie już, o patryjoci z krwi,
Ile szeroką jest ta Rzeczpospolita tam —
I gdzie heroizm, gdzie, ów całopalny, lwi,
Piekielnych nieulękniony bram?
Oh, Europo, każ, niech zamilknie potwarca,
Bo bezinteresowność przerosła ciebie!
Słowa oblężonego starca
Palą się w niebie!
I pożegnałem kraj, i brzegi znane
Odepchnąłem nogą, jak wioślarz z łodzi
Ziemię odpycha i jak odgarnia on pianę
Leniwopłynną i luźną...
Kraj, gdzie każdy czyn za wcześnie wschodzi,
Ale książka każda za późno!
Nogą odepchnąłem ten brzeg, co pokornie
Zgiął się pod moim obcasem —
I skrzypiał mi on, że jest męczeńskim wytwornie
(Ale przeklinał mnie basem).
Oh, wy, którzy śpiewacie krwawo i pożarnie
Kiedyż zrozumiecie sąd?
Żyć wy radzi w dziejach, lecz żaden nie wie,
Że cali urośliście w krwi ulewie,
Czyści i matematyczni, jak błąd!
Ciemna to pieśń jest, wzamian wy bardzo jaśni —
Szkoda tylko, że nigdy nie wiecie,
Czemu umysł — mąż mówi: «Zaśnij!»
«Zaśnij!» mówi po tańcu mdłej kobiecie.
1867 novembris Parisiorum Lutetiae[477].
Wy głosicie Słowian potęgę,
O Rosjanie, już biorący w dłoń
Dziejów ludzkich poważną księgę,
Jak tabuna grzywę... wy... na koń!
Wy śpiewacie, że słowiańską łzą
Wzgardził Lach dla Niemca... ależ wy
Z Petters-Bürgiem holenderskim[478] — co?
Lane z bronzu, nie hirkańskie[479] lwy!
Ile czci wy i ludzkiej sprawy
Uczestniki, nie puszcz tumany,
Tyle naszłe z mgieł Skandynawy,
Tyle nie Ruś wy, wy — Germany!
Duża kolonja holenderska,
Której się oryginalność śni
Zdołu w meszty ubrana z perska,
Niemców — mózg, pot — Słowian, misja — krwi.
Dzień zabłyśnie, gdy ostatni miecz
Pęknie, walcząc z wami zajadle:
W stali jego, jako w zwierciadle,
Zobaczywszy się...
...runiecie wstecz.
Pisałem oktobra 1868 w Paryżu.
Ty możesz śpiewać, na progu oparty,
Gdy mnie zaledwo tyle rymu stało,
Bym czcił, co w jasne niebo uleciało —
Gdy mnie zaledwo tyle stało rymu,
Bym do Nazaret tęsknił lub do Rzymu,
A zatrzymywał się u boku... Marty!...[481]
Ustawnie niosą wody bystre zdroje,
Dzban napełniając lub szczerbiąc mu wargi,
Gdy ja rymuję na skargi i skargi,
Gdy ja raz po raz czysty papier zagnę,
Usta pochylę i zawołam: «Pragnę!»,
Aż wzruszy anioł sadzawkę Syloë[482].
Niepoetyczna to rzecz i powszedna
Jako niewdzięczność albo jak szczerota,
Która wie, że dziś epoka nie złota —
Między Syjonem a górą Kalwarją
Pojrzawszy w niebo, wołać umiem «Marjo!»
I pomnę, że jest w niebiesiech — i jedna.
Co jej powiedzieć?... Ach, co się podoba
Bez rozmawiania sposobu;
Coś z prawd ogólnych: naprzykład, że doba,
To całego obrót globu.
Że świat obiega mil mnóstwo ogromne
Na jedno pulsu zadrżenie —
Bieguny osi skrzypią wiekopomne:
Czas niepokoi przestrzenie —
Że rok, to całej wstrząśnienie przyrody,
Że pory roku nietylko
Są zamarzaniem i tajeniem wody
I że bicie serca... chwilką!
To jej powiedzieć... i przejść do pogody,
Gdzie jest zimniej, gdzie goręcej,
I dodać, jakie są na ten rok mody...
I nic nie powiedzieć więcej.
1868.
Są pokolenia, i miasta, i ludy,
Smętne i stare —
Które podały nam nie żadne cudy,
Lecz garnków parę!
W muzeum dama stawa z parasolką
Przed garnkiem takim;
W Sycylji stąpa (choćby była Polką!),
Nie wiedząc, na kim!
Gdy ludy — których się ani użalisz
W epok otchłani —
Nikną — jak sługa, co podawa talerz
Wielmożnej pani.
dnia 3-o 1869 roku.
(z talerzem).
Ten lwiego coś mający w obliczu mąż prawy,
To nie jest syn dzisiejszej zalotnicy sławy,
Ale ktoś konsularny i piersią, i czołem —
Postawisz go w salonie tak, jak przed kościołem,
I na bruku, jak w gmachu spólczesnych cezarów,
Zawsze tak samo będzie on prosty i cały.
Pierś lewą mu obrzuca... czy powiew sztandarów
Narodu, dopartego na ostatnie wały?
Czy toga? Czy wygnańca podróżny płaszcz? Zwoje
Takie, jakgdyby w siebie objęły to troje!
— Tak! To Zamoyski Andrzej...
A, biust Mickiewicza!
Ilekroć widzę, żal mi całego narodu,
Że nikt nie spotkał u nas rzeźbiarza zamłodu,
Aż słońce się skłoniło do jego oblicza,
Aż poeta, co naród uwieczniał, sam, trafem,
Przekazuje swe rysy późnym fotografem!
