Przejdź do zawartości

Dwadzieścia lat życia/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Zbigniew Uniłowski
Tytuł Dwadzieścia lat życia
Wydawca Wydawnictwo J. Przeworskiego
Data wyd. 1937
Druk F. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom pierwszy
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

II

Tego roku Kamil nie poszedł już do szkoły. Wercmanowi wiodło się teraz lepiej; pracował jako doradca prawny wzbogaconego rzeźnika. — Powinien się uczyć w domu, wyrobi to w nim samodzielność — powiedział. I Kamil w dalszym ciągu sterczał w oknie, zmywał naczynia i rozwiązywał zadanie arytmetyczne: „Robotnik pracuje pięćdziesiąt cztery godziny tygodniowo.“ Nastała wiosna. Na ulicach pryskało błoto spod kół pojazdów. Ojczyzna była wolna i obywatele o radosnych twarzach oczekiwali uroczyście świąt Wielkanocnych. Matka z żałosną rezygnacją nie opuszczała łóżka; była chora na płuca. Jadła mało, chudła i kasłała. Wercman obiecał, że na lato wyśle ją i Kamila do babki Weroniki. Zdaje się, że będzie miał na to pieniądze. Tymczasem Kamil musi się uczyć, żeby nie pójść w ślady swego występnego „ojczaszka“. Koło południa przychodziła matka Hieronimka i gotowała obiad. Wercman ją najął do tego.
Kobieta miała usposobienie nieprzyzwoicie wesołe. Mówiła do Kamila: „Ruszże się prędzej, dupku żołędny“; albo: „Czegoś tak długo siedział w wychodku, czyś połknął linę? Myślisz, że jak matka jest niemrawa, to już dla ciebie nie ma żadnej dyspozycji?“ Miała twarz wielką, pyzatą i czerwoną. Chorowała na elefantiazis. Twierdziła, że jest bolszewiczką, a jej mąż męczennikiem, ponieważ dla mizernego zarobku dźwiga toboły burżuazyjne. To wszystko się kiedyś odwróci, a burżuje dyndać będą na szubienicach. Hieronimka zbiła kiedyś haczykiem od pieca za to, że poszedł w tajemnicy do spowiedzi i komunii. Chłopak lubił się uczyć, a wiedział, że wyrzuciliby ze szkoły, gdyby się od tego uchylił. O religii wyrażała się poufale i lekceważąco, dodawała przy tym wiele nieprzyzwoitych słów.
W domu było teraz wesoło. Kobieta śpiewała albo opowiadała nastrojowe historyjki o cmentarzu, wichurze i nieboszczyku, który umarł tylko do połowy i nosił na plecach trumnę: „W dzień nie żył a w nocy szwendał się między grobami i jęczał, że jest żołnierz nieznany. Sama mu nosiłam zupę w menażce.“ Czasem wpadał na górę Hieronimek i wtedy opuszczały Kamila smutne myśli. Grali w malowanki i Kamil doznawał emocji hazardu. W kuchni było ciepło i ciekawie. Drzwi od pokoju, w którym leżała matka, były zamknięte, ponieważ nie znosiła zapachów z kuchni. Przez okna wpadało wilgotne, kwietniowe powietrze. Podwórko było teraz żywe, gwarne. W dzikim winie tłoczyły się wróble, rozbrzmiewały uderzenia trzepaczek, dzieci grały w klasy lub kukso. Hieronimek mógł każdej chwili zejść do nich, ale Kamila chroniła nieubłagana wola Wercmana od „rozłobuzowania“ się. Spragniony towarzystwa, Kamil pozwalał się tyranizować Heronimkowi, byle by tylko go nie opuszczał. Trudno było marzyć ciągle lub wspominać. Czyjeś spojrzenie, głos są równie potrzebne jak samotność. Kamil śmiał się teraz często, jego oczy błyszczały.
Dni robiły się coraz bardziej słoneczne, drzewa obrastały zielenią. Co drugi dzień chodził Kamil po kefir dla matki, do Sigaliny, na Królewską. Klaudię Sigalinę wyobrażał sobie jako olbrzymią, białą kobietę, z długimi, czarnymi włosami. Musiała to być groźna postać. Pewnie ukryta gdzieś w górach preparowała swój tajemniczy napój. Co to są grzybki kefirowe? Kamil wchodził do sklepu z lękiem, wnętrze wydawało mu się niesamowite. Zamieniał próżną butelkę na pełną, rzucał okiem na wystawę z glinianymi krówkami i wybiegał z lękiem. Szedł do ogrodu Saskiego.
Tutaj miał swoje wspomnienia, które go zawstydzały. Jeszcze dawniej, kiedy miał lat pięć czy sześć, matka zabierała go na spacery. Ogród Saski był królestwem dzieci, bon i bezrobotnych. Kamil wtedy był małym zbójcą, półdzikim brutalem. Zapraszał najgrzeczniej dziewczynkę do zabawy w konie, z ukłonem pytał się o pozwolenie jej opiekunki. Aniołek w bereciku z pomponem na złotej główce pozwalał się zaprzęgać w lejce z dzwoneczkami i biegli beztrosko gdzieś na peryferie ogrodu, w zarośla. I wtedy Kamil, awanturnik, który nienawidził takich dziewczynek o różowych twarzyczkach, z oczkami jak niezabudki, prowokował kłótnię, po czym szarpał jasne włoski, drapał twarzyczkę tak długo, dopóki na krzyk nieszczęśliwej nie nadbiegał ktoś z obroną.
Działy się straszne awantury, opiekunka poszkodowanej obrzucała wyzwiskami matkę, Kamila oczekiwały w domu cięgi, ale to nic: był zgrzany, podniecony i rozczochrany. Nienawidził tych ufnych, niewinnych istotek. Wercman nazywał to potwornym, zastraszającym w tak młodym wieku sadyzmem, ale Kamil nie rozumiał znaczenia tego słowa, a parę uderzeń dyscypliną z rąk matki było fraszką. Raz jednak, kiedy obrzucił pewną dziewczynkę błotem i przy tym podarł jej białą sukieneczkę, miarka się przebrała i Kamil otrzymał kilkadziesiąt dyscyplin na gołą skórę z rąk Wercmana. Tak, było to pamiętne lanie. Wybuchła awantura, matka nie pozwalała bić Kamila. To sobie przecież wyraźnie zastrzegła, już na początku. Jak można tak bić dziecko, przecież ma krwawe pręgi. „Wyrośnie na zboczeńca“, powiedział Wercman. Od tej pory, Kamilowi nie wolno było odejść od matki na dwa kroki.
Siedział więc na ławce, posępny, łakomie patrząc na bawiące się dziewczynki. To wspomnienie przejmowało Kamila wstydem; jak mógł być takim ordynusem? — A przy tym jakże był nieokrzesany: czyż to nie on całował posążki w tymże ogrodzie, myśląc, że są to postacie świętych? Był wtedy pośmiewiskiem przechodniów, i wszystko przez mętną informację babki Weroniki, że należy całować krucyfiks. Zachowywał się gorzej od Zbyszka. Jeśli mu matka nie chciała kupić balonika, stawał jak wryty i płakał, wył w niebo. Skoro otrzymał balonik, puszczał go zaraz i wodził za nim wzrokiem, dopóki nie zniknął w przestworzach. Zaraz żądał drugiego.
Kamil znał potęgę płaczu, tak jak wyczuwał brak woli u matki. Fe, jakże nieznośny był wtedy. Ale kilka lat wysiadywania w oknie i obserwowania obcego, odrębnego życia matki i Wercmana, uczyniły Kamila myślicielem; ponurym, skrytym chłopcem, w którym wszelkie porywy dziecięce skarłowaciały, zwiędły. I teraz, kiedy szedł przez znane aleje, czuł się jak młody zakonnik na przechadzce. Chłopcy grali w piłkę nożną albo walczyli ze sobą: dwa wrogie obozy z dwóch gimnazjów. Jeszcze kilka miesięcy temu żołnierze niemieccy obejmowali wpół panny służące, ale teraz mundurów było niewiele, tylko emeryci i niańki wygrzewali się w wiosennym słońcu. Ogród Saski. To było dawne, inne życie.
Po takich spacerach Kamil dostawał rugi w rodzaju: myślałam, że cię co przejechało... Znów zaczynało się monotonne odrabianie lekcyj i smutne rozmyślania w wieczorne zmierzchy. Jedyną pociechą był Hieronimek, łakome, proletariackie dziecko, pozbawiające Kamila najpiękniejszych okazów barwnych obrazków. Moda na grę w małe, kolorowe wycinanki, przedstawiające różę, chłopczyka lub dziewczynkę, dochodziła do szczytu swej świetności. Niektórzy chłopcy byli wprost krezusami w swym małym społeczeństwie. Otaczał ich powszechny szacunek, drżeli przed plajtą, prowadzili ożywiony handel zamienny. Odbywały się wielkie gry. Uderzeniem ręki o kant jakiejś płaszczyzny, wyrzucano obrazek, jeśli nakrył stawkę przeciwnika, wygrywał. Hieronimek był mistrzem, wymieniał swój kolorowy towar na chleb, kotlet czy ołówek. Kamil był zadłużony po uszy, był bankrutem. Na rynku nie notowano go już wcale.
Święta Wielkanocne przeszły jak dni powszednie, bez dawnej świetności. Matce było obojętne co jadła, Wercman nie uznawał świąt. Matka Hieronimka upiekła kawałek mięsa, przygotowała jakiejś kapusty i poszła sobie. Wercman przyniósł dwie strucle i trochę orzechów. Sobotni wieczór przesiedział Kamil u łóżka matki, żując chleb z marmeladą. Opowiadała mu o tym jak była małą dziewczynką, recytowała „Powrót taty“ i wiersz ten przejmował Kamila grozą. Biedny tata, bory pełne dzikich zwierząt, błoto pewnie na drogach, szaruga, a on wraca i niczego się nie spodziewa. Kamil widzi jak zbójcy, słuchając modlitwy dziatek, porozumiewają się między sobą, szarpią brody, ci poważni, groźni mężczyźni, boją się modlitwy. Widać babka Weronika miała rację. „A ot, rodzynki w koszyku“, „ciotunia, domowi“, Boże! jakież to wszystko jest tajemnicze.
