Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/65

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pewnie, że Andrzej go obsypie pieniędzmi, a tu masz... wstyd na całą kamienicę. No, lecę już... siedźcie jak najdłużej na wsi... pa, Kamilku.
Matka chciała ją zatrzymać. Musi iść, o piątej ma przyjść Janek. Na twarzy matki widać było ulgę. W milczeniu krzątała się po pokoju. Raz tylko zatrzymała się przed oknem i mruknęła: — Nie zmienił się nic, taki sam... byłam tego pewna.
Kamil rozszerzonymi oczami rozglądał się po gwarnej hali dworca. Wercman kupował bilety, matka siedziała na ławce, smutna i osłabiona. Było słonecznie, kroki ludzkie stukały po kamiennej posadzce. Wercman wrócił z biletami i tłumaczył matce korzyści z tego wyjazdu. Słuchała go w roztargnieniu, patrząc w inną stronę.
— Dobrze, że jedziecie, przynajmniej Andrzej nie będzie się czepiał o Kamila.
— Czego jesteś fałszywy — odpowiedziała matka. — Przecież wiesz dobrze o jego aresztowaniu i wstyd ci się przyznać, żeś tak pochopnie poleciał na jego pieniądze. Nie czytam wprawdzie całymi dniami gazet, dowiedziałam się jednak o tem.
— Ależ moja droga, żartowałem przecież wtedy, a teraz myślałem że nie wiesz o jego nowej sprawie, nie chciałem cię martwić.
— Dajmy temu pokój, chodźmy do pociągu, możesz nas nie odprowadzać na peron, po co będziesz wyczekiwał.
— Ii, jesteś zdenerwowana i koniec. Za jakie trzy tygodnie przyjadę i przywiozę ci jeszcze trochę pieniędzy. Nie żałuj na nabiał, musisz utyć. Przebywaj