Jeden portret ów, w Krymie, na skale oparty,
Między Azją a niebem, sam — ten tylko warty
Poety i wspomnienia[486] — o reszcie nie gadam
Lub mówię: «To jest ładne... to Mickiewicz Adam...»
I przechodzę co rychlej, bardzo będąc smętnym,
Że, gdy młodym był genjusz, głaz nie był namiętnym.
Ówdzie dziecko — i lewa rączka nieskończona,
Jak nieskończone dzieci są, cele i wole:
Chce ono «szybki z okna...»
...Tam — czyjś profi?... Ona!
Z tajemnicą na ustach, pogodą na czole
I uczesaniem włosów, co zdradza epokę.
Inaczej wziąłbyś medal za złomki mityczne
Z Kartaginy lub Cypru...
...O, jakie głębokie
Są w trefieniu warkoczy sprawy historyczne!
Inny medal... Gdyby nie połysk włosów, kto wie,
Co pomyśliłbyś o tej pompejańskiej głowie.
Tak dalece społeczność, choć odepchniesz dłótém,
Wróci zawsze, i wróci koturnem rozzutym,
Panująca czasowi, przestrzeni i ciału.
I tylko jednej rzeczy trwożna: ideału!
Lecz ideał (o Gujski!) nie zstąpi do ludów,
Które doń rąk wyciągnąć nie chcą czy nie mogą.
Patrz, gdzie doszła Florencja ideału drogą,
I czy byłaby doszła bez szkoły swej cudów?...
A dziś nosi słoneczny diadem na głowie,
Który jej zwiastowali Michał Aniołowie.
Bo zaprawdę ci powiem, że narodów losy.
I koleje ludzkości, i świat, i niebiosy,
I słońce, i gwiazd chóry, i rdzeń minerału.
I duch...
...a wszystko bierze żywot z ideału.
Ktokolwiekbądź jagodę winną ssał,
Ten zna jej osobną tajemnicę:
Że należy, ażeby się płyn lał
We formy odpowiedniej szklenicę.
Wino jedno chce mieć heleński kask,
A drugie tulipan kryształowy,
Inne straciłoby wonność i blask,
Gdybyś nie lał jego w dziób orłowy.
A i te jest, którego pierwiastek
Tak wielce balsamiczny i cenny,
Że winnoby lane być w naparstek
Penelopy jakiej, napół sennéj...
Forma tu nieledwie treść zaręcza;
Jednakowoż dość rzadki jest, który,
Skoro wypróżnił kielich, zawdzięcza,
Że nie zmienił mu wina natury.
Dlategoto ja zdrowie piję tych,
Z których rzadki o sobie pamięta...
Czyjekolwiek są perły, nić jest ich:
Toast komitetu i prezydenta! —
1869.
Sieni tej drzwi otworem poza sobą
Zostaw — wzlećmy już dalej!...
Tam, gdzie jest Nikt i jest Osobą:
Podzielni wszyscy, a cali!...
Tam miljon rzęs, choć jedną łzą pokryte,
Kroć serc, łkających: «Gdzie ty?»
Tam stopy dwie, gwoźdźmi przebite,
Uciekające z planety...
............
Tam miljon moich słów — tam — lecą i te.
Futerał na kapelusz z pochwą parasola
Mówiąc o rzeczach, któreby mogły być, gdyby
Była myśl, serce, ludzie, i rozum, i wola.
Radzi milczeć, aż fakta urosną na grzyby.
Nato pochwa mu rzecze: «Nie zaprzeczam wcale
I zrozumieć cię czuję wolę najgorętszą,
Ale chciej się wywnętrzyć, proszę, futerale!»
A futerał jej na to: «Jakże się wywnętrzę?
Raczej ty, pochwo, wynurz z serca, co masz w sobie».
Ale pochwa mu na to: «A jakżeż to zrobię?»
Rzekłszy to, on i ona zacisnęli zęby.
Skądże Matejce model na otwarte gęby?[488]
O nieco miłosiernej nieindyferencji[489],
Proszę i szlę egzemplarz mojej konferencji[490],
Dając wiedzieć, że tejże jest pareset jeszcze
W Luksemburskiej księgarni, gdzie przędą ją wieszcze[491].
Zaś honorem uręczę, że, choć dnie się mienią,
W ojczyźnie jest pareset figur, co mnie cenią,
Choćby przeto, że w równej liczbie nieraz klaszczą.
Matematycznie zatem, jak wyżej się rzekło,
Chciej dopomóc, żeby to poszło prędzej w piekło,
I nie nazbyt księgarskim pleśniło się kątem:
Owym prędzej, gdzie Kokcyt szumi z Acherontem[492]
A ciężkie mroki myśli nad białodrzewami
Wiszą i obszernemi kołują skrzydłami.
Tam — w szlafroku, przypadkiem, obywatel zacny
Czytuje, jeśli styl jest okrągły i łacny;
Tam i literat, mniej od czytelnika szczerszy,
Onaśladuje ciebie, zbluźni i owierszy...
A zecer po dwa błędy zrobi w każdem słowie,
Harpje[493] westchną i głodni nadlecą orłowie...
Słowem, że, gdybyś mroki nawiedził Kimrysów[494]
Nie zaniechaj messeńskiej mojej i jej rysów
I uderz byka w piersi, i krew wytocz czarną,
I zaklnij!... Mówię tobie, że duchy się zgarną...
Mówię, że nawet Matki twej serce na licu
Przez gałęzie topoli wybłyśnie w księżycu:
Ale ty jej miecz podasz, choć serce się kraje[495].
I wspomnisz... że, jak Kolumb, postawiłem jaje!
1869—1870, Paryż.
Na co zasłużył ten świat? Mniejsza o to!
My nie jesteśmy sądne cherubiny.
Słońce zaćmiło się i nad Golgotą,
A biły serca i biły godziny.
Gdzież nie dowlekli się rude Wandale?