Koniec nie podobał się Kamilowi: cóż to za zbójcy, którzy puszczają wolno bogatego kupca, powinni mu zabrać towary. A racja, herszt miał synka, który był taki maleńki. To wszystko jedno, jego towarzysze nie mieli synków i pewnie chciało im się jeść albo pić wódkę, zwłaszcza to ostatnie, o czym powiadomił Kamila Wercman, wyrażając się o ojcu i wuju Janku. W ciemności głos matki dziwnie trzeszczał: „pod słup na wzgórek“. Potem matka śpiewała jeszcze: „już miesiąc zaszedł, psy się pośpiły“. Z sąsiednich mieszkań dochodziły przytłumione głosy wieczerzających chrześcijan. Kamil nie czuł się teraz chrześcijaninem, i słuchając żałosnego śpiewu matki, rozmyślał rzewnie nad tym, dlaczego mu nie jest tak, jak innym chłopcom.
Wprawdzie matka Hieronimka powiedziała, wychodząc w południe: Przyjdź byczku do nas wieczorem, to dostaniesz kiełbasy z pisankami, i to nie dlatego, że Go przymknęli w ciemnym grobie, ale dlatego, że kiełbasa i różne frykasy, to dobra rzecz, zwłaszcza, jeżeli człowiek przez cały rok wypościł się porządnie, przyjdź picusiu, i tak nie urządzacie kolacji“. Ale Wercman zabronił: „Co, do tragarzów, do posługaczki będziesz szedł na kolację? — Nie, posiedź w domu, ucz się“. I Kamil siedział w domu, nie uczył się, ale cierpiał. Oparł czoło o kolana i płakał sobie cichutko.
Wiosna przeobraziła się nagle w lato. Przy końcu maja trafiały się upalne dni. Miasto wyglądało radośnie, kręcili się w nim ludzie upojeni wolnością. Nie odczuwał jej Kamil. Wieczorami wsłuchiwał się w przytłumiony szum ulicy, i jak więzione zwierzątko, siedział nieruchomo w oknie, wpatrzony w mrok. W pokoju matki cykał budzik, matka kasłała albo poprawiała się w łóżku, czasem zabulgotało w zlewie: to były jedyne odgłosy mieszkania. Na podwórku szczeknął pies albo zadudniły kroki na asfalcie. Czasem Hieronimek zawołał z dołu na Kamila i wtedy Kamil wychylał głowę przez lufcik żeby powiedzieć: „Zjeżdżaj precz, nie wydzieraj się po nocy, matka moja jest przecież chora.“ I Hieronimek odbiegał beztrosko, przeskakując z nogi na nogę; z radosnym pohukiwaniem. O tej porze Hieronimek nie mógł już odwiedzić Kamila; ósma wieczór, za późno. Kiedyś, właśnie w taki wieczór, matka zapytała go, czy ją kocha. Odpowiedział: „Acha“, i zainteresował się bardzo frędzlami serwety. Rzeczywiście, czy ją kochał? Nie, nie może tego powiedzieć. Nigdy nie zastanawiał się nad tym, ale teraz, kiedy zadała mu to pytanie, nie powiedział „Tak“, ale zdawkowe: „Acha“.
Ciotka Zosia siedziała już ze cztery godziny. Przyszła zaraz po obiedzie, około trzeciej. Wercman siedział w kącie i majstrował koło budzika. Kamil zrzucił budzik na podłogę, i zegar teraz milczał martwo. Spod niebieskiego klosza lampy, padało na pokój gęste światło. Ciotka Zosia siedziała na łóżku, u nóg matki, a Kamil stał pod piecem, z opuszczoną głową. Co chwila zerkał w stronę Wercmana. Twarz matki była kanciasta i nieruchoma, niemal groźna. Rozmowa ciągle się urywała, Wercman wtrącał od czasu do czasu jakieś słowo. Matka powiedziała piszczącym szeptem:
— Dziś w nocy śniło mi się bicie, pewnie ktoś przyjedzie.
— Tak, u mnie też zawsze to się sprawdza. Jak bicie, to ktoś się przybije, — powiedziała ciotka Zosia.
— Ciekaw jestem, co jutro zepsuje — westchnął Wercman.
Ciotka Zosia mrugnęła okiem w stronę Kamila, uśmiechnęła się.
— Lucyna jest teraz na wsi, u Leona, pomaga matce w gospodarstwie — zaczęła. — Anka, czy pamiętasz jak wysługiwałyśmy się zawsze Lutką? Ty, Stacha i ja leżałyśmy na kanapie, a ona szorowała podłogę, docinałyśmy jej przy tym. Teraz Lutka jest szczęśliwa, siedzi sobie na wsi, ma spokój, nie tak jak my. Chociaż, trudno jej zazdrościć staropanieństwa...
— Jeśli teraz ma dobrze, to należało się jej. W domu zawsze była ostatnia, my paradowałyśmy wystrojone, a ona tyrała jak ostatnia sługa. Jest zdrowa, pracowita, pobożna... Lutka jest szczęśliwa. — Matka uniosła głowę. — Kamil, otwórzno, ktoś stuka.
Kamil pobiegł, otworzył i buchnęło wódką. Chudy mężczyzna nachylił się nad nim i począł szeptać: — Powiedz, że to nie do was, będę czekał przed bramą... wyjdź za kilka minut, powiem ci coś bardzo ważnego... wyjdź... koniecznie wyjdź, rozu...
— Ale wujku, o tej porze mnie nie puszczą, niech wujek wejdzie do nas, jest ciocia Zosia, mamusia...
— Z kim tam prowadzisz szepty? — Wercman utkwił wzrok w majaczącego w ciemnościach mężczyznę. Kto to? A, pan, panie Kazimierzu. Co to za jakieś konszachty?... prosimy, nie widzieliśmy się ładnych parę lat. Niechże pan wejdzie.
— Ja... właściwie to ja wstąpiłem tylko, bo... do chłopca, do Kamila mam interes ściśle poufny, no, ale jak tak prosicie, to wejdę... ale nie wiem jak to będzie, bo... Anka to mnie nie lubi, już tak od najmłodszych lat...
To był podpity wuj Kazio, najzamożniejszy członek całej rodziny, a zatem najmniej udzielający się. Wuj Kazio nosił binokle, siąkał nosem i od dwudziestu lat chorował na żołądek. Pracował w magistracie jako inżynier drogowy. Podczas gadaniny przy drzwiach, matka usiadła na łóżku, wytężyła słuch, jej oczy były wystraszone. Czego on chce, myślała. To dziwne, po co on przyszedł?
Wuj Kazio przywitał się i usiadł w palcie na brzeżku krzesła. Kiwał głową, patrzył na podłogę i mówił:
— Dobrze nie żyjemy... to fakt, ale... bo wy obie wprowadziłyście do rodziny elementy niezdrowe społecznie... ale ja przyszedłem, bo paczka dla Kamila, z Rosji paczka od tego huncfota Andrzeja pewnie... To niech Kamil jedzie do mnie na Pragę, to odbierze... podpisze i odbierze co tam jest... ubranko czy łakocie jakie... no, ubieraj się, Kamil... załóż paletko.
Matka nerwowo poderwała się na łóżku.
— Kłamiesz, łżesz jak pies! Andrzej przyjechał, słyszysz Zocha, śniło mi się bicie. Andrzej go tu przysłał, chcą dziecko zwabić paczką, Kamil chodź do mnie w tej chwili, mowy nie ma żebyś wyszedł z domu. Już zwąchali się, już... dwa pijaki, Kamil, stań tu obok mnie. Oj, Boże, przyjechał, przyjechał... co to teraz będzie.
Zapanowało milczące wzburzenie: oczy wszystkim biegały, matka szlochała, z przerażeniem patrząc na wuja Kazia. Kamilowi dech w piersiach zaparło, poznał po minie wuja Kazia, że matka miała rację. Przyjechał ojciec... ojojoj, może tu przyjdzie, kochany. Niechętnie stanął przy łóżku. Ciotka Zosia ze zdumienia złożyła ręce jak do modlitwy. Wuj Kazio utkwił zły i przytomniejszy już wzrok w matce i zasyczał ochryple:
— No to co, jak przyjechał? To co, to... ugryzie go? Nogę mu z tyłka wyrwie? Ty głupia histeryczko, chłopak tu pewnie biede klepie przy was, to jak mu rodzony ojciec chce pomóc... Do szkoły nie chodzi, mówiła mi Staśka, że marnuje się tu przy was jak mały pies na łańcuchu. Jakie on ma życie? Z tym tutaj przystojnym bęcwałem i tobą, która go pewnie zatruwasz jadem swojej histerii. Jakie on ma wychowanie, pytam się? Jaki przykład z waszego wstrętnego związku? A tutaj przyjechał człowiek z pieniędzmi, ojciec, który pragnie aby jego dziecko zostało czynnym, zdrowym moralnie członkiem społeczeństwa, aby zrehabilitowało jego dawne grzechy. Chce go umieścić w pierwszorzędnym zakładzie naukowym zagranicą, zdala od was, dwie purchawki. Słyszycie. Kamil pójdzie ze mną, bo jak nie, to będzie kiepsko, bo... Andrzej tu przyjdzie i zrobi z wami porządek, znacie go chyba?
— Wierzcie mi, że ten ojciec, który w porę zawrócił z drogi występku, pragnie teraz szczęścia swego dziecka, pragnie aby odkupiło jego winy. Anka, zastanów się.
Do słów: „znacie go chyba?“ wuj Kazio krzyczał i grzmiał jak ksiądz z ambony, ale ostatnie słowa wypowiedział powoli i z naciskiem. Wercman podkreślał swoje tchórzostwo pewną miną i nonszalanckim paleniem papierosa. Ciotka Zosia była rozpromieniona. — A czy niemożliwe, żeby Andrzej teraz połączył się z Anną? — zapytała znienacka.
Wercmanowi radośnie błysnęło w oczach. Matka nagle przestała płakać.
