Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/66

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dużo na powietrzu. Kamil, pilnuj matki, musi nam wyzdrowieć.
Matka popatrzyła w jego oczy i uśmiechnęła się gorzko i drwiąco. Wercman ucałował jej policzki i musnął wargami czoło Kamila.
— Bądźcie zdrowi, napiszcie zaraz.
Odszedł bocianimi krokami. Wiało od niego ulgą, skrytym zadowoleniem.
Rozpromieniona twarz Kamila tkwiła jak obrazek w ramach otwartego wagonu. Wszystko było tak interesujące: krowy pasły się na łąkach, pastuchy rzucali czapkami na widok pociągu, jeden obrócił się tyłem i stał tak, dopóki pociąg go nie minął. Świntuch, gdyby tak strzelił do niego jaki żołnierz z karabinu. Miałby za swoje. Kamil próbował liczyć słupy telegraficzne, ale po chwili znudziło go to, obejrzał się na matkę. Też patrzyła przez okno. Siedziała taka smutna, zamyślona.
Konduktor krzyknął: Mińsk Mazowiecki! Przeszli przez budynek stacyjny i stanęli na piasku, między bryczkami. Pachniało sianem i końmi. Dopadli ich woźnice, matka targowała się zawzięcie, w końcu wsiedli do fury ze słomianym siedzeniem, która poczęła ich trząść po wyboistej drodze. Mieli tak jechać dwanaście kilometrów, całe dwie godziny. Kamil pamiętał tę drogę sprzed dwóch lat. Fura skrzypiała, mały konik biegł naprzemian szybko i powoli, z daleka dochodził turkot innych furmanek. Białe pasmo szosy zdawało się nie mieć kresu, po lewej stronie wiatrak sterczał nieruchomo na purpurowym tle zachodzącego słońca. Porykiwanie bydła, wilgotny zapach traw, cały ten obszar przed