A co zostaje z nich u Kartaginy?
Nie, jeszcze Francja nie zginęła — wcale!
Nie, jeszcze Francja nie zginęła!
Cień jej chorągwi, poprutej kulami,
Na bladych czołach uczuli tyrani
I ocierać go szukali rękami...
Dopiero wielki miecz oburącz wzięła,
Młotami wieków urobiony dla niej...
Nie — i nie! Jeszcze Francja nie zginęła!
25 sierpnia 1870.
Kiedy błądziłem w piekle, o którem nie śpiewam
Dlatego, że mi klątwy pierw się w usta kleją,
Jak muchy brzydkie, które ze skwarów szaleją —
I nie śpiewam dlatego, że, nim pocznę, ziewam;
Kiedy, błądząc, przeszedłem kolumnadę nudów,
Długą i prostą, tudzież kaprysów przedsienia
I niedogasłych w piasku cmentarz wielkoludów,
Ruszających się sennie pod brukiem z kamienia —
Gdy pomierzyłem kroki memi przedpokoje
Nerwów głupich, co ciągle przymierzają stroje,
A nie są nigdy na czas ubrane weselny —
Gdy przestąpiłem nędzy próg, kłamstwa podwoje
I mijałem już zbrodni labirynt bezczelny,
Pooklejany zewsząd wyrokami prawa —
Znalazłem się na miejscu, gdzie pod stopą lawa
Stygła, i szedłem dalej w powietrzu i porze
I świetle, które były rzetelnie bezboże!...
Na podobieństwo łanów zwęglonych wulkanem,
Lub morza, co zatęchło postępem wstrzymanym,
Morza fal, które stając poglądały wzajem,
Zadziwione niezwykłym głębi obyczajem,
Jak sfinksy — zaś nad niemi pelikanów nieco —
Z otwartemi gardłami, co schły od pragnienia,
I gwiazd parę czerwonych,które w otchłań lecą
Gasnąc...
...Tam szedłem (spomnieć trudno bez wytchnienia!...)
Szedłem tam, kędy, wątpiąc, gdy roślinka drobna,
Blada i do niewprawnie wyszytej podobna,
Szepnęła mi: «...Jest źródło...», a dalej w parowie
Poczułem coś, jak wilgoć.
Z tejże samej strony
Śmiech mię doleciał gorzki i szmer przytłumiony,
I obaczyłem męża z rękoma na głowie,
Jak kiedy kto przenosi całą swoją siłę
W stopy własne...
Deptał on modrą źródła żyłę,
Jakoby wstęgę, która mu sandał oplotła,
Lub szargała się w prochu, gdzie ją stopa wgniotła.
Śmiech człowieka był wściekły, wymowa odrębna,
Coś, jak tętno za trumną noszonego bębna,
Którem wybrzmiewał sarkazm, chrypnąc z nienawiści:
«Patrzcie, jak duch stworzenia obuwie mi czyści!...»
Męża jeżeli posąg wywiodłeś z kamienia
Tak, jak on jest, niech wiekom późniejszym zostanie —
Lecz kobieta — zarazem kobietą spojrzenia,
Sobą i ową, jak ty poglądałeś na nię.
Nieustannem zjawiskiem, ona i nie ona,
Jako palm okolica, stała na pustyni,
Ale w nieistniejące lądy obwiniona,
Które obłysk słoneczny i wzrok ludzi czyni.
Żeby prawd nie przed sobą zawsze szukał człowiek,
Jak gdy się obojętnie cudze dzieło czyta,
Na to są te złudzenia — rzęsy ducha, powiek,
Na to sztuką, poezja... i sama kobiéta!
I marmur twój, który mnie będzie świadczył co wiek[497],
Że nie była to prawda — nawet dziś — zakryta.
Paryż, 1871.
Mimo armaty twoje, i mordy, i panik,
Królu, tyś nie jest żaden Cezar, ni Germanik,
Ani Karol (choć bliższy z brandenburskim domem).
Tyś pan pruski z dowcipnym sobie ekonomem,
Podskrobawszy w archiwach, zatarłszy w kronice,
Szukający, jak, komu oszwabić granice.
Nie! Choć się u pożarów grzejesz błyskawicy,
Nie jesteś serio w swojej mosiężnej szlafmycy.
Jesteś tylko nieznośny bardzo i praktyczny,
Zewsząd krwią powalany... jednak nie tragiczny!
Królu! Jeżeliś taki podbojów amator,
Ucz się, jak szturmem miasto brał Kamil dyktator[498],
Patrz, co historja dłótem szerokiem wyrzyna
W Tytusa arku[499], albo w arku Konstantyna,
I przyznaj, że, trofeów zmieniwszy porządek
Wchadzasz szturmem... lecz zwykle przez słaby żołądek[500],
A na zenicie twojej chwały ideałów
Jest obmierzłe wspomnienie i brak wiktuałów!
PS: Tędy zaś wchodząc, choćby i z samym Bismarkiem,
Pytanie — czy się wraca tryumfalnym arkiem?...
Dar twój przyjąłem i czapki użyłem
Z jagnięcia Krymu.
Czy naleciała Argonautów pyłem,
Że stać mi rymu?
Czy w świecie, który klnie i bałwochwali,
Tchnęła mnie wzmianka,
Że aby jeden wieniec się ocali,
— Biały... z baranka.
Nie wiem.
1 lutego 1871 w Paryżu.
Czoło mówcy nie znało kropelki chrztu wcale,
Kiedy patriae pater[502], konsul purpurowy,
Cicero, rękę wzniósłszy nad zamęt ludowy,
Głosił:
«...że przyjdzie człowiek, w boleści i chwale,
Sprawiedliwy — i przez to w koronie cierniowéj.