— To jest bardzo prawdopodobne — wykrzyknął wuj Kazio. — Andrzej ma teraz lepiej w głowie, ustatkował się, dorobił w Rosji majątku i ustatkował.
— Wynoście się, przestańcie mnie męczyć, — załkała znów matka. — Kamil nie ruszy się na krok z domu. Czego się znęcacie nade mną, jestem taka chora. Dajcie mi święty spokój.
Wuj Kazio wstał, nasadził kapelusz i powiedział z papierosem w ustach:
— Chciałem jak najlepiej, teraz Andrzej się tym zajmie, a z nim będzie trudna sprawa. Doświdańja, a ty Zocha powiedz swemu bandycie, żeby mi nie dzwonił do biura o żadne pożyczki... mogę mu dać na stryczek.
Spojrzał na Wercmana jak na przedmiot, zatoczył się lekko i wyszedł. Zaraz wstała ciotka Zosia, powoli wkładała palto, po czym też wyszła. W roztargnieniu zapomniała ucałować Kamila. Wercman ożywił się nagle. Począł chodzić z rękami w kieszeniach spodni.
— A to ładny gips, przyjechał ten łotrzyk i będzie mi teraz życie zatruwał. Ta kanalia, hochsztapler, ma czelność upominać się o dziecko, na które tyle lat ciężko pracowałem, na głowie stawałem aby nie cierpiało głodu. Teraz rości sobie prawa i co najważniejsze, zdaje się, że je ma. Myślę, wiesz Anka, co myślę? — Że jeśli okaże się, że ten drab ma pieniądze i może zająć się Kamilem, to mu go oddamy, ale musi nam dać pewną sumę, na twoją kurację, pojmujesz? To jedyny sposób, żebyś podreperowała swoje biedne, nadwątlone siły. Tak, to niezła myśl. Wyjedziemy sobie gdzieś w góry, odpoczniesz. Myślę, że większa część twojej choroby, to nerwy. A Kamil? — Kamil jest już tak duży i rozumny, że nowoczesne wychowanie w jakimś porządnym zakładzie dla chłopców może z niego uczynić bardzo wartościową jednostkę. Wydaje mi się, że ma skłonności do ścisłego rozumowania, na co wskazuje jego małomówność. — Podszedł do Kamila i pogłaskał go po głowie. — Zdaje się, że zgadzasz się ze mną, mój drogi chłopcze?
Kamil milczał. Ale tak, zgadzał się. Po raz pierwszy, ostatnie słowa obudziły w nim sympatię dla Wercmana. Niech sobie robią, co chcą, on chce być z ojcem.
Matka stężała z przerażenia. Patrzyła tępo na Wercmana. Wreszcie wykrztusiła:
— Co, co ty mówisz? Że pieniądze, że niby Kamil ma.. Ach, ty łobuzie, ty podlecu. To teraz, zamiast mi pomóc, tak stawiasz sprawę? Ty nędzna kreaturo, żebyś zmarniał jak pies. O Jezu, Jezu, jakież ja mam podłe życie, ciągle tylko do czynienia z samymi łotrami. Ach, Boże, żebym już raz skonała wreszcie.
Znów ten upór, płacz, jęki. Czy mają może za co posyłać go do szkoły? A jeśli mają, to czy chcą? Musi bazgrać jakieś bzdury, sam, nie ma mu kto pokazać jak się co pisze, tylko ciągłe wymysły Wercmana. Dlaczego go nie oddadzą ojcu, który mu wszystko kupi, będzie dla niego dobry, wesoły. Ach, już chyba jemu, Kamilowi jest najgorzej na świecie.
Wercman machnął ręką i powiedział niepewnie: — E, nie zrozumiałaś mnie. Wyjdę się trochę przejść, bo nie mogę słuchać twego mazgajstwa.
Wyszedł. Matka płakała, patrząc bezmyślnym wzrokiem na Kamila. W tej ciszy, w świetle lampy naftowej, wytworzyła się dla Kamila nad wyraz nieprzyjemna atmosfera. Matka przecież czuła, że syn pragnął być z ojcem.
Kamil bał się wuja Kazia, wstydził go się przede wszystkim. Wspomnienie pewnego wieczoru dręczyło go zawsze ilekroć zetknął się z wujem Kaziem. Dawniej, może rok temu, odwiedzał często wuja Kazia razem z matką. Przepisywała jakieś urzędowe papiery i wuj Kazio dawał jej za to trochę pieniędzy lub kartki żywnościowe. Wuj Kazio miał żonę Marię, istne czupiradło o złośliwym usposobieniu, i troje dzieci: dwóch chłopców i dziewczynkę. Lola była wyrafinowana, miała sześć lat; kiedy byli sami, pozwalała się Kamilowi gładzić ręką po udach. Błyszczały jej wtedy oczy i zasapywała się. Dzieci nazywały to zabawą w „doktora“. I kiedyś Kamil, dziwnie podniecony, uczynił Loli coś takiego, że krzyknęła, zerwała się i płacząc z bólu, biegała po pokoju. Kamil stał nieruchomy z przerażenia; lada chwila mógł ktoś nadejść. Co jej takiego uczynił? Dlaczego nie odpowiadała co jej jest. Usłyszał kroki na schodach, Lola płakała jeszcze głośniej. Ogarnął go strach i wstyd. „Nie płacz, bądź cicho, podaruję ci kolejkę, albo konia na biegunach, doprawię mu ogon, dam ci, tylko nie płacz“ — bełkotał. „Będę płakała, ojoj, jak boli... mamusia nie da ci podarować mi kolejkę, poczekaj, powiem, właśnie, że powiem“. Ale w tej chwili wszedł wuj Kazio i Lola momentalnie przestała płakać.
Kamil odetchnął i zaraz wyszedł, blady ze strachu. Na drugi dzień wuj Kazio przyszedł z wielką awanturą. Lola jest okaleczona, leży w łóżku. Słyszane to rzeczy, taki mały zbrodniarz, chuligan. Co to będzie za lat kilka? — Potem wuj Kazio długo szeptał z matką, po jego wyjściu Kamil otrzymał kilka lekkich uderzeń dyscypliną, bijąc go, matka zalewała się łzami. Od tej pory nie widział Loli, a wuja Kazia dopiero dzisiaj. Trochę straszno byłoby mu pójść teraz na Pragę, ale poszedłby ze względu na ojca, przemógłby wstyd.
I co teraz będzie, czy ojcu zechce się walczyć o niego? To prawda, był tak stanowczy. Ta jego stanowczość objawiła się już dawniej, Kamil to pamiętał. Kiedyś mieli wyjechać we troje za miasto, podmiejską kolejką, w niedzielę. I matka tak długo ubierała się, sterczała przed lustrem. Karbowała swą perukę. Ojciec ciągle nawoływał, aby się śpieszyła. Wreszcie wstał, włożył palto, kapelusz i paląc papierosa, chodził koło matki. W pewnej chwili spojrzał na zegarek, pociągnął Kamila za rękę i powiedział: „Nie możemy długo czekać, jedziemy sami“. I matka została, kiedy wrócili, leżała w łóżku, chora ze złości. Ojciec miał charakter, zawsze postawił na swoim i pewnie teraz też tak będzie, tylko kiedy? Kamil byłby rad już, zaraz.
Kamil był teraz silnie strzeżony, jak ważny przywódca polityczny. Opiekowano się nim, dogadzano nawet, ale nie mógł wyjść nawet do sieni. Po kefir chodził Hieronimek, który nie mógł jednak zastąpić Kamila w ustępie, więc Kamil załatwiał się w domu. Było to bezlitosne, chłopiec popadał w melancholię. Sprawy tak się ułożyły, że Wercman był niejako stronnikiem Kamila. Tak, onby chętnie go wypuścił na całą noc nawet, niech idzie na zbity łeb. Matka nie rozmawiała z Wercmanem, ważniejsze kwestie domowe załatwiali pisemnie. Pocztą był Kamil: „Proszę mi zostawić pieniądze na obiad i kefir“, to od matki. „Obiad sam załatwię, pieniądze na kefir dam Hieronimkowi“ — odpisywał Wercman. Spał teraz w kuchni, a jego kanapę w pokoju zajął Kamil. Anna brzydziła się Wercmanem, z grymasem odwracała twarz na jego widok. Wercman stał się łagodniejszy, raz nawet próbował wyjaśnić Annie, że ta historia z pieniędzmi od Andrzeja, to żart. Zapomniał widać, że po owym wieczorze z wujem Kaziem, przez kilka dni dręczył ją, aby zgodziła się oddać Kamila.
Któregoś dnia, powiedział wesoło: „Pojedziecie sobie na wieś, do babki, tam będzie taniej. Mam dostać pieniądze, i jak tylko dostanę, zaraz wyjedziecie, stanie się to za kilka dni. Będzie to dla ciebie znakiem, moja Anno, że nie chcę mieć nic wspólnego z Andrzejem“. Matka uśmiechnęła się. Wieczorem Kamil przeniósł się na swoje łóżko do kuchni. Matka nabrała energii, biedziła się już jak spakować rzeczy. O, na wsi, na pewno szybko dojdzie do zdrowia. Wstawała nawet, kilka godzin dziennie spędzała na nogach.
Kamil zjadł już obiad i odrobił lekcje. Przed chwilą wyszła właśnie matka Hieronimka, w kuchni gasł ogień, pachniało pomyjami i smażoną cebulą. Kamil otworzył okno na oścież i usiadł w nim. Podwórko dyszało ciepłem, stróż polewał asfalt z ręcznej polewaczki, świergotały wróble i prawie we wszystkich mieszkaniach otworzone były okna. Za bramą, za drugim podwórkiem huczało miasto. Przebiegł jakiś chłopiec, klaszcząc bosymi stopami. Matka spała, Wercman leżał i czytał gazetę. Czerwcowe popołudnie w mieście.
