Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mil był zadłużony po uszy, był bankrutem. Na rynku nie notowano go już wcale.
Święta Wielkanocne przeszły jak dni powszednie, bez dawnej świetności. Matce było obojętne co jadła, Wercman nie uznawał świąt. Matka Hieronimka upiekła kawałek mięsa, przygotowała jakiejś kapusty i poszła sobie. Wercman przyniósł dwie strucle i trochę orzechów. Sobotni wieczór przesiedział Kamil u łóżka matki, żując chleb z marmeladą. Opowiadała mu o tym jak była małą dziewczynką, recytowała „Powrót taty“ i wiersz ten przejmował Kamila grozą. Biedny tata, bory pełne dzikich zwierząt, błoto pewnie na drogach, szaruga, a on wraca i niczego się nie spodziewa. Kamil widzi jak zbójcy, słuchając modlitwy dziatek, porozumiewają się między sobą, szarpią brody, ci poważni, groźni mężczyźni, boją się modlitwy. Widać babka Weronika miała rację. „A ot, rodzynki w koszyku“, „ciotunia, domowi“, Boże! jakież to wszystko jest tajemnicze.
Koniec nie podobał się Kamilowi: cóż to za zbójcy, którzy puszczają wolno bogatego kupca, powinni mu zabrać towary. A racja, herszt miał synka, który był taki maleńki. To wszystko jedno, jego towarzysze nie mieli synków i pewnie chciało im się jeść albo pić wódkę, zwłaszcza to ostatnie, o czym powiadomił Kamila Wercman, wyrażając się o ojcu i wuju Janku. W ciemności głos matki dziwnie trzeszczał: „pod słup na wzgórek“. Potem matka śpiewała jeszcze: „już miesiąc zaszedł, psy się pośpiły“. Z sąsiednich mieszkań dochodziły przytłumione głosy wieczerzających chrześcijan. Kamil nie czuł się teraz chrześcijaninem, i słuchając ża-