A ręce obie mówcy, gdy niewiele potem,
Blade, przybito gwoźdźmi na deskach trybuny,
My znamy, w czyje grały i psalmy, i struny,
Lubo milczało niebo błyskaniem i grzmotem.
Tak, to jest Rzym, o pani — nic więcej nie wspomnę!...
Tylkobym rad, by piasku garść na globie była,
Gdzieby się zdumiewały imperja ogromne,
Że tak niewiele ziemi, a tak wielka siła!...
Tylko radbym, Europy oglądając kartę,
Znać stopy Zbawiciela, swobodniej oparte —
A choćby to okupić przyszło świata łzami,
Rzekłbym: «On pierw umywał nasze, gdy był z nami».
1871.
My tak już przed się patrzymy, wygnani,
Jak na te okna średniowiecznych murów,
Gdzie krata wstaje żelazna z marmurów
I samo słońce wzywa kwiatki z za niéj.
Woła je rosa, jak z przyłbic komturów[503]
Powychylane rano do litanji,
Gdy ty, laguną płynąc lub przez Arno,
Myślisz, że one ci w oczy się garną.
A kiedy wiosło cię od fal odpiera,
Piana ci w czoło piwa i idzie daléj,
Ty mówisz sobie, że to łzę ociera
Wiatr, co obejma glob i Boga chwali.
I ty masz słuszność, bo Bóg nie umiera.
Nawet lew wdzięczny, chodzący po Rzymie
Za Androklesem[505], co grzywę mu głaszcze,
Gdyby gdzie zoczył swe czoło i imię,
Dłótem zmienione na fontanny paszczę,
Wlepioną w łaźni cesarskiej do ściany,
Dzień i noc wodę parskającą w dzbany —
Nawet lew owy, i choćby w czas spieki
Wolałby odejść na puszczę — kaleki.
Nie, to nie pomnik — to jest malowana
Opery w letnich łazienkach ozdoba,
Ten późny posąg przedwczesnego Jana! —
To nie majestat jego, ni osoba,
Ni pamięć ludu i świata uznanie,
Ani narodu gest, co swych sił użył:
To jest wielkiego męża urąganie,
Które, gdybym tam był, ja sambym zburzył;
Lecz, że w kolebce skręcono mi ramię,
Więc, czego nie tknę ręką, duchem złamię.
Paryż, 1872.
Śród dzbanów ziemi zielonym atomem
Były te kwiaty zamłodu,
Dziś każdy z liści większy od ogrodu,
Mieszkaniec głową wyższy ponad domem,
Ziemia się kończy u spodu.
Gdzież poszły one i żyją?... Pytanie,
Które jeżeli wznosić trzeba,
To niźli zorza się odbije w dzbanie,
Nim rozchorągwią się obłoki nieba,
Nim słońce wstanie.
Jako gdy trąba porwie warstwę lata
I rzuci w północ gestem osobliwym,
I jakby nie był tylko sprawiedliwym
Twórca przyrody, lecz i ojcem świata,
I sprawy czynił wyjątkowej treści,
A meteory grały mu chóralnie,
Śnieg rozpłakiwał się i czuł boleści
Ludzi okutych, co w nim brodzą walnie.
Jako — (pobrzmiewam Kochanowskich lutnią) —
Sierotka męża wielkiego, lubo ją
Upogardliwią, lubo uwierutnią,
Skazuje w przyszłość drobną rączką swoją
I własnej zda się rokować piastunce —
A ludzie, czując, co jest nadczłowiecze,
Szepcą, iż anioł przez niemowlę rzecze...
— — Tak... w owej «Tunce»!...
Tam, gdzie ani już dojrzeć uprawnych zagonów,
Ty chcesz, bym ja krytyki pielęgnował niwę.
Co radzisz, zważ, i w chwilę jakże nieszczęśliwę!
To nie czas Periklesów — nie — to Faraonów!
Posłuchaj stylu krytyk i przyznaj mnie, czyli
Gazet korespondenci, te tłumu wyrocznie,
Z historji się rzemiosła swego pouczyli?
Wieńce ich czy są wawrzyn? Ich ciosy, czy włocznie?
Nie! Recenzent w natchnieniu częściej przypomina
Podstarościego z zacnych czasów pańszczyźnianych,
Gdy wesół jest i słowem samem upomina,
Lub trzonem bata zlekka krzepi zadyszanych.
Jego żarty, głębokość uwag, prac ocena
Są też same i tylko odmieniona scena[506].
Inny — posłuchaj nieco — na wystawę wchodzi
Sądzić i głosić. Słuszniej mniemałbyś zaiste,
Że to stadninę zwiedzić zjechał pan dobrodziéj
I że dobiera sobie konia, nie artystę.
Tam, owdzie klepnął dłonią, przywarł oko lewe,
Coś przebąknął, odsuwa się na kroków parę,
Widać chwali, bo pejcz swój zatknął za cholewę...
O, wy marmury jędrne, gliny, płótna stare,
Blade freski i bronzy milczące, azali[507]
Który papież lub książę, zrodzony w purpurze,
Traktował was w ten sposób, gdy byliście mali,
Przez sta lat rosnąc zwolna w arcydzieła duże?
Oh, nie!... Nie sam to genjusz arcydzieła tworzy,
Nie sam talent, ni sama znajomość i praca,
Lecz i uczczenie w dziełach dziwnej ręki bożéj,
Co kwiat wywodzi z prochów lub w prochy powraca.
Poeta, malarz, sztycharz, rewolucjonista[508],
Salwator Rosa!...[509] Gdyby nie jego epoka,
Byłby to ten sam pisarz i ten sam artysta,
Lecz o ile odmienny dla serca i oka!
Niema dzieła, nie było może ani myśli,
Zrodzonej i nazwanej bez świadków, zaś ile
Udziału ich?... To krytyk właśnie niech okréśli.