Kamil wychylił się przez okno i palcami gładził włosy. Dawniej były dłuższe, przycięte przy uszach z grzywką. Ale ojciec zabrał kiedyś niespodzianie Kamila do fryzjera i kazał go ostrzyc. „Nie jest dziewczynką, po co z niego robić jakieś pacholę, od teraz będzie się strzygł do gołej skóry, na zero“. Stało się to przyczyną jeszcze jednej kłótni między matką a ojcem. „Mój synek słodki, wygląda teraz jak ordynarne chłopczysko„“: — I Kamil rzeczywiście zmienił się na niekorzyść, a ciotka Stasia powiedziała, że wygląda teraz jak „ryfa“.
Chciał tego jednak ojciec, Kamilowi to wystarczało. Matka miała pecha do takich niespodzianek, później Wercman ogolił sobie nagle wąsy i było o to piekło przez kilka dni. Dawne to jednak czasy, kiedy matce zdawało się, że kocha Wercmana. Jakiś tęgi, elegancki pan zagadnął stróża, który zaraz wycelował palcem w Kamila. Pan uniósł twarz, na której błyszczały binokle w złotej oprawie. Oo, Kamil wychylił się tak, że powinien wypaść prosto w ramiona tego pana. Zaparło mu oddech, wybałuszył oczy i patrzył. Pan uśmiechnął się i kiwnął palcem. Ale Kamil zdrętwiał; tam na dole... przecież to ojciec, tatuś, kiwa, Boże! Wercman zaszeleścił gazetą... co robić. Tęgi pan położył palec na wargach, wręczył coś stróżowi, potem pokazał Kamilowi ruch, jakby pisał, przesłał mu całusa, poszedł, obejrzał się, jeszcze raz przesłał całusa i znikł w bramie. Kamil powrócił do poprzedniej pozycji.
Uczuwał oszołomienie. Dlaczego nie zbiegł na dół? Przecież mógł po cichutku się wymknąć. I odszedł, kto wie czy wróci, czy się nie pogniewał. Nękany różnymi przypuszczeniami, wypatrywał Kamil przez okno do późnego wieczora. Ale, nie, przechodzili tędy sami obcy ludzie.
Zaraz rano Hieronimek wręczył Kamilowi wymiętą karteczkę. „Dał mi to jakiś pan“. Kamil przeczytał: „Drogi synu, jak tylko będziesz mógł, przyjedź zaraz na Pragę, do wujka Kazia. Kartkę zaraz zniszcz, nie mów nikomu, pieniądze na tramwaj da ci oddawca tej kartki; twój tatuś“. — Ach, więc zostawił znak po sobie. „Dawaj pieniądze“, powiedział szeptem do Hieronimka. Stali w kuchni, pod oknem. „Zaraz, masz... pięć marek, ja dostałem też pięć, tylko nie mów nikomu o tym, bo nam odbiorą pieniądze“.
Kamil przygotowywał się do ucieczki. Grał rolę obojętnego, któremu ani się śni wychodzić, gdzie tam, woli siedzieć w domu, odrabiać lekcje, przynajmniej będzie coś umiał. W dwa dni po otrzymaniu kartki, miał już gotowy plan. Było to śmiałe przedsięwzięcie, mianowicie Kamil zamknie tych dwoje w pokoju, zaraz po obiedzie, i wtedy wyjdzie sobie, niech krzyczą, wsiądzie w tramwaj i pojedzie do ojca. Kiedy przekręcał klucz w zamku, matka zapytała z pokoju: „Co ty tam majstrujesz, Kamil?“ Nic nie odpowiedział, wtedy matka pociągnęła za klamkę i krzyknęła: „Dlaczegoś zamknął drzwi, proszę cię, otwórz w tej chwili“. Ale Kamil już zbiegał ze schodów. Na podwórku usłyszał krzyk matki.
Wychyliła się przez okno, za nią Wercman. „Wróć w tej chwili! Słyszysz, masz wrócić natychmiast, nie zostawiaj mnie samej“. Kamil biegnąc przez podwórko, uczuwał strach jak złodziej; obawiał się, że zamkną bramę, stróż może to zrobić, matka przecież tak rozpaczliwie krzyczy. Rzeczywiście, zawodzący głos matki rozbrzmiewał na cały dom. Mieszkańcy wychylali głowy przez okna. Kamil był już na ulicy, biegł w stronę Marszałkowskiej. Zatrzymał się na przystanku, i dysząc, czekał na tramwaj. Wreszcie przyjechała osiemnastka. Wsiadł. Zemocjonowany, stanął na przedniej platformie. Odczuwał teraz zarówno strach jak i radość. Tramwaj wlókł się tak powoli; może policja będzie goniła. Uff, nareszcie Wisła.
Otworzyła mu Lola. Ach, prawda, Lola, jakiż wstyd. „Czego chcesz?“ — zapytała.
— Do tatusia, tatuś kazał mi tu przyjść.
— Już go...
Zza jej pleców wychynął przygarbiony wuj Kazio.
— Aa, patrzcie państwo. Przyszedłeś, rychło w czas. A ojciec już w kryminale, akurat trzy godziny temu, o dwunastej w południe zabrali tego swołocza. I cóż, puściła cię tak matka, namyśliła się, co? No, pewnie... ale za późno. U mnie się ukrywał... ten opryszek... i myślałem że już, że wyporządniał... to nie, znów kogoś okradł.
Wuj Kazio kiwał głową i patrzył na Kamila z rezygnacją. Wymachiwał gazetą, na nogach miał miękkie pantofle. Kamil stał zesztywniały, po jego nieruchomej twarzy spływały łzy. Wuj Kazio pochylił się nad nim i powiedział groźnie:
— Nie masz co beczeć, wracaj do matki. Powiedz, że go dwóch policjantów i jeden cywilny wyprowadziło z mego domu, z domu urzędnika o nieskazitelnym nazwisku, rozumiesz? Lolka, co się na niego gapisz! W tej chwili marsz do pokoju! — Doświdańja, radzę ci, zapomnij o ojcu, powiesz sobie raz: nie mam ojca, czy tam tatusia, i koniec. No, zmykaj.
Powoli stąpał po stopniach schodów. Coś się stało, jakieś wielkie nieszczęście. O więzieniu miał Kamil jak najgorsze wyobrażenie. Opowiadał kiedyś o tym u Wandy, sierżant­‑klarnecista. Źle było w kuchni, w oknie, ale tam musiało być znacznie gorzej. I ojca tam zabrali, ale za co? „Znów kogoś okradł“. Czy ten wesoły, tęgi pan mógłby wejść na cudzy strych i zabrać komuś bieliznę, tak jak to się zdarzyło w zeszłym roku matce Hieronimka? Co teraz pocznie? Nie może wrócić do domu, po tej ucieczce z okrzykami. Jak się pokaże matce. co powie Wercman? Zatrzymał się przed bramą i z tępą rozpaczą patrzył na poruszane wietrzykiem liście drzew ulicznych. Przejechał ciężarowy samochód i otoczył go tumanem kurzu. A może pójść do ciotki Zosi i tam się ukryć? Po trotuarze stukały obcasiki, za nimi bocianie kroki Wercmana. Twarz matki jak piwonia, ze śladami łez, a teraz promieniejąca szczęściem.
— Ach, podłe, niegodziwe dziecko! Wracaj w tej chwili do domu.
Szarpnęła go za rękę. Szli w nieprzyjemnym milczeniu, Kamil jak schwytany dezerter.
— Natura ciągnie wilka do lasu — syknął Wercman.
— Cicho, już nic nie mów — powiedziała matka.
Troje zdenerwowanych ludzi szło w słońcu. Wsiedli w tramwaj. Niechby już zaczęli trochę wymyślać, to milczenie jest tak przygnębiające. Kiedy przechodzili przez podwórko, zaśmiał się stróż: „Hehe, jest“. Na schodach siedział ślusarz i ćmił papierosa.
— Czekam proszę pana na pieniądze, państwo tak gwałtownie wybiegli i zapomnieli uiścić, a malec jak widzę się znalazł, hohohe!
Wercman dał mu pieniądze. Matka w kostiumie i kapeluszu położyła się zaraz na kanapie, przyłożyła rękę do serca i zawołała Kamila:
— Chodź tutaj, do mamusi! Czy widziałeś ojca?
Wercman usiadł i z miną idioty przyglądał się tej parze. Kamil mówił, drżącym i pokornym głosem, skręcając róg marynarki:
— Nie, nie poszedłem na górę, bo mi się zrobiło żal chorej mamusi, już nigdy tego nie zrobię.
Binokle Wercmana świeciły szatańsko.
— No widzisz — rzuciła matka w jego stronę — dziecko zrobiło to przez głupotę, chciało mieć pewnie jaką zabawkę, czy tak?
— Tak — odpowiedział Kamil — i poszedł do kuchni, bo zrobiło mu się mdło od tej nikczemności, tak ohydnie zdradził ojca.
I w tej chwili poznał, że życie jego jest tak marne, i że chyba zawsze będzie musiał kłamać; wszystko się składa na to, żeby łgał podle. I cała sprawa poszła w niepamięć, tylko Wercman narzekał na wydatek w związku z przywołaniem ślusarza i wstyd wobec całej kamienicy.
Matka hałaśliwie szykowała się do wyjazdu. Wercman miał zostać. Kamil był podniecony perspektywą wolności, tam, na wsi.
— Nie bierz ze sobą żadnych gratów, wszystko będziesz przecież miała u matki, powiedział Wercman. Weź kilka sukienek i koniec, wrócisz przecież za dwa miesiące.
Matka zgodziła się niechętnie, chciała mieć swoje gospodarstwo. Poszli we dwoje do lekarza; matka wyszła i Wercman został chwilę u niego.
— Nic ci nie jest, szczyty trochę zajęte, przejdzie ci to na wsi. — Głos jego brzmiał fałszywie.
Mieli jechać w sobotę, w południe. Ostatniej nocy Kamil nie mógł spać z wrażenia. Tylu przyjaciół oczekuje go: i Janek, syn aptekarza, i Roman, głupi Roman, najcelniej ciskający kamieniami. Dwa lata ich nie widział. Wolność, wolność, kąpiele na Suchowiźnie, słońce, łąki, las, Wercman daleko, matki Kamil nie będzie słuchał, napewno każe mu wysiadywać w domu, jak zwykle. Najróżniejsze obrazy i projekty przewijały się w głowie Kamila. W piątek popołudniu przyszła ciotka Zosia.