Flamand byłby anioły malował, nie garnki,
Żeby w ogółu oczach czerwone mięsiwo,
Tytuniów dym i dobrze podpiłe jarmarki
Z udatnej linji gwałtem nie robiły krzywą —
Żeby, patrząc na portret, nie macano w licach,
Lecz zgadywano — ogni żeby chciano ducha,
Nie ogni drogich upięć i błysku w pętlicach,
Wytworności rękawic lub wagi łańcucha!...
Sam Rafael, gdyby nie mądre kardynały,
Przeszłość klasyczna w tchnieniu rzymskiem i takt włoski,
Ucieleśniałby grubiej swoje ideały:
Mniej byłby bosko-ludzki, więcej ludzko-boski.
Lecz krytyk dziś oceny na prawach nie stawia,
Sam jest prawem, oceną, przyganą lub chwałą,
Głosi tylko, co jego nudzi lub ubawia,
Co mu się podobało, co nie podobało....
............
Zdania, które bywają ważności niezmiernéj
W ustach młodej osoby, z balu wracającéj,
Gdy swe klejnoty zdejmą i uplot misterny
Włosów odmienia w sposób zwykły — i, niechcący,
Wstążki, kwiaty i szpilki zrzuca ze stolika,
Podejmą tylko wachlarz swoją ręką małą
I czyta w nim, jak w gładkich kartkach pamiętnika:
«Co jej się podobało, co nie podobało».
Śród Europy, nie dla obyczaju
Chrzczonej, co począć w rozebranym kraju?
Co robić, pyta ten, tamten i owy,
Rozłamanego narodu trzy głowy.
Pojrzeć ku górze, pod ołtarz narodów,
Gdzie z całej armji został strażnik schodów,
Z korony blaski odleciały święte,
Berła nie widać, chorągwie zwinięte
I usunięta kraina z pod stopy.
A czy się wdarł kto na ducha okopy?
A czy i gwałcić kto śmiał nieostrożnie,
Gdy cierpią czujni i milczą wielmożnie?
Jeżeli przeto ta ojczyzna twoja
Jest historyczna (a nie jest, jak Troja)
Niech jak Rzym będzie i mszy dziejów słucha,
Tak, jak on, perląc różaniec łańcucha,
Milcząc, jak milczą, trwając, jak tam trwają,
Pokąd się harfy nie ponastrajają...
Lub, jeśli, wzory przenosząc realne,
Ojczyzna jest to bagno lakustralne[510], —
A ludów prawem są koście mamuta,
To niech ją depczą — i zgnije zepsuta!
Powiedz im, że duch odbrzmiał myśli wiecznéj,
Nerwy że poszły palcami na klawisz,
Uginający się i niebezpieczny
Most nad przepaścią...
Oni, że ich bawisz,
Szepną, i chrząkną, i krzesly swojemi
Stwierdzą, że siedli, i że są na ziemi,
I że istnieją na planecie, który
Niesie ich rączo, a pono do góry!...
Więc ty im rzeknij, że żywot i słońce
Zatrzymał człowiek na włosie pendzlowym.
Jako na rzęsach ducha, że w bezkońce
Otchłani wziera spojrzeniem takowém.
Oni, to słysząc, utrą nos, by jasno
Stwierdzić, że czujni są i wraz nie zasną.
A przeto krzyknij już, że w Betlejemie
Bóg się narodził... i że więc co roku
Cieszą się ludzie — zaś niebici w ciemię
Jadają sporo na sianie o zmroku
Pod rozżarzonej konstelacji znakiem:
Jadają ryby, miód i kluski z makiem!
1875.
Jak omnibusa koń niemy i biały,
Któremu grzywa się w księżycu wełni,
Myślilbyś, że jest o wszystko niedbały,
Niczego nie rad ni cośkolwiek pełni —
Że iskry mu się w bruku podobały,
Rwane podkową, lecz sam stoi luźno...
Tak sługa państwa — jeżeli nie zgoła,
To po obiedzie, to na dziś zapóźno,
Przyjść zdoła!
Nie wiem, czyli coś lepiej wypowie ma lira,
Nad czułość Nadobnawy, nad serce Lumira!
Treści, które zarówno w Słowieńszczyźnie słyną
Czy to o wiośnie wcześniej, czy to z oziminą.
— Właśnie lato: już gaje kwitną jak ogrody,
Lumir i Nadobnawa śpieszą na jagody —
Pora spóźnia się, alić oto jeszcze widzę:
Nadobnawa i Lumir[512][513] idą zbierać rydze.
Wreszcie szron ma niebawem rosę ująć w szyby:
Lumir i Nadobnawa chodzą zbierać grzyby.
Czynów tyle! Tak wiele radości! — Lecz właśnie,
Gdy wracają weseli, bywa: piorun trzaśnie
I często się wydarza, że radość na twarzy,
Gdy tymczasem opodal przypadek się zdarzy...
Tak było, skoro, miłą ciesząc się zabawą,
Wracał wieczorem Lumir z lubą Nadobnawą:
On, któremu przysięgła, a której zaśpiewał,
Że będzie odtąd zawsze ją w lesie widywał;
I utopił w jej modrych oczach swe źrenice,
Twierdząc, że są strumienie, wierzby i księżyce —
I jednak wracał z gaju społem z Nadobnawa:
Atoli ona nie wie: wlewo, albo wprawo?
Hałas bowiem przemożny szerzy się dokoła,
Jako gdy dęby wielkie padają na sioła,
Albo gdy z gór na wioski załamane lody
Suną się i kościoły łamią i ogrody —
Blade, zimne, niezłomne, co chwila, to krzepsze:
«Zobaczemy (mówiące), kto też kogo przeprze!»