— Anka, jakaś to szczęśliwa. Jedziesz do babki, do Stanisławowa, i powiedz, i jabym tam była, gdyby nie Janek, wstyd się pokazać. Nagle ciotka Zosia zrobiła się bardzo poważna. „Wyjdź“, powiedziała do Kamila. „Ach, nie ma mowy, nie wychodzę nigdzie, muszę pakować swoje rzeczy“. Ciotka Zosia roześmiała się na chwilę.
— Fiu, myślałby kto, że Bóg wie jakie kufry. — Podeszła do matki i zaczęła mówić smutnym tonem: — Wyobraź sobie, że Janek ma dziwkę. Wiem napewno, jedna manikurzystka, mieszka w tym samym domu co i on, na Polnej.
Kamil patrzył na ciotkę Zosię i był pewny, że nie będzie płakała, nigdy nie widział ciotki Zosi płaczącej.
— Rzadko kiedy teraz przychodzi do mnie i zabrał ten swój aparat od wódki. Boi się niby, rewizji się boi. No i powiedz, co ja mam teraz zrobić?!
— Pewnie ci się zdaje — powiedziała obojętnie matka.
— Ach, moja Anko, ty masz swoje zmartwienia i nie pojmujesz mego nieszczęścia. Czego się doczekałam po tylu latach. Ale nie będę ci psuła nastroju przed wyjazdem, tylko nie mów nic babce, błagam cię, ani nikomu. Ty Kamil, też. Popatrzyła na Kamila i zaraz twarz jej rozjaśniła się.
— Mój złoty, brylantowy królewicz! Jak poważnie pakuje te swoje graciki, myślałby kto, że to skarby ogromne. Moje chłopaki nie mają gdzie wyjechać. Kamilku, powiedz, nie żal ci cioteczki? Żal, prawda... mój maleńki, tak się cieszę. Muszę już iść, siedźcie na wsi jak najdłużej. Anka, do widzenia, i powiedz tylko co z tym Jankiem?... Kamil, napisz do mnie. Już mnie nie ma.
Ale wróciła od drzwi. — Zapomniałabym o najważniejszym. Byłam wczoraj u Kaźka, wiesz już o Andrzeju?...
Kamil zdrętwiał. Wyda się wszystko, był przecież na górze, matka przekona się teraz jaki jest podły.
— Nie, nic nie wiem — odpowiedziała matka. Odwróciła się od walizki i stanęła ze zwieszonymi rękami, wyczekująco.
Ciotka Zosia, najpoczciwsza istota pod słońcem. Naumyślnie, a może przez roztargnienie, nie wspomniała o Kamilu.
— ...Więc aresztowany jest. Jakieś akcje sfałszował... już siedzi, powiedz, ledwo przyjechał. Zabrali go z mieszkania Kaźka, który się pieni z wściekłości. Myślał pewnie, że Andrzej go obsypie pieniędzmi, a tu masz... wstyd na całą kamienicę. No, lecę już... siedźcie jak najdłużej na wsi... pa, Kamilku.
Matka chciała ją zatrzymać. Musi iść, o piątej ma przyjść Janek. Na twarzy matki widać było ulgę. W milczeniu krzątała się po pokoju. Raz tylko zatrzymała się przed oknem i mruknęła: — Nie zmienił się nic, taki sam... byłam tego pewna.
Kamil rozszerzonymi oczami rozglądał się po gwarnej hali dworca. Wercman kupował bilety, matka siedziała na ławce, smutna i osłabiona. Było słonecznie, kroki ludzkie stukały po kamiennej posadzce. Wercman wrócił z biletami i tłumaczył matce korzyści z tego wyjazdu. Słuchała go w roztargnieniu, patrząc w inną stronę.
— Dobrze, że jedziecie, przynajmniej Andrzej nie będzie się czepiał o Kamila.
— Czego jesteś fałszywy — odpowiedziała matka. — Przecież wiesz dobrze o jego aresztowaniu i wstyd ci się przyznać, żeś tak pochopnie poleciał na jego pieniądze. Nie czytam wprawdzie całymi dniami gazet, dowiedziałam się jednak o tem.
— Ależ moja droga, żartowałem przecież wtedy, a teraz myślałem że nie wiesz o jego nowej sprawie, nie chciałem cię martwić.
— Dajmy temu pokój, chodźmy do pociągu, możesz nas nie odprowadzać na peron, po co będziesz wyczekiwał.
— Ii, jesteś zdenerwowana i koniec. Za jakie trzy tygodnie przyjadę i przywiozę ci jeszcze trochę pieniędzy. Nie żałuj na nabiał, musisz utyć. Przebywaj dużo na powietrzu. Kamil, pilnuj matki, musi nam wyzdrowieć.
Matka popatrzyła w jego oczy i uśmiechnęła się gorzko i drwiąco. Wercman ucałował jej policzki i musnął wargami czoło Kamila.
— Bądźcie zdrowi, napiszcie zaraz.
Odszedł bocianimi krokami. Wiało od niego ulgą, skrytym zadowoleniem.
Rozpromieniona twarz Kamila tkwiła jak obrazek w ramach otwartego wagonu. Wszystko było tak interesujące: krowy pasły się na łąkach, pastuchy rzucali czapkami na widok pociągu, jeden obrócił się tyłem i stał tak, dopóki pociąg go nie minął. Świntuch, gdyby tak strzelił do niego jaki żołnierz z karabinu. Miałby za swoje. Kamil próbował liczyć słupy telegraficzne, ale po chwili znudziło go to, obejrzał się na matkę. Też patrzyła przez okno. Siedziała taka smutna, zamyślona.
Konduktor krzyknął: Mińsk Mazowiecki! Przeszli przez budynek stacyjny i stanęli na piasku, między bryczkami. Pachniało sianem i końmi. Dopadli ich woźnice, matka targowała się zawzięcie, w końcu wsiedli do fury ze słomianym siedzeniem, która poczęła ich trząść po wyboistej drodze. Mieli tak jechać dwanaście kilometrów, całe dwie godziny. Kamil pamiętał tę drogę sprzed dwóch lat. Fura skrzypiała, mały konik biegł naprzemian szybko i powoli, z daleka dochodził turkot innych furmanek. Białe pasmo szosy zdawało się nie mieć kresu, po lewej stronie wiatrak sterczał nieruchomo na purpurowym tle zachodzącego słońca. Porykiwanie bydła, wilgotny zapach traw, cały ten obszar przed nadejściem zmierzchu i nocy, budził w Kamilu jakieś liryczne, niejasne odczuwania, z których wypruła go atmosfera miasta. Robiło się chłodno i od chłopa na przedzie wiało machorką. Matka kiwała się, sennie zapatrzona w zad koński. Minęli kilka wsi z żółtymi światełkami w oknach chałup. Ukazały się zabudowania, słychać było głosy ludzkie, żaby już rechotały. Furmanka zatrzymała się przed drewnianym budynkiem na środku rynku. Nad drzwiami wisiały miedziane talerze. Zleźli i na ścierpniętych nogach weszli do przesiąkniętego zapachem wody kolońskiej pokoju. Żałośnie zajęczał dzwonek. W pobliżu ktoś grał na skrzypcach: „Pożalej ty mienia“. Kamil otworzył gwałtownie drzwi od drugiego pokoju. Przy otwartym oknie stał wuj Leon. W mroku odcinała się jego sylwetka ze skrzypcami.
— Kto tam? — zawołał jak obudzony. O, Anka przyjechała, czekajcie, zaraz. — Wspiął się na palcach do półeczki przytwierdzonej gdzieś pod sufitem, zdjął futerał i układał w nim skrzypce, mrucząc: — Przyjechaliście, co, hoho, na lato, co? No, dobrze, zaraz, zaraz, o, już. Jak się masz, Anka. Dlaczegoś listu nie przysłała? A to się babka ucieszy, karmi teraz świniaki, razem z Lutką, są w chlewie. Czekajcie, nie zapalimy światła, to się zdziwią. Kamil, jaki wielki chłop, pewnie już nie długo do wojska, do legionów, co? Cicho, cicho...nastraszymy babkę.
Taki był wuj Leon, zawsze skory do żartów. Był bliźniakiem ciotki Zosi, stary kawaler, łysiał już. Wielki, barczysty o miękkiej twarzy, ze słabym zarostem. Wuj Leon był dziobaty, tak samo jak i ciotka Stasia. Objął teraz matkę i syna, przy czym badawczo wypatrywał przez okno. Pachniał wodą kolońską. — Czekajcie, o, już idą. Cicho teraz! — W pobliżu ukazały się dwie postaci ze świecą, rozległy się kwiki prosiąt. Świecę zgaszono, postaci szły dróżką w ogródku, między kwiatami. Drobna kobieta uniosła spódnicy i jęła przełazić przez okno. — Uuuch, tratata, bamm, psss, rrrumm! I wuj Leon z piekielnym krzykiem chwycił kobietę za ramiona i przeniósł przez okno.
— Czyś oszalał, wariacie! — krzyknęła babka Weronika. — Zapal lampę, kto tam stoi?
Wuj Leon zapalił lampę. Babka Weronika, znana w rodzinie ze swego flegmatycznego usposobienia, powiedziała ze zdziwieniem:
— Aa, to Anka, i Kamil też?... Zdejmcie palta, pewnieście głodni. Ale ten wyrósł.
Ucałowała córkę i wnuka.
— No i powiedz, taki stary chłop, Lolek, i co mu się głowy trzyma? Gdzie jest Lucyna, Lutka, napalno w kuchni.
Na twarzy babki Weroniki było niewiele zmarszczek, była ładna, typowa czerstwa staruszka o białych włosach. Ciotka Lucyna teraz dopiero przelazła przez okno.
— Tak się przestraszyłam tego Lolka, myślałam, że bandyci.
— One tak naumyśnie udają, żeby mnie rozbawić, bo wiedzą, że się nudzę, — powiedział z niespodziewanym smutkiem wuj Leon.
— A już, nie mamy nic lepszego do roboty, tylko ciebie bawić, — roześmiała się babka.
Ciotka Lucyna wyglądała jak Horpyna, olbrzymka, szeroka w biodrach, o pyzatej twarzy. Czesała się gładko, z przedziałem i miała lśniące, czarne włosy, jak ciotka Zosia. Zawsze onieśmielona urodą i obejściem swoich sióstr, była potulna i pełna podziwu. Jeszcze dawniej chciał się z nią ożenić pewien krawiec, który miał własny zakład, ale ciotka Zosia zawróciła mu głowę, i kiedy się jej oświadczył, wyśmiała go. Ciotka Lucyna została tedy na koszu. Całe życie była bardzo pracowita, miała wymagania małe, była pobożna. Teraz nieśmiało ucałowała matkę Kamila, jego przycisnęła serdecznie do swego obfitego biustu, po czym zaczęła palić w kuchni. Wuj Leon usiadł na łóżku i pogwizdywał, babka Weronika badawczo przyglądała się Annie. Z ogródka pachniało maciejką, daleko kumkały żaby.
— Na długo przyjechałaś? — zapytała babka. — Źle wyglądasz.
— Tak, chorowałam na zapalenie płuc, leżałam ciągle w łóżku. Chciałabym tu ze dwa miesiące pobyć.
— Jest tu taki mały pokój, możesz tam mieszkać. Jak byłaś ostatnio, mieszkaliśmy gazie indziej, tego mieszkania jeszcze nie znasz. A Kamil co, chodził do szkoły?
— Ostatnio nie, ciężko nam było bardzo, ale uczył się w domu.
— A cóż ten porabia, przyjedzie tu?
— Julek? Tak, mamo, przyjedzie. O tym, że Andrzej wrócił to mama wie?
Wuj Leon wyraził zdziwienie przeciągłym gwizdnięciem, babka spojrzała pytająco. Ciotka Lucyna przerwała swą czynność.
— Tak, wrócił z Rosji i chciał zabrać do siebie Kamila, ale nie dopuściłam do tego. Teraz go aresztowali za coś tam. Nawet go nie widziałam.
— No widzisz. Narobiłaś ty bigosu w rodzinie z tym Andrzejem, a na dobitkę Bóg cię pokarał tym... ach, a przecież chowałam was surowo i uczciwie, już takie miałyście natury, i nie wiem po kim, bo ojciec był szlachetnym człowiekiem, a ja też unikałam grzechu przez całe życie. I tylko dziewczęta, bo chłopcy... masz, Lolek, pracuje, oszczędny... Kazik na dużym stanowisku, no, jedna Lutka... Stasia też tam podobno źle się prowadzi. A gdybym tu nie znalazła oparcia, to też nie wiem coby ze mną było, może na żebraninę przyszłoby pójść...
— Uchh, matka już zaczyna swoje tyrady — wrzasnął wuj Leon. — Ledwie przyjechali, to już im matka truje życie. Lutka, szykuj kolację i koniec! Kamil, ile jest sześć razy osiemnaście? Prędko, prędko!... Ale, Anka! A co słychać z Jankiem?
Matka bezradnie opuściła ręce i oparła się o ścianę z miną męczennicy. Była bardzo znużona. Wyrzuciła przez zęby:
— Już sobie znalazł jakąś manikurzystkę, żyje z nią. Nie mieszka z Zochą. Była u mnie przed wyjazdem i powiedziała mi to.
— O, masz! to są moje tyrady. I co ona teraz będzie robiła, z dwojgiem dzieci, jeszcze gotowa nam tu na kark zjechać.
— Akurat! Jużem się rozpędził, wypłaciłem Janka co do feniga. — Ostatnie słowa babki zepsuły mu humor. Przysiadł w oknie i nerwowo poruszał nogą.
— Sto osiem wuju... wuju! — Kamil szarpał wuja Leona za nogę. — Sto osiem, wujku, wujeczku!
— A! Sześć razy osiemnaście? Dobra! Czy Niemcy bardzo wiali? Bo u nas ten rotmistrz Mittel, pamiętasz go, czy nie? w pośpiechu zapomniał zapłacić mi za trzy golenia. A, niech go tam! Jak Lutka nie da zaraz kolacji, to się wścieknę.
Ciotka Lucyna roześmiała się rubasznie.
— Trzeba będzie przygotować posłania Ance i Kamilowi. Gdzie jest świeca? — Babka zapaliła świecę i zaprowadziła córkę i wnuka do maleńkiego pokoiku pachnącego wapnem. Później zjedzono kolację i zaraz ułożono się spać. Tylko ciotka Lucyna prała jakieś szmatki do późna w nocy.
Z początku matka próbowała chodzić na spacery, ale jakoś coraz bardziej opadała z sił i w końcu położyła się do łóżka. Zarówno humor babki jak i wuja Leona poprawił się, kiedy im dała trochę pieniędzy. Kamil od pierwszego dnia zachłystywał się wolnością. Zaraz zrana pobiegł boso, w samych tylko spodeńkach i koszulce, do Janka, swego dawnego znajomego, towarzysza dobrych i złych chwil. Zastał go na dziedzińcu apteki, ustawiał z cegieł pułapki na wróble.
— E, Kamil, jak Pana Boga kocham! — Janek umiał zaklinać się, było to imponujące i groźne. Janek był prześlicznym chłopcem: twarzyczkę cherubina okalały długie włosy w złotych lokach. Miał lekko zadarty nosek i wielkie, błękitne oczy. Podskoczył do Kamila i klepnął go po ramieniu. — Te, przyjechałeś z mutrą? Klawo jest, zaraz idziemy na morwy, czy nie masz zapałek?
Po co mu zapałki? Janek był starszy o rok od Kamila, ale jak się zmienił przez dwa lata. — Wyjął z kieszeni spodenek wygniecionego papierosa, ale zaraz obejrzał się lękliwie i ukrył go w dłoni. — Ty nie kurzysz? zapytał.
— Nie, nie mam smaku. Nie lubię. Zapałki, zaraz, nie, nie mam.
Pobiegli zgodnie na środek rynku. Stał tu budynek szkolny, obok rosły drzewa morwowe. Słońce prażyło. Z daleka błyszczały talerze zakładu wuja Leona. — O, Roman już strząsa morwy, wykrzyknął Janek. Pod drzewem stał obdartus o kretyńskiej twarzy i lewą ręką ciskał kamieniami między gałęzie. Otaczało go kilku chłopaków wiejskich.
— Wynocha stąd, bo dostaniesz kamieniem — przywitał Roman Kamila.
— Daj spokój, on z nami już dawniej kolegował. Janek przyjaźnie podszedł do Romana. Z godzinę strząsali razem morwy, potem usiedli w cieniu i jedli lepkie, mdłe owoce. Janek wyciągnął swego papierosa. — Masz zapałki? Ale Roman też nie miał zapałek, wyjął natomiast szkiełko od lampki elektrycznej. — Zapalimy od słońca, ale dasz popalić? — To się wie, odpowiedział Janek.
Wspaniale to robili, zaciągali się kolejno, puszczali kłęby dymu nosem. Poważne miny, jak dorośli mężczyźni. Papieros skończył się. — Chodźmy zobaczyć, czy wróbel się nie złapał. Pobiegli i wyjęli z pułapki wylęknionego ptaka. — Puść go! I Roman uderzył Janka w ręce, ptak wyfrunął. — To nic, będzie drugi, i nastawił pułapkę. Chodźcie na błota, będziemy łapać piskorze, zaproponował znów Janek. Pobiegli na błota. Otóż to, ciągła bieganina, to czego tak bardzo brakowało Kamilowi. Co chwila inny projekt. Kąpiel, motyle, piskorze, morwy. Wracał do domu zgrzany, wygłodniały. Pochłaniał obiad i znów biegł gdziekolwiek. Wymykał się, unikał matki, jej płaczliwych próśb by posiedział przy niej trochę. Po kolacji był nieprzytomny ze zmęczenia, usypiał momentalnie. Opalił się, był dziki, brudny, pachniał wiatrem. To było życie, tego pragnął.
Z matką było źle, nie mogła już utrzymać się na nogach. Podczas upałów sypiała we fryzjerni, gdzie było chłodno. Przenoszono ją tam na noc. Jadła niewiele, chciała mieć ciągle Kamila przy sobie. Opłacała go, by pozostał na godzinę, pół. Dla chłopca było męką siedzieć w dusznym pokoju, patrzeć na żałosną minę matki. Nad osadą przeciągały czasem burze, wtedy siadał przy niej i przysłuchiwał się z błyszczącymi oczami piorunom, drżał przed błyskawicami. Cichło, wybiegał zaraz aby budować miniaturowe tamy w błocie, wdychał oczyszczone powietrze, podziwiał tęczę. Odbijał sobie te wszystkie zmarnowane, przetęsknione dni w mieście.
Przez pięć dni w tygodniu wuj Leon miał niewielu klientów. Prawdziwa robota zaczynała się w piątek wieczór i kończyła się w niedzielę, w południe. Był jedynym fryzjerem na całą osadę. W piątek przychodzili się strzyc i golić Żydzi, w sobotę i niedzielę chłopi.
Salon fryzjerski wuja Leona stawał się w te dni dla nich klubem. Zajmowali ławy wzdłuż ścian i opowiadali sobie przeróżne rzeczy związane z ich życiem. Palili, pluli na posadzkę, a wuj Leon zgrzany, porwany pracą i zarobkiem stał przy fotelu i kolejno ich przepuszczał przez swoje ręce. Szeptali, że jest partaczem, że nie potrafi ostrzyc „na jeża“. Ale był jedynym, więc najlepszym. Przez te trzy dni, co parę godzin wchodziła do zakładu babka albo ciotka Lucyna i zmiatały stogi włosów. Wuj Leon był podczas pracy małomówny i nie pozwalał sobie przeszkadzać. Kamil musiał chodzić naokoło. Wuj Leon wpadał co pewien czas do pokoju, lał sobie z garnuszka wodę na palce, połykał kilka kęsów chleba z wędliną i wracał do pracy.