Nadobnawa ten słysząc odgłos: «O Lumirze»
Woła — «cóż widzę? Ludzie uderzają szczérze,
A świat zda się być grozą straszliwą pijany,
Lumirze, widzę, jako kruszą nam bałwany!»
Nato on, który w pierwszym policzą ją względzie,
Rzeknie: «Kruszą bałwany? Cóż więc z tobą będzie!?»
............
I porwawszy ją, uniósł...
...A był gród za rzeką,
Mocno zaczarowany szczególną opieką.
Tam pod sporym ją Lumir uchował sekretem
Z wiernymi swymi, z dobrym kucharzem, stangretem,
Z czterema lokajami i z tem, co do życia
Potrzebnem jest, z pannami, wprawnemi do szycia
Wolantów[514] tudzież falban... i nikt się nic dziwi,
Że odtąd żyli ona i Lumir szczęśliwi,
Czule patrzac na wszelka porę, jak się zdarza
(Wedle rozmaitości zmiennej kalendarza),
Tak dalece, że do dziś, wszedłszy w te parowy.
Głoszą ludzie: «Oto jest skala Lumirowéj».
1875.
Cała plastyki tajemnica
Tylko w tem jednem jest,
Że duch — jak błyskawica,
A chce go ująć gest.
Zachwyca się i rozchwyca
I swoje rączki dwie
Do wciąż nieobjętego
W szeroki przestwór rwie.
Ta tylko, która niańczy,
I ten, co dłóto imał,
Ta tylko, która tańczy,
I ten, co ramię trzymał,
Ci tylko — i ziemi łono,
Oddychające po deszcz,
Poruszają ducha zasłoną
W rytm i w dreszcz!
Skoro sztuki dziwne misterja[516]
Pojmujesz tak, mistrzu rzeźbiarzu,
Niech już ś. p. Walerja
(Moja żona) ma na cmentarzu
Twego dłóta monument —
Niech już będzie z kamienia
Anioł, w akcie modlenia
Patrzący na postument,
Gdzie herby dwa po stronach
W floresach i koronach,
Tak, by każdy widz czuły
Wzdychał z serca czeluści,
Mówiąc (według formuły):
«Niechaj im Bóg odpuści!»
Na filozofję moralność się gniewa,
Gdy na moralność filozofja niemniej,
Swarliwa, ognie i dymy wyziewa,
Skąd naraz bywa i jaśniej, i ciemniej.
«Słysz — filozofja woła — jam jest, która
Bez moralności praktyk się obchodzę!»
«Jak ja bez ciebie» — odkrzyknie jej wtóra.
«Milczcie! — zawoła ktoś. — Kijem was zgodzę!
Albowiem wczora mnie się syn narodził,
Gdyby więc swar wasz potrwać miał tak długo,
Jak długo syn mój do szkołyby chodził,
To minąłby się i z jedną, i z drugą».
Tu obywatel, pełen poświęcenia,
Doda, że «postęp wiedzy jest przed wszystkiem
I że niema co szczędzić pokolenia» —
(Lub, w braku zasad, wyprawić je z świstkiem).
Ona umarła!... Sąż smutniejsze zgony?
I jak pogrzebać tę śliczną osobę?
Umarła ona na ciężką chorobę,
Która się zowie: „Pieniądz i bruljony».
Pamiętasz dobrze ona straszną dobę,
Gdy przed jej łożem stałem zamyślony,
Łzę mając wielką w oku, co szukało,
Czy to, co gaśnie, jest duch albo ciało.
Ona zaś (mówię: Poezja), swe ramię
Blade ku oknu niosąc, znak mi dała,
Bym światło przyćmił, bo uśmiechy kłamie,
Jakby jej w oczy wiosna urągała.
Nie wiem, czy ranę dostrzegłem, czy znamię,
Pod lewej piersi cieniem, gdy zadrżała.
O, byłem smętny, jak odtąd nie bywam,
Gdy mam już cmentarz i na nim kwiat zrywam.
Umarła ona, Poezja, ta wielka
Niepojednanych dwóch sfer pośrednica,
Ocean chuci i rosy kropelka,
Ta monarchini i ta wyrobnica,
Zarazem wielce wyłączna i wszelka,
Ta błyskawica i ta gołębica...
Gdy ci, co grzebać mają za rzemiosło,
Idą już piaskiem zasypywać wzniosłą!
Odtąd w przestronnym milczenia kościele
Po brukowaniu się przechodząc płaskiem,
Nie jej ja depcę grób, lecz po tych dziele
Stąpam, co cmentarz wyrównali piaskiem.
Aż się zamyślą myśli niszczyciele,
I grom zawołam, by uderzał z trzaskiem,
Wiedząc, iż ogień dla bez ognia ludzi,
Choćby w krzemieniach spał, w niebie się zbudzi.
On skarży się na ciemność mej mowy —
Czyż choć świecę raz zapalił sam?
Sługa mu ją wnosił pokojowy.
(Wielość przyczyn tak ukryto nam!)
Nić objąwszy iskrą, zrazu płonie,
Zalewa wosk, który górą wstawa,
Gwiazda jaśni powoli tonie,
Modra światłość jej i bladawa.
Już, już myślisz, że zgaśnie, że zdołu
Ciecz rozgrzewa, wszystko pochłonie...
Wiary trzeba, nie dość iskry i popiołu!
Dałeś wiarę — patrz, patrz, jak płonie!
Podobnież są i pieśni me. O człowieku,
Który im chwili skąpisz marnéj,
Nim, rozgrzawszy zimnotę wieku,
Płomień błyśnie ofiarny!
1877.
Nie zna nikt bytu ostatniej godziny,
Lecz co obiegnie kiedyś smętne łoże?
Nawoływania od jakiej krainy?
Błogosławieństwa lub pogróżki boże?...