— Nigdy porządnie tych łap nie umyje, zupełnie jak starozakonny — mawiała babka.
Po skończonej pracy wuj Leon siadał na wielkim, żelazem okutym kufrze i liczył pieniądze. Wtedy musiało być cicho. Zmięte banknoty wygładzał, układał na kupkę, po czym otwierał kufer i wyciągał wielką księgę oprawną w skórę: „Żywoty Świętych“. Między kartki wkładał pieniądze. Książka miała wiele pięknych obrazków i Kamil dawniej mógł je oglądać godzinami, ale teraz było mu to wzbronione. Bilon kładł wuj Leon do szkatułki zrobionej w więzieniu przez wuja Janka. Zwykle, po takim obliczeniu, wuj Leon wyciągał jeszcze płótno ze wszystkich kieszeni, sprawdzając czy nie zaplątał się pieniądz. Potem mył się, parskał, żartował z Kamilem, który naśladował jego ruchy z kieszeniami. Wreszcie zasiadał przy stole i jadł wiele, za całe trzy dni. Po obiedzie stawał w oknie i grał na skrzypcach.
— Kamil, jaki teraz chcesz marsz? Turecki, niemiecki, austriacki, murzyński czy irlandzki? Mów, każdy ci zagram.
Wuj Leon grał bardzo źle, muzyka jednak była jego drugim zawodem. Mianowicie chodził grać na weselach, do spółki z harmonistą. Z takich wesel wracał nad ranem, lekko pijany, z kieszenią pełną drobnych monet. Wuj Leon lubił stawać w zadumie, i pisać palcem w powietrzu, najczęściej sumował w ten sposób liczby.
— Co ja teraz napisałem, Kamil?
— Fuj, wstydził by się wujek!
— Ty małpiszonku głupi, ja napisałem: dusza.
Wuj Leon nosił spodnie nigdy nie prasowane: dwie rury, oraz kurtkę z cajgu, z przykrótkimi rękawami. Mógłby się dawno ożenić, ale babka odradzała mu to, sama chciała być jeszcze gospodynią. Ten łysiejący mężczyzna rumienił się jeszcze, i lękał się gniewu babki. Bo ta mała, ładna babka, była rozumną niewiastą. Gdyby wuj Leon słuchał babki, nie byłby w zeszłym roku stracił tyle pieniędzy na zbożu. Chciał zarobić, a tymczasem stracił. Wuj Leon lubił się śmiać jak opętaniec: przechylał głowę do tyłu, wypinał brzuch, luźno opuszczał ręce i dopiero rechotał.
Był dobroduszny, ale i porywczy; raz o mało nie poranił wuja Janka nożycami, za siostrę. Wuj Janek lubił bowiem bić czasem ciotkę Zosię. Kamil lekceważył wuja Leona najwyraźniej, co mu nie przeszkadzało żebrać nędznie: Wuju, daj pół marki, wuju, wuju, wuju, pół marki, pół marki, daj pół marki. Wuj Leon siedział przed domem na ławeczce i zza przymrużonych powiek patrzył na Kamila, który go przy tym szarpał za wszystkie części ubrania. Trwało to godzinę i więcej, wreszcie wuj Leon uśmiechał się i mówił: dostaniesz dwadzieścia fenigów, jak złapiesz sto much, i położysz mi tu pod nogami.
Wtedy Kamila dusiła wściekłość i odchodził obrażony, towarzyszył mu chichot wuja Leona. Bo o ile wuj Leon był skąpcem, o tyle Kamil był utracjuszem. Opłata za godzinę zwykłego siedzenia przy łóżku matki wynosiła markę, i jeszcze czekoladkę na dodatek. Pójście po lekarstwo, czy inny drobiazg też kosztowało. Ale kapiszony, orgiastyczne fundy z wodą sodową i landrynami pochłaniały te zarobki, i stąd żebranina u wuja Leona. Kamil się rozbuchał, używał życia jak niebieski ptaszek wypuszczony z więzienia. Używać, nie myśleć o jutrze, biegać.
Zaprzyjaźnił się z Burym, Bury był synem księdza, to jest synem gospodyni, ale twierdzono powszechnie, że jest synem księdza. Bury miał rodzeństwo, czworo łachmaniarzy włóczących się po księżym dziedzińcu, ale on, Bury, indywidualista, żył osobno. Nazwa przylgnęła do niego bez żadnych oznak zewnętrznych, po prostu dzieci nazwały go Burym i koniec. Właściwie na imię miał Jacek, Jacek bez nazwiska. Bury był dwunastoletnim drabem o przygarbionych plecach, lubił sam włóczyć się po uliczkach ospałej osady; twarz miał tłustą, popryszczoną i wielkie kończyny. Głowę wielką jak makrocefalik. Poznał się z Kamilem na skutek sprzeczki w czasie łowienia piskorzy. Ryba wymknęła się z jego rak i schwycił ją Kamil. — Oddaj zaraz, zasrańcu skończony, zaskrzeczał Bury. I Kamil potulnie wrzucił rybę do jego słoika. To udobruchało Burego i zaproponował Kamilowi spacer na łąki, nazajutrz, z rana.
Na upstrzonej kwiatami łące tętniło życie stworzeń. Rozgrzana zieleń wydzielała odurzającą woń. Bury chwytał małe, zielone żabki i miażdżył je bosą stopą, na ścieżce, żeby było widać. Ułożyli się, zginęli w trawie. Bury wypytywał Kamila o jego życie w mieście: jak to się dzieje, że tramwaje same jeżdżą? Kamil opowiadał, piekł się w słońcu i obserwował muszkę łażącą mu po ręku. Potem Bury zaczął opowiadać Kamilowi dziwne rzeczy. O kapralu Rosołku, który wrócił z wojska i już ma dziecko z córką organisty. On, Bury wiedział jak to się dzieje. Podpatrzył kiedyś Rosołka. Oboje męczyli się, sapali... strasznie było tam patrzeć!
Kamil słuchał tego w odurzeniu. Bury opowiadał bardzo plastycznie; starał się wyjaśnić Kamilowi kłamstwo o bocianach, ale jeszcze bardziej pogrążał chłopca w dusznej niewiedzy. Popadli w milczenie, wsłuchani w radosne szmery przyrody, wpatrzeni w czyste, wyzwalające z niepokojów, niebo. Raptem Bury począł łachotać Kamila; tarzali się rozprażeni upałem, w ostrym, podniecającym zapachu gniecionej trawy. Wracając do domu, zataczali się z wyczerpania. Ale od tego dnia, Kamil poczuł niejasną i niepokojącą przynależność do Burego.
Bury pokazał kiedyś Kamilowi stanowienie ogiera z klaczą i na Kamilu zrobiło to wrażenie czegoś wzniosłego. Bury był interesujący, mówił nowe, nieznane rzeczy. Spędzali teraz całe dni razem: Bury wymyślał fantastyczne rozrywki. Kiedyś w izbie, kiedy matki nie było, Bury przywiązał wielkiego, rudego kota za tylnie łapy do sufitu. Zwierzę wiło się jak liszka w powietrzu. Na stole postawił świecę, przypasował ją na dwa centymetry od łba, zapalił świecę i rozbujał kota. Ilekroć kot miał przelatywać nad płomieniem, miauczał jak potwór i skręcał się na sznurku. Po godzinie już słabo reagował, Bury ciągle podstawiał dopalającą się świecę wyżej. Łeb kota był opalony i osmalony kopciem. Kamil wtedy przykucnął w kącie i płakał cały czas. Patrzył i płakał. Wreszcie Bury odciął kota i wyrzucił przez okno. Teraz Kamil bał się Burego naprawdę.
Naprzeciw studni mieszkał chłop Łobodzki, z trzynastoletnią córką Genią i stadem drobnych dzieci. W dni, kiedy Bury był czymś zajęty, Kamil chodził się tam bawić. Łobodzka lubiła Kamila; częstowała go kapuśniakiem z kaszą albo ciepłym chlebem z marchwią. Każde z dzieci budowało sobie maleńkie zagrody na podwórku. Szyszki zastępowały konie, żołędzie świnie, a kartofle krowy. Każde opowiadało co robi na swym gospodarstwie: „Ja wyprowadzam krowy na pastwisko i jednego konia, drugiego konia zaprzęgam i jadę z żytem do młyna“. Na takich gawędach upływały godziny.
Czasem przebiegała Genia, smagła, chuda, z błyszczącymi oczami; przewracała bosą, małą nogą ogrodzenia, pustoszyła wszystko z furią i śmiechem, wśród błagalnych okrzyków dzieci. Trzeba było znów przeprowadzać parcelację podwórka i dzielić żywy inwentarz. W czasie takiej napaści, Kamil ugryzł ją kiedyś w łydkę i Genia zbiła go tak, że nosił sińce. Genia hodowała króliki i Kamil lubił chodzić z nią do obory aby głaskać puszyste, miłe zwierzątka. Później Kamil zapragnął bardzo mieć królicę, kłapoucha i obiecał Geni, że ją kupi. A Genia właśnie bardzo chciała sprzedać królicę, przypuszczała, że Kamil, miejski chłopak będzie miał pieniądze.
Kiedyś, podczas deszczu, Kamil zaszedł do izby Łobodzkich z myślą o tej królicy. Genia siedziała na stołeczku i pochylona, obierała kartofle. Kamil zapytał nieśmiało, z progu:
— Kupiłbym ją, tylko ile chcesz?
— Dasz pięć marek, to ci dodam jedno młode.
Kamil skinął głową i wtrącił jeszcze, że pragnie mieć królicę już dziś, ale zapłaci dopiero za kilka dni. Genia podniosła się ociężale i pobiegli pod okapem do obory. Tutaj, w ciepłym i mrocznym zaduchu, Genia poczęła gonić królicę. W pewnej chwili Kamil uchwycił za kark spłoszone zwierzę i mocno przytulił je do piersi. Zaraz poczuł ostry ból na gardle, krzyknął i wypuścił królicę. Jednocześnie zatoczył się z przestrachu, zawadził nogą o pług i całym ciężarem ciała upadł na puszysty, piszczący kłębek. Rozległy się wściekłe okrzyki Geni, która przyskoczyła do Kamila i jęła tłuc go pięściami po głowie. Chwilę tarzali się niby tuman jaki, a kiedy podrapani i okrwawieni podnieśli się z ziemi, u nóg drgała królica z przełamanym kręgosłupem. Żal i przerażenie na widok konającego zwierzęcia sprawiły, że chłopiec zaniósł się głośnym, histerycznym płaczem. Do obory wpadł Łobodzki i nie orientując się jeszcze o co chodzi, począł na wszelki wypadek bić solidnym pasem z grubą klamrą, Genię i Kamila. Z podwórka rozległo się ujadanie psa na łańcuchu. Dotknięty jakimś szokiem nerwowym, Kamil, wymknął się z tego piekła i począł biec w stronę domu. — Tylko musisz teraz zapłacić za królicę, bo ci kijanką łeb rozłupię — krzyczała za nim Genia.
Skończyło się na tym, że babka Weronika zaniosła Łobodzkim trzy marki i z zabitej królicy przyrządziła potrawkę na obiad. Ale Kamil chodził teraz zgaszony. Czuł się mordercą królicy i przypisywał sobie pełną winę i wpływ przyjaźni z Burym. Kilka dni chodził z podwiązanym gardłem. Bał się Geni, śniła mu się po nocach jako czarniawa diablica z wielkimi, błyszczącymi oczami, mknąca w przestworzach na czerwonym kogucie i groźnie potrząsająca białymi zwłokami królicy. Unikał także Burego. Przesiadywał więcej u matki. Cierpiał, włóczył się skwaszony po kątach.
Babka Weronika i ciotka Lucyna, chodziły często na grzyby i jagody. Czasem Kamil chodził z nimi. Jeśli wyszli bardzo rano, wracali zwykle dobrze po południu. Rozchodzili się po lesie, myszkowali po krzakach i między drzewami. Kamil z policzkami uczernionymi jagodami kręcił się w ciszy lasu. Wtedy rozmyślał, i czuł, że tu, na wsi, narobił potwornych grzechów i czeka go za to wielka kara. Pogrążał się w rozpaczy, bał się kary od Boga, którego nie pojmował, ale bał się Go... Jeżeli jest rzeczywiście, ten starzec z siwą brodą, gdzieś tam w górze? Chłopiec martwił się i mizerniał. Czy może się komu zwierzyć? Ludzie dorośli, to przecież wrogowie dzieci. Kamil wyobrażał sobie, jakieby lanie dostał od matki czy babki, gdyby im opowiedział o swoich snach i historiach z Lolą, Burym czy Genią. Jeśli babka Weronika zbierała jagody w pobliżu, wówczas lubiła opowiadać Kamilowi o ojcu. „Twój ojciec to zbój, unieszczęśliwił moją córkę, i narobił nam wstydu. Najpierw wykradł ją z domu, potem ciągle policja, rewizje. A tak ją niby kochał. Raz położył się na łóżku, kiedy nikogo nie było w domu, wysmarował sobie usta jakaś pianą, i niby, że się otruł, stary komediant. Czy byłeś już u spowiedzi? Czekaj, pójdę do księdza, musisz się przygotować, bo inaczej będziesz takim samym gałganem!“
Z czasem Kamil przestał chodzić na jagody, bał się gadulstwa babki. Drugi Wercman. Było mu teraz strasznie źle, nikt się nim nie opiekował. Dawali jeść, spać i koniec. Matka była bez woli, już trudno było jej mówić. Chyba wuj Leon, ale ten zawsze żartował tylko z Kamilem, nigdy nie powiedział mu nic czułego. W połowie lipca przyjechał Wercman. Czuły, nadskakujący matce, sprawiał wrażenie odwrotne niźli pragnął osiągnąć. Zabawił jeden dzień. Tak był stęskniony, musiał ją zobaczyć, nawet z uszczerbkiem dla kieszeni. I teraz właśnie potrzeba mu trochę pieniędzy; ona tu na wsi da sobie tymczasem radę, a on za kilka dni odeśle tę sumę i jednocześnie przyśle to co obiecał, żeby do końca nic jej nie brakowało. „Moja biedna, ukochana Anka, tyle lat, ale zobaczysz, wszystko będzie jak najlepiej, przechodzisz właśnie przesilenie!“ Wuj Leon go ogolił i Wercman na drugi dzień wyjechał. Matka popłakała sobie trochę, przykro jej było żyć tutaj za darmo, ale pocieszyła się, że jej przyśle pieniądze, odda wszystko.
Ciotka Zosia przysłała duży, pełen rezygnacji list. Janek zupełnie przeniósł się do tamtej, żyje z nią i mieszka. Ona mieszka z dziećmi na Powiślu, Stacha nauczyła ją szyć kamizelki, już nawet trochę zarabia, tymczasem dojada zaoszczędzone pieniądze. „Czy Anka się poprawiła? Kamila, tego kochanego chłopca, całuję tysiąc razy, w oba oczka. Odpiszcie prędko“.
Matka nie jadła zupełnie, piła tylko mleko. Więdła, chudła, malała w oczach. Przysuwano jej łóżko do okna, całymi dniami patrzyła w okno, zobojętniała, nawet na Kamila mało zwracała uwagi. Wercman przysłał list tej treści: „...że chyba najlepiej będzie ci przy rodzinie, mnie teraz jest ciężko, nastały fatalne czasy, nie mogę narazie nic przysłać, mieszkanie zwijam, rzeczy już sprzedałem. Prawdę mówiąc dość się z wami namęczyłem przez tyle lat. Musicie sobie sami dawać jakoś radę“. Treść tego listu skrupiła się na Kamilu. Póki był niezależny i przy matce, był dobrze traktowany. Teraz używano go już do posług. Babka Weronika przebąkiwała, żeby uczył się fryzjerstwa u wuja Leona. Na skutek tej propozycji Kamil przemyśliwał o kąpieli na Suchowiźnie, o tym, że mógłby nie wrócić. Przyczyniły się do tego ostatnie przeżycia. Był wylękniony, nieufny, gryzły go myśli o rzeczach nieznanych a wyczuwanych.
Ciotka Lucyna smażyła naleśniki dla Anny. Musi przecież coś jeść. Zdrowa, z policzkami błyszczącymi od żaru kuchennego, ciotka Lucyna wyglądała jak uosobienie beztroski. Co chwila podsuwała Kamilowi świeży naleśnik. Nie chciał jeść. Ciotka Lucyna mówiła ze śmiechem: „Nie, to nie. A może ten, patrz jaki przyrumieniony? Nie, no to nie.“ Kamil siedział osowiały i przemyśliwał nad sposobem wydostania się z domu. Umówiony był z Jankiem, że pójdą na jabłka do księżego sadu. Wprawdzie jeszcze niedojrzałe, ale to nic. Będzie można je upiec. W zakładzie wuj Leon grał na skrzypcach, a tutaj znów strzegła go ciotka Lucyna. O tej porze Kamil nie może wyjść, babka przykazała, że Kamil będzie łuskał groch. Zajęcie straszliwe i znienawidzone. „Chodź do matki“, powiedziała ciotka Lucyna. Niosła talerz z naleśnikami. Matka leżała w mroku i zaraz wystękała: „Za nic nie będę jadła. Oh, Boże! Kamil, posiedź przy mnie. Wiesz Lutka, zdaje mi się, że już nie dożyję jutra. A tak mi się nie chce umierać, boję się, strasznie się boję śmierci“. „E, głupiaś, co też wygadujesz, jedz lepiej! Muszę lecieć, bo mi się tam przypalają“. Ciotka Lucyna wybiegła, a Kamil usiadł obok, milczący i nadęty.
— Syneczku, nie żal ci będzie mamusi?
— Żal, ale nic mamie nie będzie.
Ciągnęło go ogromnie na jabłka, taki śliczny wieczór. Rozmawiał z matką jak przez sen, zaabsorbowany jedną myślą. Raptem zawołał:
— Mamusiu, ja zaraz przyjdę! — I jak szalony wyskoczył przez okno.
— E, myślałem, że się już ciebie nie doczekam — powiedział Janek.
Pobiegli w stronę sadu. Przeleźli przez parkan i zaczęli zrywać jabłka. Przez nieruchome gałęzie przeświecał księżyc, było cicho. Nagle coś wrzasnęło i objęło Kamila w pół. Janek siedział na drzewie.
— Złaź draniu z drzewa! — krzyczał Bury.
Janek zlazł. Wtedy Bury chwycił ich za kołnierze i począł tłuc głowami.
— Jak tak, to z daleka ode mnie, a na jabłka, to dobrze.
Teraz kolejno ugryzł ich mocno w policzki. Trysnęła krew. Bury wyglądał jakby się wściekł.
— Uciekajcie, bo was pozabijam!
Na rynku spojrzeli na siebie i zobaczyli, że na policzkach mają wstrętne, podsiniałe i ociekające krwią rany. Obmyli je sobie przy studni i rozeszli się w przeraźliwym milczeniu. Spotkało ich coś tak potwornego i niespodziewanego, że zaniemówili. Kamil z godzinę przesiedział pod gmachem szkoły, przemyśliwając, jak wytłumaczyć ranę na policzku. Osada spała, świecił księżyc, daleko szczekały psy. Powlókł się wreszcie do domu, wstrząśnięty niesamowitością wypadku. Powie, że upadł i ugryzł go pies. Poszedł do ogródka i zobaczył, że w domu jest jakieś zamieszanie. Przelazł przez okno i tutaj odrazu wpadła na niego babka.
— Zabiłeś matkę, ty szelmo! Uciekłeś przez okno, przeraziła się i umarła!
Kamil spojrzał na łóżko: leżała groźna, pełna nienawiści do świata, który opuściła. Było mu wszystko jedno. Czuł się czczo. Zaczął łapczywie jeść naleśniki. Babka przestała wymyślać. Zapalono gromnice. Poruszano się cicho. Szeptano: umarła... tak nagle...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zbigniew Uniłowski.