Monarchów wielu odpomną swe czyny,
Purpurę miecąc nogą, jak rogoże;
Gdy ręce będą wyciągali drżące,
By wrócić fakta — niepowracające!...
Atoli ówdzie, w cichym Watykanie
Żaden lud z piersią nie stanie rozdartą,
Władałeś, — grożąc — a wiesz co wygnanie?
Co praw odjęcie? Lud żaden nie stanie
W więzach bez wspomnień, iż łzę mu otarto.
Im w Europie większe zamieszanie,
Któż, odkąd dzieje poczynają istnieć,
Rad się, jak Pius[518], ubezosobistnieć?
Nie, jak assurskie bogi i półbogi,
Pijaństwo, siebie mające za władzę.
Wrażali ludom pod żebra ostrogi —
Lecz znikły nawpół, a cały w powadze,
W mówieniu razem i silny i błogi,
Głoszący prawdę oględnie a nadze —
Mąż doskonały, który wciąż róść będzie,
Iż był tam, gdzie jest, i ten sam, co wszędzie.
Bywa, że doba większa jest od pracy,
Lub treść od słusznych względów arystarchy[519].
Więc nie Augustom śpiewa to Horacy,
Śpiewając jednak dla Rzymu monarchy.
Ludy wygnane, smętni i żebracy
Jako w potopu dzień ptactwo do archy[520],
Lecą, pytając o starca, pytają
O siebie samych, i o świat — i łkają.
Paryż, 1877 grudnia.
Nie dopisuję — a z przyczyny której?
Nawet i o tem słowa krótkie ślę ci,
Kreśląc je piórem, nie wzlatując pióry.
Przywdział je za mnie czas i górą leci,
Gdy ja tu pełzam, słaby i ponury,
Przysłowiem ciesząc się pustynnych dzieci[521].
Które głęboką treść, jak Sfinks, opiewa,
Że: «Tylko wrogom pełno się nalewa».
Bismillah! Marhaba, marhaba![522]
Weź głupiej szlachty figur trzy — przepiłuj,
Będzie sześć — dodaj żydów z ekonomem,
Zamieszaj piórem, albo batem wyłój,
I dolej wody, aż stanie się tomem —
Zagrzej to, albo, gdy masz czas, umiłuj!...
Nareszcie pannę, zrumienioną sromem,
Jak rzodkiew, zanurz — dla intrygi krótszéj
Dodaj wór rubli, zamieszaj i utrzyj!
Maleńkich dwoje dzieci pod ubogiej chaty progami
Zabawiało się wzajem ziarnkami rozbitej szyby,
Szyby, której rozłom stanowił epokę we wsi,
Gdzie rzadki chadza szklarz, a grad pamiętnym bywa,
Potratowane zostawując łany i gałęzie drzew...
Mędrzec patrzył na dzieci i radość ich z tęcz, rzucanych szkłem,
I oto narodziła się soczewka, a myśl zawróciła teleskopem
W słońc miljardy i w światów szlak przez drogę mleczną.
— Tak, ze świętego Kaźmierza murów pozastołecznej krasy,
Pytam cię — nie «czy weneckie znasz zapusty»[524],
Lecz czy przełożonej zakonu sióstr święto imienne
Znasz, o rodaku, pośród mnogich hucznego Paryża ciekawości?
Michelet[525] stary, którego młodzieńcze, czarne oczy
Przy, jak śnieg, białej grzywie włosa stoją mi jeszcze w pamięci,
Mówił mi był, że «Sztuki przyszłość polega na tem,
By wyrazić dobroć» ...piękność bowiem i świętość
Częstotliwiej zachwycał niejeden dostojny mistrz.
«Wallenroda» autor w Rzymie (pomnę to, jak dziś),
Gdy o sztuce raz ze mną mówił (mistrz, w teorjach skąpy,
Przenoszący nad one twórstwo nieśmiertelnego genjuszu),
Rzekł: «Nie patrzy dziś sztukmistrz, albo wejrzenia k’temu nie ma,
By uważył postać i lica córki zakonnej,
Gdy, przyjąwszy sakrament, od ołtarza stopni odchodzi;
Źródliska są tam!...» «Dziadów» autor, pomnę, jak to mówił ze mną
«Co piszę?» mnie pytałeś; oto list ten piszę do ciebie —
Zaś nie powiedz, iż drobną szlę ci dań — tylko poezję,
Tę, która bez złota ubogą jest, lecz złoto bez niej,
Powiadam ci, zaprawdę jest nędzą nędz...
Zniknie i przepełznie obfitość rozmaita.
Skarby i siły przewieją, ogóły całe zadrżą,
Z rzeczy świata tego zostaną tylko dwie,
Dwie tylko: poezja i dobroć... i więcej nic
Umiejętność nawet bez dwóch onych zbiednieje w papier.
Tak niebłahą są dwójcą te siostry dwie!...
Ty myśliłbyś, że z Paryża teraz do ciebie piszę,
Tą przepłynionego Sekwaną, która co noc
Samobójstwo lub zbrodnię falami swemi
W płachty chłodne otula przy drżącym blasku gazu...
Patrz! Oto tam i owdzie mało okaźne mury.
Wnijdź! Ma się pod wieczór, mniemałbyś może.
Iż na Malcie w zakonu gdzieś rycerskiego ostatki
Zatułałeś się... Tu, tam, uchylone ci drzwi okażą
Rdzawą na murze szablę albo groźny i smętny profil.
O mało nie stuletni ówdzie mąż w konfederatce, jak cień
Niedołamanej chorągwi przy narodowym pogrzebie,
Przeszedł mimo i zagasł w długim, jak nicość, korytarzu.
Czujesz dzieje, jak idą, niby stary na wieży zegar,
Nie pytający się o miasto, któremu z chmur bije godziny.
Wiek tu który? Który rok? Niedola która?
Tacyt[526] stary mógłby z mężami tymi rozmawiać,
Nauczając się, jak nauczać niefortunnych — rzeczy morału.
Patrz! Oto i gdzieniegdzie, tam i sam,
Ożałobione blisko od dwóch tysięcy lat
Kochanki Tego, który był umarł na Golgocie,
Przechadzają, dla Jego wspomnień dobrze czyniąc.
Nagłowia ich białe w powietrzu drżą za krokiem,
Prowadzonym oblubieństwem obowiązku.
Dziś, że święto imienne głównej w zakonie matrony,
Kilkadziesiąt panienek w tyleż zakwita uśmiechów.
Ruch niezwykły dostrzegasz — kury nawet i kogut
Oglądają się w słońcu, skąpo błyszczącem na murze —
Nieleniwo pies kroczy, z ciężkiego spuszczon łańcucha —
Świat coś czuje — opodal jest wielkie miasto, Paryż,
Za bogactwy goniące we dwa miljony śmiertelnych.
Tu dialog, a rzekłbyś, że z czasu Tyrso da Molina[527].
Już poczyna się wieczór, panna przebrana z wąsami,
Kreślonemi widocznie nie męską ręką — ta znowu,
Jak żyd, z brodą, niezgrabność kłamie umiejętnym krokiem.
Aniołowie w intrygę dramy bez ogródek wchodzą,
Jak u siebie cheruby — i widać, że im wygodnie
Ze skrzydłami z papieru, które chowają się potem
Na rok przyszły w komodę... jakkolwiek panienki rosną
I ze skrzydeł, mniemałbym, wyrasta osoba słuszna.
Krakowiaki z dziewkami, wielkości tej, co dwa razy
Ten papieru arkusz, taniec poczynają hoży,
Czapkami się kłoniąc i gest mając ojczysty
Nieznajomej im ziemi... (tak, pomnę, że się bawiłem
Z wolą matki, przedzgonną obok złożonej chorobą...)
Alić finał nadchodzi: morał i próżniące się szybko kosze,
Z których wylatują pomarańcze, a te rozchwycone są rękami,
Które, objąć nie mogąc całej owocu okrągłości,
Powiększają onegoż wielkość, wytworność i cenę.
Szczęście, widzisz mój drogi, jest — i ojczyzna — i ludzkość
(Z pomarańcz bierz dowód... azali newtonowe[528] jabłko
Prawd nie pouczyło znamienitych?...) — jest i potęga istna sztuki,
Żywej wtedy, gdy bliskie umie idealnem znamienować.
Pobłażliwym to niechaj czyni cię i dla heksametru:
Exsul eram, requiesque mihi, non fama!!...[529]
1879. Vale.
O ty, jakkolwiek sława laurem darzy,
Nie pozostaniesz ze swego wyzuty,
Bo jesteś pierwszym z ojczystych pisarzy,
Który ma buty[531].
Co lat pięćdziesiąt buty honorowe
Skoro otrzymasz jako jubileat,
Powiedz mi, jako używasz takowe,
Czyli je wznosisz do niebios, do plejad?
Czy jako wieniec kładziesz je na głowę?
———————————
————— to i kłopot zaraz,
Bo but, gdy nie but, to ambaras!
Ukleiłem sobie z papieru nos
Monumentalny i krzywy
I wszystkim mówię wniebogłos:
«Oto mój organ żywy!»
Jedną tylko czuję trwogę
Śród tak kwitnącego stanu,
Że organem kichnąć nie mogę,
Ani sobie utrzeć organu.
Tymczasem Turek i Tatar,
Choć mają krótkie nosy,
Kiedy ich złapie katar,
Kichają wniebogłosy.
Niech nie uwodzi ubóstwem powabu
Pióro ze skrzydeł sępa Senegalu.
Zwą go pustelnik i mędrzec («Marabu»),
Ważyć się lubi w obłokach z opalu,
Spieczoną gardząc ziemią, woła «Abu!»
(«Ojcze!») — i pióro zwykł tracić bez żalu,
Bo z wysokości je tych wielkich rzuca,
Gdzie już nie wzdycha się!...
Tam, niebo — — płuca!
Dusza moja wielbi swojego Pana,
I duch mój raduje się w Zbawicielu,
Iż, pojmawszy na niskość, jest wybrana
I uchwali ją głos ludów wielu,
Będzie sławna błogo i uczczona
W mnogie plemiona!
Sprawę wielką dał mi, bo wszechmoże
I jest święty, którego zmiłowanie
Trwa i obejma nieustannie
Ufających w pokorze.
Ramię gdy wzniósł w mocy, pysznych łamie
Przez własne serc ich urojenia,
Króle z stolic wyrzuca i stawi w bramie,
Zaś poziome wzywa do znaczenia,
Biedne syci przez dary pełne i różne,
Bogacze odprawia próżne.
Izraela do dawnej przyjmą opieki,
Jak rzekł do Abrama i dziatwy jego
Dla całego rodu człowieczego,
Po wszystkie wieki.
1880.
Zgasły lilje i róże omdlewające,
Odejma im wiatr liście jedwabne:
Dziś nie szuka nikt piękna... żaden poeta —
Żaden sztukmistrz — amator — żadna kobieta —
— Dziś szuka się tego, co jest powabne,
I tego, co jest uderzające!...
Powab i grzmot, dwie siły,
Skądkolwiekbądźby były,
To dwa wdzięki Uranji[536], dwa jej ramiona.
Czy obejmą?... uścisną?... i czy tobie
Łzę obetrą?... Przypomnisz w grobie.
— — — — (pieśń nieskończona).
1880.
Ani jej widzieć wieczorem, ni zrana,
Bo rozebrana...